Jest w roku parę takich chwil, kiedy człowiek posta-
nawia, że od teraz będzie lepszym człowiekiem czy
studentem. Takim momentem jest Nowy Rok, rozpo-
częcie kolejnego roku akademickiego, pierwszego
semestru, potem drugiego. Takim momentem są też
wakacje. Bezmiar wolnego czasu, zarówno w sensie
fizycznym jak i psychicznym, daje nam poczucie, że
od teraz wszystko będzie inaczej: zadbam o siebie,
poczytam książki, które czekały cały rok, więcej cza-
su poświecę rodzinie i przyjaciołom itd. Oczywiście,
nigdy nic z tego nie wychodzi, ale sam fakt postano-
wienia poprawy jest dużym sukcesem i to właściwie
on nas może prowadzić do podjęcia decyzji. Decyzji,
które często prowadzą do ważnych zmian. Dobrym
przykładem może być grupa Irriblos, Jacek Inglot,
Marek Pieczar czy Anna Skubik – bohaterowie lip-
cowo-sierpniowego numeru „Kontrastu”. Rozmowy
z nimi pokazują, jak można odzyskać często szanse
skazane już na zatracenie i udowadniają, że nie trze-
ba czekać na dogodny moment, by zmienić swoje
życie. Oprócz wywiadów w „Kontraście” znajdziecie
także m.in. artykuł dotyczący dawnych gwiazd estra-
dy które doskonale wykorzystywały swoje szanse.
Może więc oprócz postanowienia poprawy war-
to się zmobilizować i podjąć decyzję? Tu i teraz. Wa-
kacje kiedyś przeminą, a czy warto siedzieć z założo-
nymi rękami, kiedy czas przepływa przez palce?
Joanna Figarska
Zapowiedzi 4
Publicysyka
Bo niektórzy lubią igrać z ogniem 8
Płytka wyobraźnia to kalectwo 14
kultura
„Ja mu chciałem duszę rozpruć...” 16
Fotoplastykon 22
Role zbudowane z doświadczeń 24
Płyta kurzem przykryta 28
„Ona ma tyle lat, ile ma procent wino...” 30
Zapomniane dzieci eposu 34
Recenzje 36
Felietony 43
sPort
Popieram Joe Cole’a 46
Devils mistrzem po raz pierwszy! 48
Street Photo 51
„Kontrast”miesięcznik studentów
przy Instytucie Dziennikarstwai Komunikacji Społecznej
ul. F. Joliot-Curie 15 50-383 Wrocław
e-mail: [email protected]://www.kontrast-wroclaw.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Jakub Bocian, Urszula Burek, Ewa Fita, Grzegorz Frąc, Adrian Fulneczek, Paweł Kuś, Szymon Makuch, Paweł
Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Damian Stańczak, Jędrzej Stęszewski, Monika Stopczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Krzysztof Żyła
Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaSkład: Michał WolskiPromocja i reklama: Ewa OrczykowskaKonsultacja: Studio gRraphique
Rozmowa z grupą Irrbloss | Paulina Pazdyka
Urszula Burek
Marek Koptyński
Rozmowa z Jackiem Inglotem | Marcin Pluskota
Rozmowa z Anną Skubik| Joanna Figarska
Agnieszka Oszust
Paweł Bernacki
Rozmowa z Markiem Pieczarem | Szymon Makuch
Pluskota, Orczykowska, Wolski
Magda Oczadły
Mizgalewicz, Stopczyk, Bocian, Rybicki, Wolski, Bernacki, Winsyk
Adrian Fulneczek
Jędrzej Stęszewski
W poszukiwaniu straconych szans
Spis treści
4
…czyli Jan Hrebejk powraca! Jeden z czołowych czeskich
reżyserów ostatnich lat (Pupendo, Piękność w opałach) na-
kręcił kolejną komedię w charakterystycznym dla siebie,
słodko-gorzkim stylu. W jego filmie świat nie jest idealny:
Ona i On, zamiast przysiąc sobie miłość na całe życie, wpa-
dają w pułapkę własnych tajemnic i niedomówień. Jeden
skrywany przez całe życie sekret rozsypuje poukładane i –
wydawałoby się – szczęśliwe
życie kilku osób. Czy miłość
rozgrzesza wszystkie błędy?
Czy coś może być usprawie-
dliwieniem dla kłamstwa?
Szperanie w przeszłości
otwiera przysłowiową pusz-
kę Pandory, bo, jak się oka-
że, każdy w życiu skłamał
choć raz... w kinach od 3
września.
Filmu o takim tytule nie mógł nakręcić nikt inny, tylko Jean-
Pierre Jeunet (Amelia). Jego bohaterem jest Bazil – mężczyzna
z kulą w głowie, którą dostał „w prezencie”, przypadkowo stając
się świadkiem ulicznej strzelaniny. Okazuje się, że każdy dzień
może być jego ostatnim, codziennie ma bowiem 50% szans na
przeżycie. W związku z tą niefortunnością rezolutnie postanawia
pozostały mu czas wykorzystać, by zemścić się na producentach
broni. Upoważnia go do tego
jeszcze jeden fakt: od kuli zgi-
nął w Afryce jego ojciec. Bazi-
lowi pomoże grupa barwnych
postaci, a zemsta będzie na-
prawdę słodka. Film nazywany
„mission impossible po francu-
sku” trafi do kin 10 września.
Pierwszy od ponad trzydziestu lat film Francisa Forda Coppo-
li (Czas Apokalipsy, Ojciec Chrzestny), zrealizowany według
jego oryginalnego scenariusza. To opowieść o rodzinie po-
różnionej przez burzliwe konflikty, tajemnice i zdrady. Akcja
rozgrywa się w artystycznej dzielnicy Buenos Aires, kolebce
wielu sławnych śpiewaków, muzyków, poetów i malarzy, a ty-
tułowe Tetro to imię głównego bohatera, którego brat przy-
jeżdża do boskiego Buenos, by odsłonić ukryte przez niego
w przeszłości tajemnice. Krytycy podkreślają, że Coppoli
udało się stworzyć jedno z najoryginalniejszych i najlepszych
dzieł amerykańskiego kina niezależnego ostatnich lat. W ro-
lach głównych wystąpili m.in. ekscentryczny aktor i reżyser
Vincent Gallo (Buffalo 66, Brown Bunny), słynny aktor Klaus
Maria Brandauer (Pułkownik Redl, Mefisto), a także Carmen
Maura (jedna z ulubionych aktorek Pedro Almodóvara). Film
był wyświetlany podczas 10. MFF Era Nowe Horyzonty. Do kin
trafi na początku września.
Czy w życiu powinniśmy trzymać się przepisów? Czy czasem mo-
żemy zrobić od nich odstępstwo? Czy rozkazy są jak przepisy? Kto
powinien mieć prawo pisać książki z przepisami? Czy gdyby wszy-
scy kucharze zastrajkowali, to nie byłoby wojen? Okazuje się, że
kuchnie polowe odgrywają w czasie konfliktów nie mniejszą rolę
niż czołgi i karabiny, a zaspokajanie apetytów żołnierzy może mieć
przemożny wpływ na losy świata. Bo jak mówi jedna z bohaterek
filmu: dobrze najedzeni żołnierze wysadzają innych w powietrze
o wiele lepiej niż zwykle. Szefowie kuchni polowych w surrealistycz-
nym stylu zaprezentują nam
m.in. jak przyrządzić paprykarz
dla 74 tys. serbskich żołnierzy,
coq au vin dla 500 tys. francu-
skich żołnierzy w Algierii, mary-
nowane grzybki dla sowieckich
okupantów w Czechosłowacji
oraz… zatruty chleb dla ofice-
rów SS. Wszystko w absurdal-
no-groteskowym sosie. Premie-
ra 1 września.
Czeski błąd
Tetro
Kucharze historii
Bazyl. Człowiek z kulą,w głowie
Film
5
Mój żywot nie jest zbyt długi, to prawda. Ale z tego co wyczytałem, oglądnąłem i zaczerp-
nąłem ze źródeł innych – nie zaznano dotychczas w naszym kraju tak nieskromnie upo-
sażonych programów festiwali zajmujących się dziedziną sztuki, jaką jest muzyka. Lata
dopiero półmetek, połowinka jedynie, a na naszej ziemi, przed naszymi oczami zagrali już
między innymi Massive Attack, Hot Chip, Klaxons, Crystal Castles, Calvin Harris, Friendly
Fires i inni światowi niemniej artyści na Open’erze, Selector’ze i festynach pomniejszych.
Piękne czasy nastały, syte i serdeczne. I co lepsze, nie zanosi się, aby chude je miały
zastąpić. Okazuje się, że jak się chce, to można tak zwany „świat” i u nas zorganizować.
Przyznam, że jest to zjawisko budujące, krzepiące i podnoszące na duchu. Podczas kiedy to my wyjeżdżamy na zachodnie prerie
w gorączce złota, okazuje się, że przyjaciele zza Odry zjeżdżają do nas właśnie na muzyczno-kulturalne eldorado. Tymczasem cały
sierpień jeszcze przed nami, przesiedlony OFF Festival, rosnące jak na modyfikowanych genetycznie drożdżach festiwale: Tauron
oraz Audioriver, gdzie dziać się będą cuda, parada atrakcji wszelakich. I to wszystko tu – nieopodal. Może być przepięknie i może
być normalnie.
Tak hasło „sezon ogórkowy” tłumaczy słownik języka polskiego. Umieszczony „w cieniu” na przekór swojej prominencji w okresie
letnim, tak przyjaznym dla człowieka okresie. Jedyne co mogę to pomstować na niego i choć w ułamku zrewanżować się za to
pustkowie wydarzeń artystycznych jakim nas raczy. I rzeczywiście, nie dzieje się nic. Po prostu nic (poza wspomnianymi po stronie
lewej festiwalami będącymi respiratorem życia kulturalno-towarzyskiego). Żaden Rod Stewart nie wyda chociażby kolejnej edycji
swoich największych z największych przebojów, żadna wytwórnia nie puści nędznej plotki o rozpadzie najbardziej podrzędnego
zespołu. Nikt z nikim nie nagra niczego, o nic się nie pokłóci, nikogo nie oskarży o plagiat, nie wpadnie na pomysł założenia ko-
lejnej supergrupy, nie podejmie decyzji o powrocie po nastu latach na scenę. Posucha. Dla kogoś trudzącego się opisem, analizą
i wnikaniem w zależności muzyczno-biznesowego koła to dramat. I nie wynika to pewnie z tymczasowego kryzysu twórczego całej
tej machiny, bo przecież muzycy coś tam tworzą, menadżerowie kreślą trasy koncertowe, krytycy gimnastykują swoje palce nad
klawiaturą, a koncerny grzeją maszyny przygotowane do powielania tysięcy poligrafii nowych wydawnictw. Jednak mimo wszystko
panuje jakaś wszechobecna niemoc, niechęć i zapaść towarzystwa całego. Perpetuum mobile zbiorowego zniechęcenia. A Ty, dro-
gi Czytelniku, spędzając swój leniwy wakacyjny czas na czytaniu tego tekstu, nie zdajesz sobie zapewne sprawy z tego, jak ciężko
jest zapełnić trzy tysiące znaków w okresie tak bezwietrznego nihilizmu muzycznych wydarzeń. Sezon ogórkowy musimy chyba
uznać w takim razie za rzecz naturalną i niezbędną, rządzącą się własnymi zasadami, na które wpływu mieć nie możemy.
