DTS 2 7 października 2010

24
NOWY SĄCZ | LIMANOWA | GORLICE | KRYNICA | MUSZYNA | PIWNICZNA | STARY SĄCZ | MSZANA DOLNA | GRYBÓW | BOBOWA | BIECZ www.dts24.pl Nr 2/2010 7 października 2010 Nr indeksu: 267643 Cena 2 zł (0% VAT) ROZMOWA Świat kontaktów towarzysko- -biznesowych Stanisława Koguta nie jest moim światem – mówi eurodeputowany ze Stróż Tomasz Poręba J STR. 8 JUBILEUSZ „Sądeczoki” skończyły trzydziestkę, ale ciągle tańczą jak nastolatki. J STR. 15 FOT. PAWEŁ KALINA W naszym regionie powstaną wioski dla starszych ludzi z wielkich miast. To na razie pomysł, ale dobry pomysł! Biznesowy miesięcznik „Forbes” zbada, z czego bierze się finansowy fenomen Nowego Sącza. Maja Sontag wyruszyła w samotną podróż dookoła świata. Właśnie zakotwiczyła w Gwatemali. Internetowa PolskaStacja.pl założona przez dwóję sądeczan, dziś konkuruje z największymi sieciami w swojej branży. J STR. 3 J STR. 8 J STR. 6 J STR. 12 J STR. 13 Marcin Gortat przyjedzie do Nowego Sącza! „Dobry Tygodnik Sądecki” zaprosił słynnego koszykarza. J STR. 24

description

"Sądeczoki" skończyły trzydziestkę

Transcript of DTS 2 7 października 2010

Page 1: DTS 2 7 października 2010

N O W Y S Ą C Z | L I M A N O W A | G O R L I C E | K R Y N I C A | M U S Z Y N A | P I W N I C Z N A | S T A R Y S Ą C Z | M S Z A N A D O L N A | G R Y B Ó W | B O B O W A | B I E C Zw

ww

.dts

24.p

l

Nr 2/20107 października 2010Nr indeksu: 267643

Cena 2 zł (0% VAT)

ROZMOWA

Świat kontaktów towarzysko-

-biznesowych Stanisława

Koguta nie jest moim

światem – mówi eurodeputowany

ze Stróż Tomasz PorębaJ STR. 8

JUBILEUSZ

„Sądeczoki” skończyły

trzydziestkę,ale ciągle tańczą jak nastolatki.

J STR. 15

FOT.

PAW

EŁ K

ALIN

A

W naszym regionie powstaną wioski dla starszych ludzi z wielkich miast. To na razie pomysł, ale dobry pomysł!

Biznesowy miesięcznik „Forbes” zbada, z czego bierze się fi nansowy fenomen Nowego Sącza.

Maja Sontag wyruszyła w samotną podróż dookoła świata. Właśnie zakotwiczyła w Gwatemali.

Internetowa PolskaStacja.pl założona przez dwóję sądeczan, dziś konkuruje z największymi sieciami w swojej branży.

J STR. 3

J STR. 8

J STR. 6

J STR. 12

J STR. 13

Marcin Gortat przyjedzie do Nowego Sącza! „Dobry Tygodnik Sądecki” zaprosił słynnego koszykarza.

J STR. 24

Page 2: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 20102

Z drugiej strony

TYGODNIÓWKA MARKA STAWOWCZYKA

Odtrutka na jakość i ilość

W czasach me-dialnego ADHD, sta-tystycznie co kilka mi-

nut naszą czaszkę atakuje ja-kaś nowa, zazwyczaj do niczego niepotrzebna nam informa-cja. Sytuacja przypomina tro-chę walkę bokserską, z tą tylko różnicą, że podobno zdrowiej jest zainkasować sto ciosów na szczękę, niż bez uszczerbku na psychice przeżyć dywano-wy atak informacyjny. Oczywi-ście część ludzkości już się zo-rientowała, że pośpiech i hałas prowadzą do nikąd. Nie czynią nas ani szczęśliwszymi, ani mą-drzejszymi, ani lepszymi. Obok fast foodów pojawiają się więc slow foody. Zamiast nieustają-cego szumu proponowana jest chwila ciszy. Zamiast gonitwy myśli, nie nadążających za mi-gającym ekranem telewizora, programy relaksacyjne i lektu-ra czegoś ku refleksji. Oczywi-ście wszystko to nie jest tren-dy, a oferta kierowana raczej do nieprzystosowanych oraz nie nadążających. Przecież nikt, kto chce się liczyć w wyścigu, nie będzie sobie takimi głupstwami głowy zawracał. Dlaczego jed-nak ja o tym piszę, skoro szkoda tu miejsca i czasu na coś, co nas raczej spowolni niż przyspieszy? Przecież w kolejnym przedwy-borczym tygodniu zwołanych zostanie w okolicy kilkanaście konferencji prasowych, z któ-rych nie można uronić nawet słowa. Taka konferencja może dotyczyć wszystkiego, a czasa-mi może nie dotyczyć niczego. W ramach odtrutki na ilość i ja-kość słów wypowiadanych wo-kół nas każdego dnia, polecam opowieść Mai Sontag – dzielnej sądeczanki, która na 12. stro-nie DTS przekonuje, dlacze-go czasami warto mocno zwol-nić i kompletnie oderwać się od ziemi. Nie każdemu uda się – jak naszej bohaterce – wyru-szyć w samotną podróż dookoła świata, ale każdy przynajmniej ma szansę o tym przeczytać.

Wojciech MolendowiczZ gór widać lepiej

JOANNA MARSZAŁEK występu-jąc na operowych scenach zawsze podkreśla, że jest sądecką Laszką i że jej rodzinne strony, to najpiękniej-sze miejsce na ziemi. Teraz ma w Pol-sce promować region Rovigo,. Właśnie otrzymała tytuł Ambasadora Kultu-ry Włoskiej. Dla niej to bułka z masłem, w końcu od lat wyśpiewuje sopranem utwory z ojczyzny Pavarottiego.

W drogę na operowe sceny wy-ruszyła z podsądeckiej Mszalnicy. Śpiewając w dziecięcym zespole lu-dowym zachwycała swoim głosem i – mimo, że miała zaledwie kilka lat – obyciem ze sceną i publicznością. To był pierwszy sygnał, że w tej ma-łej osóbce drzemie ogromny poten-cjał. Szkoła muzyczna pozwoliła jej go rozbudzić i zacząć drogę do ka-riery. Ciężką pracą wywalczyła in-deks na Wydział Wokalno–Aktorski Akademii Muzycznej im. F. Nowo-wiejskiego w Bydgoszczy. Tam przez pięć lat, od świtu do nocy szlifowała swój sopran i chłonęła wiedzę. Opła-ciło się. Rok temu uczelnia otwarła jej drzwi do stypendium w Rovigo.

– We Włoszech urodziła się ope-ra i rzeczywiście tam się oddycha tą muzyką – opowiada Joanna. – Cho-dząc pięknymi uliczkami w cen-trum miasta z każdej strony słyszy się muzykę klasyczną, a na wysta-wach sklepowych są same płyty naj-wspanialszych śpiewaków opero-wych. Przez pół roku mogłam więc

żyć tylko śpiewem i śpiewać od rana do wieczora.

Szkoliła głos, technikę śpiewu, język włoski i aktorstwo – wszyst-ko pod okiem tamtejszych arty-stów. Zwieńczeniem sześcioletnich studiów był jej recital dyplomowy.

– To była decyzja, którą podjęłam niemal w ostatniej chwili. Ale warto było – uśmiecha się z dumą 25–let-nia śpiewaczka.

Przed komisją złożoną z artystów z Conservatorio Statale di Musica FrancescoVenezze w Rovigo zaśpie-wała godzinny koncert składający

się z włoskich arii i zaprezentowa-ła fragmenty przedstawień opero-wych. Do Polski wróciła z włoskim dyplomem i na kilka miesięcy zaszy-ła się wśród książek, żeby w terminie napisać i obronić pracę magisterską. Udało się. Podczas wakacji stanę-ła na bydgoskiej scenie z koncertami w ramach imprezy „Włoskie lato”. To wtedy Towarzystwo Polsko–Wło-skie przyznało jej tytuł ambasadora.

– To był ich wyraz wdzięczno-ści za lata współpracy i wszystko, co dla nich wyśpiewałam – tłuma-czy sopranistka.

„Włoskie lato” zaowocowało tak-że zaproszeniem na koncerty. Jesz-cze w październiku Joanna razem z pianistą Michałem Szymanow-skim wyrusza promować Polskę na scenach w Rzymie i Veroli. Solidnie pracuje więc nad utworami Chopi-na, Moniuszki, Kilara i Bacewicz.

– To wielkie wyzwanie i speł-nienie marzeń. Ale mam przed sobą jeszcze wiele innych celów. Przede wszystkim marzę o tym, żeby zacząć występować także tutaj, w moim Nowym Sączu – zdradza Joanna.

MARIA REUTER

Laszka śpiewa po włosku

Prognoza pogodyMeteorologowie, powołując się na spe-cjalistów z Amerykańskiej Agencji Ko-smicznej NASA, wieszczą rychłą i bardzo mroźną zimę. Do prognoz – szczegól-nie długoterminowych – podchodzi-my oczywiście z należytym respektem, jednak trudno przy tej okazji nie wspo-mnieć o podobnej sytuacji, która miała miejsce w 1997 r. Wówczas to, również powołując się na dane NASA, ówczesny wojewoda nowosądecki Marek Olek-siński, w specjalnej instrukcji zlecił go-spodarzom wszystkich gmin w woje-wództwie staranne przygotowanie się na spotkanie z mrozami. Jak się po fak-cie (czyli wiosną) okazało, amerykań-skie prognozy były mocno przesadzo-ne, bowiem wspomniana zima należała do wyjątkowo ciepłych. Oczywiście te-gorocznej zapowiedzi nie lekceważymy, opony samochodowe zmieniamy na zi-mowe i wyciągamy z szafy nadgryzione przez mole kalesony. Pozostaje jednak wierzyć, że meteorologiczne obserwa-cje NASA po raz kolejny nie ograniczyły się w tym roku wyłącznie do podgląda-nia Indian zbierających chrust. (KCH)

SMS

Joanna Marszałek podczas występu we Włoszech FOT. Z ARCHIWUM JOANNY MARSZAŁEK

Page 3: DTS 2 7 października 2010

37 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Temat tygodnia

UWAGA POMYSŁ. To robocza na-zwa nowego projektu jaki chce za-proponować władzom Małopolski Wiesława Borczyk, prezes Są-deckiego Uniwersytetu Trzecie-go Wieku.

Zamiast spędzać jesień życia w blo-kowiskach wielkich miast albo ka-mienicach o niskim standardzie, seniorzy mogliby zamieszkać w specjalnych wioskach. Wiesła-wa Borczyk chce swoim pomysłem zainteresować nie tylko władze wo-jewództwa, ale również powiaty, gminy i inwestorów prywatnych. Przekonuje, że to dobre rozwią-zanie nie tylko dla osób starszych, ale również korzyści płynące dla Sądecczyzny.

– Dlaczego właśnie w naszym regionie miałyby powstać takie wioski?

Wiesława Borczyk: – Wioski, osiedla, ośrodki – to sprawa na-zewnictwa. A tutaj, bo mamy ide-alne warunki naturalne. Lepiej mieć za oknem las i góry niż ścianę dru-giego bloku. Poza tym, gdzieś trze-ba zacząć wdrażać ten projekt. Pa-miętajmy, że nasze społeczeństwo się starzeje.– Ludziom starszym spodoba się ten pomysł?

– Na pewno tym, dla których ważne jest bezpieczeństwo, tym który cenią sobie poczucie, że w potrzebie nie zostaną sami. Nie wspominam już o chęci poprawie-nia sobie komfortu życia.– Krytycy zarzucą pomysłowi, że chce Pani tworzyć getta.

– A wielkie blokowiska, wie-żowce z zepsutą windą i śmierdzą-cym zsypem na śmieci, to nie są

getta? W takim ośrodku starsi lu-dzie mieliby swoje apartamenci-ki, całość byłaby parterowa, a więc wszystko łatwo dostępne. Opiekę sprawowałyby wykwalifikowane kadry, byłoby małe kino, kawiar-nia i zespół usług dostosowany do mieszkańców.– Czyli to dom spokojnej starości?

– Coś innego jednak. Przede wszystkim z innym pomysłem, z człowiekiem – oprócz mene-dżera skoncentrowanego na licz-bach – odpowiedzialnym za za-gospodarowanie czasu wolnego mieszkańców.

– Kogo będzie stać, by zamieszkać w takiej wiosce?

– Wszystkich tych, których stać na płacenie kilkusetzłotowego czynszu i innych kosztów w bloku. Poza tym, to tylko jeden z pomy-słów. Coraz głośniej słychać rów-nież o innych, m.in. o tak zwa-nej odwróconej hipotece, gdzie w zamian za przekazanie prawa do mieszkania starsza osoba otrzymu-je od banku dodatkową emeryturę.– Kto miałby sfinansować budowę ta-kich wiosek?

– Możliwości jest kilka. Od środków unijnych – jeśli pomysł

wpisze się w strategię wojewódz-twa, przez partnerstwo publicz-no–prywatne, np. gmina–inwe-stor, po zasady czysto komercyjne. Przy okazji warto pamiętać, że po-wstanie takich ośrodków, to rów-nież nowe miejsca pracy w na-szym regionie. Wśród zawodów najbliższej przyszłości może się pojawić pracownik pomocy spo-łecznej czy asystent osoby star-szej. Wiele osób z naszego regionu pracuje w podobnym charakterze za granicą. Nie mogliby wykony-wać tej pracy tutaj?

(CHRZ)

Apartamencik dla seniora

- Krytycy zarzucą pomysłowi, że chce Pani tworzyć getta.- A wielkie blokowiska, wieżowce z zepsutą windą i śmierdzącym zsypem na śmieci, to nie są getta?

Witold Kozłowski, wiceprzewodniczący Sejmiku Województwa Małopolskiego:– Pomysł nie jest nowy, wi-działem podobne wioski w Da-nii, czyli kraju o wysokim po-ziomie opieki socjalnej. Był tam m.in. sklep, apteka, ośrodek zdrowia. To bardzo fajne roz-wiązanie, ale w naszych warun-kach trzeba mocno przeanalizo-wać poziom dofinansowania ze strony mieszkających tam osób starszych czy to się zbilansuje. Osobnym problemem jest koszt powstania takiej wioski. Wątpię, czy gminy będzie stać choćby na wykup gruntów. A tych potrzeba sporo, bo to nie ośrodek pomo-cy społecznej mieszczący się na dwóch arach, budowany piętro-wo. Organizowanie takich wiosek

od zera to ogromny koszt, ła-twiej chyba byłoby zaadapto-wać coś istniejącego. Nie jestem sceptyczny, ale widzę pewne problemy. One są oczywiście do przebrnięcia.

Anna Zaczyk, psycholog:– Obecnie wiek zdaje się grać na naszą niekorzyść. Szukając pra-cy najlepiej mieć 20 lat i kilku-letnie doświadczenie zawodowe. Zmarszczki to wróg publiczny, bo-toks staje się środkiem ratującym posady, a czasem nawet zdro-wie psychiczne. Starość, nieste-ty, coraz rzadziej kojarzy się ze skarbnicą wiedzy czy powagą rady starszych. W naszym kręgu kultu-rowym grupa ludzi, która wkroczy-ła w wiek późnej dorosłości zda-je się być w organizacyjnej luce.

Ubywa wielopokoleniowych do-mów, nie możemy liczyć na dale-kowschodni model rodziny, gdzie syn ma zajmować się rodzicami do ich śmierci. Wciąż również nie po-siadamy rozwiniętej sieci atrakcyj-nej i dobrze kojarzącej się opieki instytucjonalnej, jak to funkcjonuje na zachodzie. „Apartament dla se-niora” może okazać się odpowie-dzią na palącą potrzebę. O czym jednak warto pamiętać? Badania Biederman i Normoyle w zakresie obaw i oczekiwań osób przyjmowanych do domów opieki, wykazały największy poziom ich lęku w związku z jakością opieki, kosztami oraz obecnością rodziny w życiu seniora, po jego zamiesz-kaniu w nowym miejscu. Kolejną istotną obawą jest utrata prywat-ności, bezosobowość relacji oraz

silny lęk przed utratą kontroli nad sobą i własnym życiem. Przeby-wanie w anonimowym środowisku wpływa na wyraźne pogorszenie się zdrowia psychicznego i fizycz-nego mieszkańców, może też do-prowadzić do stanu nazywane-go instytucjonalizmem. Ujawnia się on w tych ośrodkach, gdzie nie dba się o tożsamość, możliwo-ści, zainteresowania ani o rozwój jego mieszkańców. Miejsce od-powiednie to takie, w którym se-nior miałby możliwość uczestni-czyć w ustalaniu reguł swojego w nim funkcjonowania, poczu-cie bezpieczeństwa, tożsamości i prywatności z jednoczesną moż-liwością uczestniczenia w życiu towarzyskim.Jeśli na terenie Beskidu Sądec-kiego, miałoby powstać miejsce

stworzone ze świadomością po-trzeb osób w wieku późnej do-rosłości, wyposażone adekwat-nie do ich potrzeb i prowadzone przez profesjonalny personel, to można pomysłowi tylko przykla-snąć. Na zachodzie takie „wioski dla seniorów” funkcjonują od lat. Warto korzystać z ich doświad-czeń, przełamując nieufność Po-laków do takich miejsc. W naszej kulturze starszy rodzic mieszkają-cy nie z rodziną, kojarzy się z nie-wdzięcznością i porzuceniem. Nowoczesne i odpowiednio zor-ganizowane miejsca na jesień ży-cia nie mają nic wspólnego z na-szym stereotypem domu starców. Wręcz przeciwnie, dają dzieciom szansę na zapewnienie godnej, ciekawej i bezpiecznej starości swoim rodzicom.

Opinie

Dotychczas Domy Pomocy Społecznej kojarzyły się raczej ze smutnymi miejscami FOT. MARIA REUTER

Page 4: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 20104

O padł trochę bi-tewny kurz po wakacyj-nej zawieru-sze wywołanej „prywatnym

pomysłem” Leszka Zegzdy doty-czącym przyszłości Miasteczka Ga-licyjskiego. Antagoniści lokalnej sceny politycznej znajdują już sobie nowe okazje do przedwyborczych po–pis–ów. Tymczasem, jakby trochę po cichu praktycznie ukoń-czono budowę tego bezpreceden-sowego obiektu muzealnego. No właśnie, ale czy tak należy okre-ślić to, co powstało kosztem ok. 25 mln zł w Piątkowej? Umieszcze-nie inwestycji w strukturach Mu-zeum Okręgowego teoretycznie rozstrzyga sprawę. Włożenie kija w mrowisko przez wicemarszał-ka województwa, które jest głów-nym inwestorem, zachęca jednak do dyskusji, czy ma to być nowa-torski wprawdzie, ale typowy, ko-lejny obiekt do odwiedzania w na-bożnym skupieniu i ciszy, czy też atrakcja łącząca funkcje edukacyj-no–historyczne z rozrywkowymi? Zakładam, że większość Czytelni-ków wie o czym mowa, a znacz-na ich część odwiedziła nawet owo czarowne miejsce. Natknęła się tam pewnie na niedowład organi-zacyjny, spore braki informacyjne, trochę jeszcze nieuporządkowane otoczenie. To są ważne, ale jednak drobiazgi w porównaniu do okre-ślenia misji tego miejsca i sposobu jej realizacji. Jeśli bowiem ma ono służyć głównie tzw. przyszłym po-koleniom, to typowy oddział naj-lepszego nawet muzeum nie spełni oczekiwań „dzieci Neo” i nie stanie się realną konkurencją dla kolejnej gry, filmu 3D czy nawet wizyty na

Google Earth. W naszym przypad-ku narażenie się zresztą na ewen-tualny zarzut „szargania świętości” jest wątpliwy, bo przecież mamy do czynienia ze świadomą, współ-czesną rekonstrukcją oraz kreacją historycznie nieistniejącej, w sen-sie dosłownym, rzeczywistości. Już samo to nadaje obiektowi charak-teru pewnej „wirtualności”. Więc pójście krok dalej, tropem wyzna-czonym przez chociażby nowe Su-kiennice jest czymś naturalnym. Wykorzystanie tej ogromnej, danej nam atrakcji i szansy jest bowiem możliwe tylko w sposób akcepto-walny przez przyszłych, młodych jej odbiorców.

I nie chodzi o to, by dziecia-ki radowały się z wizyty w Mia-steczku dlatego, że przepadnie im wówczas klasówka z matmy. Tą radością mają zarażać rodziców, wyciągając ich na weekendowe, rodzinne eskapady z historią w tle. Ten unikalny projekt ma być sta-łą, ale ciągle tętniącą nowymi po-mysłami atrakcją dla sądeczan. Ale ma też ściągać tłumy gości, choć-by jako przystanek na ich trasie do Krynicy czy do słowackich stacji narciarskich. Ma stać się obowiąz-kowym punktem wycieczek na południowe obrzeża Małopolski na równi ze spływem Dunajcem, czy wyjazdem gondolą na Jaworzynę.

Jest mi obojętne, kto tego do-kona. Życzę dyrektorowi Rober-towi Ślusarkowi, by temu podołał. Wierzę, że tak jak potrafił dokonać z Muzeum milowego kroku przez kilka lat swojego nim zarządzania, tak uda mu się sprostać także temu karkołomnemu nieco zadaniu. Karkołomnemu przede wszystkim dla ludzi, którzy mają duszę nie-strudzonego naukowca i strażni-ka dziedzictwa, podpartego bene-dyktyńską pracowitością. A taka jest załoga Ślusarka. By jednak uczynić Miasteczko bardziej par-kiem rozrywkowo–edukacyjnym, trzeba uwolnić w sobie duże dziec-ko i należy bardziej niż Panem Dy-rektorem być Piotrusiem Panem. Czego przyszłym, wspaniale za-rządzającym sądeckim Disneylan-dem serdecznie życzę.