Krzysiek Żyła
Blaski i cienie
w cieniu... Okres letniego zastoju w życiu kulturalnym
światła na... Lajnapy polskich festiwali muzycznych ad. 2010
6
Fundacja Teatr Nie-Taki oraz Stowarzyszenie Inicjatyw
Twórczych „Momentum” zaprasza na pierwszą edycję Wro-
cławskiego Festiwalu Ruchu CYRKULACJE, który w dniach
24-30.09. odbędzie się w stolicy Dolnego Śląska. Celem
organizatorów jest umożliwienie wymiany doświadczeń
dotyczących tańca i ruchu teatralnego, jak również przy-
bliżenie szerszemu gronu odbiorców zjawiska, jakim jest
teatr tańca. CYRKULACJE to zaprezentowanie ruchu sce-
nicznego za sprawą projekcji filmów, koncertów, konferen-
cji i warsztatów prowadzonych m.in. przez znanych tance-
rzy i choreografów, jak chociażby Leszek Bzdyl, Katarzyna
Chmielewska, czy Jacek Gębura. Szczegółowy harmono-
gram i informacje dotyczące festiwalu dostępne są na
stronie www.cyrkulacje.com
W większości teatrów sezon ogórkowy trwa przez całe wa-
kacje, jednak dla artystów wrocławskiego Tatru Ad Spec-
tatores dwa miesiące przerwy to stanowczo za długo. Za-
owocowało to tym, że przez cały sierpień widzowie mogli
obejrzeć takie spektakle, jak Biskupi z Biskupina…, Wam-
pir we flakonie, czy Nie kop mi grobu, natomiast 27, 28
i 29 sierpnia „spectatorsi” zaprezentują premierową sztu-
kę Bracia przeklęci. Szczegóły dotyczące miejsca premie-
ry, a także rezerwacji biletów można znaleźć na oficjalnej
stronie teatru www.adspectatores.art.pl
Tuż po wakacjach Teatr Muzyczny CAPITOL zaprasza na
Małą Scenę, gdzie 4 i 5 września widzowie będą mogli zo-
baczyć Livingroom Music – spektakl przygotowany i przed-
stawiony w ramach Nurtu OFF 31. Przeglądu Piosenki
Aktorskiej. Za scenariusz i reżyserię tego muzycznego wi-
dowiska odpowiedzialny jest Jacek Musioł, natomiast na
scenie zobaczymy zespół Repercussion w składzie: Jaro-
sław Jędraś, Bartłomiej Dudek, Jacek Muzioł, Miłosz Rut-
kowski oraz aktora Michała Pietrzaka, którzy udowodnią,
z jak ogromnym bogactwem dźwięków spotykamy się na
co dzień, zwłaszcza we własnym domu...
TeatrCyrkulacje
A w Ad Spectatores...
Livingroom Music
7
Aubrey Drake Graham, kanadyjski raper, wypuścił
debiutancką płytę Thank Me Later, która trafi do
polskich sklepów 28 sierpnia. W 2006 roku pod
pseudonimem Drake, muzyk zaczął tworzyć serię
mixtape’ów. Zwróciły one uwagę wielu wykonawców,
co spowodowało, że zaczął być zapraszany do współ-
pracy przez Jay-Z, Lil Wayne’a, Eminema oraz Mary J.
Blige. Autorski album Drake’a został wyprodukowany
przez Noah Shebiba. Na płycie gościnnie pojawiają
się m.in. Alicia Keys, The-Dream, Jay-Z, Kanye West.
Norweska formacja metalowa Enslaved wraca z no-
wym albumem po dwóch latach od wydania poprzed-
niego krążka Vertebrae. Materiał na Axioma Ethica
Odini, kolejną płytę długogrającą w dorobku kapeli,
powstawał w trzech różnych studiach w Bergen. Za
projekt okładki odpowiada norweski artysta, Truls
Espedal, który współpracuje z zespołem od 2001
roku. W specjalnej edycji albumu znajdzie się rów-
nież winyl z dwoma dodatkowymi kawałkami: Jotun-
blod i Migration. Axioma… pojawi się na półkach 27
września.
Klaxons wydają 23 sierpnia drugą
płytę, Surfing The Void. Muzycy za-
częli pracę nad albumem już w lip-
cu 2007 roku. Wytwórnia Polydor
w marcu 2009 r. odrzuciła jednak
część wcześniej nagranego materia-
łu i zespół musiał jeszcze raz odwie-
dzić studio w lutym 2010. Zmienio-
na wersja krążka powstawała pod
czujnym okiem producenta Rossa
Robinsona znanego ze współpracy
z Sepulturą, Slipknot czy The Cure.
Na pierwszy singiel z płyty wybrano
utwór Echoes, który oficjalnie ukaże
się 16 sierpnia.
W tym roku zespół Disturbed skończył prace
nad piątym już albumem zatytułowanym Asy-
lum. Członkowie kapeli napisali siedemnaście
kawałków we wrześniu 2009 r. Nagrywanie mia-
ło miejsce w lutym 2010 r. w studio w Chicago.
Podobnie jak w przypadku ich poprzedniego
albumu, Indestructible, muzycy sami zajęli się
produkcją materiału. Singiel promujący wydaw-
nictwo nazywa się Another Way To Die i dotyczy
on zagrażającego światu globalnego ocieplenia.
Płyta ukaże się nakładem wytwórni Reprise 31
sierpnia.
Brixton To Brooklyn to tytuł drugiego
albumu piosenkarki i kompozytor-
ki urodzonej w Londynie. Artystka
pracowała sama nad materiałem
przez sześć miesięcy w studiu w No-
wym Jorku. Jak podaje jej oficjalna
strona, krążek „zawiera zaraźliwe,
taneczne rytmy oraz rockowe refre-
ny przyprawione oldschoolowym so-
ulem i łamiącymi serce balladami.”
Pierwszy singiel With Or Without You
ukazał się 16 lipca, ale teledysk do
tego utworu będzie gotowy w oko-
licach dnia premiery płyty, czyli 7
września.
Muzyka
Klaxons – Surfing The Voids
Kirsten Price – Brixton To Brooklyn
Enslaved – Axioma Ethica Odini
Drake – Thank Me Later
Disturbed – Asylum
8
Fot.
Kata
rzyn
a Żo
lik
9
Ogień to takie małe żyjątko. Podobno jeden z rzymskich cesarzy kolaborował z nim i podpalił Rzym, jednak dzielny strażak Sam ugasił brutalnie osmagane przez niego miasto. Ogień obraził się i gdzieś uciekł. Od tej pory bryka sobie po całym mieście, paląc lasy, panicznie bojąc się strażaków
i regularnie dostając ataku szału na ich widok. Jest niebezpiecznym piromanem, bo pali nawet kaftany bezpieczeństwa. Potrafi się sublimować i okresowo zahibernować, topnieje w temperatu-rze, w jakiej kisiel zaczyna…uprawiać jogging. Może posłużyć przeróżnym celom: od palenia wsi, podgrzewania obiadu, smażenia wyborczych kiełbasek, po palenie czarownic lub grzanie meneli
przy koksowniku. Dla Oli i Mariusza z grupy Irrbloss to przede wszystkim towarzysz w tańcu i główny bohater kalejdoskopowo zmieniających się, tworzonych przez nich ruchomych obrazów.
To może zacznijmy od po-
czątku, a właściwie początków,
Waszych początków…
Mariusz Jarymowicz: Moja
przygoda z ogniem zaczęła się kilka
lat temu. Byłem wówczas w trudnym
momencie mojego życia i po prostu
potrzebowałem znaleźć coś nowego,
co mnie oderwie od tych problemów
i jednocześnie da satysfakcję. Które-
goś dnia mój brat ze znajomym przy-
wiózł kilka ogniowych akcesoriów
– mówiąc dosłownie, podpalili kija
i, rzucając go do mnie, powiedzieli:
masz, się pobaw. I tak bawię się po
dziś dzień.
Nikt nigdy nie kształcił Cię
profesjonalnie w tej dziedzinie?
M.J. Nie jestem absolutnym sa-
moukiem. Sporo z tego, co jestem
w stanie obecnie zaprezentować na
naszych pokazach, odkrywałem sam
i własnymi metodami opanowywa-
łem. Ale były też warsztaty u innych,
lepszych i starszych w branży. Warto
wspomnieć jednak, że przez pierwsze
2-2,5 roku mojej zabawy ze sztuką
ognia nie było aż tylu pomocnych rze-
czy, co dzisiaj np. filmików, forów czy
warsztatów.
Aleksandra Klim: Ogniem za-
jęłam się trochę z nudów, bardziej
z ciekawości... Zdając sobie sprawę
z faktu, że jest to żywioł, chciałam
sprawdzić, czy jestem w stanie prze-
łamać swój strach. Tym tańcem zaj-
muję się z dobre sześć, może więcej
lat. Przez ten czas poparzyłam się
może ze dwa razy. Pozostają jeszcze
ogromne kwestie estetyki i znaczenia
tego żywiołu, ale to osobny temat.
M.J. Podczas pewnej kilkudnio-
wej „imprezy ziemniaczanej” zagad-
nąłem Olę,o ognie. Ale ta nie od razu
zdemaskowała się ze swoimi umie-
jętnościami. Dopiero po jakimś cza-
sie wszystko wyszło na jaw i wspól-
nie stworzyliśmy Irrbloss.
Przed naszą rozmową po-
zwoliłam sobie na małe zorien-
towanie się w Waszej branży
i muszę przyznać, że zaskoczyła
mnie liczba osób, które zajmują
się czymś takim jak Wy. Jakby
nie patrzeć – praktycznie każdy
festyn w mniejszym bądź więk-
szym mieście, czy też impreza
plenerowa „okraszona jest”
pokazami fireshow… Nie macie
poczucia, że ogień się trochę
skomercjalizował?
A.K. Bardzo. Tak naprawdę pod-
czas letniego sezonu rzadko kiedy
trafiają się plenerowe imprezy, na
których nie występuje jakiś „ma-
chacz ogniami”. Jeszcze pięć, sześć
lat temu było to zajęcie dość niszo-
we. Na ostatnim Przystanku Wood-
stock zorganizowanym w Żarach był
Bo niektórzy lubią igrać z ogniem
10
chyba tylko jeden chłopak tańczący
z pojami. Był niezły, przygrywali mu
bębniarze, robił wrażenie. Obecnie
mamy już Woodstock Ognia, na któ-
rym można zobaczyć swoisty prze-
krój „typów ogniowych” z Polski.
Czyli konkurencja jest duża?
M.J. Grup robiących fireshow
nie brakuje, trochę ich w Polsce po-
wstało na przestrzeni ostatnich lat.
Nie jest to równoznaczne z tym, że
ich liczba przekłada się na wysoki
poziom prezentowanych przez nich
umiejętności. Tak naprawdę zespo-
łów, które autentycznie nam impo-
nują tym, co są w stanie zaprezento-
wać publice, takich, które wykazują
się doskonałą techniką i mają „to
coś niepowtarzalnego” w sobie jest
kilka. Bardziej ze świata niż z Polski.
Z Polski naprawdę nikt nie
przypadł Wam do gustu?
M.J. Polskie środowisko w tej
branży jest niezwykle hermetyczne.
Nawet jeśli w oko wpadnie Ci poje-
dynczy trik, który uznasz za dobrze
zrobiony, to raczej nikt nie zechce się
podzielić bliżej z Tobą swoją wiedzą,
patentem. Każdy jest maksymalnie
skupiony na własnych umiejętno-
ściach i dąży do tego, aby być rozpo-
znawanym po czymś konkretnym.
A.K. To najczęściej owocuje
pokazami w wykonaniu grup złożo-
nych z samych solistów, czasem soli-
stów pokazujących genialny warsztat
w postaci stu tysięcy trików. Tylko,
że triki po pewnym czasie się powta-
rzają, a rzemiosło, nawet najlepsze,
nadal jest rzemiosłem. A skoro jest
grupa, to chyba nie o to chodzi. Na-
prawdę nie ma w Polsce wielu bardzo
dobrych ekip stawiających na „grupo-
wość” i jednocześnie oryginalność.
A pamiętacie swój debiut?
Kiedy i gdzie miał swoje miejsce?
A: Kilka razy zasilałam awaryjnie
skład nieistniejącej już grupy, przewi-
nęłam się też przez Operę Dolnoślą-
ską. Potem już urodziliśmy Irrbloss.
M.J. Chodzi Ci o pierwszy pokaz
w ogóle, czy o Irrbloss? Pierwszego
nie pamiętam, bo to dawno było.
Z Irrblossem to chyba wesele.
Wesele?!
M.J. Jeszcze bez nazwy, ale już
absolutnie na własne konto.
Dobrze, to jak już tak powoli
dochodzimy do kwestii składu
Irrblossa, to może powiedzcie
coś więcej na temat pozostałej
dwójki.
A.K. Oprócz mnie i Mariusza
występują Magda i Maciek. Mariusz
i ja jesteśmy „rodzicami”, Magda –
„matką chrzestną”, Maciek dobrnął
do nas w tym roku. Na przestrzeni
kilku lat pojawiło się u nas trochę
osób. Tych przetasowań było na-
prawdę sporo.
Ludzie dołączają i rezy-
gnują, bo...
M.J. Boją się ciężkiej, wytężonej
pracy. Talent to nie wszystko. Każdy
występ wymaga ogromnego nakładu
sił, zorganizowania się, profesjonal-
nego podejścia do sprawy. Musimy
przecież trenować. Doszkalać się.
Robić to konsekwentnie, regularnie.
Kto jest u Was szefem, któ-
ry potrząsa człowiekiem, kiedy
naprawdę trzeba zabrać się do
pracy?
A.K. Ja. I dlatego zawsze jestem
lubiana do czasu (śmiech).
M.J. Ja za to jestem dyrektorem
finansowym (śmiech).
A.K. Oj tam, oj tam. Ale wra-
cając do ludzi, to problem polegał
w dużej mierze na tym, że jakkolwiek
Fot. Tomasz Iskrzycki
11
były to sympatyczne osoby, z którymi
można było siąść przy piwie i pożar-
tować, to kiedy przychodziło do stu-
procentowego wypełniania zobowią-
zań zakontraktowanych w umowach,
naszych wewnętrznych umów czysto
dżentelmeńskich, z trudem potrafili
się z tego wywiązać. Zależy nam na
tym, aby nasze działania były profe-
sjonalne i odbywały się zgodnie z pra-
wem, przepisami. Chodzi tu o bardzo
oczywistą sprawę: bezpieczeństwo.
A taka umowa to nie tylko zobowią-
zanie się organizatora do tego, że
np. zapewni nam plac o określonych
wymiarach, położeniu, odpowiednio
oddalony od publiki. To również zo-
bowiązanie w drugą stronę – dla nas,
aby swoją pracę wykonać najlepiej
jak potrafimy. Jeśli nie umie się odpo-
wiednio podejść do tego wszystkiego,
przyjąć do wiadomości, że to już nie
jest tylko zabawa, beztroskie hobby,
ale stosunkowo poważne, zobowiązu-
jące zajęcie, które może dawać także
ogromną satysfakcję, to nie mamy
w ogóle o czym rozmawiać.
Wracając do meritum, obec-
ny skład ustabilizował się jakiś
czas temu.
M.J. Tak. Po odejściu jednego
z naszych kolegów, de facto bardzo
zdolnej, acz leniwej osoby, przyszedł
Maciej - człowiek z równie dużym
potencjałem, niezwykle ambitny,
ciągle uczący się prawideł, według
których funkcjonuje grupa. Solista,
ale już zarażony „grupowością”. Bo
moim zdaniem ciekawsze są kilku-
osobowe układy synchroniczne, dają
lepszy efekt. Ostatnio z „klasycznych
powodów” odeszła od nas kolejna
osoba, zostaliśmy we czwórkę, ale
chyba nam z tym dobrze (śmiech).
A.K. Druga osoba to Magda.
Jest od początku istnienia grupy
i bardzo się zmieniła przez ten czas
Jest niezwykle odpowiedzialna i bar-
dzo sensownie podchodzi do wielu
spraw. Mocno angażuje się w to, co
robimy, naprawdę ciężko pracuje.
Jednocześnie, chyba nie znam czło-
wieka bardziej zdystansowanego do
rzeczywistości niż Magda, co bardzo
nam ułatwia komunikację.
Miałam okazję obserwo-
wać wasze poczynania przed
występem w Centrum Pałacyk
we Wrocławiu w czerwcu tego
roku i muszę przyznać, że ogrom
pracy, jaki musicie wykonać
nie tylko w trakcie występu, ale
Fot.
Kata
rzyn
a Żo
lik
12
przede wszystkim przed nim,
jest imponujący.
A.K. Tak, to prawda. Mało kto
zdaje sobie sprawę z faktu, że wszy-
scy musimy ogarnąć to logistycznie.
Jako ten „grupowy szef” noszę te trudy
na swoich barkach. Pilnuję terminów,
treningów, rozpiski odnośnie tego,
co kto ma zrobić, na kiedy potrzeba
nam nowego sprzętu, gdzie i z jaką
choreografią wystąpimy i mnóstwa,
mnóstwa innych spraw. Sam pokaz
to w porywach jakieś dwadzieścia
procent ogółu naszej pracy.
Jednym słowem przydałby
się tutaj jakiś menedżer.
A.K. Trochę tak, chociaż dobę
czasem można rozciągnąć (śmiech).
M.J. Nie mamy menedżera, więc
wielu rzeczy musieliśmy nauczyć się
sami. Wychodzi nienajgorzej.
Całkiem nieźle sobie radzi-
cie, Wasz grafik występów pęka
przecież w szwach.
A.K. W czerwcu mieliśmy osiem
pokazów. Biorąc pod uwagę, że nie-
którzy z nas pracują na pełny etat,
a inni się uczą, to jest sporo. Takie
obłożenie nie jest jednak regułą.
Wasze występy można oglą-
dać przede wszystkim na terenie
Dolnego Śląska, m.in. w Szklarskiej
Porębie, Srebrnej Górze, Bolkowie.
M.J. Tak. To już nie chodzi o roz-
poznawalność wśród samej publicz-
ności, ale raczej o to, że kojarzą nas
sami organizatorzy, którzy regular-
nie zapraszają nas na różne impre-
zy. Z wieloma z nich nawiązaliśmy
bardzo dobrą współpracę – ostatnio
np. z ekipą z Zamku w Bolkowie oraz
tamtejszym Bractwem Rycerskim.
A.K. Występujemy na najróż-
niejszych imprezach. Są to zloty mo-
tocyklowe, dni miejscowości, impre-
zy historyczne, sylwestry, andrzejki.
Pracujemy też dla dwóch firm even-
towych. Nie chcemy ograniczać się
tylko do jednego typu wydarzeń.
Ostatnio nastąpiła swoista
inwazja bractw rycerskich, to
chyba stało się trochę modne…
A.K. Wiesz, inwazji nie odniosła-
bym tylko do bractw. Wydaje mi się
( i nic w tym odkrywczego), że odkąd
wstąpiliśmy w struktury Unii Europej-
skiej, nastąpił wzrost świadomości tra-
dycji lokalnych. Ale to nie ksenofobia
i nie dzieje się szybko. Ludzie powoli
osadzają się w swoim najbliższym śro-
dowisku regionalnym, i zaczynają mieć
poczucie, że nie muszą milionowy raz
uczestniczyć w imprezie, której główną
gwiazdą jest średniej klasy piosenkarz
Fot.
Kata
rzyn
a Żo
lik
13
znany przez to, że jest celebrytą, i moż-
na go zobaczyć w reklamie proszku do
prania, czy innej kawy. Czasem prza-
śniej znaczy ciekawiej (śmiech). Cza-
sem lądujemy i na takich imprezach.
Na waszych pokazach zo-
baczyć można taniec z ogniem
i iskrami, ale też ze światłem
(led i UV). Jak sami piszecie
na swojej stronie, „włączacie
do nich elementy pochodzące
z kilku odmian tańca brzucha,
czy też tańców afrykańskich”. Ile
średnio trwa taki pokaz?
M.J. Zazwyczaj tańczymy około
pół godziny. Bywa tak, że kontakt
z publicznością jest tak dobry, że wy-
stępujemy dłużej, niż przewiduje to
umowa, czy też ogólny plan imprezy,
na której gościmy. Czasami występu-
ją z nami bębniarze z Poznania (Jem-
be Fola, Samba Fola), zespół ten liczy
15 osób, są z wykształcenia muzyka-
mi. Poznaliśmy ich kilka lat temu na
warsztatach w Srebrnej Górze. Nasze
tańce zyskują przez to inna oprawę.
Ale wracając do czasu trwania poka-
zu, to pamiętam taki jeden pokaz,
kiedy publiczność nie chciała nas
wypuścić i non stop domagała się bi-
sów. Mogliśmy skończyć dopiero wte-
dy, jak pokazaliśmy, że nie mamy już
naszego paliwa. Ale dla nich to też nie
był problem, bo byli gotowi spuszczać
je z motocyklowych baków, chociaż
benzyna kompletnie się do tańca
z ogniem nie nadaje (śmiech).