Ż ycie wewnętrzne są-deckich partii ma nam chyba zastą-pić na dobre kam-panię prezydencką. Zamiast ciekawego

starcia między Ryszardem Nowa-kiem, a kandydatem Platformy, mamy do czynienia z nużącymi i mało przekonującymi procedu-rami. Poseł Arkadiusz Mularczyk mógł na pół roku przed wybora-mi powiedzieć otwarcie, że nie akceptuje sposobu, w jaki jego partyjny kolega sprawuje wła-dzę w mieście, a PiS poszuka in-nego kandydata. Jeżeli tego nie

uczynił, mógł próbować określić – w drodze kompromisu – wa-runki współpracy partii z popu-larnym prezydentem. Jeżeli i tego nie zrobił – należało przełknąć tę żabę i być dumnym, że to w jego okręgu PiS zachowuje tak cenne i rzadkie dla tej partii stanowisko.

Podobnie Platforma, która za-niedbała namysł nad procedurami, sama sobie zgotowała kłopoty i na-raziła na śmieszność. Gdyby postą-pili tak jacyś ekolodzy w krótkich spodenkach czy federacja zespo-łów folklorystycznych, można by to wybaczyć. Ale rządząca krajem partia, której – zwłaszcza po do-świadczeniach 2001 roku – zabra-kło rozumu, by uczynić procedury jasnymi, przejrzystymi i nie podle-gającymi dyskusji, dość poważnie się skompromitowała.

Zawsze byłem skłonny bro-nić partii przed najgorszymi za-rzutami i krzywdzącymi opiniami. Zakładałem, że są one natural-nym elementem każdego syste-mu przedstawicielskiego i lepiej je

naprawiać niż budować demokra-cję bez nich. Jednak w tym przy-padku bronić pomysłów partyj-nych baronów po prostu się nie da. Coraz jaśniejsze się wydaje, że wy-bory prezydenckie są dla nich kło-potem nie do przeskoczenia. W ich wyniku bowiem w partii pojawia się niebezpieczny numer 2, poten-cjalnie zagrażający ich pozycji.

Zaryzykuję twierdzenie, że źró-dłem tych problemów wewnętrz-nych jest fakt, iż obaj sądeccy liderzy – Andrzej Czerwiński i Ar-kadiusz Mularczyk – nade wszyst-ko nie chcą, by fotel prezydenta zajmował silny i samodzielny poli-tyk z ich partii. „Słaby może prze-grać, a silny mi zagraża” – zda-ją się bić z myślami. Nie zauważają, że między ich kalkulacjami, a dłu-gofalowym interesem miasta po-wstaje coraz silniejsze napięcie. Życie wewnętrzne partii nie może być tematem numer jeden na pół-tora miesiąca przed wyborami. Czas ustąpić miejsca – oby najlep-szym – kandydatom

Opinie

Sądecki Disneyland?

Wydawca: Wydawnictwo DOBRE Sp. z o.o.

33–300 Nowy Sącz, ul. Żywiecka 25.

ISSN 2082–209X

Redakcja: „Dobry Tygodnik Sądecki”, tel. 18 544 64 40, tel./fax. 18 544 64 41

Redaktor naczelny: Wojciech Molendowicz. Dyrektor Biura Reklam i Ogłoszeń: Irena Legutko.

Koordynator Biura Wydawnictwa: Bożena Baran. Skład: dOtgraf. Druk: Polskapresse Oddział Poligrafi a Drukarnia Sosnowiec.

Rafał MatyjaCałkiem nowy Sącz

Maciek KurpKurpiowskie wycinanki

Ta niemalże prorocza, zawar-ta w tytu-le felietonu myśl, od-

nosi się oczywiście do czekających nas wyborów samorządowych i po-przedzającej je kampanii wybor-czej. Bo właśnie tym tematem za-przątnięta jest publicystyczna część mojego umysłu. A myślę, że w No-wym Sączu nie jestem wyjątkiem. Ciekawie będzie choćby dlatego,

że do wyborów zostały niecałe dwa miesiące, a my w zasadzie nie zna-my chętnych do obsadzenia naj-ważniejszych ratuszowych i innych stołków. Nie za bardzo wiemy kto. A jak już domyślamy się kto, to nie wiemy pod jakim szyldem. A jak znamy szyld, to znów nie za bar-dzo wiemy którzy. Ciekawe, czy faktycznie z potężnej trójcy jedy-ny zostanie namaszczony, a pozo-stali pokornie ustąpią mu pola. Cie-kawe, czy bez pisków obejdzie się przypisanie konkretnego nazwi-ska do rządzącego szyldu. Cieka-we czyj lewy profil będziemy oglą-dać na bilbordach. Ciekawe, czy tradycyjnie nie będzie wariantu: raz na ludowo. Ciekawe, czy powieli się scenariusz poprzednich kaden-cji, kiedy to ponad połowa radnych otrzymywała w prezencie od głosu-jących reelekcję. Ciekawe ile będzie spoglądać na nas z każdego słupa i tablicy dobrze znanych fizjonomii,

a ile świeżych twarzyczek i czy za każdym ich uśmiechem bę-dzie skrywać się pożądliwe sapanie: władzy, władzy!!! Ciekawie będzie obserwować, czy chór krytyków obecnych szeryfów, to współtwór-cy społeczeństwa obywatelskiego, którzy przy urnie mówią „żegnaj-cie” znienawidzonym włodarzom, czy to tylko pantoflowi anarchi-ści, którzy także w dzień wybo-rów dwoje oczu i dwoje pośladków przykują do stołka przed kompute-rami, by na forach internetowych narzekać, że znów ci sami zosta-li wybrani. Ciekawe, czy 21 listopa-da zwycięży dobro i najlepiej pojęty interes miasta, czy niczym nieskrę-powana chęć wyrośniętych dziecia-ków z sąsiednich bloków, by w nie-skończoność obrzucać się piaskiem i wzajemnie burzyć swoje babki we wspólnej, osiedlowej piaskowni-cy. Chyba zgodzicie się ze mną Pań-stwo, że to będzie ciekawa jesień.

Partyjne ABC

To będzie ciekawa jesień

Jakub M. BulzakPije Kuba do Jakuba

Page 5: DTS 2 7 października 2010

57 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

M alkontent to gatunek czło-wieka, w któ-rym rozwinął się nadzwyczaj-nie gen nieza-

dowolenia. Chodzą więc malkonten-ci po świecie i biadolą. Na wszystko. Sądeczanie też. Nie wiem ilu ich jest, ale są ślepi na argumenty, na otwar-tą, afirmatywną postawę wobec ży-cia, na kulturalną ofertę, jaką niemal codziennie mają na wyciągnięcie ręki. Ale oni w takim życiu nie uczestni-czą. Jedyną rację jaką uznają jest ta, że w Nowym Sączu nic się nie dzie-je. Gdyby ich jednak przekonać, że nie jest tak źle, natychmiast powo-łują się na wzgląd ekonomiczny (za drogo), a gdy ten nie wystarcza, nie-wrażliwość na sztukę tłumaczą bra-kiem czasu. Jest to rodzaj ślepoty nie-uleczalnej, a paskudną ułomność kompensują sobie nieustannym kon-testowaniem wszystkich i wszystkie-go. W tym momencie muszę od razu uspokoić, że tytuł niniejszego felieto-nu, to nie żadna inwektywa pod ad-resem sądeczan (ślepi na kulturę to spory, ale jednak margines), lecz ty-tuł książki portugalskiego noblisty Jose Saramago, według której Jerzy Zoń, założyciel i dyrektor krakow-skiego teatru KTO, stworzył przejmu-jący, znakomity spektakl. KTO to te-atr uliczny, więc – niejako z definicji – adresatem jego sztuk są tzw. zwy-czajni ludzie: i ci artystycznie wy-robieni, i ci, którzy z teatrem mają kontakt co najmniej sporadyczny. Za-prezentowane sądeckiej publiczności parę tygodni temu widowisko „Ślep-cy”, to porażająca w swej treści me-tafora ludzkiego losu, pełnego tragi-zmu i tajemnicy. Bohaterami sztuki są mieszkańcy pewnego miasta, któ-rzy z niewiadomych powodów tracą wzrok. Epidemia się rozszerza, a to, co do tej pory było moralnie uładzone, oczywiste, w nowej rzeczywistości zatraca się do szczętu. Wśród ślepców zaczyna się straszliwa walka o władzę, o przywileje. Przemoc i gwałt stają się normą. W świecie, w którym nie ma prawa, szybko dochodzi do podziału

ról: kat – ofiara. Przejście od świa-ta normalnego do apokalipsy szpita-la wariatów jest nagłe i nieoczekiwa-ne. Chcąc stworzyć wrażenie, że to my, widzowie, także jesteśmy poten-cjalnymi ofiarami epidemii, Zoń za-ciera granice między realnością a fan-tazją, każąc publiczności uczestniczyć w scenicznych wydarzeniach. Sztu-ka kończy się wprawdzie nadzieją na powrót do normalności, ale przera-żenie wcale nie ustępuje, przeciw-nie, odkłada się w duszy, pozosta-wiając niepokój. Świetny spektakl, świetni aktorzy, imponująca sceno-grafia, znakomita, porażająca muzy-ka, a wszystko to na płycie sądeckiego rynku. Chociaż historia opowiedzia-na została językiem niewerbalnym, to właśnie ta „niewerbalność” stała się jej atutem. Dzięki temu nic nie jest nazwane wprost, widz – chcąc nie chcąc – sięga do wyobraźni. I myśli. Nie ma nic lepszego jak prowokacja intelektu, bo tylko dzięki temu może-my, bez względu na iloraz, coś prze-żyć, czegoś doświadczyć, czegoś bar-dziej zajmującego niż metafizyczna, pozorna głębia naszych polityków. Tłumów na rynku nie było a szkoda. Ci, którzy przyszli, na pewno nie ża-łowali, bo choć pora późna i spektakl niełatwy, wszyscy dali się wciągnąć w misterną acz posępną nieco histo-rię. Sądecki rynek, jak każda tego ro-dzaju przestrzeń, sprawdza się świet-nie w podobnych widowiskach. Oby animatorzy kultury wykorzystywali go jak najczęściej. Może wówczas śle-pi na kulturę przełamią się i od cza-su do czasu uszczkną coś dla siebie. No i na koniec refleksja na marginesie: jedna ze scen „Ślepców” przedsta-wiała scenę tyle piękną co odważną. Apogeum dramatycznego napięcia to moment, w którym poniżone, po-hańbione kobiety, pokazują się pu-bliczności jako zamknięte w klatkach, obnażone (do połowy) ofiary bezpra-wia. Feeria damskich biustów jest ar-tystycznie uzasadniona, sęk w tym, że wszystko to dzieje się tuż obok po-mnika Papieża. Czy jest to jakiś pro-blem estetyczny albo religijny? Nie wiem, ale chyba potwierdza wątpli-wości co do jego lokalizacji. Chyba kiedyś komuś zabrakło wyobraźni, bo przecież wiadomo było, że rynek to przestrzeń publiczna, w której dzieją się i będą działy rozmaite artystyczne „ekscesy”: koncerty poważne i mniej poważne, zabawy serio, ale i całkiem frywolne. I tego zmienić się nie da. A tak w ogóle, to Nowy Sącz nie ma chyba szczęścia do pomników. Do te-matu powrócę niebawem.

K sięga Przysłów słynie ze swej mądrości nie tylko wśród Żydów i chrze-ścijan, a jednak

znajduje się w niej taka rada, któ-ra na pierwszy rzut oka wygląda jak żart: „Nie odpowiadaj głupie-mu według jego głupoty, byś nie stał się jemu podobnym. Głupie-mu odpowiadaj według jego głu-poty, by nie pomyślał, że mądry” (Prz 26,4n). Paradoks? Z pozoru tylko. Król Salomon w tym lako-nicznym stwierdzeniu poucza, by pod żadnym pozorem nie wda-wać się w jakikolwiek dialog z głupkiem, bo już samym tym ak-tem czynisz z głupka partnera, kogoś równego sobie, a więc już na wstępie strzelasz sobie „samo-bója”. Po drugie, jak o tym dobrze wiedzą specjaliści od negocja-cji, żeby dyskutować z głupkiem, musisz się najpierw zniżyć do jego poziomu. Kiedy zaś to uczy-nisz, głupek – ponieważ to jego teren – zniszczy cię doświad-czeniem. Dwa do zera. Co wobec tego robić? Księga Przysłów wy-jaśnia: głupek, gdy się odzywa lub podejmuje jakieś działanie, myśli, że wykazuje się sprytem. Wyko-naj więc taki ruch, żeby do niego dotarło, że jest tylko idiotą oraz że wszyscy wokół zdają sobie sprawę z jego idioctwa.

Gdy otwierano w Polsce punkty sprzedaży dopalaczy, na wielu z nich pojawiły się nazwy fun-shop lub smart-shop. Fun-shop to, wiadomo, sklep im-prezowy, zaś smart-shop moż-na przetłumaczyć jako sklep… sprytny. Wydawało się bowiem założycielom tego biznesu, że ich działanie ma znamiona nie-bywałej wprost inteligencji. Żeby uniknąć oskarżeń o roz-prowadzanie narkotyków, stworzyli kompilacje substan-cji psychoaktywnych o składzie, który w Polsce wciąż jeszcze był legalny, w dodatku na każdym

opakowaniu swoich chemicz-nych śmieci drukowali zastrze-żenia: „Do użytku kolekcjoner-skiego” oraz „Nie do spożycia przez ludzi”. Na prawo polskie - którego chaos przypomina mroczne gęstwiny amazońskiej dżungli - wystarczyło. Przed-stawiciele władz chcieli dialo-gować z dilerami i skończyło się tak, jak to przewidziała Księ-ga Przysłów i jak to się skończyć musiało: wygraną głupiego oraz upodobnieniem się do niego. Co Sanepid, czy jakaś inna sto-sowna instytucja, uznawał któ-rąś z dopalaczowych substancji za nielegalną, to ich producen-ci domieszali kropelkę glukozy albo serwatki i handlowali dalej, bo oto stworzyli nowy, legalny produkt. Ludzie pytali policjan-tów: jak to jest, że kiedy szczyl z gimnazjum kupi sobie piwo w spożywczym, to od razu ściga-cie, a jak ten sam szczyl pod wa-szym nosem kupi parę torebek syfu w smart-shopie i się zaćpa, to siedzicie cicho? Policjanci tyl-ko wzruszali ramionami i odpo-wiadali: takie prawo. Jakie pra-wo? No, takie!

Zabawa w kotka-kretyna i myszkę-idiotkę została przerwa-na na początku tego tygodnia. Okazało się, że ktoś gdzieś się za-truł, ktoś inny połączył to za-trucie ze specyfikiem o nazwie „Tajfun”, gazety rozpisały się o kolejnych przypadkach hospita-lizacji osób nieletnich „prawdo-podobnie po zażyciu dopalaczy”, pan premier nagle huknął pię-ścią w stół, pani minister zdro-wia podskoczyła i w Polskę ru-szyły szwadrony inspektorów sanitarnych wspierane zbrojną obstawą, by pozamykać wszyst-kie fun-shopy. Fajnie, bo na parę dni będzie spokój, ale czy to mądre rozwiązanie na dłuż-szą metę? Nie. Ponieważ w całym tym działaniu instytucje rządo-we nadal gadają z głupim na jego poziomie. W tym wypadku ar-gumentacja brzmi: bierzemy się za was, bo rozprowadzacie sub-stancje, które zabijają. Na li-tość boską! Pomińmy już fakt, że pod topór poszły też sklepy, któ-re „Tajfunu” na składzie nigdy nie miały (te osławione smart-shopy właśnie!), więc mogą się odwoływać do sądów, wszel-kiej maści trybunałów między-narodowych i pewnie będzie to

odwołanie zakończone sukce-sem. Ale idzie o sprawę znacz-nie bardziej fundamentalną. Je-śli problem polega tylko na tym, że dopalacze produkuje się nie-higienicznie i w związku z tym zagrażają dziś życiu dzieciaków, to co jeśli dilerzy usuną kiedyś z dopalaczy wszystkie te brudy? Będą mogli legalnie wrócić do biznesu? Czas najwyższy powie-dzieć sobie jasno: wszystkie nar-kotyki, niezależnie od postaci, w jakiej mogą się pojawić, są złe dlatego, że odkształcają świado-mość, a przez to niszczą intelekt i psychikę człowieka. Irlandia tak powiedziała, wprowadziła odpo-wiednie prawo i dziś mają spo-kój. Tylko czy my możemy liczyć na podobną jednoznaczność na-szych ustawodawców, skoro je-den z nich wyznał swego czasu, że „palił, ale się nie zaciągał”, a reszta wobec tej ewidentnej hi-pokryzji tylko uśmiechała się pobłażliwie?

Otóż mam już dość bezładnych działań władz centralnych w od-niesieniu do dopalaczy. Wątpię, żeby przyniosły jakiś skutek. Za-mknięte fun-shopy? Po pierw-sze: na jak długo? Po drugie: co z tego, skoro w Internecie proceder trwa nadal i kupić można wszyst-ko, z dostawą do domu. Jeże-li mamy coś wskórać, to tylko lo-kalnie: dbając o naszą młodzież, zapewniając im zdrowe środowi-sko wzrostu, chroniąc przed ban-dytami i oszustami, zapewniając mocny kręgosłup wartości. Mo-żemy oczywiście działać na wła-sną rękę, jak mieszkańcy wie-lu miejscowości na Sądecczyźnie, którzy jak nie prośbą, to groźbą, ale dilerów skutecznie się pozbyli. Brawo! Lepiej jednak, żeby inicja-tywa nie ograniczała się tylko do wybijania szyb nocami, lecz żeby towarzyszyła jej jasna postawa i zaangażowanie lokalnych władz. Póki co, mieliśmy z tym - choćby w samym Nowym Sączu – niejaki problem. Dlatego, panowie kan-dydaci do fotela prezydenckie-go i innych foteli w regionie, nie bierzcie za dobrą monetę obecne-go rządowego ataku na sklepy z dopalaczami. Ten wrzód zapewne odrośnie. Jeśli więc chcecie, że-byśmy oddali na was swoje głosy, powiedzcie nam jasno podczas tej kampanii: co zamierzacie zrobić, by sobie skutecznie z dopalaczami na naszym terenie poradzić?

Tańcowały dwa cymbały, albo rzecz o dopalaczach

Fabian Błaszkiewicz SJZ notatnika gwałtownika

Miasto ślepców

Leszek BolanowskiLoża ERGOnauty

Page 6: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 20106

Wybory samorządowe

Wiele wskazuje na to, że listopado-we wybory nie będą polegać na tym, kogo sobie wybierzemy do samo-rządów. Ważniejsze obecnie wyda-je się raczej jest to, jaką listę wybierze kandydat albo kogo wybierze par-tia. Spektakl się przeciąga, a publicz-ność coraz mniej z niego rozumie. Efekt może być taki, że część wyj-dzie przed finałem, a frekwencja przy urnie może okazać się jeszcze niż-sza od zakładanej. Problem w zasa-dzie dotyczy obydwu głównych kon-kurentów PiS i PO, choć chyba w tej pierwszej partii sytuacja jest bardziej skomplikowana.

Największe emocje budzi oczywi-ście sytuacja w Nowym Sączu, gdzie PiS od dłuższego czasu nie może wskazać swojego kandydata na prezydenta. W minionym tygodniu najbardziej spektakularnym posu-nięciem była rejestracja własnego komitetu wyborczego przez prezy-denta Ryszarda Nowaka. Wyglądało to trochę na polityczny szantaż wo-bec kierownictwa partii, a trochę na manifestację własnej niezależności. Nowak na każdym kroku podkre-ślał, że nie pozwoli sobie narzucić przez posła Arkadiusza Mularczyka jego warunków, szczególnie perso-nalnych. Długo panowało przekona-nie, że to Mularczyk chce, by kan-dydatem PiS został przewodniczący Rady Miasta Artur Czernecki, a jeśli już partia udzieli rekomendacji No-wakowi, niech ten za ustępstwo zre-wanżuje się wiceprezydenturą dla Czerneckiego. Nowak uderzył pię-ścią w stół, ale chyba jeszcze moc-niej zrobił to poseł Mularczyk, który w wypowiedzi dla „Gazety Krakow-skiej” nie owijał już w bawełnę: – (…) Są rzeczy, które nam się nie podo-bają. Nie chcemy układów, kole-siostwa, niejasnych decyzji perso-nalnych (…)

Co miał na myśli Arkadiusz Mu-larczyk? Blefował, by uzasadnić swoją ewentualną decyzję o kan-dydowaniu na prezydenta Nowe-go Sącza, czy też za późno ugryzł się w język, chcąc opowiedzieć o tym, co tak naprawdę dyskwalifikuje Nowaka jako kandydata PiS? Tego się prawdopodobnie nie dowiemy, a rzucona pod adresem partyjnego kolegi uwaga uczyni kampanię jesz-cze bardziej nerwową i pogmatwa-ną. No chyba, że po kolejnej rundzie jakichś nocnych rozmów, np. jutro rano dowiemy się, że kandydatem PiS jest jednak Nowak, a Mularczyk mówiąc o układach i kolesiostwie tylko się przejęzyczył. Obserwato-rzy uważają zresztą, m.in. politolog Rafał Matyja pisze w tym numerze DTS, że zamiast kampanii wyborczej

obie największe partie zafundowa-ły nam spektakl jaki zwykle roz-grywa się w pralni za kulisami i to na kilka miesięcy przed wyborami. Kto na tym ucierpi? My wszyscy, bo coraz mniej czasu pozostaje na dys-kusje kandydatów o wizji i przy-szłości Nowego Sącza oraz Sądec-czyzny. Trudno jednak wierzyć, że taka prawdziwa debata kogoś jeszcze zainteresuje, skoro najlepiej sprze-dającym się towarem jest kto, co i o kim powiedział. To zresztą bar-dzo wygodna sytuacja dla obydwu stron. Kandydaci nie muszą spe-cjalnie kombinować nad ambitnymi

programami i klarownymi wizjami, a część wyborców woli pyskówkę, od nudnej analizy, co się tu wyda-rzy za 10 lat, jeśli prześpimy teraz jakiś problem.