Na koniec zapytam o naj-
bardziej nurtującą mnie kwestię
– ewentualne wypadki przy pracy.
Ogień to nieokiełznany żywioł. Wy
musicie być nieustannie skoncen-
trowani, obcujecie z nim najbliżej,
jak się da. Zdarzyło się wam nie-
bezpieczne zajście z ogniem w tle?
M.J. Skłamałbym, gdybym po-
wiedział, że ich nie było. Kiedyś jed-
na z występujących z nami dziewcząt
założyła niebawełnianą koszulkę,
która najzwyczajniej w świecie zaję-
ła się ogniem i zaczęła na niej pło-
nąć. Chyba chciała poświecić czymś
więcej (śmiech). Regularnie opalają
się nam rzęsy, włosy, brody, bo wiatr
bywa zdradliwy i czasem zawieje
z niespodziewanej strony.
A.K. Aktualnie mamy na kon-
cie blisko sto występów pod nazwą
Irrbloss. Doświadczenie robi swoje
i pewne czynności wykonuje się już
niemal automatycznie. Stąd i poważ-
nych wypadków brak. A dziewczę,
o którym wspomniał Mariusz, to ist-
na weteranka: łaszki z lycry podpa-
lała na sobie kilka razy i nie szło jej
wytłumaczyć, że to bawełna się nie
topi. Teraz większym kłopotem oka-
zuje się przekonanie publiczności do
chodzenia po rozżarzonych węglach,
bo czymś takim też się zajmujemy.
M.J. Cóż, nie zdarzają się nam
jakieś strasznie niebezpieczne akcje.
To w takim razie na koniec
życzę Wam jak najmniejszej
ilości popalonych rzęs i bród oraz
notorycznego braku paliwa, który
wynikać będzie z nawału pracy,
jaki dosięgnie grupę Irrbloss.
Rozmawiała Paulina Pazdyka
Fot.
Kata
rzyn
a Żo
lik
14
W czasie wakacyjnego szaleństwa
łatwo jest zapomnieć o bezpie-
czeństwie, dlatego 10 lat temu
zapoczątkowano akcję „Płytka wy-
obraźnia to kalectwo”. Poparło ją
już ponad 15 000 osób na stronie
www.plytkawyobraznia.pl oraz 300
osób na portalu społecznościowym
Facebook. Grupą docelową kam-
panii są młodzi ludzie, dlatego tak
ważne jest rozprzestrzenianie infor-
macji w Internecie i pozyskiwanie
w ten sposób zwolenników, którzy
będą czynnie uczestniczyć w całym
przedsięwzięciu. W tym roku ruszyła
XIV edycja kampanii, która potrwa
do końca wakacji. Jej celem jest
ostrzeganie ludzi, przed tragiczny-
mi w skutkach, nieprzemyślanymi
skokami do wody, a także uświada-
mianie, że chwila nierozwagi może
zakończyć się urazami kręgosłupa,
całkowitym paraliżem, a nawet
śmiercią.
Inicjatorem akcji jest Piotr
Pawłowski, prezes Stowarzyszenia
Przyjaciół Integracji. W wieku 16
lat skoczył na główkę do płytkiej
rzeki i od tego czasu jest przykuty
do wózka inwalidzkiego. Jako mło-
dy chłopak był dobrze zapowiada-
jącym się koszykarzem, chodził do
dobrej szkoły i miał wielu przyjaciół.
Skok do wody sprawił, że mężczy-
zna stracił wszystko w jednej chwili
i stał się osobą całkowicie zależną
od innych.
Piotr Pawłowski dba o to, aby
zasięg akcji był jak największy i tra-
fiał do licznego grona osób. Oprócz
promowania akcji za pomocą spo-
tów reklamowych i billboardów,
ma na swoim koncie wiele działań
związanych z kampanią. 24 lipca
w CH Warszawa Wileńska odbyła
się akcja Wakacje z wyobraźnią,
w czasie której dzieci, młodzież i ich
opiekunowie mogli dowiedzieć się,
jak zadbać o swoje bezpieczeństwo,
w tym także podczas wypoczynku
nad wodą. Goście mieli szansę za-
sięgnąć porady u przedstawicieli
Stowarzyszenia Przyjaciół Integra-
cji, Straży Miejskiej, Policji i spe-
cjalistów od ratownictwa z D&S
Rescue System, a także dowiedzieć
się m.in. jak udzielić pierwszej po-
mocy. W tym roku, aby dotrzeć do
jeszcze większej grupy odbiorców,
zorganizowano konkurs na plakat
promujący kampanię. Zwycięska
praca zostanie wykorzystana w ko-
lejnych edycjach „Płytkiej wyobraź-
ni”. O szczegółach będzie można
dowiedzieć się już niedługo na stro-
nie www.plytkawyobraznia.pl.
W tym roku do akcji przyłączył
się także Rzecznik Praw Dziec-
ka, Marek Michalak. Wystosował
on apel do dyrektorów szkół, aby
w okresie przedwakacyjnym zorga-
nizowali spotkania i zabawy edu-
kacyjne, mające informować dzieci
o zagrożeniach związanych z wodą,
o tym jak ich unikać i bezpiecznie
spędzić wakacje.
Woda to niebezpieczny żywioł
i nie tylko skoki do niej mogą być
zagrożeniem życia. Szczególnie
zdradliwa jest rzeka, której nurt
może znieść nas daleko od brzegu.
Najlepiej nigdy nie odpływać za da-
leko, ponieważ nie jesteśmy w sta-
nie przewidzieć, czy nie złapie nas
skurcz albo nagłe osłabienie. Będąc
bliżej brzegu mamy większą szan-
sę na uzyskanie szybkiej pomocy.
Jeżeli jesteśmy amatorami dryfo-
wania na materacach, to również
nie powinniśmy zapuszczać się na
Upalne lato daje się we znaki, dlatego każdy szuka różnych sposobów, aby się ochłodzić. Niektórzy wyjeżdżają w tym celu nad wodę, i niestety, często wybierają miejsca nie przeznaczone do kąpieli
i bardzo niebezpieczne.
Płytka wyobraźnia to kalectwo
15
dalekie wody. Powietrze może zejść
z dmuchanych zabawek bardzo
szybko, a nie wiadomo czy wystar-
czy nam sił, aby wpław wrócić do
brzegu. Przyczyną wielu utonięć jest
także wstrząs termiczny. Ile razy le-
żąc na plaży widzieliśmy ludzi, któ-
rzy chcieli zrobić swoim znajomym
niespodziewany dowcip i wrzucali
ich bez ostrzeżenia do wody? Kie-
dy ciało jest nagrzane i dojdzie do
nagłego kontaktu z zimną wodą or-
ganizm ochładza się i dochodzi do
skurczu powierzchniowych naczyń
krwionośnych, a krew odpływając
nagle do naczyń głębokich powodu-
je przeciążenie serca i niedotlenie-
nie mózgu, co jest przyczyną utraty
przytomności i śmierci w wodzie.
Tegoroczne, gorące lato spowo-
dowało, że od czerwca do 1. sierp-
nia utonęły już 373 osoby, a zgło-
szenia o zatonięciach przyjmowano
już w kwietniu. W 2009 roku odno-
towano 539 zgłoszeń o utonięciach,
a udało się uratować jedynie 171
osób. Do wypadków najczęściej do-
chodziło na kąpieliskach niestrze-
żonych, bądź w miejscach zabro-
nionych. Przyczyną wielu z nich jest
to, że skaczący do wody, nie spraw-
dzają stanu dna i głębokości wody,
zatrważający jest także fakt, że aż
169 osób, które utonęły znajdowało
się pod wpływem alkoholu. Spoży-
cie nawet niewielkiej ilości napojów
wysokoprocentowych może spowo-
dować zmiany w sferze zarówno
psychicznej jak i fizycznej. Wzrasta
prawdopodobieństwo szoku ter-
micznego, a także utraty równowa-
gi i sił, jednocześnie zmniejsza się
zdolność umiejętnej oceny zagro-
żenia. Wypicie tylko jednego piwa
w upalny dzień może skończyć się
tragicznie. Wzrost liczby wypadków
nad wodą nie jest spowodowany je-
dynie brawurowymi zachowaniami
pod wpływem alkoholu i ignorowa-
niem znaków ostrzegawczych, ale
także brakiem opieki nad dziećmi
ze strony dorosłych.
Kiedy dojdzie do wypadku na-
leży zadzwonić pod specjalny nu-
mer ratunkowy 601 100 100. Jest
to już 10. rok współpracy sieci Plus
z służbami WOPR. Dzięki Zintegro-
wanemu Systemowi Ratownictwa
istnieje łączność ze wszystkimi ką-
pieliskami morskimi i mazurskimi,
a tym samym możliwa jest szybka
pomoc ofiarom wypadków. Wystar-
czy, że dyżurny ratownik naciśnie je-
den przycisk, a o wypadku zostanie
powiadomiona służba ratownicza
w danym miejscu. Od roku Polkom-
tel wraz z WOPR są partnerami por-
talu www.601100100.pl, na którym
można znaleźć informacje pogodo-
we i turystyczne związane z pobytem
nad wodą. Jednak głównym celem
strony jest informowanie wczasowi-
czów o niebezpieczeństwach zwią-
zanych z wodą i edukacja prowadzo-
na w tym kierunku.
Wakacje to czas beztroski i od-
poczynku, a jeden nieprzemyślany
skok lub kąpiel w zabronionym miej-
scu może zmienić je w koszmar.
Czasami lepiej zrezygnować z bra-
wury i dalej cieszyć się zdrowiem.
Czy dzięki tegorocznej edycji akcji
„Płytka wyobraźnia to kalectwo”
liczba utonięć i osób sparaliżowa-
nych po skoku do wody, zmniejszy
się, przekonamy się już w przyszłym
roku.
Urszula Burek
Źród
ło: z
ozm
edic
al.c
om.p
l
16
O literaturze, romantyzmie, dzisiejszej Polsce i problemach współczesnego pisarza Jackiem Inglo-tem, pisarzem i polonistą rozmawia Marcin Pluskota.
Marcin Pluskota: Co zmoty-
wowało cię do napisania Porwa-
nia Sabinek?
Jacek Inglot: Już od dawna
chciałem napisać powieść rozlicze-
niową. Bardzo męczyło mnie, że
pokolenie 1989, a nawet 1981,
do którego ja się zaliczam, nie do-
czekało się utworu, który by się tym
pokoleniem zajął w sposób, w jaki
– zachowując wszelkie proporcje –
Kolumbowie. Rocznik 20 Romana
Bratnego zajęli się pokoleniem AK.