Platforma przedstawi swojego kandydata na prezydenta w przy-szłym tygodniu, choć wtajemni-czeni potrafią wywróżyć z aktyw-ności sztabów prawyborczych trójki Dobosz, Lachowicz, Ząber, kto sta-nie do finałowej rozgrywki. W PO ścieranie się stref wpływów prze-biega na nieco wyższym szczeblu niż w PiS. Decyzja o wystawieniu na pierwszym miejscu do sejmiku

wojewódzkiego Zygmunta Berdy-chowskiego, a nie wicemarszałka Leszka Zegzdy, dla jednych była sen-sacją, dla innych wyłącznie potwier-dzeniem słabnącej pozycji posła An-drzeja Czerwińskiego w partyjnej hierarchii. Władze wojewódzkie PO uzasadniają taki ruch potrzebą zdy-namizowania wyborczego wyniku partii w trudnym dla niej regionie, a sukces ma zagwarantować właśnie twórca krynickiego Forum Ekono-micznego. Taka decyzja najmocniej uderza oczywiście w Czerwińskie-go, który wyraźnie nie ma już de-cydującego głosu przy obsadzaniu list, wszak z Berdychowskim łą-czą go raczej chłodne kontakty. Po-średnio uderza też w Zegzdę, który po czterech latach aktywnej pra-cy w Krakowie na rzecz Sądecczy-zny miał prawo poczuć się urażony wyznaczeniem mu ledwie drugie-go miejsca na liście. Tym sposobem władze partii wystawiły wicemar-szałkowi rachunek za popieranie posła Czerwińskiego. Z drugiej stro-ny – co podkreślają nawet jego bliscy współpracownicy – problem mają dziś również wiejskie środowiska związane z Berdychowskim, który dotychczas do PO nie należał. Jak mają się zachować wobec decyzji li-dera? To się dopiero okaże.

Dużo prostsza sytuacja wyda-je się być w mniejszych miastach i gminach (z wyłączeniem Kryni-cy–Zdroju, gdzie liczni kandydaci na burmistrza szykują się do deba-ty). Panuje opinia, że na tym szcze-blu rewolucji nie będzie, bowiem dotychczasowych włodarzy niosą

środki unijne, za które wielu udało się w ostatnich latach zmienić kra-jobraz swoich gmin. Jeśli więc ktoś ewidentnie nie zaniedbał czegoś wo-bec mieszkańców podczas czerwco-wej powodzi, to specjalnie nie musi się martwić o wynik. W gminach nie widać zresztą zbyt wielu chętnych do walki, a na giełdzie kandydatów pojawiają się głównie dyżurne na-zwiska. Dotychczas największe za-interesowanie wzbudziły wydarze-nia w Bieczu i Tymbarku. W Bieczu samorządowe ambicje ujawnili bra-cia bliźniacy Edward i Tadeusz Prze-pióra, czyli głośni niedawno obrońcy krzyża na ratuszowej wieży. Na razie jednak rządzić Bieczem nie będą, bo nie skompletowali wyborczych do-kumentów. Rządzić już nie będzie dotychczasowy wójt Tymbarku Sta-nisław Pachowicz, który zapowie-dział koniec kariery samorządowej po serii publikacji opisujących ku-lisy jego współpracy z SB.

WOJCIECH MOLENDOWICZ

Siłowanie zamiast kampanii wyborczej

Pod jakim szyldem ostatecznie wystartuje Ryszard Nowak? FOT. PAWEŁ LEŚNIAK

W poselskiej słuchawceKto próbuje się dodzwonić do sądeckiego posła PiS Arkadiusza Mularczy-ka zaskoczony będzie muzyką, jaka umili mu czas oczekiwania na połącze-nie. Tych, którzy nie dzwonili do posła uprzedzamy, że nie czeka ich na linii wiązanka pieśni patriotycznych, ani żaden z utworów z playlisty utrzymanej w tonacji PiS. Nie wiemy, co o doborze repertuaru w telefonie sądeckiego posła sądzi prezes Jarosław Kaczyński, kiedy dzwoni do swojego zaufane-go człowieka na Sądecczyźnie. Dyscyplina partyjna w tej kwestii nie obowią-zuje, jednak prezes może odnieść wrażenie, że muzyczne preferencje posła Mularczyka odbiegają nieco od standardów przyjętych w ugrupowaniu. Cóż zatem słychać w telefonie lidera sądeckiego PiS? Jeden z utworów zespołu Pink. Wyjaśnienie zagadki doboru repertuaru jest bardzo proste.– Ściągnąłem sobie trochę przypadkowo pierwszy lepszy utwór z listy „Granie na czekanie” – tłumaczy Arkadiusz Mularczyk i od razu zaznacza, że nie jest to jego ulubiony zespół, ani gatunek muzyczny. To chyba dobrze, bo zadaliśmy so-bie fatygę i przetłumaczyliśmy kilka pierwszych wersów, jakie można usłyszeć w poselskiej słuchawce. A tekst piosenki brzmi mniej więcej tak: „To było kiedyś miejsce śmiechu i dobrej zabawy, ale teraz jest pełne złych, nikczemnych klau-nów. Nadszedł czas, żeby wreszcie z tym skończyć. Ja to spalę!” (KCH)

SMS

Instrukcja głosowaniaZanim zdecydujemy na kogo oddać głos w zbliżających się wyborach samorządowych sprawdźmy, czym kierowali się w takich sytuacjach nasi przodkowie. Być może uda nam się wśród współczesnych kandy-datów do rad znaleźć cechy jakich wymagało od rajców prawo mag-deburskie wprowadzone przez za-łożyciela Nowego Sącza Wacława II. Zgodnie z obowiązującym wzorcem norm członkami rady miejskiej mogli być: „(...) ludzie mądrzy, dobrzy, lat zu pełnych, przynajmniej dwudziestu i pięciu, w mieście osiedli, wszak-że nie bar dzo bogaci ani też ubodzy, ale średniego stanu. Nadto mają być z prawego ma łżeństwa urodze-ni, w domach zawsze mieszkają-cy i dobrej sławy. Boga się bo jący, sprawiedliwość i prawdę miłujący, kłamstwa i złość w nienawiści ma-jący, tajemnic miejskich nie wyja-wiający, w słowach i uczynkach sta-li, łakomstwem się brzydzący, darów nie przyjmujący, wier ni, nie pijani-ce, nie dwujęzyczni, nie pochlebcy, nie błaznowie, nie natrętowie, nie cudzołożnicy, ani owi, którymi żony rządzą, nie fałszerze, nie zwadliwi, albowiem zgodą małe rzeczy budują się, a niezgodą wielkie niszczeją. Też nie ma być na to obieran człowiek obcy, innego prawa i komu by było dziewięćdziesiąt lat”. (KCH)

SMS

Page 7: DTS 2 7 października 2010

77 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Informacje

WAŻNY PROBLEM. W tym roku sezon grzewczy rozpo-czął się wcześniej niż zwy-kle. O tym, jak właściwie się do niego przygotować oraz o ja-kich zasadach pamiętać, z mi-strzem kominiarskim Toma-szem Szołdrowskim rozmawia Maria Reuter.

– Co powinniśmy zrobić zanim zapa-limy w piecu, kotle czy kominku?

– Wezwać kominiarza, żeby sprawdził stan techniczny prze-wodów kominowych i urządzeń grzewczych. Jeśli mamy piec ga-zowy, przegląd powinien zrobić gazownik lub serwisant. Dopiero

gdy mamy pewność, że wszystko jest sprawne, drożne i szczelne, możemy zacząć grzać.– A jeśli to zaniedbamy?

– Nie warto, bo może wte-dy dojść nawet do pożaru, za-trucia tlenkiem węgla lub za-czadzenia. To dlatego przepisy mówią, że czyszczenie przewo-dów kominowych ma się od-bywać okresowo. W przypadku paliw stałych – drewna, koksu i tym podobnych – powinno to być cztery razy w roku, spalino-wych – gazu czy oleju – dwa razy w roku i wentylacji – raz w roku. I o tym trzeba pamiętać dla wła-snego bezpieczeństwa.

– Ale przecież są budynki, w któ-rych wiele lat przewody kominowe nie były ani czyszczone, ani nawet sprawdzane i nic złego się nie stało.

– Nosił wilk razy kilka… To że przez kilka lat nic się nie dzieje, wcale nie znaczy, że wszystko jest w porządku. Kolejny sezon bez in-gerencji fachowca może okazać się o jednym za dużo.– A o czym musimy pamiętać już w trakcie sezonu?

– Bezwzględnie o powietrzu. Ono jest najważniejsze w pro-cesie spalania. Jeśli jego braku-je, powstaje tlenek węgla. Wtedy nawet przy niewielkiej nieszczel-ności urządzeń lub przewodów,

może dojść do tragedii. Dlatego trzeba zapewnić napływ powie-trza do pomieszczeń, w których stoją piece, czy kominki.– Wiele osób, żeby oszczędzić, pali w piecach śmieciami. To dobre rozwiązanie?

– Śmieci nie są paliwem. Po-siadają bardzo małą wartość ka-loryczną, która określa ile ciepła dostaniemy, a poza tym pod-czas palenia ich powstaje sadza odkładająca się na kominie. To bardzo niebezpieczne, bo taki osad w każdej chwili może się zapalić. W efekcie koszty pale-nia śmieciami okazują się znacz-nie większe.

BIZNES. Miesięcznik „Forbes” zbada z czego bierze się finansowy fenomen Nowego Sącza. Dlaczego właśnie tu-taj mieszka najwięcej najbogatszych ludzi w Małopolsce?

Czterech sądeczan – Józef Ko-ral (miejsce 33.), Roman Kluska (55.), Ryszard Florek (71.) i Kazi-mierz Pazgan (77.) – znajduje się na tegorocznej liście rankingowej stu najbogatszych Polaków miesięcz-nika „Forbes”. To aż jedna czwar-ta wszystkich małopolskich boga-czy, choć w Nowym Sączu mieszka niespełna 90 tys. osób, a w całym województwie żyje ponad 3,2 mln ludzi. W Polsce mówi się wręcz o „są-deckim fenomenie finansowym”. Po raz pierwszy dokonana zosta-nie próba fachowego zdiagnozowa-na tej sytuacji.

– Na razie nie wiemy z czego ten fenomen wynika. Chcemy jednak wyjaśnić to zjawisko – zdradza Ja-cek Pochłopień, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika „Forbes”, zapowiadając, że o „fenomenie są-deckim” będzie można przeczytać w marcu przyszłego roku. Tema-tem zajmą się dziennikarze specja-lizujący się w tematyce gospodar-czej i ekonomicznej.

Krzysztof Pawłowski, prezy-dent WSB–NLU, zagęszczenie są-deczan w rankingu „Forbesa” tłu-maczy mentalnością Lachów, którą od pokoleń kształtowały góry, kli-mat i ciężka praca.

– Lachy mają zakorzenioną w naturze wiarę w osiągnięcie suk-cesu – tłumaczy Krzysztof Paw-łowski. – W genach dostaliśmy też większą odporność na stres, niesły-chaną kreatywność i odwagę, a to pozwala podejmować ryzyko i re-alizować nawet najbardziej szalone pomysły. (MR)

W ciągu zaledwie dwóch tygodni aż trzech mieszkańców Korzennej ode-brało sobie życie. 45–latek stracił pracę, a tym samym wszelkie do-chody. 69–latek od lat poruszał się o kulach i opiekował się ciężko chorą żoną. 88–letnia kobieta wychowy-wała niepełnosprawnego syna.

Psycholog Witold Masiak twierdzi, że przyczyną tych tragedii mogła być depresja, której sprzyja gwał-towne załamanie pogody. Najbar-dziej podatne są na nią osoby słabe emocjonalnie, nie potrafiące radzić sobie z porażką. W pewnym mo-mencie, czara goryczy przelewa się

i złe emocje biorą górę. – Najczęściej przyszły samobójca planuje taki czyn, jednak zdarzają się przypad-ki wynikające z zaburzenia świa-domości – wyjaśnia Witold Masiak. – Świadomość może być zaburzo-na poprzez leki czy alkohol. Nie jest też regułą, że każdy kto planuje taki desperacki krok nie mówi o tym. Są osoby, które chętnie opowiadają o swoich planach.

Psycholog wskazuje też, że w przypadku tych trzech trage-dii mogło zaistnieć też tzw. na-śladownictwo. W tym rejonie, w ostatnich latach aż osiem osób odebrało sobie życie. (ATA)

Zanim włączysz piec

Trzy samobójstwa

FOT.

ARC

HIW

UM

TO

MAS

ZA S

ZOŁD

ROW

SKIE

GO

Bogaci w szalone pomysły

Gorlicka restauratorka Maria Olczyk (dom weselny „Akropol”) i jej córka

Izabella Grądalska (restauracja „Laguna”) zostały laureatkami

tytułu Polski Producent Żywno-ści 2010 na Międzynarodowych Targach Poznańskich POLAGRA.

Panie nagrodzone zostały za pierogi razowe staropolskie z kaszą gry-

czaną, grzybami leśnymi i kapustą, a złoty medal odebrały z rąk wice-

premiera Waldemara Pawlaka i mi-nistra rolnictwa Marka Sawickiego. To nie pierwszy tegoroczny sukces

gorliczanek. Są one również lau-reatkami „Smaku Małopolskiego” oraz zdobywczyniami pierwszych

miejsc na Europejskich Targach Produktu Regionalnego w Zakopa-

nem i Agropromocji w Nawojowej za nalewkę z nagietka. (CH) FO

T. A

RCH

IWU

M

Page 8: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 20108

Rozmowa

Okazuje się, że niekoniecznie jest to prawidłowa odpowiedź. Tomasz Po-ręba miał z domu na boisko Kolejarza ledwie kilkaset metrów. Grał dobrze, więc upomniało się o niego kilka ma-łopolskich drużyn. Chciał zostać za-wodowym piłkarzem, jest posłem Prawa i Sprawiedliwości do Parla-mentu Europejskiego. Nie żałuje, że kontuzja zmieniła jego życiowe pla-ny. Choć dzieli ich różnica pokoleń, jest również partyjnym kolegą Stani-sława Koguta w PiS. Wyborczy wyścig do Brukseli Poręba wygrał na Pod-karpaciu, z wynikiem jakiego nie po-wstydziłby się nawet senator ze Stróż.

– Dotychczas było tak: mówisz Stró-że, myślisz Kogut, a tu niespodziewa-nie we własnej partii wyrósł senatoro-wi bardzo silny konkurent.

– Ostatnie lata upłynęły mi na pra-cy w Parlamencie Europejskim. To był czas uczenia się, zbierania doświad-czeń i szukania pomysłu na życie. Dzięki tej pracy chciałem wiedzieć więcej o sobie – czy podołam pew-nym obowiązkom, czy wystarczy mi determinacji.– Determinacji chyba Panu nie brako-wało, bo przecież niewielu młodych ludzi ma szansę wyjechać do takiej pracy?

– Wcześniej pracowałem w Biu-rze Krajowym PiS, gdzie zajmowa-łem się sprawami międzynarodo-wymi. W tym okresie, wielu moich kolegów zdecydowało się na udany start w wyborach do Sejmu. Ja jed-nak uznałem, że dla mnie jest na to za wcześnie. Chciałem wyjechać do Brukseli, by pracować w ramach de-legacji PiS do Parlamentu Europej-skiego. I to się udało, zdałem egza-miny, otrzymałem kategorię i przez pięć lat pracowałem jako dorad-ca w komisji spraw zagranicznych w grupie Unia na Rzecz Europy Na-rodów, do której należało Prawo i Sprawiedliwość. Mój późniejszy start w wyborach był naturalną kon-sekwencją zebranych doświadczeń i przygotowania. Wystartowałem na Podkarpaciu, bowiem rodzinnie jestem teraz związany z Mielcem.– Pańskie obecne miejsce na ziemi to Stróże, Mielec czy Bruksela?

– Moje życie toczy się pomię-dzy Brukselą a Mielcem, czy raczej Podkarpaciem. Podkreślam moje związki z Podkarpaciem, bo jako młody i nikomu nieznany chłopak zdobyłem tam drugi, biorąc pod uwagę wielkość okręgu wyborcze-go i liczbę uprawnionych do gło-sowania, wynik wyborczy w par-tii. Otrzymałem 85 tysięcy głosów. Kluczowa była rekomendacja Jaro-sława Kaczyńskiego, ale ważna też

była ciężka praca jaką wykonaliśmy w kampanii wyborczej.– Był Pan zaskoczony wynikiem?

– Byłem, ale mocniejsza od zasko-czenia była satysfakcja, że wygrałem ze znanymi postaciami, m.in. Ma-rianem Krzaklewskim i wielu przy-padkach wbrew lokalnym struktu-rom partii. Zrobiliśmy potem badania i okazało się, że oprócz tradycyjnego elektoratu PiS–u głosowało na mnie sporo młodzieży oraz wyborcy na co dzień nie interesujący się polityką. W kampanii pomagało mi wielu mło-dych ludzi, a kilkunastu z nich odby-wa dziś staże w Brukseli, które po-mogłem zorganizować i sfinansować.– A jak Pański wynik został przyjęty w rodzinnych Stróżach? Zrobił wrażenie? Senator Kogut zadzwonił z gratulacjami?

– Pan Stanisław Kogut nie dzwo-nił do mnie, ale nie oczekiwałem od niego takiego gestu. Dlaczego? Bo

wbrew pozorom słabo się zna-my. A poza tym wie, że w wielu sprawach bardzo krytycznie oce-niam jego działalność. – Grał Pan przecież w piłkę w klubie Stanisława Koguta.

– Grałem w klubie, którego pre-zesem był wówczas mój tata. Było może dużo skromniej, ale chyba normalniej. Z panem senatorem Kogutem nigdy nie miałem żad-nych wspólnych działań, inicjatyw ani łączących nas tematów. Świat kontaktów towarzysko–bizneso-wych Stanisława Koguta nie jest moim światem.– A świat Marka Migalskiego? Był Pan jednym z inicjatorów usunięcia Migal-skiego z delegacji PiS do Parlamen-tu Europejskiego. Będzie Pan teraz po-strzegany jako partyjny „młody wilk”.

– Powiem tak. Nie było już in-nego wyjścia. W życiu, w sporcie,

w redakcji gazety, w korporacji i wielu innych miejscach nie moż-na publicznie wylewać żali i kryty-kować szefa. Nie odmawiam Marko-wi Migalskiemu prawa do własnego zdania. Jeśli jednak mówi, że podzi-wia Jarosława Kaczyńskiego, a jed-nocześnie uważa, że jest on obciąże-niem dla PiS to coś jest nie tak. Poza

tym byłoby dobrze, żeby o swoich rozterkach poinformował najpierw samego zainteresowanego, zanim poinformuje opinię publiczną w ca-łym kraju. Zrobiłem to głównie ze względu na zasady jakie powinny obowiązywać w życiu publicznym. Dlaczego Marek tak robi? Nie wiem, ale w mediach nazywa się to „par-ciem na szkło”.– A Pan nie ma parcia na szkło, nie ma Pan w ambicji powtórzenia wyniku wy-borczego i kolejnej kadencji w Brukseli?

– Bez względu na rozwój wypad-ków i rozkład politycznych sił, mogę chyba powiedzieć, że dzięki temu, czego doświadczyłem i nauczyłem się w Brukseli, mogę w przyszłości spróbować swoich sił w dowolnym miejscu z dużą pewnością, że sobie poradzę. Nie chcę, by zabrzmiało to nieskromnie, ale cokolwiek to bę-dzie – polityka, biznes czy dyplo-macja – czuję, że dam sobie radę. Gdzie będę za kilka lat? Nie wiem. Bruksela jest miejscem, gdzie reali-zuję się jako człowiek i gdzie czuję się jak w domu. Z jednej strony mam poczucie swojej wartości, z drugiej jednak z ogromną pokorą podcho-dzę do tego, co mnie spotkało. Nie epatuję się tym nadmiernie.– Kiedyś najważniejsza była dla Pana piłka nożna, miał Pan chyba szansę zrobić karierę sportową.

– Dzisiaj patrzę na to inaczej. Piłka okazała się pomocna w życiu – nauczyła mnie pokory, nauczyła mnie smaku porażki i radości wygry-wania, godzenia się z bólem, radzenia sobie z wysiłkiem, nauczyła mnie sa-modyscypliny. Dzięki sportowi uda-ło mi się wyrobić w sobie wiele cech, które są pomocne w życiu, również w polityce. Takie same cechy staram się wyrabiać u swoich dzieciaków, obydwie córki od najmłodszych lat uprawiają różne sporty i chciałbym to pielęgnować. Żyjemy w trudnym świecie, a sport jest świetnym anti-dotum na różne problemy.– Gdzie się toczy codzienne życie ro-dzinne rodziny Porębów – w Mielcu czy w Brukseli?

– Moim obowiązkiem jest pra-ca przez pięć dni w Brukseli albo w Strasburgu, więc tam się toczy nasze życie. Jestem człowiekiem, który bez rodziny trudno funk-cjonuje. Dla mnie powrót do domu i spotkanie z najbliższymi jest tym, co mi pozwala się odstresować po całym dniu. Perspektywa powro-tów w Brukseli do pustych ścian była dla mnie nie do zaakcepto-wania, a możliwość widzenia się z rodziną raz na dwa tygodnie nie do przyjęcia. – Czyli Bruksela jest waszym miejscem?

– Nie mogę tak powiedzieć, tak jak nie mogę powiedzieć, co będę robił za cztery lata. Nie snuję ta-kich planów. Znalazłem się w Par-lamencie Europejskim w świetnym towarzystwie byłych ministrów, premierów i staram się być dobrym posłem. To plan na dziś. Skupiam się na drobnych, codziennych sukce-sach w pracy i nie wybiegam my-ślami za daleko do przodu.– To wynika ze świadomości jak ży-cie może być zaskakujące? Jako mło-dy chłopak grający w piłkę w Kolejarzu Stróże nie miał Pan prawa pomyśleć, że ten klub będzie grał kiedyś w pierwszej lidze, a Pan będzie wówczas eurodepu-towanym w Brukseli. Takiego scenariu-sza chyba nikt nie mógł przewidzieć?

– Faktycznie nigdy bym tego nie wymyślił, a nawet o żadnej z tych rzeczy wówczas bym nawet nie ma-rzył. Ale przecież to wspaniałe, że takie sytuacje się zdarzają. Myślę, że w moim przypadku wiele rze-czy nie byłoby możliwe, bez mojej żony Agnieszki, która od początku mnie wspiera i przejęła ciężar pro-wadzenia domu, w sytuacji, kiedy ja w zasadzie jestem w nim gościem. Za to jestem jej wdzięczny, bo to ona i najbliższa rodzina są fundamentem moich sukcesów.

Rozmawiał WOJCIECH MOLENDOWICZ

Wygrał z KrzaklewskimKtóry z mieszkańców Stróż zrobił dotychczas największą karierę polityczną? Na takie pytanie nawet przedszkolaki w gminie Grybów odpowiadają, że oczywiście senator Stanisław Kogut.

- Grałem w klubie, którego prezesem był wówczas mój tata. Było może dużo skromniej, ale chyba normalniej. Świat kontaktów towarzysko-–biznesowych Stanisława Koguta nie jest moim światem.