Tamta książka była ważna. Odczu-
wałem potrzebę, taką bardzo trady-
cjonalistyczną – nie wiem czy wiele
osób poza mną taką potrzebę od-
czuwało – literackiego rozprawienia
się z tym pokoleniem, a właściwie
z tym co z niego zostało. Po roku
2000 oddałem się głębokiej reflek-
sji i doszedłem do wniosku, że tak
właściwie nie zostało nic, tyle co
w wierszu Norwida: spalone szma-
ty i jakiś popiół. Zastanawiałem się
czy został jakiś diament.
Jako twórca kojarzony
jesteś przede wszystkim ze
środowiskiem science fiction.
Dlaczego zdecydowałeś, że Po-
rwanie Sabinek ma być powie-
ścią realistyczną i nie pokusiłeś
się o metaforę fantastyczną?
Po pierwsze, tam nie było miej-
sca dla fantastyki, a po drugie chcia-
łem napisać powieść realistyczną.
Pisarz, który uważa się za pisarza
przez większe „p” a nie tylko za wy-
robnika pióra czy też wypełniacza
stron, powinien umieć poruszać się
po różnych konwencjach. Pisanie
Porwania Sabinek potraktowałem
jako wyzwanie – chwyt fantastyczny
pewne rzeczy upraszcza. Wplątujesz
bohatera w niesamowite historie i nie
przejmujesz się jego psychiką. Nie
ma miejsca na analizę osobowości,
kiedy musi on walczyć z dużym, zie-
lonym potworem. Fantastyka w tym
sensie spłyca bohaterów. Nie chciał-
bym generalizować, ale większość
autorów parających się fantastyką
niezbyt przykłada się do psychologii
postaci. Chciałem napisać powieść,
gdzie poddałbym bohatera maksy-
malnej wiwisekcji; ja mu chciałem
duszę rozpruć i wywalić wszystkie
organelle wewnętrzne na widok pu-
bliczny. Zrobiłem co mogłem: jedni
krytycy twierdzą, że mi się to trochę
udało, inni że mi się bardzo nie udało,
powieść wywołała mieszane reakcje.
Czyli jakie?
Zasadniczo przeszła bez więk-
szego oddźwięku. Prawdą jest to co
ludzie mówią, że epoka „Solidarno-
ści” jest w tej chwili równie odległa,
jak epoka faraonów czy epoka rzym-
skich podbojów, że to jest zamierz-
chła historia. Jesteśmy „ludźmi dzi-
siejszymi”, żyjemy chwilą i to co się
wydarzyło miesiąc wcześniej wydaje
się tak odległe jakby wydarzyło się
sto lat temu. W tym sensie pomyli-
łem się licząc na żywszy oddźwięk.
Ta tematyka rzeczywiście jest już
historyczna, nie ma się nad czym za-
stanawiać, trzeba robić swoje: dzieci
i pieniądze, a nie rozmyślać o co nam
w tym 1981 i 1989 roku chodziło.
Czy wyszło nam to co miało wyjść?
Jak się z tym czujemy? Czy to rzeczy-
wiście jest „ta” Polska? Problem jest
skomplikowany, w pewnym momen-
cie nawet bohater Porwania Sabinek
nie wie o co mu chodzi.
Skoro tematyka nikogo zbyt-
nio już nie obchodzi czy proble-
mem było wydanie książki?
Sześć wydawnictw odrzuciło ją.
Dopiero wydawnictwo „Otwarte” po-
ważnie podeszło do sprawy ale i tak
w końcowej fazie przestraszyli się,
„Ja mu chciałem „ duszę rozpruć...”
17
że wydają powieść, która chyba ludzi
nie zainteresuje, bo opowiada o rze-
czach historycznych i postanowili to
sprzedać jako romans. Tam nie ma
romansu! Bohater traktuje Martę
jak siostrę. Nie ma między nimi ero-
tyki. Ona znów traktuje bohatera jak
Judasza, jak człowieka, który ją wy-
dał. Pewien internauta kierując się
okładką, stwierdził że Porwanie Sa-
binek musi być „tanim romansem”.
Z zaskoczeniem odkrył, że to jest
zupełnie ale to zupełnie coś innego.
Mnie się ta grafika też nie podoba,
wydawnictwo miało jednak głos de-
cydujący.
Co powinno znajdować się
na okładce?
Obrazek, który nawiązywałby
do jednego z ujęć z Czasu Apoka-
lipsy Francisa Forda Coppoli. Martin
Sheen wynurza się w nim z wody,
jest cały umazany szarozielonym
błotem.
To jest scena tuż przed mor-
derstwem Kurza.
Chciałem pokazać wynurzają-
cego się z błotnistej mazi bohatera,
którego twarz pomalowana by była
jak twarz takiego kibola, na biało
- czerwono. Pokazać: oto człowiek
w bagnie. Z taką okładką zmieniłby
się jej odbiór.
A czujesz się zawiedziony,
że książka nie odniosła zamie-
rzonego skutku?
Każdy, kto rzuca książkę na ry-
nek, chciałby, żeby się dobrze sprze-
dała, żeby to był hit albo bestseller.
Dzieje się oczywiście tak, że 90%
tych książek sprzedaje się tak sobie
i wszyscy pisarze, że tak powiem,
żują tę gorycz.
Wiedziałeś, że tematyka Po-
rwania... może się nie podobać,
musiałeś więc spodziewać się
możliwej porażki czytelniczej.
Czyli przede wszystkim czułeś
się zmotywowany ideologicznie?
Tak. Przez te trzy, cztery lata, bo
tyle pracowałem nad Porwaniem Sa-
binek, coraz bardziej utwierdzałem
się w przekonaniu, że napisałem
coś, co już chyba nikogo nie intere-
suje i problemy z wydawnictwami
tylko potwierdziły moje przypuszcze-
nia. Napisałem książkę troszkę so-
bie a muzom, pogodziłem się z tym.
Parę osób się Porwaniem… przejęło,
pojawiło się kilka dobrych recenzji
i to właściwie wszystko. Można po-
wiedzieć, że ta książka zamknęła
z hukiem dyskusję na temat tego,
co było w Polsce „kiedyś tam”, tego
co było ważne „kiedyś”. Teraz ważne
jest grillowanie, ewentualnie judze-
nie i jątrzenie, ważna jest władza,
ważne są pieniądze, seks i tak jakby
niewiele więcej. Cała reszta to prag-
matyzm. Co nie jest pragmatyczne,
jest czystym szaleństwem i stratą
czasu. Gdybym napisał pragmatycz-
ne romansidło, takie bez wymą-
drzania się, to możliwe, że książka
sprzedała by się znacznie lepiej. Zde-
cydowałem się powiedzieć Polakom,
że nieładnie to wszystko wyszło. Po-
lacy zaś pomyśleli sobie: „Co ty się tu
będziesz wymądrzał? Ja tu sobie po-
grilluję, a w ogóle to nie chcę o tym
wiedzieć”. Tacy jesteśmy.
W Porwaniu Sabinek poru-
szasz kwestię radzenia sobie
z przeszłością, podchodzenia do
historii w nowych realiach. Co,
przez te 20 lat, stało się z mitem
„Solidarności”?
Myślę, że troszeczkę zapomnie-
liśmy o ideałach, które nam wtedy
przyświecały. Staliśmy się społeczeń-
stwem zatomizowanym i egoistycz-
nym, zbyt łatwo chwyciliśmy za
sztandar wyścigu szczurów. Polecie-
liśmy każdy swoim korytarzem. Mój
bohater ma kompleks czasów wiel-
kiej wspólnoty, czasów, w których
wydawało się, że Polacy mogą zostać
czymś więcej: wzorcowym społe-
czeństwem. Nie kolektywną komuną
i nie kłębowiskiem podgryzających
się nawzajem szczurów. Kiedyś wie-
rzono, że możliwa jest trzecia droga,
Fot.
A. M
Ason
18
„Solidarność” była próbą takiej trze-
ciej drogi. Bohater Porwania Sabi-
nek uległ temu złudzeniu, dlatego
w latach dziewięćdziesiątych, kiedy
pracuje jako dziennikarz, próbuje
o tę trzecią drogę walczyć. Niestety
zostaje odarty z ideałów, punkt po
punkcie, zostaje doprowadzony do
atrofii psychicznej, porównuje siebie
do kawału gliny. On już nic nie czuje,
wszystko z niego wypłukali, wyka-
strowali go. I o tym właściwie jest
ta powieść, o klęsce „Solidarności”,
choć to nie zostało tam dokładnie
i bawolimi literami napisane.
I naprawdę nic w ludziach
nie zostało z tamtych czasów?
Bohater jest bankrutem, kiedyś
nazywano takich jak on „bankrutami
ideologicznymi”. W komunizmie był
taki termin, chodziło o przedwojen-
nych działaczy sanacyjnych. Mówiło
się o takich: „O, to jest bankrut ide-
ologiczny, znaliśmy go za sanacji, jak
gębował”. Idea „Solidarności” zban-
krutowała, tylko nikt nie chce tego
głośno powiedzieć. Jeżeli jest wy-
korzystywana, to całkowicie instru-
mentalnie, jako jeden z mitów naro-
dowych. Mity narodowe są piękne:
wzruszamy się, zapalimy świeczkę
i czujemy się – przez jakieś dziesięć
minut – piękni. Wracamy i jesteśmy
takimi samymi bydlakami, jakimi
byliśmy przedtem. To jest straszne,
o tym chciałem powiedzieć. A jak
powiesz Polakowi prawdę, to on cię
znienawidzi jak psa ostatniego. Być
może ta książka powiedziała jakiś
element nieprzyjemnej prawdy o Po-
lakach, stąd została jakoś tak szybko
przykryta. Taka czarna, pesymistycz-
na teza z niej wypływa. Zawiera tylko
jedną nutę optymizmu: jak już nie
wiesz co ze sobą zrobić, nie wiesz jak
się zachować, to się zachowaj przy-
zwoicie. To jest ostatnie przykazanie,
którego można w tym kraju przestrze-
gać. Cała reszta to jakieś szaleństwo.
Naprawdę jest dzisiaj tak
strasznie? Ludzie nie wierzą
w żadne wielkie idee?
A możesz mi powiedzieć jakie?
Jeżeli są jakieś idee to są to idee na
plakat, traktowane całkowicie jako
element instrumentarium PR poli-
tycznego.
Kościół, demokracja….?
Żyjemy w epoce postideolo-
gicznej. „Solidarność” była ostatnią
ideologią – przepraszam: ideą, bo
ideologia się źle kojarzy – ostatnią
wielką polską kategorią. Porwanie
Sabinek nie jest powieścią politycz-
ną, nie opowiada się za nikim, jest
tylko mowa o bankructwie pewnej
myśli i pewnego człowieka. Człowie-
ka, który tę ideę pokochał miłością
namiętną i młodzieńczą. Dla niego to
pojęcie stało się tożsame z pojęciem
Polski. Dlatego w latach dziewięć-
dziesiątych dostał pięścią w twarz;
w czasach, kiedy należało zejść
z obłoków i rozpocząć realną, prak-
tyczną działalność w nowej rzeczy-
wistości, spotkało go to, co spotkało
wielu. Gdzież są dziś ci wodzowie
tamtych styropianowych strajków?