Europoseł Tomasz Poręba ze Stróż FOT. ARCHIWUM TOMASZA PORĘBY

Page 9: DTS 2 7 października 2010

97 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

R E K L A M A

JUBILEUSZ. W niedzielę swoje set-ne urodziny obchodziła siostra Do-minika, niepokalanka z Białego Klasztoru w Nowym Sączu. W nie-dzielę odprawiono z tej okazji uro-czystą mszę św., dzień później jubi-latkę odwiedzali liczni goście, m.in. prezydent Ryszard Nowak.

Siostra Dominika, mimo sędziwe-go wieku, jest w znakomitej formie fizycznej i intelektualnej. Ciekaw-skim na pytanie o receptę na dłu-gowieczność odpowiadała z uśmie-chem: – Swoje długie życie i dobrą kondycję zawdzięczam pracy, ro-dzicom oraz Bogu. Żadnej pracy się nigdy nie bałam i towarzyszy mi ona do dzisiaj – mówiła. – Od dziecka chciałam być nauczycielką i też tak się stało. Po swojej mamie odziedziczyłam cechy sangwinika, a po tacie choleryka z domieszką flegmatyka i to właśnie wpłynęło na to jaką jestem teraz osobą. Czuję się

bardzo szczęśliwa, spełniona i żyję każdym dniem, a klasztor służy mi w drodze do wieczności – wyzna-ła. Siostra Dominika (z domu Au-relia Burczanowska) urodziła się 3 października 1910 r. w Warsza-wie. Tam ukończyła szkołę podsta-wową i średnią. Potem pracowała jako nauczycielka w Częstocho-wie. W 1944 r. wstąpiła do Zgro-madzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP. Pracowała w szko-łach jako wychowawczyni, na-uczycielka, katechetka, a przede wszystkim jako dyrektorka szkoły gastronomicznej w Nowym Sączu, gdzie na stałe przybyła w 1990 r. W 1998 r. została odznaczona Me-dalem Komisji Edukacji Narodo-wej za pracę w tajnym nauczaniu w czasie okupacji. (KS)

Dzięki pracy, rodzicom i BoguDojeżdżająNowy Sącz jest trzecim co do wielko-ści, 40–tysięcznym rynkiem pracy w Ma-łopolsce. Jak obliczyli naukowcy z Uni-wersytetu Jagiellońskiego, każdego dnia dojeżdżają tu do pracy osoby z 18 oko-licznych gmin. Zdecydowana większość z nich to pracujący poza rolnictwem z gmin wiejskich – Rytro, Łącko, Chełmiec, Kamionka Wielka, Podegrodzie i Korzenna oraz ze Starego Sącza. Spoza powiatu no-wosądeckiego dojeżdżają do pracy w byłej stolicy województwa osoby z takich gmin jak Uście Gorlickie, Ropa, Gorlice, Łużna, Bobowa, Kamienica, Limanowa, a nawet Szczawnica. W opracowaniu tym wzię-to pod uwagę tylko te gminy, gdzie liczba dojeżdżających do pracy w Nowym Sączu stanowi co najmniej 2 procent wszystkich pracujących. (KCH)

SMS

Informacje

FOT.

KIN

GA S

TUD

ZIŃ

SKA

Page 10: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201010

W środę już po raz trzeci ulica-mi Nowego Sącza przeszedł Marsz Różowej Wstążki. O tym, jaki sens mają takie inicjatywy, z prezesem sądeckiego Stowarzyszenia Kobiet do Walki z Rakiem Piersi „Euro-pa Donna”, Bożeną Kiemystowicz rozmawia Maria Reuter.

– Jaki cel mają Marsze Różowej Wstążki?

– Organizując marsz chcemy po-pularyzować wiedzę o raku piersi, uświadamiać kobietom o koniecz-ności wykonywania badań profilak-tycznych, nie tylko mammografii, ale i samobadania. Chcemy przeła-mać wstyd i pokonać bariery stra-chu przed badaniem oraz chorobą. W Nowym Sączu był to już trze-ci marsz i jak co roku wzięło w nim udział więcej uczestników. To ozna-ka, że wzrasta zainteresowanie tym problemem.– Czy to przekłada się na liczbę sąde-czanek poddających się badaniom?

– Myślę, że tak. Badania zakon-traktowane na ten rok przez NFZ w Gorlicach i Nowym Sączu zosta-ły już wykorzystane prawie w 100

procentach. Również Stowarzy-szenie Kobiet do Walki z Rakiem Piersi „Europa Donna” organizu-je dwa razy w roku badania dla pań w wieku 40–50 i powyżej 70 lat. Współpracujemy w tym zakre-

sie z Urzędem Miasta Nowego Są-cza, Starostwem Nowosądeckim oraz gminami Chełmiec i Grybów. W ubiegłym roku skorzystało z ofe-rowanych przez nas badań 386 ko-biet. Natomiast w roku bieżącym,

w akcji wiosennej przebadanych zostało już 177. – Skąd ten wzrost zainteresowania profilaktyką?

– Kobiety uświadomiły sobie, że badać się trzeba, że nie można się bać ani wstydzić. Profilaktyka jest najważniejsza. Mają ku temu stwo-rzone warunki i zaczęły z nich ko-rzystać. To pocieszające, że – mię-dzy innymi nasze starania – nie idą na marne. – Dlaczego mówimy, że profilaktyka jest tak istotna?

– Jest najważniejsza. To najsku-teczniejszy sposób wczesnego wy-krycia choroby, który ratuje ży-cie. Bo rak wcześnie wykryty jest uleczalny.– Na czym ta profilaktyka ma polegać?

– Kobiety powinny się raz w miesiącu badać same, a przy-najmniej raz w roku powinien to zrobić lekarz. Przekraczając 35 lat zaczynamy badania mammogra-ficzne. Między 35–40 rokiem życia wykonujemy pierwszy raz profilak-tycznie mammografię, między 40–50 rokiem życia – raz na dwa lata, a powyżej 50 – raz w roku.

Bożena Kiemystowicz (z prawej) podczas ubiegłorocznego marszu z Majką Jeżowską FOT. ARCHIWUM

Nie można się bać ani wstydzić

Stowarzyszenie Kobiet do Walki z Rakiem Piersi Europa Donna zaprasza wszystkie kobiety w wieku 40–50 i powyżej 70 lat do skorzystania z bezpłatnych badań mammograficznych. Zapisy odbywać się będą 11 października (poniedziałek) w godz. od 16 do 18 pod nr telefonu 18 442–21–43.

ZAPROSZENIE

Ważny problem

T E K S T S P O N S O R O W A N Y

Sądeckie osiedle Milenium już nie-bawem zostanie przyłączone do sie-ci centralnej ciepłej wody. O tym, co oznacza to dla mieszkańców, rozma-wiamy z prezesem Miejskiego Przed-siębiorstwa Energetyki Cieplnej Pio-trem Polkiem.

DTS: Dlaczego przyłączenie osiedla Mi-lenium do sieci centralnej ciepłej wody jest tak ważne? Przecież ludzie korzy-stają tam z piecyków gazowych od lat.

PP: Korzystają do czasu, gdy poja-wią się przytrucia lub zatrucia tlen-kiem węgla, bo tak naprawdę nikt nie może dać gwarancji, że piecyki są sprawne, stosunkowo nowoczesne. Co więcej, budynki, w których za-montowane są piecyki gazowe „sta-rzeją” się szybciej. A centralna ciepła woda daje bezpieczeństwo i komfort użytkowania i przyczynia się do ob-niżenia kosztów eksploatacji miesz-kania, ponieważ systemowo zorien-towana jest na oszczędzanie energii cieplnej używanej do ogrzewania po-mieszczeń. Blok to oddzielny budy-nek, więc warunki eksploatacji każ-dego mieszkania przekładają się na warunki eksploatacji danego bloku.

DTS: W powszechnej opinii słyszy się głosy, że ciepła woda z piecyków gazo-wych jest tańsza i na podparcie tej tezy podaje się cyfry wskazujące na tańszą „wodę z gazu”…

PP: Dane liczbowe mówią coś inne-go. Na podstawie praktycznej pilota-żowej inwestycji przy al. Batorego oraz wszelkich symulacji stwierdziliśmy, że ceny naszej centralnej ciepłej wody są konkurencyjne do cen ciepłej wody używanej w obecny sposób. To między innymi dzięki zastosowaniu nowocze-snego , bardzo oszczędnego systemu rozprowadzania ciepłej wody w opar-ciu o najnowocześniejszą automatykę i monitoring na węźle cieplnym.

DTS: Ile więc mieszkańcy Milenium będą płacić za ciepłą wodę?

PP: Przede wszystkim zależy to od ilości osób w danym mieszkaniu – to oczywiste. Natomiast w przypadku, gdy większość mieszkań w bloku zdecydu-je się na nasz system, ceny wody brutto powinny wynosić około 20 – 25 zł za m3 ciepłej wody. Przykładowo, napełnienie wanny to około 0,07 do 0,12 m3.

DTS: Ale czy nie chodzi o to, że MPEC chce zarobić więcej na sprzedaży większej ilości energii cieplnej ?

PP: Nie o to tutaj chodzi. Oczywiście, poszukujemy dodatkowej sprzeda-ży, ale nie to jest głównym celem w tej ofercie. Bloki na osiedlu Milenium płacą nam więcej za zużyte ciepło do ogrza-nia mieszkania. I jest to logiczne, gdyż musi być ogrzewane powietrzne do spalania gazu w piecykach gazowych

(ok. 10m3 na godz.) bez względu jaką drogą dostanie się do tego piecyka. Przy centralnej ciepłej wodzie takiej potrzeby już nie ma. Więc ta zmiana jest na korzyść mieszkańców. Oczy-wiście koszty sprzedaży energii ciepl-nej z powrotem się zbilansują jeżeli za-czniemy sprzedawać energię cieplną na potrzeby centralnej ciepłej wody. Dla nas najważniejsze jest to, że sprze-dając energię cieplną na potrzeby cen-tralnej ciepłej wody, rozkładamy sprze-daż energii równomiernie na cały rok, a ponadto zwiększa się nam średnio-roczne wykorzystanie mocy cieplnej w całym przedsiębiorstwie.

DTS: W jaki sposób zwiększy to efek-tywność MPEC?

PP: Planujemy wprowadzenie ko-generacji, czyli produkcji energii ciepl-nej wraz z energią elektryczną. Sprze-daż energii elektrycznej to dla nas dodatkowy dochód. Do tego jest nam potrzebna określona stała moc cieplna przez cały rok czyli moc cieplna wyko-rzystywana na centralną ciepłą wodę. Im więcej będziemy jej mieli, tym wię-cej będziemy mogli sprzedać ener-gii elektrycznej, a w tym pomoże nam ewentualne wprowadzenie central-nej ciepłej wody na Milenium. I to jest nasz zasadniczy cel.

DTS: Trzymamy kciuki za jego realizację.

Prace w pilotażowym bloku na al. Batorego były prowadzone od grudnia 2009 do marca 2010 r. Na 50 wszystkich mieszkań w budynku, przyłą-czyło się ogółem 30 z nich, przy czym wielu lokatorów podejmowało de-cyzję, gdy widzieli, że i u ich sąsiada wykonywany jest przyłącz i wkrótce z jego kranu popłynie centralna ciepła woda.Koszt, który ponieśli lokatorzy, to 300 zł na mieszkanie. Jak się dowie-dzieliśmy, czas prac w każdym mieszkaniu wynosił około 3–4 godzin i tylko na tyle czasu mieszkanie pozbawione było ciepłej wody.Dzisiaj lokatorzy nie kryją zadowolenia, ponieważ koszty rzeczywiście spadły, a woda, która płynie z ich kranów jeszcze nigdy nie była tak cie-pła – sięga nawet 550C. Tymczasem piecyk zazwyczaj nie jest w stanie utrzymać takiej temperatury, szczególnie przy dużym poborze wody, np. podczas napełniania wanny.

Będzie cieplej i taniej

Page 11: DTS 2 7 października 2010

117 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Informacje

T E K S T S P O N S O R O W A N Y

Z ginekologiem, Adamem Perkiem, właścicielem Prywatnej Polikliniki Spe-cjalistycznej „Zdrowie” rozmawiamy o tym, jak ważna jest profilaktyka dla kobiet w każdym wieku i dlaczego ko-biety nie powinny się wstydzić lekarza.

DTS: O jakich profilaktycznych bada-niach kobiety powinny pamiętać?

AP: Kobiety powinny pamiętać o re-gularnym zgłaszaniu się do lekarza gi-nekologa. To on ma obowiązek zasu-gerować pacjentce dwa najważniejsze badania ginekologiczne, czyli cytologię i badanie sonograficzne narządu rod-nego. Nie może też zapomnieć o kon-troli piersi i całego ciała. To pozwala wykluczyć nowotwory i stany zapalne lub dają podstawy do dalszych badań. Takie działania pozwalają na wczesne wykrycie nowotworów i stanów zapal-nych, które mogą być groźnie dla ży-cia pacjentki.

DTS: Jak często należy się na takie bada-nia zgłaszać?

AP: Raz na rok, a na pewno nie rza-dziej niż raz na półtora roku.

DTS: A jeśli kobieta czuje się dobrze i nie zauważa u siebie nic podejrzanego?

AP: Brak objawów nie oznacza, że nie rozwija się żadna choroba, więc nawet jeśli kobieta uważa, że nic jej nie dolega, powinna chronić swoje ży-cie i zdrowie. Wykrycie każdej choroby w jej najwcześniejszej fazie daje nawet stuprocentowe szanse na wylecze-nie. A im później lekarz może postawić

diagnozę, tym bardziej te szanse maleją.

DTS: Sądeczanki mają tego świado-mość i pamiętają o profilaktyce?

AP: Niestety, szczególnie dojrza-łe kobiety, często bagatelizują ten obo-wiązek, jakby zapominały, że nadal są kobietami i będą nimi do końca życia.

DTS: Skąd ta postawa?

AP: Dzisiaj młode kobiety mają lepszy dostęp do Internetu i innych mediów, dlatego są bardziej świa-dome, posiadają sporą wiedzę i mają mniejszy opór choćby przed samym rozmawianiem na pewne tema-ty. Stąd też częściej i chętniej przy-chodzą po poradę czy na badania do

ginekologa – wiedzą jak te badania są ważne, jak często należy im się pod-dawać i nie boją się ich. Natomiast, paradoksalnie, dojrzałe kobiety, zwy-kle wstydzą się swojego ciała i bra-kuje im świadomości, że trzeba dbać o swoje zdrowie i życie. Dlatego szu-kają wymówek i niechętnie przy-chodzą do ginekologa, nie mówiąc o badaniach.

DTS: Jak można je przekonać, że warto zmienić tę postawę?

AP: Przede wszystkim mu-szą same zaprzyjaźnić się ze sobą i swoim ciałem. Następny krok, to zrozumienie, że lekarz to facho-wiec, który ma pomóc i zrozumieć i który nie widzi fizyczności pacjen-ta. Dlatego nie można się bać przed nim obnażyć i fizycznie i psychicz-nie. Trzeba znaleźć z nim porozu-mienie, bo rozmowa pozwala na przełamanie pewnych barier.

DTS: Bywa tak, że te młodsze kobiety uświadamiają i edukują w tym zakresie swoje mamy, babcie i ciocie?

AP: O tak! Bardzo często cór-ki przyprowadzają do mnie mamy czy babcie tłumacząc, że nie bada-ły się od dziesięciu, czasem pięt-nastu lat, ale w końcu dały się na-mówić i wiedzą, że to potrzebne. Na tym polu te bardziej świadome ko-biety mogą bardzo wiele zrobić dla swoich bliskich.

DTS: A co jeśli te niechętne badaniom panie nie zmienią postawy i nadal będą czuć opór przed wizytą i ginekologa?

AP: Finalnie, może dojść nawet do rozwoju nowotworów i takiego mo-mentu, kiedy znajdziemy się poza możliwością kontroli i leczenia. Wtedy szanse na powrót pacjentki do zdro-wia są nikłe.

DTS: Mamy nadzieję, że każda kobieta będzie o tym pamiętać.

Trzeba przełamać wstyd

Kto odwiedzi po remoncie Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Sączu może mieć problemy z orientacją, gdzie się znalazł. Nowocześnie, praktycznie i z klasą – tak wygląda świeżo wyremontowana siedziba dawnego Domu Kultury Kolejarza. Latami straszył toporną architekturą i wyposażeniem trącą-cym myszką. Dzisiaj ma przyciągać sądeczan kameralną salą teatralną, studiem nagrań, salą konferencyjną, salą do nauki tańca i nowoczesnym sprzętem, a przyjezdnych zachwy-cać elegancką elewacją i stojącym przy budynku drzewkiem szczęścia, z którego uśmiechają się teatralne maski. – Teraz możemy poszerzyć naszą ofertę o kluby piosenki, dyskusyjne kluby filmowe, zespoły muzyczne, naukę sztuk walki czy wie-czorki poetyckie – cieszy się dyrektor MOK Marta Jakubowska. Na remont, który rozpoczął się w grudniu ub. roku i trwał do ubiegłego tygodnia, wydano 4 mln ze środków Unii Europej-skiej. Pozostałe 25 proc. kwoty wyłożyło miasto. (na zdjęciu: Dyrektor Marta Jakubowska oblegana przez dziennikarzy). (MR)

KRYNICA–ZDRÓJ. Komornik za-blokował konto Szpitala Specjali-stycznego im. Józefa Dietla. Decy-zją Sądu Rejonowego w Krakowie dyrekcja ma wypłacić byłemu wy-konawcy 3,4 mln zł za remont. Konsorcjum EKO–REM–BUD i GRAPHBUD, z którymi w marcu inwestor zerwał umowę, wyceni-ło swoją pracę na 6 mln zł.

P I W N I C Z N A – Z D R Ó J . Burmistrz Edward Bogaczyk odwołał ze stano-wiska Bogumiłę Szczepanik, dyrek-torkę Miejsko–Gminnego Ośrodka Kultury. Jako powód podał „prze-kroczenie dyscypliny budżetowej”.

REGION. W ramach ogólnopolskiej akcji sanepid zamknął w sobotę sklepy z dopalaczami w Nowym Sączu i Gorlicach. Prawdopodob-nie kilka kolejnych sklepów w re-gionie zostało wcześniej zlikwido-wanych przez samych właścicieli.

GORLICE. Jak poinformował portal Gorlice24.pl zarząd Zakładu Maszyn Górniczych „Glinik” złożył w Są-dzie Rejonowym w Nowym Sączu wniosek o upadłość układową. Jed-na z najbogatszych kiedyś polskich

firm znalazła się w poważnych kło-potach. Receptą na nie ma być wła-śnie upadłość.

MSZANA DOLNA. W niedzielę me-tropolita krakowski kard. Stanisław Dziwisz ogłosił św. Michała Archa-nioła patronem miasta. Inicjatora-mi nadania patronatu byli tamtejsi księża proboszczowie oraz miejski samorząd.

NOWY SĄCZ. Miasto znalazło się w gronie Laureatów Rankingu Eu-ropejska Gmina Europejskie Mia-sto w województwie małopolskim. W opracowaniu rankingu brano pod uwagę wszystkie programy po-mocowe, których beneficjentami są zarówno władze samorządowe, jak i przedsiębiorstwa oraz organizacje społeczne.

GRYBÓW. Zespół Szkół Zawodo-wych im. Stanisława Staszica świę-tował w sobotę 120–lecie istnie-nia. Uroczystości zgromadziły m.in. liczne grono absolwentów i byłych nauczycieli. Szkoła została uhono-rowana Złotym Jabłkiem Sądec-kim, najwyższym powiatowym wyróżnieniem.

7 dni w regionie

FOT.

RZE

CZN

IK P

RASO

WY

URZ

ĘDU

MIA

STA

W N

OW

YM S

ĄCZU

Marszałek dziadkiem3 października przyszedł na świat trzeci wnuk wicemarszałka wo-jewództwa małopolskiego Leszka Zegzdy. Uradowany dziadek na-tychmiast swym szczęściem po-dzielił się z innymi na portalu spo-łecznościowym Facebook, gdzie na swoim profilu napisał: „Lu-dzie gromadzą pieniądze, zabez-pieczają się finansowo, zbierają na emeryturę, kupują nierucho-mości, budują domy, podejmu-ją inicjatywy gospodarcze i cały czas szukają zabezpieczenia swo-jej przyszłości na różne sposo-by... A ja w dniu narodzin ko-lejnego wnuka chcę wszystkim powiedzieć: dzieci i wnuki to naj-większy kapitał. Kapitał miłości i najlepsze zabezpieczenie przy-szłości. Ta inwestycja to najpew-niejsza i długoterminowa lokata. Bank szwajcarski niech się za-kopie pięć metrów pod ziemię.” Warto dodać, że za dwa miesiące marszałek Zegzda… znowu zosta-nie dziadkiem!

(MR)

SMS

Page 12: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201012

Pasja

Sądeczanka Maja Sontag nie-dawno rozpoczęła samotną podróż dookoła świata. Właśnie zakotwi-czyła na dłuższą chwilę w Gwatema-li, gdzie jeszcze kilka dni temu wypie-kała ciastka z okazji obchodzonego tam akurat dnia dziecka. Ma czas, nie spieszy się, bo podróż zaplanowa-ła na półtora roku. Trudno tu zresztą opowiadać o jej przygodach, bowiem sama barwnie i obszernie relacjonuje je na swoim blogu. Ma talent do wie-lu rzeczy. 12 lat temu zasłynęła jako najmłodszy gość Regionalnej Telewi-zji Kablowej, gdzie z pasją opowiadała o swojej pracy przewodniczącej sa-morządu uczniowskiego I LO w No-wym Sączu. Maja Sontag z pasją opo-wiada o wszystkim co robi.

– Wyjechałam z Nowego Sącza stu-diować do Warszawy. Wybór zde-terminowany był tym, że chciałam i mocno się starałam, by studiować w Szkole Głównej Handlowej. Po-tem wszystko samo się poukładało. Jeszcze podczas studiów zaczęłam pracę w agencji reklamowej. Nim się zorientowałam, skończyłam stu-dia i zostałam w Warszawie. Tam zo-stali prawie wszyscy moi przyjacie-le, miałam tam już swoje miejsca. To samo przychodzi i zostaje. Już pod-czas studiów intensywnie wyko-rzystywałam możliwości wyjazdo-we, które generowała uczelnia. Dwa razy uczestniczyłam w wakacyjnym programie dla studentów work&tra-vel – możliwość legalnej sezonowej pracy w USA, studiowałam rów-nież przez semestr w Wiedniu oraz byłam studentem wymiany w In-diach. Studiowanie tam połączyłam z pierwszą prawdziwą wyprawą po-dróżniczą. Przez ponad dwa miesią-ce jechaliśmy z przyjacielem przez Rosję, Mongolię, Chiny, Hong Kong, Tybet i Nepal, by stawić się spóźnie-ni na pierwszych zajęciach w steryl-nym kampusie Management Deve-lopment Institute w Gurgaon w New Delhi. I tam rozkochałam się w takim backpackerskim podróżowaniu. Naj-cudowniejsza forma podróżowania to taka, gdzie przez dłuższy czas miesz-kasz w jednym miejscu. Wtedy siłą rzeczy zaczynasz żyć jak tubylcy. Za-czynasz ogarniać ten cały ich świat. Dlatego potem, już podczas pracy za-wodowej, mocno frustrowały mnie trzytygodniowe urlopy, kiedy tak naprawdę nie masz czasu na delek-towanie się danym miejscem. Ale mimo wszystko udało mi się zwie-dzić w ten sposób Syrię, Kubę, Egipt i Tajlandię, nie wspominając o week-endowym tanim lataniu do różnych europejskich miast.

– Skąd pomysł i decyzja o rzuce-niu wszystkiego i ruszeniu w podróż dookoła świata?

Pewnego dnia podczas rozmowy z przyjaciółmi padł temat przypa-dającej właśnie kumulacji totolotka i pytanie: co byś z takimi pieniędzmi zrobiła? Dla mnie było jasne – spako-wałabym się i pojechała! Zaraz, jutro. I pomyślałam sobie, że przecież nigdy nie wygram tych pieniędzy, bo na-wet nie puszczam losu, a to marze-nie jest gdzieś mocno we mnie i że nie jest ono nierealne. W momencie gdy

tylko zaczęłam generować pierwsze oszczędności, pojawiło się pytanie – na co w zasadzie te pieniądze za-czynam odkładać, co z nimi zrobię? Odpowiedź była jasna: jadę w po-dróż dookoła świata! To było dwa lata temu i od tego czasu moje życie na-brało nowego wymiaru. Oszczędza-nie w momencie już podjętej takiej życiowej decyzji przychodzi dużo ła-twiej. Po prostu wiesz, że wyjeżdżasz i musisz mieć na to pieniądze. Nie ku-pujesz nowych kafelek ani boazerii, nie kupujesz nowych butów, bo ten i przyszły sezon jeszcze pozdzierasz te stare. W zasadzie nie wiedziałam i do tej pory nie wiem, jaki budżet należy mieć na takie podróżowanie. Wyjechałam jednak z przekonaniem, że robiłam wszystko co mogłam, by każdy grosz odkładać na ten wyjazd. Mam teraz super poczucie właściwie wydawanych pieniędzy. Przez ostat-nie dwa lata również praca, codzien-ne wstawanie, stres i nerwy nabra-ły nowego znaczenia. Robiłam to, by zarabiać. Zarabiałam zaś po to, by móc teraz wyjechać. To bardzo

układa wszystko w głowie. Wyjaśnia w zasadzie sens istnienia.

Wiedziałam też, że jest to ostatni moment na taką podróż. Bo równie wielkim moim marzeniem jest po-siadanie szczęśliwej rodziny. Jednak zanim się to stanie, chcę zrobić coś dla siebie, by móc czuć się spełniona w każdym wymiarze. Wiedziałam, że niemożliwe jest dogranie takiego wielkiego planu z kimkolwiek, zresz-tą nawet tego nie chciałam. Ten wy-jazd jest celebracją wolności i nieza-leżności. Robię to, na co mam w danej chwili ochotę, nikogo o nic nie pyta-jąc, żadnych kompromisów. Bo po-dróżowanie samej nie oznacza wcale samotnego podróżowania. Na trasie spotyka się wiele podobnych orbi-tujących ciał niezmiernie chętnych do łączenia się w mniejsze grupki, na moment, dla wspólnego przeżycia czegoś razem, po czym do ponowne-go rozbicia i orbitowania dalej. Na-prawdę nie wiem jakim dziwakiem trzeba być ,by utrzymać status sa-motnego podróżnika. Ludzie garną się do „koleżankowania”.

Serdeczność, uśmiech, dobroć, de-likatność i subtelność są magiczną bronią kobiet podróżujących same-mu. Kiedy się podróżuje w pojedyn-kę, szybciej wchodzi się w bliższe in-terakcje z tubylcami, co jest wartością samą w sobie. Ale ważna jest perspek-tywa. Ja wiem, że mam gdzie i do kogo wracać, że jest cała masa ludzi, którzy o mnie myślą i wyczekują mojego po-wrotu. Prowadziłam naprawdę szczę-śliwe życie. Lubiłam swoją pracę, by-łam zawsze otoczona masą przyjaciół, którzy rozumieli, że muszę wyjechać w tą podróż. Muszę, bo się uduszę. To, co różni mnie od wielu osób na szla-ku to fakt, że przed niczym nie ucie-kam. Nie jadę szukać swojego miejsca na ziemi. Ja je już znalazłam. Ta po-dróż jest dla mnie projektem, który ma swój początek i będzie miał swój koniec. Oczywiście jestem otwarta na wszelkie możliwości i okoliczno-ści przyrody, tak ułożyłam swoje ży-cie i sprawy w Polsce, by nie musieć wracać konkretnego dnia, tylko by wszystko tam samo hulało czekając na mój przyjazd. I jak wyczekiwałam

pierwszego dnia, wielkiego otwarcia mojej podróży dookoła świata, tak od momentu zajęcia miejsca w samo-locie do Gwatemali wypatruję dnia powrotu. Powrotu do tego mojego szczęścia tam.

– Co będzie jak wrócę? Mam cichą nadzieję, że będzie to samo co zosta-wiłam. Wszystko tam na mnie czeka przecież. Oczywiście wierzę, że bę-dzie kolejny szalony pomysł na życie. Chętnie też dam się znowu wciągnąć w trybiki codziennego życia. Wierzę, że zatęsknię właśnie za świeżą po-ścielą, za przewidywalnością dnia, za pomalowanymi paznokietkami, za sukienkami, za kolacjami z przy-jaciółmi przy winie i niekończących się rozmowach na temat kolejnego projektu życia. A co będzie, jeśli mi się przestanie podobać to jeżdżenie, karaluchy, pot, ciężki plecak i natar-czywi sprzedawcy? Kupię bilet i wró-cę. Po prostu. Najważniejsze, że pod-jęłam tę próbę, wyjechałam i robiłam wszystko, by spełnić swoje marzenie, by sprostać wyzwaniu. Najgorsze by-łoby zrezygnować i nawet nie spró-bować. Do końca życia bym sobie nie darowała, że nie podjęłam tej próby.

– Na razie nie mam zamiaru z ni-czego rezygnować. Jest cudownie, wspaniale i nie ma takiego słowa, by oddać ten stan szczęścia i dumy z siebie samej. Jestem super Majką, dam radę!

Opr. (MICZ)

Zapraszam na www.majubaju.pl – tam pełen podróżniczy

ekshibicjonizm.

Jestem super Majką,

dam radę!

Page 13: DTS 2 7 października 2010

137 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Chłopaki z Nowego Sącza zbudo-wali PolskąStacją. I od 6 lat prowa-dzą – ich zdaniem – przyszłościowy biznes, emitując program na cały świat. Istnieje coraz więcej stacji, dla których sieć jest jedyną formą nadawania audycji. Tutaj o sukce-sie nie decyduje koncesja, a pomy-słowość i umiejętność odpowiada-nia na zapotrzebowania słuchaczy.

Biznes robi się na strychuJest grudzień 2004 roku. Wigi-lia. Strych domu jednej z nowosą-deckich kamienic. Piotr wpada na chwilę do Krzyśka, żeby pogadać. Ten opowiada mu, że wgrał ulu-bione kolędy do komputera i udo-stępnił je w sieci. Ciekawe, czy ktoś się zainteresuje? Pierwszym, któ-ry posłuchał był Piotr, ale jak mia-ło się później okazać – nie jedynym.

Wrzucenie kolęd do Internetu było strzałem w dziesiątkę. Świą-teczny nastrój, rodzinna atmosfera, wigilijny stół. Brakowało tylko bo-żonarodzeniowej muzyki. Bóg się rodzi, Przybyli do Betlejem czy Lu-lajże Jezuniu – bez nich trudno sobie wyobrazić święta. Wśród osób, które potrzebowały słów tych kolęd, była tęskniąca za krajem Polonia.

Grali kolędami i muzyką świą-teczną aż do Nowego Roku. Po-czątkowo była to zabawa. Wyczu-cie nastrojów Polaków, trafienie w ich gusta, a może nawet sprawia-nie przyjemności. Jedno jest pewne – w grudniu 2004 r. takie było za-potrzebowanie rynku.

Radiowa pasjaZ nowym rokiem otworzyły się nowe perspektywy i przyszły jesz-cze lepsze pomysły. Raz podjęty i sprawdzony temat trzeba było kontynuować. Nie było jednak w tym wszystkim przymusu. Prze-ciwnie – Krzysiek i Piotr kochali i kochają radio. Nie na darmo atry-butem jednego jest kabel, a drugie-go mikrofon. Dobrali się jak w korcu maku i nieźle się uzupełniają. Obaj są radiowcami. Krzysiek zaczynał w radiu akademickim w Krako-wie, później był szefem muzycz-nym w nowosądeckim Echu. Aż w końcu dostał propozycję pracy w RMF FM. Ale to człowiek zajmu-jący się przede wszystkim techniką. Dla niego zagadnienia slotów, ser-werów, gniazd PCI i RAM to bajka. Piotrek urodził się z mikrofonem.

Ma świetny głos. Jego radiowa ka-riera bardzo szybko się rozwinę-ła. Kiedy pracował w radiu Echo, zauważyli go „łowcy talentów” z Kopca Kościuszki w Krakowie. Trafił do RMF FM. Tam zaufali jego umiejętnościom.

Wszystko potoczyło się lawinowoZ tak bogatą ofertą internetowego radia, byli na polskim rynku pierw-si. Ich przedsięwzięcie cieszyło się coraz większym zainteresowaniem.

W ciągu kilku lat dopracowali się ponad 140 tys. słuchaczy dziennie.

– Zaczynaliśmy od polskich przebojów, więc romantyczny pa-triota stwierdził – nazwijmy to PolskąStacją – opowiada o począt-kach Piotr. Do dziś na stronie radia dominuje biało–czerwona kolory-styka, choć oferta została posze-rzona także o utwory zagraniczne. Wśród propozycji rozgłośni znajdu-ją się: poezja śpiewana, muzyka fil-mowa, największe przeboje lat 60.,

70., 80. i 90. Na stronie znajdą też coś dla siebie fani Bollywood.

Liczba słuchaczy rosła błyska-wicznie, ale rosły też wymaga-nia. Musieli więc dopasować się do trendów obowiązujących na ryn-ku. Odwiedzając www.polskasta-cja.pl śmiało można powiedzieć, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. To po pierwsze różnorodność kana-łów tematycznych – do wyboru 69 stacji. Po drugie – słuchacze mogą stworzyć własną stację w oparciu o swój indywidualny gust, czy po-trzebę chwili.

– Nikt nie spodziewał się, że wszystko potoczy się lawinowo – wspominają pomysłodawcy.

Internauci dowiedzieli się o nich dzięki marketingowi wirusowe-mu. Słuchaczy zdobywali pocztą pantoflową. Internetowe radio to była nowa jakość na polskim ryn-ku i konkurencja dla tradycyjnych stacji radiowych. Rozgłośnia onli-ne daje szersze możliwości, m.in. większą liczbę utworów muzycz-nych do wyboru, czy dobór muzy-ki do gustu lub nastroju. Internauci chwalą sobie, że stacje internetowe zrezygnowały ze słowa mówionego, poza reklamami oczywiście.

Walka o słuchaczaKiedy zaczynali nie mieli konku-rencji. Dziś muszą walczyć o słu-chacza z zagranicznymi koncer-nami medialnymi. A jest się o co bić. Radia w sieci, jak wynika z ba-dań przeprowadzonych przez Mil-lward Brown SMG/KRC, słucha 3 miliony 200 tys. osób. Dziś są na trzeciej pozycji w kraju. Wyprze-dza ich rozgłośnia Open FM, któ-ra należy do koncernu medialnego

Naspers z RPA (właściciela m.in. Al-legro), a także Miasto Muzyki zwią-zane z RMF FM. PolskaStacja to je-dyne radio internetowe, które nie jest wspierane zagranicznym ka-pitałem. Właściciele zbudowali je za własne oszczędności.

– Jesteśmy rodzynkiem – mówią Piotr i Krzysztof. – Bo stacja dzia-ła wyłącznie w oparciu o założenia dwóch ludzi i ich pomysły. Rynek medialny jest jednak bardzo wyma-gający i wymusza ciągły rozwój. Tu-taj w grę wchodzą duże pieniądze.

– PolskaStacja.pl dojrzała do dalszej drogi – przekonuje Piotr. Zgłaszają się potencjalni inwesto-rzy, ale właściciele także na wła-sną rękę poszukują nowych źródeł finansowania. Szansą stał się pro-jekt Inkubatora Przedsiębiorczości Media 3.0. A wszystko w ramach programu dofinansowania dla naj-lepszych pomysłów na innowacyj-ne startupy z obszaru multimediów i IT. Stawką jest wsparcie ekspertów i 200 tys. euro. Partnerem strate-gicznym w tym przedsięwzięciu jest Miasteczko Multimedialne w No-wym Sączu.

– To następny krok do wprowa-dzenia naszego statku na głębsze wody – mówią twórcy internetowej stacji. Projekt, który przygotowali będzie działał w oparciu o Polską-Stację.pl. Udziały w nim, w zamian za wsparcie finansowe, będzie mieć Miasteczko Multimedialne. Przed-sięwzięcie jest już w fazie prein-kubacji, czyli ostatecznego uzgad-niania szczegółów z partnerem strategicznym.

Inwestycja w marzenia6 lat temu w grudniowe popołu-dnie, kiedy zaczynali inwestycje we własne marzenia, nie spodzie-wali się, że sytuacja tak szybko się rozwinie. Od kolęd granych ze stry-chu, ich przedsięwzięcie rozwinę-ło się na tyle, że mogą konkurować z zagranicznymi koncernami me-dialnymi. Dwóch ludzi, opierając się na własnych marzeniach i do-brym pomyśle, zbudowało stację, która przyciąga miesięcznie milion ludzi. Przyszłość stoi przed nimi otworem, bo: kochają to, co robią, robią to na sto procent, no i mają szczęście. Bo bez, choćby szczyp-ty tego ostatniego, dobry interes trudno zrobić.

MAŁGORZATA CYGNAROWICZ

Dobry pomysł

PolskaStacja.pl powstała w Nowym SączuJest ich dwóch. Jeden od kabla, a drugi od mikrofonu – tak mówią o sobie. KRZYSZTOF SZYMAŃSKI rocznik 1972, PIOTR DOBOSZ – trzy lata młodszy. Obaj mają głowę na karku i wiedzą, czego chcą.

– Zaczynaliśmy od polskich przebojów, więc romantyczny patriota stwierdził – nazwijmy to PolskąStacją

– opowiada o początkach Piotr

Piotr i Krzysztof stworzyli globalne radio

Page 14: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201014

Handel–biznes

Szanowny kliencie dobrze się rozej-rzyj. Z krajobrazu naszego regionu praktycznie zniknęły małe, prywatne sklepy. W wielu miasteczkach i sto-licach gmin, działają już wyłącznie sklepy sieciowe – polskie i zagranicz-ne. To nie koniec. Największe sieci zapowiadają dalszy marsz w jeszcze głębszy teren, jakby chcąc dostoso-wać do realiów wolnego rynku socja-listyczne hasło: market w każdej wsi! Rodzinne sklepiki są zamykane, te nieco większe często przechodzą pod szyldy sieci.

O kondycji drobnego handlu i jego perspektywach DTS rozmawia z prezesem Sądeckiej Kongregacji Kupieckiej JÓZEFEM PYZIKIEM.

– Globalizacja w handlu wkracza już nawet na wieś. Sieć handlowa Bie-dronka ogłosiła niedawno, że ma za-miar podwoić ilość swoich placówek, sporą część lokując w małych miej-scowościach. Czy jest to problem dla drobnego handlu?

– Globalizacja to zjawisko złożo-ne i trudne do jednoznacznej oce-ny, niesie ze sobą zarówno pozy-tywy jak i negatywy. Rozumiem, że ludzie chcą wydawać jak naj-mniej pieniędzy i faktem jest, że wielkie sieci handlowe mogą za-oferować najniższe ceny. Ale z niską ceną często idzie niska jakość pro-duktów. Dobrze widać to na przy-kładzie żywności. Tania żywność z supermarketów nie jest zdrowa, bo często faszerowana wzmacnia-czami smaku i innymi dodatkami. Efektem jest coraz bardziej oty-łe polskie społeczeństwo. Globali-zacja gwarantuje niskie ceny, z ja-kością jest już gorzej. Małe sklepy funkcjonują na innych zasadach. Z odbiorcami łączą je często więzi przyjaźni, siłą rzeczy przywiązują większą wagę do jakości. Globali-zacja jest oczywistym zagrożeniem dla drobnego handlu, zmusza bo-wiem do morderczej walki konku-rencyjnej. Klienci – przynajmniej na razie – mogą cieszyć się niższy-mi cenami.– Czy handel w naszym kraju rozwija się podobnie do tego, co obserwujemy na zachodzie?

– I tak, i nie. Tak, ponieważ naj-większe sieci handlowe w naszym kraju to kapitał zachodni – Real, Carrefour, Geant, Tesco, Lidl i Bie-dronka nie są firmami polskimi. Skoro właścicielami sieci są za-chodnie koncerny, to rzecz jasna, wymuszają one te same modele rozwoju, które już się sprawdzi-ły. Jednocześnie też inne standar-dy pracy – siedmiodniowy tydzień pracy, minimalne dopuszczal-ne wynagrodzenie. U nas jednak, w przeciwieństwie do wielu państw zachodnich, wciąż relatywnie sil-ny jest sektor drobnego handlu

detalicznego. We Francji władze starały się odtworzyć małe sklepy, które niemal całkowicie zniknęły. Niestety jest to niemożliwe. Pew-nych procesów nie da się już cofnąć. – Jaki jest wpływ wielkich sieci handlo-wych na otoczenie lokalne?

– Jak wspomniałem, globalizacja obok zalet niesie też wiele zagrożeń. Dobrze widać to na przykładzie na-szych górskich terenów. W górach już w zasadzie nie uprawia się roli. Rolnicy mają trudności ze zbyciem płodów, dla wielkich sieci partne-rami są tylko wielkie rolnicze gru-py producenckie, a tych na połu-dniu kraju jest jak na lekarstwo. Sieci handlowe nie są w stanie wprowa-dzać lokalnych produktów. Dla nich partnerami są globalni producenci rolni z Brazylii, USA czy Australii.

Eksperci przekonują, że małe go-spodarstwa rolne nie są konkuren-cyjne, więc zgodnie z zasadami alo-kacji, produkcję rolną powinno się prowadzić tam, gdzie jest to najbar-dziej opłacalne. Tyle, że w świecie sprawa wygląda inaczej. Rolnictwo wspierane jest w Norwegii, Finlan-dii czy Szwajcarii, gdzie warunki do uprawy roli są bardzo słabe. Dlate-go ważne jest, żeby nie uzależniać się tylko od importu. Czym uzależnie-nie takie grozi, możemy obserwo-wać teraz w trakcie negocjacji ga-zowych z Rosją.– Jak Kongregacja Kupiecka stara się chronić swoich członków?

– Podam taki przykład. Napi-saliśmy petycję do władz miasta w sprawie planów budowy nowej galerii handlowej na dawnej tande-cie. Odpowiedź brzmiała, że nie je-steśmy stroną w sprawie, gdyż nie mamy żadnego umocowania praw-nego. Praktycznie więc nie mamy żadnych możliwości interwencji, czy obrony naszych członków – je-steśmy bezbronni.– Czyli kongregacja spełnia w zasadzie funkcje czysto reprezentacyjne?

– Niestety władze nie zadba-ły o stworzenie samorządu gospo-darczego z prawdziwego zdarzenia.– Wspominał Pan, że wielkie sieci nie mogą i nie oferują produktów lokal-nych. Czy jest jakiś sposób, żeby takie wyroby trafiały do masowego klienta?

– Niedawno zadałem powiato-wemu lekarzowi weterynarii py-tanie, dlaczego rolnicy nie mogą w zimie sprzedawać mięsa bezpo-średnio klientom? Mięsa ze zwierząt ubitych w odpowiednich zakładach i przebadanych przez weterynarza. Odpowiedź brzmiała tak: ponieważ nie zezwalają na to normy. Te nor-my blokują bardzo wiele możliwo-ści rolnikom. – Jaki jest wpływ wielkich sieci na lo-kalne środowisko?

– Ten wpływ to przede wszyst-kim rozbuchana konsumpcja. W wielkich sklepach wszystko jest tak zorganizowane, żeby jak najwięcej sprzedać. Odpowiednie ułożenie towarów, ich oświetle-nie to wszystko ma spowodować, że klient kupi więcej. Wystrój ma-łych sklepów nie jest aż tak wyra-finowany, dlatego klient skupia się na tym czego naprawdę potrzebuje.– Jaka jest przyszłość małych sklepów?

– Jeśli spełniają określone wyma-gania, to mogą wejść w system fran-szyzowy. Wtedy będą miały lepszą pozycję konkurencyjną. Jeśli nie, to czeka je mordercza walka o klienta.– Jaki jest pana zdaniem optymalny model rozwoju handlu?

– Według mnie ok. 50 procent handlu powinno pozostać w rękach drobnych właścicieli. Druga połowa może zostać przejęta przez wielkie sieci handlowe. Taki układ gwa-rantowałby względną równowagę.