Tam, gdzie byli. A salony wypełnia-
ją ludzie, których na strajkach nikt
nie widział. Ludzie, którzy spokojnie
czekali wiedząc, że frajerzy poszli
walczyć, a kupony od tej walki odci-
nać będzie zupełnie ktoś inny. Jest to
normalny mechanizm rewolucji, we
wszystkich rewolucjach tak było. To
jest smutne.
Ale czy przypadkiem komu-
nizm nie był czasem idealnym na
wielkie idee? Mieliście wyraźny
podział na dobrych i złych.
Bohater za tym łatwym i wygod-
nym podziałem tęskni. Było też oczy-
wiście mnóstwo szarości, mnóstwo
stanów pośrednich – można było
być zarazem za i przeciw. Te postawy
stanowiły jednak margines. Nie było
też tak, że miliony donosiły, nie było
w Polsce takiej sytuacji jak w NRD,
że agentów były setki tysięcy. W sen-
sie psychologicznym ten podział,
my – oni, był dość klarowny. Łatwo
się przeciętny człowiek identyfiko-
wał. Wróg był prosty do rozpoznania:
oglądało się go w telewizji, był mały
brat – generał w ciemnych okula-
rach, był wielki brat – rozkładający
się gensek Breżniew i jego następcy.
Ten dwubiegunowy podział ułatwiał
orientację.
Czy ta łatwość nie była
w tym wszystkim kluczowa?
Tak oczywiście, łatwo było być
po słusznej stronie.
A dziś?
W obecnym świecie, który jest
światem chaosu, światem wielobie-
19
gunowym, taka postawa jest o wie-
le trudniejsza. Można się pogubić,
kiedy wszyscy wrzeszczą, że mają
rację.
Przez to nie można wskazać
słusznej strony…
Wtedy nawet władza wiedziała,
że nie jest „słuszna”. Gadali, co gada-
li, jak nakręcone katarynki, ale w głę-
bi ducha mieli świadomość, że nie
są po właściwej stronie. Komunizm
słabł i stawał się coraz bardziej rytu-
ałem, ale łatwy podział w którymś
momencie się skończył. Po 1989
roku, w ciągu kilku miesięcy, nagle
okazało się, że nie ma już „onych”, że
po tej drugiej stronie to tak właściwie
też my jesteśmy. W tym momencie
wszystko się pogmatwało, pokićkało
i tak trwa do dzisiaj, mimo że niektó-
re siły polityczne usiłują ten podział
odbudować. Przy okazji pogubiły się
podstawowe zasady moralne. Kiedyś
ważne było, żeby żyć porządnie i nie
dać się czerwonym, nie dać się im
upodlić, a w tej chwili wszyscy chcą
tylko nachapać się kasy bez względu
na koszty społeczne, psychologicz-
ne, rodzinne. Jakbyśmy tak ścisnęli
tą naszą rzeczywistość i wycisnęli ją
jak szmatę, to myślę, że wypłynęłaby
tylko kasa. Pytasz się o boga współ-
czesnego świata i współczesnej Pol-
ski? MAMON! Wielkie sumy mają
nas podniecać. Może i podniecają,
nie wiem... Ja na przykład nigdy nie
widziałem sześćdziesięciu tysięcy
złotych ułożonych w kupce.
A chciałbyś zobaczyć?
Chciałbym i sześćset zobaczyć.
Jak bohaterowie Niemoralnej propo-
zycji wytarzać się w milionie dolarów.
I jeszcze żeby były moje, żebym mógł
je tak spodlić. Wiem, że mogę sobie
moralizować ale podejrzewam, że
jakbym zobaczył milion dolarów na
łóżku to być może dałbym w niego
nurka. W każdym człowieku tkwi
brudna świnia żądająca kasy. Kto
mówi, że taki nie jest, to ja od razu
podejrzewam fałszywego świętosz-
ka. Zastanawiam się jak ci bohatero-
wie czasów „Solidarności” zachowy-
wali by się dzisiaj. Czy Popiełuszko,
człowiek ewidentnie święty, żyjący
jak współczesny asceta, po 1989
roku nie zmieniłby się w drugiego
Jankowskiego?
Musimy czuć nad sobą bat,
żeby się przyzwoicie zachowy-
wać?
Na co dzień to Polak Polaka nie
lubi. Dla przykładu: Czechy pełne są
różnych, przydrożnych knajpek. Każ-
dą prowadzi Czech z myślą o drugim
Czechu, o sąsiadach i ludziach z oko-
licy. Widać, że lubią się nawzajem.
Polak nie lubi drugiego Polaka, dlate-
go mamy najbardziej syfiastą gastro-
nomię. Nie mówię o tych superknaj-
pach dla VIP-ów, gdzie obsługa musi
się postarać, bo się VIP zdenerwuje.
W naszym kraju nie ma takiej prostej
gastronomii, robionej przez prostych
Polaków, która by była dobra. Chodzi
o to, żeby dać ludziom jakieś gówno,
żeby to gówno wzięli, zapłacili za nie
i spierdalali. To oddaje charakter pol-
skiego społeczeństwa. Norwid w XIX
wieku stwierdził, że Polacy są wspa-
niałym narodem i bezwartościowym
społeczeństwem. Dopiero jak dosta-
jemy w dupę, to ukazuje się naród
polski, który jest wspaniały, wielki
i przez dziesięć minut kolejnego
momentu historii zachowuje się jak
żaden inny, poczym wszyscy wracają
do świństwa dnia codziennego.
Dlaczego Polacy spośród
tylu prądów umysłowych do wy-
boru, tak kochają romantyzm?
Romantyzm traktowany jest
u nas jako sztafaż, jest ładny. Pojmo-
wany jest bardzo powierzchownie.
Profesor Janusz Tazbir zwrócił na
przykład uwagę na kwestię muzeum
Powstania Warszawskiego…
Jest bardzo fajne…
Dokładnie: fajne! Ludzie są
zachwyceni super ekspozycją. Moż-
na nawet pomyśleć, że myśmy to
powstanie wygrali. Profesor Tazbir
20
mówi: toż to była rzeź! Zginęło kilka-
naście tysięcy powstańców i dwie-
ście tysięcy ludności cywilnej, a mia-
sto zostało obrócone w perzynę.
Mały, nieważny drobiazg. Przecież
powstańcy tak pięknie stali na bary-
kadach, tak wystawiali się na te kule
i ginęli z pieśnią na ustach. A bród,
smród, ubóstwo, flaki? Oddziały po-
wstańcze były jak stada przerażo-
nych zwierząt, które chciały przeżyć
następny dzień. Więc cóż tu święto-
wać?! Zrobiono z powstania wielkie
narodowe show. Bez spojrzenia na
tą drugą stronę, tą krwawą i tragicz-
ną. To nie jest przyjemne i tego się
tak dobrze nie sprzeda.
Może należało by dać sobie
z tym romantyzmem spokój?
W romantyzmie było dużo cech
pozytywnych. Był to nurt kulturo-
wy, ideologiczny wręcz, krzewiący
bezgraniczną miłość dla ojczyzny.
W momencie, w którym nie ma się
własnego państwa, jest on wręcz
obowiązkowy. Owszem, krzewił etos
poświęcenia dla kraju ojczystego, nie
chodziło jednak tylko o umieranie;
to jest dość łatwe – ot puknął mnie
i już jestem u świętego Piotra z krzy-
żem zasługi. Proponowano programy
społeczne, chociażby mickiewiczow-
ski Skład zasad. Projektowano nowe
społeczeństwo: wspólnotę ludzi przy-
zwoitych, równych, żyjących ze sobą
jak bracia. Gdyby się w niego wgłębić
bardziej, to by się okazało, że tworzył
wartości głębsze i znacznie trwalsze.
Któż jest tytułowym bohaterem Pana
Tadeusza? Oczywiście pan Tadeusz.
A czy pan Tadeusz to taki typowy bo-
hater romantyczny?
Raczej nie.
Jest to człowiek, który chce
mieć żonę, dzieci, pracować na roli,
idzie na wojnę, bo wszyscy idą, bo
trzeba wywalczyć tę Polskę, ale zara-
zem projektuje reformy społeczne.
Tak powinien wyglądać model
„dobrego, romantycznego życia”?
Romantyczne życie bez roman-
tyzmu właśnie na tym polega, że
się jest przyzwoitym człowiekiem.
Pan Tadeusz to po prostu przyzwoity,
wrażliwy człowiek, społecznik. Ta-
kich romantyków u nas nie ma.
Idealne, romantyczne
społeczeństwo to grupa ludzi
przyzwoitych plus, raz na jakiś
czas, jednostka wyjątkowa,
która prowadzi, powiedzmy taki
Kordian?
Kordiana to ja bym tu za przy-
kład nie dawał.
Ta romantyczna postać jest
jednak ważna w kontekście Po-
rwania Sabinek. O jej ocenę toczy
się dysputa pomiędzy głównym
bohaterem a przesłuchującym go
esbekiem. Zdecydowałeś się nie
rozstrzygać ich sporu.
Tak.
Czy Kordian miał rację?
Myślę, że i Słowacki nie znał od-
powiedzi. Oczywiście droga wybrana
przez bohatera – morderstwo cara
– jest obłąkańcza. Kordian pozosta-
je przede wszystkim postacią cenną
jako człowiek, który nigdy się nie
poddał.
Był desperatem?
Postanowił być ofiarnikiem.
Kordian mógł się uratować, stanął
jednak przed plutonem. Poszedł
dlatego, że nie potrafił postąpić ina-
czej. Jego istotą jest postawa wier-
ności ideałom. Nie chciał mamony,
w związku z tym wybrał kulkę.
Myślisz, że pluton go zabił?
Nie wiem. Mojego bohatera też
zostawiłem z pistoletem w dłoni i też
być może dostał kulkę a może nie.
Naprawdę nie wymyśliłeś
nic dalej?
Zawieszenie akcji wprowadzi-
łem świadomie. Obeszło się bez ta-
niej tragedii czy taniego happy endu.
Analogie do Kordiana chciałem sto-
sować do samego końca. Dlatego
scena finałowa jest jakimś tam odbi-
ciem finałowej sceny dramatu.
Musiałeś się przecież przy-
wiązać do bohatera, którego
stworzyłeś, na pewno wiedziałeś
co ma być dalej.
Ktoś czujnie zauważył, że ostat-
nie zdanie Porwania Sabinek jest cy-
tatem z Herberta: „Bądź wierny i idź”.
Nie mam nic więcej do powiedzenia
o losach głównego bohatera. On już
jest autonomiczny.
Najciekawiej zapowiadała
by się konfrontacja z porwaną
dziewczyną….