Rozmawiał STANISŁAW STAWIARSKI

Sieć /Powiat Nowosądecki Limanowski GorlickiGroszek 30 3 2Eurocash Centrum 21 6 12Hitpol 4 12 4Biedronka 14 5 4Największe sieci handlowe w powiatach nowosądeckim, limanowskim i gorlickim

Klient złowiony do sieci

Sieci planują rozwój

Biedronka to słowo, które w chwili obecnej mało ma już wspólnego z sym-patycznym owadem. Dla większej części naszego społeczeństwa słowo bie-dronka stało się synonimem tanich zakupów, właścicielom małych sklepów kojarzy się raczej ze stonką – żarłoczną i nienasyconą. W ciągu kilkunastu lat stała się ona symbolem zmian w polskim handlu, które pozostawiły małe sklepy pod ścianą, symbolem sukcesu dla jednych i upadku dla drugich. Biedronka zaczynała w połowie lat 90, kiedy Jeronimo Martins odkupiło od poznańskiego Elektromisu ponad 200 sklepów i rozpoczęło dynamicz-nie rozwijać tę sieć. Obecnie sieć ma już ponad 1500 sklepów w całym kra-ju (w marcu otwarto w Poznaniu sklep nr 1500), przejęła również jednego z głównych konkurentów na rynku PLUSA. Przez długi czas sklepy wielkich sieci handlowych lokowano w dużych ośrodkach miejskich, przez ostatnie trzy lata sieć zaczęła sięgać do coraz mniejszych miejscowości. Na terenach mniej zurbanizowanych prym wiodły jednak sieci franczyzowe. Dotychcza-sowi właściciele sklepów mogli do takich sieci przystąpić, zachowując pew-ną autonomię i zarządzać własnym sklepem. Zapowiedzi Biedronki i innych gigantów mogą sprowokować prawdziwą wojnę o handel na prowincji.

Page 15: DTS 2 7 października 2010

157 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Jubileusz

Już skręcając z Rynku w ulicę Pia-stowską w Nowym Sączu dobiegły mnie pierwsze dźwięki lachowskich przyśpiewek, z całą mocą wykony-wanych przez małych tancerzy. Wspi-nając się do sali tanecznej, na pierw-sze piętro Miejskiego Domu Kultury, musiałem przedzierać się przez kolej-kę rodziców i dzieci, którzy właśnie oddawali regionalne stroje do ma-gazynu kostiumów. Już na schodach można na wyrywki poznać historię zespołu zatrzymaną na fotograficznej kliszy, przyjrzeć się cennym pamiąt-kom i trofeom prezentowanym w ga-blotach szczelnie pokrywających ścia-ny korytarzy. Na chwilę przenieść się do różnych miejsc, gdzie w ciągu 30 lat „Sądeczoki” gościły, odbyć w wy-obraźni zagraniczne podróże do Nie-miec, Francji, Włoch, a nawet pole-cieć na Majorkę.

Idąc od zdjęcia do zdjęcia stanąłem w końcu pod drzwiami, zza których dobiegały sądeckie melodie, śpiew i przytupy dzieciaków oraz korygu-jące uwagi instruktora. Poczekałem na małą przerwę, nieśmiało zajrza-łem do sali i zapytałem, czy mógłbym przez chwilę przyglądnąć się ich pra-cy? Trafiłem do grupy D prowadzonej przez Małgorzatę Grodzką–Kądziołkę. Usiadłem z boku i podpatrywałem, jak powoli wykuwa się sceniczny suk-ces. Pani instruktor podała kilka nazw tańców, akompaniator zagrał przy-grywkę i dzieciaki z głośnym śpiewem ruszyły do tańca. „Za spódnicę dziew-czyny, ugiąć kolana, mniejsze kroki, głowa do góry” – pani Małgorzata dba, by wszystko było na najwyższym po-ziomie. Jeśli coś poszło nie tak zatrzy-muje muzykę, stopuje tancerzy, za-rządza: „jeszcze raz” i młodzi artyści ćwiczą od początku, by kroki i figu-ry doprowadzić do perfekcji. Na pró-bie nie mogło zabraknąć firmowego znaku „Sądeczoków”, wykonywanej chyba na każdym koncercie „Kuku-łeczki”. Po niej jeszcze dwa, czy trzy tańce i koniec próby. Ale, jak przysta-ło na zespół taneczny, nie było to zwy-kłe zakończenie, tylko eleganckie po-żegnanie z ukłonami w rytm muzyki. Po nich zmęczone, ale radosne dzie-ciaki pobiegły do szatni, by przebrać się ze strojów do ćwiczeń, a ja mia-łem chwilkę, by porozmawiać z pa-nią instruktor.

Jest ona jedną z trzech choreogra-fów, obok kierownika zespołu Barba-ry Sławeckiej i dyrektor MDK Mile-ny Małeckiej–Rogal. Cały zespół liczy siedem grup wiekowych: od pięcio-latków, do młodzieży licealnej. Każ-da grupa ma swoje próby dwa razy w tygodniu po półtorej godziny. So-bota jest dniem prób kapel towarzy-szących tancerzom, których kierow-nikiem jest Jan Zygmunt. Jak mówi

pani Małgorzata, dzieci chętnie cho-dzą na zajęcia, chcą tańczyć, choć z dyscypliną na próbach bywa róż-nie – ale taka już jest dziecięca na-tura. Na dłuższą rozmowę nie mamy czasu, bo do wejścia na salę już goto-we są dzieci z kolejnej grupy.

Wracam więc do pamiątek pre-zentowanych na korytarzach. Moją uwagę zwracają przede wszystkim setki twarzy z dziesiątków fotogra-fii. Każda twarz – tancerzy, mu-zyków, instruktorów, opiekunów – to część historii tego zespołu. Od-najduję „panów Jurków” – Jerze-go Gutowskiego i Jerzego Życzyń-skiego, którzy zakładali „Sądeczoki” w 1980 r., jest Maria Pacholarz, ów-czesna dyrektor MDK, Zdzisław Po-rębski, długoletni kierownik kapeli, są władze miasta kolejnych kadencji, sprawujące mecenat nad zespołem.

Na wystawie znajdują się również dyplomy z festiwali, podziękowa-nia za udział w różnych imprezach, pamiątki z poprzednich jubileuszy, płyty i kasety nagrane przez „Sąde-czoki”, firmowe souveniry zespołu.

Oglądając eksponaty wciąż pa-miętam, że czekają mnie jeszcze jed-ne ważne odwiedziny – w gardero-bie zespołu u pani Haliny Olesiak, która pracuje tu od 30 lat i o „Sąde-czokach” wie wszystko. Schodząc po schodach rozwiewają się moje nadzieje, że zniknęła kolejka odda-jących stroje. Ustawiłem się więc grzecznie na jej końcu, ale dzięki temu mogłem przyjrzeć się przyja-cielskiej, wręcz rodzinnej atmosferze panującej między rodzicami, dzieć-mi i pracownikami. Pani Halinka do-skonale wszystkich zna, świetnie pa-mięta, co się u kogo dzieje, pyta co

słychać, interesuje się złamaną ręką jednego z młodych tancerzy („To już trzecie dziecko, które sobie te-raz złamało rękę”). Przy tym utrzy-muje wzorowy porządek w garde-robie – wszystko ma swoje miejsce, swój wieszak, swoją szafę, czy półkę. Wszystkie pożyczone stroje są odno-towane w specjalnym zeszycie. Wy-korzystując podzielność uwagi może opowiedzieć wiele o zespole. Od 30 lat opiekuje się strojami, zaczynała od 16 kompletów, teraz ma ich 600 (li-cząc na sztuki jest tego kilka tysięcy). Sama szyje proste rzeczy – spódnice, halki, spodnie krakowskie, koszule. Skomplikowane hafty, czy lachow-skie kaftany robią dla zespołu ludo-wi twórcy. Oprócz tego naprawia i reperuje wszystkie kostiumy, zszy-wa, uzupełnia cekiny i koraliki, pie-rze, prasuje koszule i halki, pastuje

buty – jednym słowem od początku do końca ubiera cały zespół. Na nie-dawny koncert jubileuszowy wyda-ła 273 komplety strojów i to nie tyl-ko sądeckich (których jest najwięcej, bo 150), ale także rzeszowskie, szczy-rzyckie, łąckie, krakowskie, ukra-ińskie i szlacheckie. Zespół posiada stroje wszystkich regionów, z któ-rych tańce ma w swoim repertuarze. Pani Halinka wie wszystko nie tyl-ko o strojach, którymi się opiekuje, ale także o zespole – przecież też się nim w jakimś sensie opiekuje. Ni-czym dobry rzecznik prasowy potrafi opowiedzieć o jego historii, najważ-niejszych wydarzeniach, wyjazdach, koncertach, a co szczególnie cenne jest kopalnią wspomnień i anegdot, na podstawie których można by na-pisać książkę.

JAKUB M. BULZAK

Za spódnicę dziewczyny, ugiąć kolana!„Sędeczoki” niedawno skończyły trzydziestkę. Jak się mają osiągnąwszy tak piękny wiek? Sprawdził to nasz reporter, odwiedzając jubilatów na pierwszej próbie, po hucznych urodzinach.

Sądeczoki występują w każdych warunkach ZDJĘCIA PAWEŁ KALINA

Page 16: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201016

Informacje

6–10 października

B o b o w a : XI Międzynarodo-wy Festiwal Koronki Klockowej z udziałem koronczarek ze Słowa-cji, Czech, Belgii, Rosji, Hiszpanii, Francji, Niemiec, Portugalii i Polski.

7 października

Nowy Sącz: godz. 19, Kaplica Prze-mienienia Pańskiego, parafia św. Małgorzaty, „Papież – sługa miło-ści”, wykład dr. Tomasza Terlikow-skiego – dziennikarza, szefa zarzą-du wydawnictwa „Fronda”; godz. 18, Galeria SOKÓŁ, Aus Gallovitz – wernisaż wystawy grafiki Vio-li Tycz (wystawa do 4 listopada);

Krynica Zdrój: Stary Dom Zdrojo-wy, sala balowa, Kurs Operetkowy org. przez Fundację Pomocy Arty-stom Polskim Czardasz; codziennie do 10 października w godz. 11–19; sala wystawiennicza Galerii „Sie-dlisko”, wystawa malarstwa Józefa Franczaka; Muzeum Nikifora, wy-stawa ikon w ramach II Międzyna-rodowych Warsztatów Ikonopisów Nowica 2010.

8 października

Nowy Sącz: godz. 18, Dom Go-tycki – Muzeum Okręgowe, „Pa-triotyczna poezja lat 80.” – wy-kład Wojciecha Kudyby, Grzegorza Rapci i Jana Polkowskiego. W pro-gramie również koncert Toma-sza Wolaka;

Krynica Zdrój : godz. 19, Pijalnia Główna, sala koncertowa, koncert Andrzeja Cierniewskiego.

9 października

Krynica Zdrój : godz. 9.30, Cen-trum Kultury, sala kina cyfrowe-go, Barbie Talent Show – casting dla dziewczyn w wieku 3 – 10 lat; godz. 16, Stary Dom Zdrojowy, sala balo-wa, „Jesień Literacka”;

Nowy Sącz: godz. 17, Dom Gotyc-ki , „Generał Józef Giza – Virtute et Armis” – promocja książki Jerzego Gizy i Tomasz Podgórskiego.

10 października

Nowy Sącz: godz. 15, Kaplica Prze-mienienia Pańskiego, parafia św. Małgorzaty, „Jaki Patriotyzm…?” – rozmawiają Jan Pospieszalski (mu-zyk, aranżer, kompozytor, publicy-sta, autor programów „Warto roz-mawiać”) i dr Rafał Matyja (dziekan Wydziału Politologii WSB–NLU).

12 października

Krynica Zdrój : godz. 19, Pijalnia Główna, sala koncertowa, koncert pt. „Jak za dawnych lat” w wyko-naniu zespołu Chawira z Krakowa.

13 października

Krynica Zdrój : godz. 19, Pijalnia Główna, koncert – Jacek Mazanec i kapela „Za pięć dwunasta”.

15 października

Limanowa: godz. 17, Muzeum Re-gionalne Ziemi Limanowskiej, wer-nisaż wystawy „40 twórców na 40–lecie Muzeum”, w programie m.in. wykład Alojzego Cabały pt. „Muzea regionalne i ich dorobek w doku-mentacji przeszłości i czasów współ-czesnych na przykładzie Muzeum Regionalnego Ziemi Limanowskiej”;

Nowy Sącz: godz. 19.30, Bazylika św. Małgorzaty, Koncert w rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II w ramach XX Międzynarodowego Festiwa-lu Młodych Laureatów Konkursów Muzycznych.

16 października

N ow y S ą c z , godz. 15, Stadion im. ojca Władysława Augustynka, mecz Sandecja Nowy Sącz – Gór-nik Łęczna.

O cztery lata więzienia wnio-skuje prokurator dla Jerzego G., strażnika miejskiego, któ-ry oskarżony jest o znęcanie się nad swoją żoną Mariolą. Wy-czerpana psychicznie kobieta miała nie wytrzymać piekła, które – według jej rodziców i syna – małżonek zgotował jej w domu. Trzy lata temu popeł-niła samobójstwo. – Obwiniam siebie tylko o jed-no. Że nie dopilnowałem żony do końca i nie zapobiegłem tej tragedii – mówił w miniony czwartek przed Sądem Rejo-nowym w Nowym Sączu Je-rzy G. – Współczuję rodzicom mojej żony, ale czy ktoś mi współczuje?

Ale według rodziców Marioli G., którzy są w sprawie oskar-życielami posiłkowymi, męż-czyzna nie zasługuje na naj-mniejsze współczucie.

– Ten człowiek zgotował mojej córce piekło na ziemi, a nas skazał na dożywocie, bo on zabrał nam to, co było dla nas najcenniejsze i za czym do śmierci będziemy tęsknić – płakała na sali sądowej mat-ka Marioli G.

Jerzy G. spędził dwadzieścia lat jako funkcjonariusz mun-durowy Straży Miejskiej w No-wym Sączu. Przełożeni oceniają go jako solidnego pracowni-ka i spokojnego człowieka. Nie miał przyjaciół i nigdy wiele o sobie nie opowiadał. Chciał przejść przez życie cicho i spo-kojnie – jak podkreśla – u boku żony i syna.

W ciągu siedmiu lat poli-cja była wzywana do ich domu sześćdziesiąt osiem razy. Je-rzy G. twierdzi, że najczęściej to on dzwonił prosząc o inter-wencję, bo nie mógł zapanować nad agresywnym synem i pijaną żoną. Wiadomo też, że dwa razy strażnik spędził noc na izbie wytrzeźwień, a także że Mariola G. poddała się leczeniu odwyko-wemu. Kobieta niejednokrotnie przenosiła się do swoich rodzi-ców w poszukiwaniu, jak mó-wią, spokoju i bezpieczeństwa. Przed śmiercią mieszkała u nich rok, ale na tydzień przed trage-dią wróciła do męża i syna.

W 2001 roku Mariola G. na-pisała testament. „Mój despo-ta, mój mąż, który sprowadził mnie do tego stanu” – określiła

w nim Jerzego G. Wiadomo też, że w 2003 roku po raz pierw-szy wniosła pozew o rozwód. Wycofała go jednak. Cztery lata później, na kilka miesięcy przed śmiercią, ponownie postano-wiła się rozwieść. Tłumaczy-ła, że nie może już znieść agre-sji i wulgarności męża wobec niej i syna.

Reszta to jedynie zeznania świadków i oparte na nich opi-nie biegłych sądowych. Ale nikt, poza Jerzym G. i jego synem, nie jest dziś w stanie powiedzieć, co tak naprawdę przez dwadzieścia sześć lat działo się w ich domu. Prokurator ustalił, że dramat

na dobre zaczął się dziesięć lat temu. Jerzy G. miał naduży-wać alkoholu, a pod jego wpły-wem, bić żonę gumową pałką, wyzywać ją, obrażać i zmuszać do picia razem z nim. Oskarżo-ny twierdzi, że to jego żona była uzależniona od alkoholu. On nie zmuszał jej do picia, a po odby-tym przez nią leczeniu odwy-kowym miał dokładać wszel-kich starań, żeby Mariola G. nie piła. Jednak ona wykorzystywa-ła każdą okazję, żeby się upić, także w pracy, czy u znajomych – twierdzi oskarżony.

– Mniej więcej na trzy mie-siące przed jej śmiercią, któ-regoś popołudnia wracając z pracy zobaczyłam Mariolę

na ławce. Spała, a gdy ją obu-dziłam, poczułam, że miała coś wypite – wspominała znajoma rodziny G. – Kilka tygodni póź-niej w godzinach pracy przy-szła do mnie do domu i popro-siła, żebym zrobiła jej drinka. Chyba była już pijana, bo za-snęła kiedy go wypiła. Zamó-wiłam jej taksówkę i pojecha-ła do rodziców.

Według oskarżonego domo-we awantury były prowokowa-ne przez ich syna, który popadł w konflikt z prawem.

– Mama nigdy nie usłyszała od ojca dobrego słowa. Awan-tury zdarzały się codziennie, a w weekendy miały najbar-dziej dramatyczny przebieg, bo ojciec zaczynał pić już w pią-tek. Traktował ją w najbardziej brutalny i sadystyczny sposób. Bił ją pałką i dusił paskiem od szlafroka. Wielokrotnie jej gro-ził i krzyczał, żeby szła się po-wiesić nad Łubinkę – zezna-wał syn.

Jerzy G. twierdzi, że zawsze żonę oraz syna kochał i szano-wał. Dlatego dbał o nich, a po śmierci Marioli G., opłacał sy-nowi mieszkanie i studia, mimo że ten składał obciążające go zeznania.

Jednak biegli sądowi, opie-rając się na dostępnych im do-kumentach oraz na zeznaniach świadków, stwierdzili, że Ma-riola G. cierpiała na tak zwany syndrom ofiary. Według nich, coraz bardziej uzależniała się więc od oprawcy, była mu co-raz bardziej uległa i obwinia-ła siebie o trudne relacje w ich związku. Nie mają wątpliwo-ści, że w domu przeżywała pie-kło, a jej zwierzenia w pracy na ten temat, pisanie testamentu, ucieczki do rodziców czy wno-szenie pozwów rozwodowych było rozpaczliwym wołaniem o pomoc.

O tym, czy Jerzy G. rzeczy-wiście jest winien śmierci swojej żony, zadecyduje w przyszłym tygodniu sąd. Ale oskarżony jest przygotowany na każdą ewentualność.

– Urosłem do roli kata, który nie powinien nawet stąpać po ziemi, bo to, jak było napraw-dę, zarejestrowały tylko ścia-ny mojego domu – mówił pod-czas rozprawy.

MARIA REUTER

R E K L A M A

Karnet tygodniowyPiekło w czterech ścianachZ SĄDU. Policja interweniowała w ich domu 68 razy

– Mama nigdy nie usłyszała od ojca dobrego słowa. Awantury zdarzały się codziennie, a w weekendy miały najbardziej dramatyczny przebieg, bo ojciec zaczynał pić już w piątek

– zeznawał syn.

Page 17: DTS 2 7 października 2010

177 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Biznes

R E K L A M A

Najszybciej strzygą Australijczycy i Nowozelandczycy. Najlepsi potrze-bują jakieś pół minuty na sztukę. No, ale oni muszą się spieszyć, bo mają do ostrzyżenia prawie ćwierć miliar-da owiec. Stanisław Skut z Maszko-wic z nikim się już się nie ściga. Nie-mal dokładnie 40 lat temu ostrzygł pierwszego barana w życiu. Jest naj-dłużej pracującym strzygaczem w re-gionie i jednym z najdłuższym stażem w Polsce. 20 lat temu był mistrzem województwa nowosądeckiego. Dziś już niemal nie ma z kim konkurować.

Kilku ich jeszcze zostało, głów-nie z dawnego sądeckiego związku strzygaczy, ale te najgrubsze robo-ty, czyli w stadach Romana Klu-ski i Stanisława Pasonia przypada-ją właśnie Stanisławowi Skutowi. U Kluski blisko 600 owiec, u Paso-nia 150 i na tym niemal koniec. Resz-ta stad to kilka–kilkanaście sztuk, trzymanych bardziej przez hobby-stów niż hodowców. Dwadzieścia lat temu więcej było na Sądecczyźnie

strzygaczy niż dzisiaj hodowanych jest owiec. I nawet jeśli to żart, to jednak ponad setka ludzi miała cały czas zajęcie. 12–osobowa grupa Sku-ta jeździła pracować po PGR–ach gdzieś w Polsce, a w każdym było do ostrzyżenia po kilka tysięcy owiec. W lipcu „Gazeta Wyborcza” relacjo-nowała strzyżenie owiec w Wielko-polsce zapowiadając, że to być może jedno z ostatnich w gospodarstwie hodowlanym pod Jarocinem. Trud-no gdziekolwiek usłyszeć choć jedno pozytywne zdanie na temat opłacal-ności tego biznesu. Światowy rynek wełny zdominowali Australijczy-cy, polskiej nikt nie chce kupować, zresztą płacą złotówkę za kilogram, więc gdzie tu ekonomiczna logika? Dziś w kożuchach niemal nikt już nie chodzi, a wełniane tkaniny wy-pierane są przez inne.

– Kiedyś jak strzygacz ostrzygł dwadzieścia owiec to mógł za wy-płatę kupić sobie coś konkretnego, a teraz musi jeszcze do tego dopła-cić – kwituje Stanisław Skut. O swój

byt martwić się nie musi, bo utrzy-muje się z własnego gospodarstwa rolnego, ale żal mu dawnych cza-sów, kiedy tak wiele osób żyło tu z hodowli owiec.

Na słynącym niegdyś z hodowli owiec Podhalu strzyżenie coraz czę-ściej jest już tylko atrakcją turystycz-ną. Strzygacz pozbawia owcę zarostu na oczach ceprów nie dla samej weł-ny, ale by przyciągnąć więcej gości, którzy kupią obok kebab i lemonia-dę. Stanisław Skut strzyże zazwyczaj bez publiczności, ale nadal sprawnie, jakby cały stadion kibiców patrzył. Strzyże w stylu australijskim, tzn. klient nawet nie wie, kiedy zostaje posadzony na ogonie i nawet najbar-dziej hardy baran robi się potulny jak owieczka. Chodzi o to, by w trakcie strzyżenia zachować ciągłość wełny. Dzięki specjalnym chwytom wszyst-ko dzieje się gładko i bezboleśnie, że nawet najbardziej zarośnięta czar-nogłówka nie zdąży pomyśleć, kie-dy stała się lżejsza o hodowaną przez pół roku wełnę.

Ostatnimi laty Skut jak wie-lu jego kolegów z branży strzygł w Hiszpanii. Tam pracy przy owcach nie brakuje, poza tym Hiszpanie jedzą baraninę pod każ-dą postacią, choć to najdroższe na Półwyspie Iberyjskim mięso. Po-lacy przeciwnie – nie jedzą niemal wcale, choć jagnięcina ma opinię

najzdrowszej i delikatniejszej na-wet od królika. Niedawno otwarto pierwszą na Sądecczyźnie ubojnię owiec. Czy jednak będzie to pierw-szy krok, do większej popularności baraniny na naszych stołach i po-wrotu opłacalności hodowli? Na ra-zie nic na to nie wskazuje.

(MICZ)

Ostatni prawdziwy strzygacz

Stanisław Skut podczas strzyżenia w gospodarstwie Stanisława Pasonia

FOT.

(MIC

Z)

Page 18: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201018

WOJCIECH MOLENDOWICZ

– We wrześniu minęło 30 lat od powstania „Soli-darności” i sądeckich strajków, podczas których jednym z ważniejszych postulatów było ustąpie-nie ze stanowiska Pańskiego poprzednika woje-wody nowosądeckiego Lecha Bafii.

– Postulat usunięcia Bafii pojawił się już wcześniej, podczas strajku w WPK. Tam taki wniosek został zgłoszony i w efekcie osią-gniętych porozumień Bafia uznał, że odejdzie.– To była decyzja Bafii, czy nacisków z góry, na przykład Komitetu Centralnego, który chciał uspokoić sytuację?

– Jakichś wielkich nacisków nie było. Po przyjeździe do Nowego Sącza ówczesnego wi-ceministra administracji terenowej i ochro-ny środowiska w celu podpisania porozu-mień, Bafia sam uznał, że jego dalsze trwanie na stanowisku jest bezzasadne. Tym sposo-bem 28 października 1980 r. zostałem powo-łany na wojewodę.– Sądecczyzna odetchnęła z ulgą? Pański po-przednik nigdy nie miał tu dobrej opinii, na doda-tek – jako człowiek z Podhala – uznawany był za postać narzuconą.

– Trudno mi oceniać Lecha Bafię, bo przez dwa lata był moim szefem. Choćby tylko z tego powodu nie chciałbym się odnosić do jego oso-by. Trzymam się zasady, że o szefach nie po-winno się źle mówić. Kiedyś Bafia powołał mnie na wicewojewodę, więc pewna lojalność mnie obowiązuje. Oczywiście były różne opinie na jego temat, ale ja swojej nie chciałbym wyrażać.– 30 lat temu znalazł się Pan w samym centrum burzliwych wydarzeń, które może w Nowym Są-czu nie były aż tak silne jak w innych regionach, ale przecież do ludzi z PZPR musiało docierać, że to początek czegoś bardzo ważnego.

– Wspominam tamten czas, przede wszyst-kim jako okres bardzo niebezpieczny. Po pierwsze właśnie zostałem nowym woje-wodą, a po drugie bardzo mocno zaogniała

się sytuacja gospodarcza kraju. Brakowa-ło wszystkiego. Aby nie dopuścić do chaosu rozbudowywany był system kartkowy, naj-gorzej było z paliwami, które osobiście trzeba było dzielić, żeby nie zabrakło dla kluczowych gałęzi przemysłu. System limitowania pozwo-lił opanować sytuację rynkową na tyle, na ile to w tamtych warunkach było możliwe. Dru-gim elementem potęgującym nerwowość był strajk okupacyjny, który rozpoczął się począt-kiem stycznia 1981 r. w ratuszu. Nie udało się wówczas wynegocjować decyzji o dobrowol-nym opuszczeniu przez strajkujących ratusza, w każdej chwili mogło dojść do użycia siły.– Do takiej sytuacji jednak nie doszło.

– Na szczęście strajkujący sami opuścili ra-tusz, a podczas strajku zrodziły się postulaty, które aż do czerwca były negocjowane pomię-dzy komisją rządową a związkowcami. Ubo-lewam jednak, że w dużej mierze te postulaty dotyczyły spraw osobowych i wielu ludzi, bar-dzo wysoko ocenianych, musiało ze stanowisk odejść. Na przykład prezydent Nowego Sącza Wiesław Oleksy – jeden z najlepszych szefów administracji szczebla podstawowego. Musiał odejść Marczyk – długoletni prezes GS w Sta-rym Sączu, Alfred Jakubowski – świetny dyrek-tor Wydziału Zdrowia Urzędu Wojewódzkie-go, czy Alfred Potoczek – dyrektor uzdrowiska w Krynicy. Jakakolwiek dyskusja na temat obrony tych ludzi stawała się bezprzedmioto-wa, bowiem upór ze strony „Solidarności” był ogromny. Za stroną związkową stało takie za-plecze jak m.in. wielki kombinat hutniczy im. Lenina, który w każdej chwili mógł rozpocząć strajk. Dlatego, by nie zaogniać sytuacji, choć z ogromnym żalem, ci ludzie zostali odwołani.– Szedł Pan na negocjacje do ratusza jako przed-stawiciel strony rządowej na miękkich nogach?

– Na pewno szedłem z dużymi obawami. Przecież decyzja władz centralnych była jed-noznaczna – rozwiązać siłą strajk w Nowym Sączu. Moje rozmowy telefoniczne z Wałęsą prowadzone za pośrednictwem ówczesnego wojewody gdańskiego, nie dały żadnych re-zultatów. Rozmowa z przewodniczącym „So-lidarności” była zresztą bardzo krótka. Powie-dział mi, że on się w to nie będzie angażował, że trzeba sprawę rozwiązać na dole, bo z jego strony żadnych decyzji nie będzie. Podzięko-wałem i na tym rozmowa się skończyła. Dal-sze rozmowy w ratuszu również nie przyniosły efektu, więc do likwidacji strajku została użyta jednostka ZOMO. Użyta to zresztą złe słowo, bo strajkujący sami opuścili ratusz.

– Jaka była atmosfera tych rozmów?– Bardzo różna. Zapamiętałem ją jednak

głównie jako przygnębiającą ze względu na te sprawy kadrowe, gdzie żadne winy tym ludziom ze strony „Solidarności” nie zostały udowodnione – że coś zdefraudowali, że coś źle zrobili. Takich zarzutów nie było, po pro-stu był postulat i na tym się kończyło. Trwały te rozmowy do czerwca, kończąc się podpisa-niem porozumienia. Ono było takie jakie mo-gło być. Przecież dodatkowych środków na realizację zadań nie było, nie było też moż-liwości żeby podnosić płace, bo skąd brać na to pieniądze? W całej tej skomplikowanej sytuacji były jednak jakieś pozytywne stro-ny – strajki i przerwy w pracy w sądeckich zakładach były najmniej dotkliwe z możli-wych. Nie zdezorganizowały gospodarki wo-jewództwa, nie były tak masowe i długie jak choćby na Śląsku, gdzie na długi czas stawa-ły całe zakłady.

– Z czego się to brało – sądecka „Solidarność” była słabiej zorganizowana niż w innych regio-nach, czy dlatego, że Sądecczyzna nie była silnym ośrodkiem przemysłowym?

– Myślę, że stosunkowo spokojne przejście przez ten burzliwy okres był głównie efek-tem skutecznego dogadywania się w samych zakładach pracy. Wiele przedsiębiorstw kie-rowanych było przez świetnych ludzi, którzy potrafili rozmawiać ze związkowcami. Wy-mieńmy choćby nieżyjącego już dyrektora Stenderę w ZNTK, czy Mirosława Lebiedzie-jewskiego w Sądeckich Zakładach Elektrod Węglowych. To byli ludzie o wielkich sercach i zaangażowaniu, potrafili panować nad sy-tuacją. Nie mieliśmy też jakiegoś większego strajku w handlu, dzięki silnej pozycji pre-zesów Miziantego i Opyda. To spowodowało, że Sądecczyzna w miarę bezboleśnie przeszła przez ten trudny okres.

– Jak się Pan czuł, kiedy wiele lat po strajku w ra-tuszu okupujący go związkowcy wspominali, że potraktował ich Pan z godnością?

– Taki przyjąłem sposób działania i taki zresztą był też kierunek nadawany przez sa-mego wicepremiera Rakowskiego, który od-powiadał za kontakty ze związkami zawodo-wymi. Nie należało zaogniać sytuacji.– W 1980 r. partia przeżyła pierwszy masowy od-wrót swoich członków.

– Myślę, że wtedy masowych ucieczek z partii jeszcze nie było, to nieprawdziwa teza. Co innego oczywiście w 1989 r., ale to już był zupełnie inny czas.– Pan w 1989 r. jako jedyny wojewoda nowosą-decki sam odszedł ze stanowiska.

– Widziałem jaka była sytuacja, że nadchodzą nowe czasy. Wtedy już było widać jak topnieją szeregi PZPR. W samym Komitecie Wojewódz-kim korytarze dosłownie świeciły pustkami, niewielu było w 1989 r. odważnych, którzy by do niego zaglądali. Mówiąc o burzliwych politycznie i społecznie latach 80. nie należy zapominać, że oprócz wydarzeń o których tu mówimy, trze-ba było przecież normalnie administrować wo-jewództwem, a przecież mimo gigantycznych kłopotów kończyliśmy kilka wielkich inwesty-cji, jak choćby budowę szpitali w Limanowej i Gorlicach. Tamten okres to również przebu-dowa całego systemu energetycznego sądeckich i limanowskich wsi, które w latach 50. elek-tryfikowane były sposobem gospodarczym i po trzydziestu latach te sieci nie nadążały z obsługą nowych urządzeń. Drugie wielkie zadanie tego okresu to gazyfikacja województwa i doprowa-dzenie tu dwóch wielkich gazociągów.– Sądecczyzna była w tym okresie regionem za-późnionym technologicznie w stosunku do resz-ty kraju?

– Myślę, że jednak nie. Trzeba pamiętać, że „eksperyment sądecki”, który miał miejsce w latach 50. pozostawił wiele pozytywnych śladów. Największą bolączką Nowego Sącza był brak oczyszczalni ścieków. Uprzedziły go Limanowa, Gorlice czy Zakopane. Jeśli mówi-my o zapóźnieniach byłego województwa to dotyczyły głównie południowo–wschodniej jego części, gmin Uście Gorlickie, czy Sęko-wa, gdzie w fatalnym stanie była infrastruk-tura drogowa. To wymagało pilnej poprawy i sporego wysiłku. Myślę, że pod względem inwestycyjnym w latach 80. sporo się działo.– A jakby Pan określił klimat społeczny w tam-tym okresie. Po wprowadzeniu stanu wojennego i zdelegalizowaniu „Solidarności” wielu działaczy

Historia

Krótki telefon do Wałęsy

ROZMOWA Z ANTONIM RĄCZKĄ, byłym wojewodą nowosądeckim i ostatnim I sekretarzem Komitetu

Wojewódzkiego PZPR w Nowym Sączu

Decyzja władz centralnych była jednoznaczna – rozwiązać siłą strajk w Nowym Sączu

Page 19: DTS 2 7 października 2010

197 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

związku było internowanych, niektórzy spędzi-li sporo czasu w więzieniach.

– To prawda, ale z naszej strony, myślę o administracji wojewódzkiej, nie było jakichś specjalnych działań, by kogoś upokarzać. Ży-liśmy i działali trochę obok siebie.– Pański poprzednik zasłynął z nieugiętej postawy wobec Kościoła, a postulat odwołania go, był m.in. efektem braku pozwolenia Bafii na budowę kościoła na sądeckim osiedlu Milenium. Pan z kolei w ciągu dziewięciu lat wydał aż sto pozwoleń na budownic-two sakralne. Skąd taki diametralny zwrot?

– Po pierwsze zmienił się klimat na szcze-blu centralnym, przede wszystkim za spra-wą Rakowskiego. Doszliśmy do wniosku, że w tej trudnej społecznej sytuacji, nie ma sen-su jej jeszcze zaogniać i blokować budowy no-wych kościołów. Szczególnie, że takie było powszechne oczekiwanie wśród katolików. Kiedy w 1989 r. odchodziłem ze stanowiska i spotkałem się z kardynałem Macharskim i bi-skupem Ablewiczem zauważyliśmy wspólnie, że nie zostawiam pod tym względem żadnych zaległości. Uścisnęliśmy sobie ręce.– Opuszczał Pan Urząd Wojewódzki rozgoryczo-ny? Podkreśla Pan, że wiele się udało zrobić dla województwa, natomiast nastroje społeczne były coraz gorsze i wszystko zmierzało do zdemonto-wania systemu, który okazał się niewydolny.

– Chyba mogę powiedzieć, że w okresie stanu wojennego i delegalizacji „Solidarno-ści” nie podejmowałem jakichś zasadniczych kroków, by jej działaczy prześladować, czy w jakiś sposób poniżać.– Spotykał się Pan późnej z najaktywniejszy-mi działaczami „Solidarności”, np. z Andrzejem Szkaradkiem? Rozmawialiście o tamtym okresie?

– Spotykaliśmy się raczej przypadkowo ze Szkaradkiem, czy Gwiżdżem, ale to były spo-tkania ograniczające się do grzecznościowego „dzień dobry”. Nigdy do tamtych czasów nie wracaliśmy, nie było między nami takiej roz-mowy. Jedyną poważniejszą okazją była rocz-nica tamtych rozmów strajkowych w ratuszu. Proponowano bym przyszedł na spotkanie z tej okazji, ale się nie wybrałem. Ograniczy-łem się do napisania kilku słów. Dlaczego? Już

mówiłem – to było poza mną. Miałem swoją ocenę tamtych wydarzeń.– Jaką?

– Uważam do dziś, że tamtymi postulata-mi wielu ludziom wyrządzono krzywdę i pod tą krzywdą trzeba się było podpisywać, choć moje głębokie przekonanie było zupełnie inne.– Ponoć w 1989 r. wierzył Pan głęboko, że partię da się jeszcze zreformować?

– Tak myślałem, takie były rozmowy, ale to już była iluzja i nic z tego nie wyszło. Nacisk społeczny był sakramencko silny, poza tym nie było już w partii sił żeby coś jeszcze zrobić. Du-żym błędem było niewykorzystanie do naprawy partii okazji jaka się pojawiła po nadzwyczaj-nym zjeździe, kiedy pierwszym sekretarzem został Kania. Pracowałem wówczas w komi-sji wniosków i uchwał, której przewodniczył prof. Kubiak. Przygotowane propozycje zmian funkcjonowania partii były bardzo radykalne, uderzały w centralizm zarządzania, który był zmorą i kulą u nogi tamtego systemu. Chcie-liśmy większej swobody działania podstawo-wych organizacji partyjnych, ale to wszystko przepadało. Większości delegatów takie zmia-ny nie były na rękę, więc cóż się dziwić, że dało to wiadomy efekt w 1989 r.– A dlaczego zgodził się Pan zostać pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego w maju 1989 r., czyli – jak to ktoś określił „po sezonie”? Do rozwiązania PZPR pozostawały już tylko mie-siące, a Pan chciał popłynąć pod prąd?

– Doszedłem do wniosku, że trwanie na stanowisku wojewody nie ma już sensu, nad-chodzi nowa ekipa, która dobierze sobie lu-dzi podporządkowanych nowemu rządowi.

Nie może być tak, że premier jest z innej opcji, a wojewodowie z innej. Za namową niektó-rych członków KC zdecydowałem się spróbo-wać coś zrobić, ale to już była walka z wiatra-kami. Mogłem pewnie odmówić, odejść poza administrację. W KW nie było już z kim pra-cować. Korytarze świeciły pustkami, kto mógł już się ewakuował.– A na czym ta praca wówczas polegała?

– Na obronie wszystkich przyczółków – rozmów, łagodzenia sytuacji, co zresztą nie dawało pożądanych efektów. Z drugiej stro-ny trzeba było myśleć o jakimś zagospodaro-waniu ludzi z aparatu partyjnego, trzeba ich było gdzieś poupychać, a przecież nie było do tego korzystnej atmosfery.– A co Pan myślał o tych, którzy masowo opusz-czali partię, niektórzy zjadając legitymacje?

– Zjadania legitymacji nie widziałem, ale stało się jasne, że struktura nastawiona na masowość nie zdała egzaminu.– Nie żałował Pan wtedy, że nie został Pan pierw-szym sekretarzem w 1980 r.? Podobno był Pan poważnie brany pod uwagę, ale zaszkodziła Panu zbyt miękka postawa wobec związkowców straj-kujących w ratuszu?

– Mogłem zostać I sekretarzem w 1980 r., kiedy odchodził Kostecki. Zresztą były dosyć mocne naciski bym się zgodził. Rozmawiał ze mną wówczas Barcikowski, ale moje wątpli-wości rozwiał Zbyszek Regucki, który powie-dział, bym się zastanowił, czy warto porzu-cać stanowisko wojewody zaledwie po kilku miesiącach. Szczególnie, że ciężar odpowie-dzialności przesuwał się wówczas z KW na Urząd Wojewódzki.– No ale przecież pierwszy sekretarz stał w ów-czesnej hierarchii znacznie wyżej niż wojewoda.

– To prawda, ale wojewoda odpowiadał za najważniejsze sprawy gospodarcze. Uznałem, że odejście po kilku miesiącach ze stanowi-ska byłoby ucieczką.– I nie przeszkadzało Panu, że to I sekretarz wzy-wał wojewodę na dywanik, a nie odwrotnie?

– Nie przesadzałbym z tym wzywaniem. Pewnie, że bywały różne sytuacje, ale to nie był jakiś wielki problem.

– W przełomowy 1989 r. zdecydował się Pan jesz-cze na start w wyborach do Senatu, zakończony kompletnym niepowodzeniem.

– To był oczywiście błąd, że dałem się na-mówić. Wszystkie badania CBOS–u mówiły o wielkim poparciu dla mojej kandydatury.– Były zmanipulowane?

– Nie wiem, więc nie chcę na ten temat mó-wić. Przed wyborami zwróciłem się z pytaniem do strażaków, czy mam kandydować? Byłem przecież prezesem Zarządu Wojewódzkiego Związku OSP i wiceprezesem Zarządu Główne-go. Odpowiedzieli – kandydować, my poprze-my. Jaki był efekt – wiadomo. W Senacie zna-leźli się tylko ci, którzy na plakacie mieli zdjęcie z Wałęsą. Nie chcę się pocieszać, ale proszę po-patrzeć jacy ludzie wówczas przegrali – do Se-natu nie wszedł np. prof. Dziatkowiak.– Gdyby mógł się Pan cofnąć o te 30 lat, coś by Pan zrobił wówczas inaczej?

– Przede wszystkim to, co udało się zrobić dopiero w nowym systemie. Chodzi mi o uwol-nienie administracji państwowej od wielkiej centralizacji. To był największy hamulec w wy-zwalaniu wielu inicjatyw. Jaki rady miast i gmin miały wpływ na swoje budżety, jeśli poszcze-gólne resorty przesyłały do województwa go-towe tabelki z kwotami jakimi kto mógł dys-ponować. Operowanie budżetami było iluzją, a sprawowanie władzy w systemie centrali-stycznym było bardzo utrudnione. Tego mi wówczas najbardziej brakowało.

Zjadania legitymacji nie widziałem, ale stało się jasne, że struktura nastawiona na masowość nie zdała egzaminu.

Antoni Rączka drugi z lewej FOT. ANTONI ŁOPUCH

Antoni Rączka

ur. 1937 r. w Łodygowicach k. Żywca. Zoo-technik oraz absolwent administracji na UJ. Pełnił m.in. funkcję I sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR w Limanowej, wicewoje-wody (1976–78) i wojewody nowosądeckie-go (1980–1989) oraz I sekretarza KW PZPR w Nowym Sączu od 18 maja 1989 do roz-wiązania partii w 1990 r. Były prezes Zarzą-du Wojewódzkiego oraz wiceprezes Zarządu Głównego Ochotniczych Straży Pożarnych.

Page 20: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201020

R E K L A M A

Page 21: DTS 2 7 października 2010

217 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Nasza dziennikarka proponuje, jak nietypowo uhonorować człowieka, który uratował most.

Gdy byłam mała, słowo bohater ozna-czało dla mnie starszego pana o do-brych oczach. Pana, który miesz-kał w małym domku przycupniętym przy ulicy Matejki w centrum Nowe-go Sącza. Za każdym razem, gdy prze-chodziłam obok tego domu z moim Dziadkiem, Henrykiem Rosenbajge-rem, on mocniej chwytał mnie za rękę i mówił cicho: „Tutaj mieszka bohater”. W mojej dziecięcej głowie nie mogło się pomieścić, jak bohater może być sąsiadem mojej Babci i Dzia-dzia – tak zwyczajnie sobie mieszkać, w takim zwyczajnym miejscu. I jak to możliwe, że miał normalną rodzi-nę, synów, wnuki. Dopiero po kil-ku latach, pewnie już po śmierci tego przedziwnego bohatera z sąsiedztwa, zrozumiałam, że właśnie to jak żył – zwyczajnie, cicho i skromnie – było nieodłączną częścią definicji słowa, którym określał go mój Dziadek.

Adam Michalewski w 1940 r. pracował jako strażak. Miał 21 lat. W pierwszych miesiącach okupa-cji ocalił przed spaleniem księgozbiór sądeckiej biblioteki. Niemcy wyrzu-cili na ulicę setki książek, wiele z nich było bardzo cennych. Pan Michalew-ski nie mógł patrzeć, jak zbiory są niszczone. Z kolegą przez kilka dni,

w konspiracji przewozili je na tacz-kach do pomieszczeń parafialnych przy Bazylice. Tam przeczekały wo-jenną zawieruchę i kilka lat później, już w wolnym Nowym Sączu, książki wróciły na biblioteczne półki.

Gdy wojna dobiegała końca, pań-stwo Michalewscy, wówczas już rodzi-ce jednego syna, spodziewali kolejnego potomka. Miał się urodzić już w wol-nym mieście, bo w styczniu wojska niemieckie wycofywały się z Nowego Sącza. Mój Dziadek, o tym co stało się 18 stycznia o świcie, pisał tak: „Na swój los oczekiwały mosty na rzece Kamie-nicy. Założonych na nich ładunków wybuchowych strzegli żołnierze nie-mieccy. (…) Adam Michalewski wy-mknął się ze służbowych pomieszczeń Straży Pożarnej, przemknął pomiędzy zabudowaniami na ulicy Matejki, zaro-ślami nad rzeką i z wielką determina-cją, nieświadomy tego, czy przewo-dy są pod napięciem, poprzecinał je. Jak się później okazało, z pełnym po-wodzeniem. Most na ulicy Lwowskiej pozostał, a na ulicy Tarnowskiej legł w gruzach”. To dzięki temu dwie czę-ści miasta, oddzielone od siebie rzeką, miały ważne połączenie. Dzięki temu Nowy Sącz mógł szybko powrócić do

normalnego funkcjonowania. Ocalo-ny most stoi do dziś.