Trudno mi przewidywać. Boha-
ter zrobił co zrobił i wybrał co wybrał,
to na nim ciąży. Dla niego była to ja-
21
kaś droga odkupienia. Uważam, że
skoro wszystkie wielkie myśli pękły
i usunęły się w niebyt, to zostaje tyl-
ko to poczucie przyzwoitości i wier-
ności nie tyle wobec ideałów, bo tych
się bohater wyrzekł, ale wierności
drugiemu człowiekowi.
Widziałeś film Marka Ko-
terskiego Dzień świra? Podo-
bał Ci się?
Widziałem i podobał mi się.
A zgadzasz się z ukazanym
w filmie obrazem Polaków?
Prawie ze wszystkim. Porwanie
Sabinek było do Dnia świra jakoś
tam porównywane. W przeciwień-
stwie do groteskowo podkręconego
Świra książka jest jak najbardziej
serio, ale postawiona tam diagno-
za: totalny brak zachwytu głównego
bohatera nad sobą i rodakami – jak
najbardziej trafna.
Bohater Dnia świra – nauczy-
ciel Adam Miauczyński – też był
romantykiem...
Miauczyński to karykatura.
Jego romantyzm wyrażał się w total-
nej frustracji i w niezadowoleniu ze
wszystkiego. Powiedziałbym, że był
to dewiant pozujący na romantyka.
Z filmu wyłania się także
pewien obraz nauczyciela. Też
uczyłeś kiedyś w liceum. Przy
okazji powieści Inquisitor.
Zemsta Azteków, wspominając
czasy szkolne, stwierdzasz:
„Tam strawiłem młodość i stra-
ciłem resztki złudzeń, poznałem
gorycz porażki i rzadkie chwile
satysfakcji.” Naprawdę było tak
strasznie?
Szkoła jest odmóżdżająca
i schematyczna. Dobiła mnie psy-
chicznie. Do tego stopnia, że musia-
łem odreagować to powieścią. Do-
szedłem do wniosku, że jeżeli gdzieś
w Polsce istnieje jeszcze komunizm
w stanie czystym, to właśnie w szkol-
nych schematach, w szkolnej men-
talności.
Wina leży po stronie
uczniów czy nauczycieli?
Jednych i drugich. Szkoła przy-
pomina jakiś taki zbójecki układ.
Młodzież jest aż tak zła?
Młodzież nie może być inna niż
otaczająca ją rzeczywistość. Tak jak
ich rodzice zostali uszczurzeni, tak
i oni zostali uszczurzeni. Wydawało
się w którymś momencie, że może
chociaż młodzi będą inni, tacy nie-
ubabrani i niezdeprawowani przez
komunizm. Okazało się, że są tak
samo znieprawieni…
Nie było nawet jednej osoby,
która by cię rozumiała? Adam
Miauczyński miał jedną taką
uczennicę.
Nie przypominam sobie…
Dzień Świra odniósł wiel-
ki sukces wśród publiczności.
Uważasz, że był on odbierany po
prostu jako głupia komedia, czy
oglądający ją Polacy śmiali się
przez łzy?
Podobał się przede wszystkim
za komediowy rys. Gdyby Koterski
nakręcił ten film serio, to nie odniósł
by takiego sukcesu. Nawias grote-
ski spowodował, że bohater oprócz
tego, że jest boleśnie prawdziwy, jest
zarazem niepoważny. Nikt się z nim
nie utożsamia. „To nie jestem ja!”, to
jest jakiś taki wariat polonista.
Kozioł ofiarny?
Taki właśnie kozioł ofiarny, żeby
nikt nie mógł z nim negatywnie utoż-
samić. Z moim bohaterem można się
negatywnie utożsamić, bo jest wielu
ludzi, którzy zatopili się w szambie
po uszy. Porwanie Sabinek nie jest
takie przyjemne, tam zaczyna się
żeromszczyzna – szarpanie ran na-
rodowych.
Jeżeli z nas takie skurczyby-
ki, to co można w kwestii zrobić?
Może w końcu, za jakiś czas, po-
wstanie odruch wymiotny i ktoś, za
przeproszeniem, wyrzyga się, zmie-
cie to wszystko do morza, do Bał-
tyku. Tak jak natura się nam teraz
zbuntowała, nastąpi kiedyś psychicz-
na powódź, która wymiecie wszyst-
kich fałszywych proroków i sprytnych
PRowców. Chociaż, powiem szcze-
rze, to brzmi jak science fiction.
Rozmawiał Marcin Pluskota
24
Z Anną Skubik, aktorką występującą w spektaklu Obejmij mnie Wrocławskiego Teatru Lalek, roz-mawia Joanna Figarska.
Joanna Figarska: Pasją jed-
nej z Twoich bohaterek są lalki.
Czy to także pasja Anny Skubik?
Anna Skubik: Tak się składa,
że też. Lalki mnie interesują odkąd
pierwszy raz byłam w teatrze, czyli
jak miałam niecałe sześć lat.
Dlaczego teatr lalek? Co Cię
w nim zafascynowało?
Zobaczyłam spektakl, który bar-
dzo mnie poruszył i który przetaczał
się przez całe życie w mojej wyobraź-
ni. Szukając swojej drogi życiowej,
lalki pojawiały się od czasu do czasu,
aż w końcu sobie uświadomiłam, że
to jest to.
Miałaś swoich mistrzów?
Jak sobie uświadomiłam, że
teatr lalek jest czymś, co bardzo
mnie interesuje, zaczęłam aktyw-
nie uczestniczyć w życiu teatralnym,
lalkarskim. Wtedy spotkałam m.in.
Dudę Paivę, który jest tancerzem
wywodzącym się z niderlandzkiej
grupy Vogla, grupy, która wywarła
najsilniejszy wpływ na moje decyzje
czy kierunek estetyczny.
Pracowałaś także w Grecji.
Czy inspiracje wyniesione z tam-
tych doświadczeń przenosisz na
deski wrocławskiego teatru?
Grecja była dla mnie życiową
przygodą. Nie mówiłam po grecku,
szybko więc musiałam rozszerzyć
swoje umiejętności o chodzenie na
szczudłach, żonglerkę po to, by mieć
ciągły kontakt z teatrem. Natomiast
później, kiedy język nie był już proble-
mem i mogłam się nim posługiwać
w stopniu umożliwiającym nawią-
zywanie współpracy, pobyt w Grecji
stał się ważnym doświadczeniem.
A czy teatr lalek w Polsce
i Grecji bardzo się od siebie
różni?
Bardzo się różni, dlatego że Pol-
ska i ta część Europy ma bardzo silną
tradycję lalkarską. Tutaj są korzenie,
z których można zaczerpnąć inspira-
cje. Natomiast w Grecji wyrażenie
teatr lalek dla dorosłych brzmi bar-
dzo obco. Grecy zazwyczaj nie rozu-
mieją, co ktoś ma na myśli, gdy uży-
wa takiego właśnie określenia. Tam
teatr lalek ograniczony jest głównie
do teatru cieni, który się nazywa
careiosis. Ten typ lalek, który mnie
interesuje, z wykorzystaniem mape-
tów czy z elementami ruchu tak jak
u Dudy Paivy tam nie istnieje.
W Polsce teatr lalek wciąż
kojarzy się przede wszystkim
z przedstawieniami dla dzieci.
Czy są szanse, by zmienić świa-
domość ludzi, żeby przekonali
się, że to także trudne spektakle
dla dorosłych?
Role zbudowane z doświadczeń
Fot. Paweł Kozioł
25
Myślę, że to już się powoli dzie-
je. Jest wiele przykładów na to, że
teatr lalek zaczyna być postrzegany
inaczej. To nie tylko ja i moja próba
wprowadzenia tego tematu, ale jest
bardzo dużo innych instytucji czy
grup teatralnych, które tego typu te-
atr uprawiają i to często z ogromnym
sukcesem.Widzę, że przez ostatnie
kilka lat teatr lalek powoli, jako jedna
z możliwości interpretowania sztuki,
coraz częściej trafia do widzów doro-
słych. Mam nadzieję, że wrota, które
zostały już otwarte, przyciągną jesz-
cze więcej miłośników tego rodzaju
teatru.
Twoja działalność jest naj-
lepszym przykładem na to, że
teatr lalek może prezentować na
scenie tematy trudne. Jednym
z Twoich monodramów jest Zła-
mane paznokcie. Rzecz o Marle-
nie Dietrich. Dlaczego Marlena?
Sama długo nie wiedziałam, dla-
czego wybrałam Marlenę. Teraz jak
się zastanawiam, to chyba dlatego,
że Marlena bardzo mi zaimponowa-
ła. Była niesamowitą osobowością.
Szukałam takiego tematu, który
byłby bliski mojej ówczesnej sytuacji
osobistej, moim prywatnym poszuki-
waniom. Pytania, zastanawianie się,
jaką cenę płaci się za sławę, jak to
jest być gwiazdą, jak się wówczas
układa życie prywatne. Połączenie
tego wszystkiego doprowadziło mnie
właśnie do Marleny Dietrich. Kobiety
niezwykle silnej, niesamowicie od-
ważnej. Przecież to ona jako pierw-
sza wystąpiła we fraku, używała
męskich strojów, paliła, pokazywała
nogi. Zaczęłam zagłębiać się w ten
temat i właśnie dlatego powstał ten
spektakl.
Jak długo pracowałaś nad
rolą?
Cały spektakl z powodu ogra-
niczeń czasowych powstał w po-
śpiechu. Romuald Wicza-pokojski
z którym współpracowałam przy tym
przedsięwzięciu napisał dla mnie
tekst i wyreżyserował sztukę, która
powstała w przeciągu półtora mie-
siąca. Rolę tak naprawdę wciąż bu-
duję, każdy spektakl daje mi kolejne
Fot. Paweł Kozioł
26
możliwości interpretacji. Jest to nie-
kończąca się przygoda z Marleną.
Piosenki wykorzystywane
w tym spektaklu nie są tymi
najpopularniejszymi, które mogą
być znane szerszej publiczności.
Czy kierowałaś się przy wyborze
repertuaru?
W tym spektaklu nie ma prak-
tycznie piosenek Marleny Dietrich.
To taki mój żart, bo przecież Marle-
na jest znana w bardzo określonym
repertuarze. Ja natomiast chciałam
pokazać, jakby to było, gdyby ze-
chciała zaśpiewać piosenki z ka-
baretu, gdyby zaśpiewała jakieś
ballady jazzowe, standardy. Idąc
tym tropem i z odrobioną humoru,
charakter Marleny w pewnym mo-
mencie mówi: dlaczego nigdy nie
wykonywałam tego utworu, przecież
byłabym w nim świetna! Była to więc
bardziej zabawa z jej możliwościami
niż odtwarzanie znanych utworów.
Ten monodram to gratka dla
miłośników Marleny, ale także
pokazanie uniwersalnej prawdy
o przemijaniu. Czy celem tego
spektaklu było pobudzenie wi-
dza do refleksji?
Dokładnie o to mi chodziło.