O tym, co zrobił Adam Michalew-ski, wiedziało niewiele osób. Nawet jego synowie dopiero na lekcji histo-rii w szkole po raz pierwszy dowie-dzieli się, że to ich tato uratował most. Sam bohater zgodził się opowiedzieć o tamtych wydarzeniach czterdzieści lat po brawurowej akcji. Za namową wnuczki, spotkał się z uczniami jed-nej z sądeckich podstawówek. Nigdy nie upomniał się o nagrodę, ani ordery. Mój Dziadek wspominał, że Michalew-ski „żył w przekonaniu, że tak trzeba czynić dla swojego miasta”. Wędku-jąc nad Kamienicą, z dumą spoglą-dał na ocalały most. Taką postawę pan

Michalewski starał się także zaszczepić u swoich synów – oni również nie do-praszali się zaszczytów.

Nie ma jednak wątpliwości, że to co zrobił pan Michalewski to czyn bo-haterski i poparty postawą, jaką pre-zentował przez resztę swojego życia. Dlatego mój Dziadek postanowił wy-walczyć dla niego oficjalny pomnik – ten, który należał mu się z definicji, bo przecież stał się jego pomnikiem już 18 stycznia 1945 r.

W 2002 roku mój Dziadek napisał list do Rady Miasta: „Szanowna Rado – oddajmy cześć pamięci dzielnego sądeczanina nadając mostowi na ulicy Lwowskiej imię Adama Michalewski-go”. Pamiętam jak Dziadek tłumaczył mi, że tym sposobem każdy będzie wiedział, dzięki komu ten most ocalał.

Dzisiaj most Adama Michalewskie-go jest wyremontowany, rzec można pełni funkcję reprezentacyjną. Są lwy, lampy, błyszczące poręcze. Braku-je jednak tabliczek z nazwą na dwóch jego krańcach.. Czyżby nie pasowa-ły do tych lwów, lamp i poręczy, czy może ciągle nie potrafimy honorować bohaterów?

Nie ma jednak nie tylko tabliczek. Nie ma też społecznej świadomości

i wiedzy o historycznym wydarze-niu. Tydzień temu wsiadając do tak-sówki i poprosiłam świetnie znające-go Nowy Sącz kierowcę, żeby zawiózł mnie na… most Michalewskiego. I tu nastąpiła chwila ciszy, po czym tak-sówkarz stwierdził: „Ale takiego mo-stu to chyba w Sączu nie ma”.

W tym miejscu chcę zgłosić po-mysł, dzięki któremu każdy, kto bę-dzie przechodził jedną z głównych są-deckich ulic dowie się, czyje imię nosi najpopularniejszy most w Nowym Są-czu. Mój pomysł wziął się z koncepcji wiceprezydenta miasta Jerzego Gwiż-dża na upiększenie straszących bazgro-łami murów. Znany sądecki grafficiarz o pseudonimie artystycznym „Mors” może te bohomazy przykryć cieszący-mi oko i ducha malowidłami. Pierwszy zostałby pokryty sprayem szkaradny murek przy ulicy Tarnowskiej. Dru-gie, zapowiedział Jerzy Gwiżdż, będą filary mostu Adama Michalewskiego.

Czy jest coś bardziej odpowiednie-go, co mogło by tam się znaleźć niż opowiedziana w ten sposób historia sądeckiego bohatera? „Mors” zapa-lił się do pomysłu. Ja gromadzę zdję-cia i teksty, które pomogą mu wier-nie odtworzyć na murze wydarzenia ze stycznia 1945 r.. Teraz wszystko w rękach wiceprezydenta Gwiżdża. I sądeczan – bo to przecież oni po-winni pamiętać o swoich bohaterach.

MARIA REUTER

Graffiti dla bohatera

Historia osobista

R E K L A M A

Page 22: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201022

Sport

O K N A – D R Z W I MARKET GORZKOWSKA 15, tel. 18 547 37 90 na przeciwko Reala

poniedziałek - piątek 9.00- 19.00, sobota 9.00-15.00

Nowy Sącz ul.Kolejowa 16 tel. 18 443 69 98 ul.Ciećkiewicza 7, tel. 18 449 08 60Krynica ul. Kościuszki 56, tel. 18 471 31 13Gorlice ul. Bardiowska 5, tel. 18 353 52 61 ul. Michalusa 26, tel. 18 545 00 45Bobowa Centrum Handlowe tel.18 354 61 20Limanowa ul. Zygmunta Augusta 12, tel. 18 337 01 57 ul. Piłsudskiego 7, tel. 337 26 55

R E K L A M A

Sandecja rozproszyła swoich wy-chowanków po wielu klubach. A przecież tradycją było opiera-nie siły zespołu na miejscowych zawodnikach. Mimo najwięk-szych sukcesów w historii klubu, nie dziwią komentarze starszych kibiców, którzy często mawia-ją: „obecna Sandecja to już nie to samo, co dawniej”. Nadciąga jed-nak gwardia młodych zdolnych wychowanków. Nie można zmar-nować ich talentu.

Rafał Zawiślan w spotka-niu z Wartą Poznań w 70 mi-nucie ustalił wynik spotkania na 3–1 dla sądeczan. Była to bramka szczególna. Pierwszy raz od kil-kunastu miesięcy gola dla Sandecji zdobył jej wychowanek. Miejsco-wi kibice czekali na taką sytuację od kwietnia 2009 r. Był to więc

historyczny gol w I lidze. W ubie-głym debiutanckim sezonie San-decji na zapleczu Ekstraklasy, na liście strzelców ani razu nie zna-lazł się wychowanek klubu.

Na taką bramkę sądeccy kibi-ce czekali od 25 kwietnia 2009 r. Wówczas grając w II lidze Sande-cja pokonała Jeziorak Iława 1–0. Bramkę w 55 min zdobył… Ra-fał Zawiślan. Od tego czasu na liście strzelców Sandecji próż-no było szukać wychowanków. Trudno żeby było inaczej, sko-ro sporadycznie pojawiali się w składzie. Bardzo często w pod-stawowej jedenastce prym wie-dli zagraniczni piłkarze. Bramki zdobywał wprawdzie sądeczanin Arkadiusz Aleksander, ale piłkar-skiego fachu uczył się on w Zawa-dzie. Potem przez jedenaście lat

reprezentował barwy kilku pol-skich klubów, a także cypryjskie-go. Do Sandecji przyszedł dopiero w 2009 r. w wieku 29 lat.

W obecnym sezonie sytuacja jest lepsza dla wychowanków. Miejsce w pierwszym składzie wywalczył bramkarz Marek Ko-zioł. Po powrocie z wypożyczenia do Resovii, coraz lepiej radzi so-bie Rafał Zawiślan. Wkrótce może być więcej młodej krwi, bowiem trampkarze i juniorzy Sandecji są bardzo uzdolnieni, czego dowo-dem są liczne powołania do mło-dzieżowej kadry Małopolski. Wy-jeżdżają również na konsultacje do młodzieżowej reprezentacji Pol-ski. Obecnie w rezerwach Sandecji występuje czterech uzdolnionych juniorów. Znajdują się w szero-kiej kadrze pierwszego zespołu.

Są to: Sebastian Szczepański, Bar-tosz Szeliga, Fabian Fałowski i Ka-mil Słaby (wszyscy rocznik 1993). Również w młodszych grupach sytuacja przedstawia się optymi-stycznie. Urodzony w 1993 r. Ma-teusz Wilk jest czołowym piłka-rzem reprezentacji Polski do lat 17. To jeden z największych talen-tów sądeckiej piłki ostatnich lat. Z rocznika 1995 w kadrze Polski znalazł się Wojciech Kalisz. Sied-miu kolejnych młodzieżowców jest powoływanych do kadry Ma-łopolski. Rocznik 1996: w dwóch w kadrze Polski (Konrad Kołodziej i Dawid Jancarzyk) i trzech w ka-drze Małopolski. W reprezentacji naszego województwa występuje ponadto trzech zawodników San-decji urodzonych w 1997 r. oraz czterech urodzonych w 1998.

Z powyższej analizy wynika, że Sandecja nadal podtrzymuje tradycję wzorowej pracy z mło-dzieżą i można mieć nadzieję, że wkrótce doczeka się następców takich piłkarzy jak m.in. Marek

Świerczewski, Jerzy Wojnecki, Maciej Korzym czy Dawid Jan-czyk. Dlaczego więc w tej chwi-li jest taka posucha? Dlaczego ka-dra Sandecji została wyczyszczona z wychowanków?

– Mieliśmy dosyć specyficzne przekształcenia w naszym klu-bie – mówi Janusz Pawlik, tre-ner grup młodzieżowych Sandecji. – Zmienił się zarząd i sztab szko-leniowy. Drużynę zasilili piłkarze Kmity Zabierzów. Wychowanko-wie zostali zmuszeni do ustąpie-nia im miejsca. Wielu naszych za-wodników gra w Kolejarzu Stróże. Pozostali szukali szczęścia w in-nych klubach. Nie wiem jak będzie w przyszłości. Wychowankowie, którzy znajdują się w szerokiej kadrze Sandecji są starannie pie-lęgnowani. Dlatego to jest bardzo dobry prognostyk. Praca z mło-dzieżą jest nadal prowadzona bar-dzo profesjonalnie. Są również efekty. Nie możemy marnować ta-lentów sądeckiej piłki.

JACEK BUGAJSKI

Następcy Świerczewskiego, Janczyka, Korzyma…

Zawiślan przypomniał o wychowankach

R E K L A M A

Rafał Zawiślan zdobył dla Sandecji bramkę szczególną FOT. WWW.SANDECJA.PL

Page 23: DTS 2 7 października 2010

237 października 2010 DOBRY TYGODNIK SĄDECKI

Sport

Dobry pomysł!

Twoja reklama

w „Dobrym Tygodniku Sądeckim”

Zadzwoń: 18 544 64 41 18 544 64 40

R E K L A M A

Brak odpowiedniego bocznego bo-iska ze sztuczną nawierzchnią może poważnie zakłócić rytm treningowy pierwszoligowych piłkarzy Koleja-rza Stróże. – Nie musimy mieć luk-susów, ale pewne minimum powin-no być spełnione, gramy przecież na zapleczu Ekstraklasy – mówi trener Kolejarza, Jerzy Kowalik.

Były piłkarz i trener m.in Wisły Kraków w Stróżach nie spodziewał się idealnej bazy sportowej. Teraz oba-wia się jednak, że brak odpowied-niego bocznego boiska może mieć negatywny wpływ na wyniki jego ze-społu. – Brakuje nam sztucznej płyty, gdzie moglibyśmy trenować zwłasz-cza w przerwie zimowej czy późną

jesienią – powiedział Jerzy Kowa-lik. – To bardzo poważny problem. Po wielu staraniach udało się klubo-wi załatwić licencję na grę w I lidze. W niewielkiej miejscowości powstał solidny klub. Teraz również gmina powinna się wykazać i zainwestować w boczne boisko. Uważam się za tzw. warsztatowca. Nie muszę mieć luksu-su w pracy trenerskiej. Jednak pew-ne minimum powinno być spełnione. Problem odpowiedniej bazy sportowej nie dotyczy tylko Stróż. To problem zdecydowanej większości miejsco-wości województwa małopolskie-go i podkarpackiego. Jestem radnym gminy Zabierzów i wiem jak trudno pozyskać pieniądze w samorządzie na

konkretną inwestycję sportową. Po-trzeb jest przecież bardzo dużo. Liczę, że w sprawie bocznego boiska będzie jakiś pozytywny przełom. Sytuacja finansowa w Kolejarzu jest stabilna, choć na pewno nie jesteśmy boga-tym klubem.

Kolejarz po dziesięciu kolejkach znajduje się w strefie spadkowej I ligi (15 miejsce i 9 punktów na koncie). Jednak nawet dla czołowych drużyn w lidze Kolejarz jest bardzo trudnym i niewygodnym rywalem. Przeko-nała się o tym m.in. Sandecja, która bardzo szczęśliwie zdobyła komplet punktów w wyjazdowym spotkaniu w Stróżach.

– Prócz bardzo słabego z naszej strony spotkania z Niecieczą (porażka 0–3 – przyp. red.) drużyna spisuje się jak dotąd bardzo solidnie – kontynu-uje Jerzy Kowalik. – Nawet w spotka-niach przegranych jedną bramką wi-dać było wiele pozytywów. Po dobrej i zaciętej walce ostatecznie nie zdoby-liśmy punktów z Katowicami, ŁKS–em czy Sandecją. Naszym problemem jest brak skuteczności. W obronie cał-kiem dobrze sobie radzimy. Stracili-śmy zaledwie 12 bramek, strzelając tylko siedem. Dla porównania wi-celider z Łodzi stracił jedenaście goli. Brakuje nam skutecznego napastni-ka. Najważniejsze jednak, że stwarza-my sobie sytuacje podbramkowe. Jest ich sporo, brakuje tylko wykończenia.

JACEK BUGAJSKI

W Limanowej budowana jest dru-żyna, która według planów w przy-szłym sezonie powinna grać w III li-dze. W dłuższej perspektywie cele sportowe sięgają jeszcze wyżej. Pre-sja głównego sponsora na wynik jest bardzo duża.

Pół roku temu ówczesny tre-ner Limanovii Ireneusz Adamus, ściągnął do zespołu kilku zamiej-scowych zawodników, głównie z Górnika Wieliczka. Po raz pierw-szy w historii klubu trzon druży-ny stworzyli piłkarze spoza Lima-nowszczyzny. Eksperyment z tzw. armią zaciężną nie powiódł się. Li-manovia zamiast budować drużynę na miarę III ligi, ledwo utrzymała się w IV. Z Ireneuszem Adamusem roz-wiązano umowę. Teraz Marian Taj-duś podjął się podobnego wyzwa-nia. W ciągu jednego sezonu nie zdoła wywalczyć III ligi w oparciu o miejscowych zawodników. Dla-tego do Limanovii trafiła druga fala armii zaciężnej. Na razie wszystko idzie w dobrym kierunku. Limano-via po 10 kolejkach jako jedyny ze-spół w IV lidze jeszcze w tym sezonie nie przegrał i zajmuje pozycję lidera.

Szkoleniowiec Limanovii Marian Tajduś (w ubiegłym sezonie był dru-gim trenerem Sandecji) nie ma wąt-pliwości, że na dłuższą metę kadra oparta o przyjezdnych zawodników może okazać się zabójcza dla klubu. Na początku lat 90. prowadząc Har-nasia Tymbark wywalczył awans do III ligi. Bazował wówczas głównie na wychowankach.

– W Limanowej trzeba stworzyć odpowiedni system szkolenia – po-wiedział Marian Tajduś. – Druży-na musi być wzmacniana wycho-wankami. To jest tańsze i przede wszystkim stabilniejsze rozwiąza-nie niż ciągłe ściąganie zawodników

z innych klubów. Drużyna rezerw nie powinna być dla weteranów znajdujących się u schyłku swojej kariery, tylko dla młodzieży, któ-ra mogłaby się ogrywać w niższych klasach rozgrywkowych. Nie mo-żemy rezygnować z piłkarzy, którzy nie mieszczą się aktualnie w skła-dzie, bo za kilka lat możemy mieć z nich duży pożytek.

Limanovia po bardzo dobrym starcie przeżywa lekką zadyszkę formy. W czterech ostatnich spo-tkaniach ligowych odniosła tylko jedno zwycięstwo (1–0 z Karpatami Siepraw) i trzy razy bezbramkowo remisowała. Dlaczego podopieczni Mariana Tajdusia mają problem ze strzelaniem goli?

– Kępa z konieczności został przesunięty chwilowo do defen-sywy – powiedział Marian Tajduś. – Niestety straciła na tym nasza siła ataku. Przed kolejnymi spotkania-mi nie wykluczam zmian w skła-dzie. Martwi mnie jedno. Traci-my punkty ze słabszymi rywalami i głownie na własnym boisku. Le-piej gramy z zespołami z czołów-ki i na wyjazdach. Korzystniej pre-zentujemy się, gdy możemy grać z kontrataku. Trzeba poprawić atak pozycyjny. W ostatnim meczu li-gowym nie mieliśmy ani jednego rzutu wolnego w pobliżu pola kar-nego rywali. To źle świadczy o na-szej grze. Jestem zadowolony nato-miast z postawy naszej defensywy. W dziesięciu meczach straciliśmy zaledwie dwa gole. To jest imponu-jący wyczyn.

Następny rywal powinien od-powiadać Limanovii. Będzie to bo-wiem wymagający przeciwnik. Pojedynek derbowy w Szczyrzy-cu z Orkanem zapowiada się pa-sjonująco. JACEK BUGAJSKI

Problem z miejscem do treninguSTRÓŻE. Pierwszoligowy zespół nie dobrego zaplecza

FOT.

KU

BA T

OPO

RKIE

WIC

Z

Armia zaciężna decyduje o sileLIMANOWA: Aspiracje sięgają przynajmniej III ligi

FOT.

KU

BA T

OPO

RKIE

WIC

Z

Page 24: DTS 2 7 października 2010

DOBRY TYGODNIK SĄDECKI 7 października 201024

Koszulka i buty koszykarza Orlan-do Magic zostały wystawione na au-kcję. Pieniądze, które uda się zebrać pomogą mieszkańcom Kłodnego. „Dobry Tygodnik Sądecki” rozma-wia z jedynym Polakiem w historii, któremu udało się zdobyć wicemi-strzostwo w NBA.

Małgorzata Cygnarowicz: – Pana ko-szulka i buty pomogą mieszkańcom Kłodnego, którzy w osuwisku stracili dobytek całego życia. Jest pan daleko, ale nie zapomina o swoich rodakach.

Marcin Gortat: – Cieszę się, że mogłem coś zrobić. Moja Funda-cja MG13 włączyła się w pomoc ludziom, których dotknęło nie-szczęście. Mogłem poczuć się od-powiedzialny za to, co dzieje się w moim kraju i w jakiś sposób wesprzeć tych, którzy oczekują pomocy. – Śledził pan to, co działo się w Polsce w maju i czerwcu, kiedy zaatakowała powódź i osuwiska?

– Tak, śledziłem przede wszyst-kim informacje, które podawały portale internetowe. To, co się sta-ło, było nie do przewidzenia. Ale teraz trzeba wyciągnąć wnioski, żeby w przyszłości nie było takich tragedii. – Rok temu uruchomił Pan fundację wspierającą młodych i zdolnych spor-towców. Skąd pomysł?

– Pomysł powstał już jakiś czas temu. Byłem w kontakcie z NBA, nawiązywałem kontakty z ludźmi, instytucjami i postanowiłem wyko-rzystać te wszystkie doświadczenia. Przywiozłem pomysł do Polski i tu staramy się pomóc jak największej liczbie osób. Fundacja MG13 istnie-je dopiero rok, ale w ciągu tego cza-su zdążyliśmy już naprawdę dużo zrobić. Mamy coraz więcej pomy-słów i z roku na rok będziemy sta-rali się nawiązywać coraz więcej kontaktów, a także uczyć się od fundacji większych od nas. Wzoru-jemy się na doświadczeniu wetera-nów z NBA. Staramy się to wszyst-ko przenosić do Polski. Polacy będą mogli z tego korzystać. – Jakie cele stawia sobie fundacja?

– Przede wszystkim promocję zdrowego stylu życia i pomoc lu-dziom, instytucjom, szkołom, szpi-talom, które mogą wykorzystać nasze doświadczenie oraz nasze zaplecze sportowe i finansowe. Je-steśmy w stanie pomóc nie jednej czy dwóm osobom, ale nawet gru-pie ludzi. Fundacja MG13 prospe-ruje bardzo dobrze i mam nadzieję, że w ciągu kolejnych lat rozwinie-my się i będziemy jeszcze więksi. – A jak idą przygotowania do sezonu?

– Bardzo dobrze. Już niedługo zaczynamy pierwszy mecz sparin-gowy. Obóz, który odbyliśmy na

początku września był bardzo cięż-ki, ale jestem w formie i kondycyj-nie czuję się rewelacyjnie. Sezon za-powiada się naprawdę dobrze i to w nowej hali. Będzie to ogromne wydarzenie. – Przed sezonem miał Pan czas na odpoczynek?

– Jedyny odpoczynek jaki mia-łem to 10 dni po powrocie do Pol-ski. To było zaraz po zakończeniu sezonu, po ostatnim meczu kwalifi-kacyjnym przeciwko Belgii. Później wróciłem do USA. Od razu zaczą-łem treningi z drużyną i przygoto-wywałem się do obozu, który był we wrześniu. – Jak Pan lubi odpoczywać?

– Przede wszystkim w spoko-ju. Odpoczywam z najbliższymi, z dziewczyną. Rozkoszuję się chwi-lą, czas biegnie, a ja o nic nie muszę się martwić. – Gratuluję zwycięstwa w konkur-sie o puchar Żelaznego Magika. Trud-no było?

– Nawet bardzo trudno. Niektó-re konkurencje były niesamowicie wymagające, ale dzięki temu, że grałem w wakacje i byłem w for-mie – pobiłem większość rekordów z ubiegłego roku. Jestem najlepiej przygotowanym zawodnikiem na-szej drużyny. – Zapraszamy do Nowego Sącza. Czy w najbliższej przyszłości jest to możliwe?

– Tak, jest to możliwe, ale do-piero w wakacje. Myślę, że moż-na przygotować plan i nie będzie problemu, żeby odwiedzić Nowy Sącz. Byłoby to nowe doświad-czenie dla mnie, bo nigdy nie by-łem w Nowym Sączu. Na pewno są tam rzeczy, które warto byłoby obejrzeć. Chciałbym zagrać u was w kosza albo zrobić obóz z dzie-ciakami. Byłaby to rozrywka dla młodzieży.– Trzymam za słowo i dziękuję za rozmowę

– Dziękuję i pozdrawiam Nowy Sącz!

Rozmawiała MAŁGORZATA CYGNAROWICZ

ZDJĘCIA:

DZIĘKI UPRZEJMOŚCI PRESS CHICAGO

Marcin Gortat

przyjedzie do Nowego Sącza!„Dobry Tygodnik Sądecki” zaprosił słynnego koszykarza

Rozmowa