Chciałam poruszyć każdego widza,
niezależnie czy jest to kobieta czy
mężczyzna, ktoś dojrzały lub zupełnie
niedoświadczona osoba. Chciałam
ich sprowokować do pewnych prze-
myśleń, doprowadzić publiczność
do pewnych wniosków. Czerpanie
inspiracji z postaci tak niezwykłej,
jaką była Marlena, było cudownym
doświadczeniem, ale w całkowitym
wyrazie spektaklu szukałabym uni-
wersalnych prawd, które dotyczą nie
tylko gwiazdy, nie tylko kobiety, ale
każdego człowieka.
Trudna tematyka jest też po-
ruszana w ostatnim monodramie
Obejmij mnie. Czym właściwie
jest ten spektakl?
To jest ciekawe pytanie. Nie
wiem, czy potrafię tak jednoznacznie
stwierdzić, bo jest to spektakl , gdzie
główną bohaterką ponownie jest
kobieta. Ujmując w kilku słowach,
Fot. Paweł Kozioł
27
o czym jest cała sztuka, to powie-
działabym, że jest ,o takiej ekstre-
malnej samotności, której doświad-
cza bohaterka. Ze sztuki możemy się
domyślać, że Basia pracowała jako
lalkarka, która przeżywa ogromną
samotność, powodującą w jej życiu
dziwne sytuacje, których nie będę
zdradzać. Także w przypadku Obej-
mij mnie myślałabym o uniwersal-
nym odczytaniu całego spektaklu
i odniesieniu go do czasów współ-
czesnych. Czasów, w których coraz
częściej kontaktujemy się ze swoimi
bliskimi za pomocą maila, skype’a,
co w konsekwencji powoduje uczu-
cie oddzielenia i samotności ekstre-
malnej, pomimo tego, że jesteśmy
w takim pozornie wirującym i istnie-
jącym świecie. Warto zauważyć, że
w sztuce tej nie jest dokładnie okre-
ślony czas, co sprawia, że zaistniała
sytuacja mogłaby się wydarzyć 10
lat temu, ale mogła wydarzyć się
także dzisiaj.
Reżyserem tego monodra-
mu jest Anthony Nicholev. Skąd
pomysł na tę współpracę?
Z Anthonym poznaliśmy się
w podróży do Armenii i on jako młody
artysta zainspirowany niesamowicie
kulturą polską i polskim teatrem, po-
stanowił przyjechać do Polski. Spę-
dził tutaj rok, uczestniczył w różnych
artystycznych wydarzeniach. Kiedyś
podczas rozmowy o wspólnym pro-
jekcie wybraliśmy się do magazynu
wrocławskiego teatru lalek, gdzie
znajdują się lalki sprzed dwudziestu,
trzydziestu lat. Niektóre z nich są nie-
samowitymi dziełami sztuki. Wraz
z Anthonym wybraliśmy kilka, które
według nas były charakterystyczne.
Zainspirowani precyzyjnością wyko-
nania, dzięki której twarze owych
lalek były niezwykle realistyczne, po-
stanowiliśmy stworzyć sztukę, którą
napisał właśnie Anthony.
Mieliśmy okazję widzieć
Cię w dwóch monodramach, czy
w kolejnym sezonie też będziesz
występowała w tego typu sztu-
kach, czy może zobaczymy Annę
Skubik w większej produkcji?
Oczywiście ciągle pracuję we
Wrocławskim Teatrze Lalek i jestem
obsadzana również w sztukach,
w których bierze udział większość
zespołu, więc to nie jest tak, że pra-
ca nad monodramami jest jakąś
izolacją od reszty. Myślę jednak, że
taki monodram daje większe możli-
wości ekspresji i wyrażenia pewnych
osobistych potrzeb, przetworzenia
ich w sposób artystyczny. Nie będę
ukrywać, że mam kilka swoich po-
mysłów, ale teraz bardzo chciałabym
pracować z grupą, także te moje mo-
nodramy będą musiały troszkę po-
czekać.
Skąd czerpiesz inspiracje do
kreowania takich a nie innych wi-
zerunków?
Tak naprawdę inspiracją może
być wszystko. Zarówno różne sy-
tuacje życiowe jak i pytania, które
gdzieś tam we mnie głęboko się ro-
dzą; to mogą być ludzie, których spo-
tykam; spektakle, które oglądam.
Źródeł jest wiele i są wszędzie.
W czym zatem zobaczymy
Cię w nowym sezonie?
Niestety, nie znam jeszcze do-
kładnego planu, jaki ułożył dyrektor,
pan Roberto Skolmowski. Mam jed-
nak nadzieję, że będę miała szansę
zrealizować kilka swoich pomysłów.
Rozmawiała Joanna Figarska
Fot. Paweł Kozioł
28
Żeby zostać gwiazdą muzyki nie trzeba umieć śpiewać. Właściwie niewiele trzeba umieć. Wystar-czy zaistnieć w mediach, wywołać jakiś skandal, dajmy na to nie założyć majtek. Przecież wszystko – w tym głównie głos – da się zmiksować, wyszlifować i zagłuszyć syntezatorem. Tylko nie głupotę,
ale to już osobna kwestia.
Płyty gramofonowe były o wiele bar-
dziej wymagające. One nie znosiły
fałszów, nie znosiły też beztalencia.
Inna sprawa, że nie musiały, bo kie-
dyś za śpiewanie brali się najlepsi.
To nie znaczy, że dziś prawdziwych
muzyków już nie ma. Są, lecz nie-
stety giną w natłoku pseudoarty-
stów, półnagich, giętkich gwiazdek
i raperów przekonywujących, że za-
biorą dziewczyny do „candy shop”
i zrobią z nimi rzeczy nieziemskie!
Czar starej, trzeszczącej płyty też
zniknął. Teraz możemy słuchać
dźwięków w super jakości. Nawet
w super-super jakości. Zmieniło się
też podejście do fanów. Dziś można
oficjalnie powiedzieć, że ma się ich
w poważaniu, wysłać ich do diabła
i kazać sobie płacić za zdjęcia i au-
tografy. A przecież jeszcze głodni
wielkiego talentu Jana Kiepury mo-
gli liczyć na...
...koncert z balkonuhotelu „Bristol”, z dachu samocho-
dowego lub z okna w pociągu. Wi-
tany entuzjastycznie przez tłumy,
w przeciwieństwie do współcze-
snych „gwiazd”, rzadko odmawiał
kontaktu z wielbicielami. Pomimo
występów w największych operach
(Wiedeń, Paryż, Berlin, Budapeszt…)
u boku najsłynniejszych śpiewaków
(Jeritzy, Slezaka, Eggerth…) nigdy
nie zapomniał o swojej publiczno-
ści. Wielbiciele zaś odwzajemnili
się ogromnym szacunkiem i przy-
wiązaniem, czemu wyraz dali na
pogrzebie wielkiego tenora. W kon-
dukcie pogrzebowym Kiepury szły
tysiące warszawiaków, a na grobie
na Powązkach do dziś stawiane są
świeże kwiaty.
Na tym samym cmentarzu spo-
czywają prochy Hanki Ordonówny,
wybitnej piosenkarki, tancerki i ak-
torki dwudziestolecia międzywojen-
nego.
Miłość ci wszystko wybaczyz filmu Szpieg w masce, to chyba
najbardziej znany szlagier Ordo-
nówny, który pozwolił jej zapisać
się drukowanymi literami w historii
muzyki. Swym oryginalnym głosem
śpiewała „wszystko przemija, wiem
to…” – nie mogła chyba jednak
przypuszczać, jak szybko zgaśnie jej
wyjątkowy talent i trudny do ukrycia
wdzięk. Podczas wojny Ordonówna
najpierw przetrzymywana była na
Pawiaku (skąd wydostał ją mąż),
a potem zesłana do łagru w Uzbe-
kistanie. Po podpisaniu układów
polsko-radzieckich w 1941 roku wy-
jechała najpierw do Indii, a potem
do Libanu, gdzie zmarła zaledwie
dziewięć lat później na gruźlicę.
W 1989 roku prochy wykonawczyni
piosenek Na pierwszy znak („Pierw-
szy znak, gdy serce drgnie, ledwo
drgnie, a już sie wie…) i Ada to nie
wypada zostały sprowadzone do
Polski. Czar Ordonówny, jej wyjątko-
wy głos i urok osobisty urosły wręcz
do rangi symbolu, który porównać
można chyba tylko z czarem Euge-
niusza Bodo, który bez skrępowania
przyznawał: „już taki jestem…
…zimny drań”przyprawiając słuchaczki przed ra-
dioodbiornikami o drżenie kolan.
Nie wszyscy jednak wiedzą, że wy-
promowane przez niego piosenki,
przy których podrygiwały kolejne
pokolenia, to filmowe szlagiery.
W okresie międzywojennym Bodo
zagrał bowiem w trzydziestu pro-
dukcjach, które w znakomitej więk-
szości były komediami muzycznymi.
Do tych najbardziej znanych przebo-
jów należałoby zaliczyć fokstrot Ach
te baby, który rozbrzmiewał w filmie
Zabawka; Sex appeal i Umówiłem
Płyta kurzem przykryta
29
się z nią na dziewiątą – oba z filmu
Piętro wyżej, czy wspomniany już
Zimny drań, do którego Bodo przy-
znał się w Pieśniarzu Warszawy. Ten
ostatni przebój doczekał się wielu
muzycznych interpretacji; sięgali po
niego m.in. Bohdan Łazuka, Andrzej
Zaucha, a sam refren wykorzystała –
choć należałoby się zastanowić nad
słowem „zhańbiła” – współcześnie
grająca Grupa Operacyjna. Swoją
interpretację nagrał też posiadacz
jednego z najpiękniejszych baryto-
nów w powojennej historii muzyki
polskiej. Mieczysław Fogg – to...
...w nim kochały się nasze babcie, z łezką w oku podśpiewując „to
ostatnia niedziela, dzisiaj się roz-
staniemy, dzisiaj się rozejdziemy na
wieczny czas”. Fogg ze swoim cza-
rującym głosem towarzyszył fanom
muzyki przez ponad sześćdziesiąt
lat, podczas których zagrał blisko
szesnaście tysięcy koncertów! Nie
liczymy tu tych, danych na baryka-
dach czy w schronach podczas II
wojny światowej, gdy swym głosem
wspierał walczących warszawiaków.
Sam tez brał udział w walkach, za co
został odznaczony Krzyżem Zasłu-
gi z Mieczami. Fogg, podobnie jak
Bodo, nie stronił od występów na
wielkim i małym ekranie. W jednym
z odcinków kultowego serialu Dom
zagrał…. samego siebie, właścicie-
la kawiarni Cafe Fogg, którą przez
kilka lat prowadził przy Marszałkow-
skiej 119. Część z tych wspomnień
znajdziemy w książce Od palanta
do belcanta, lekturze idealnej dla
miłośników starej Warszawy, dla
melomanów muzyki pisanej przez
duże „m”.
Tych, którzy nie potrafią zako-
chać się „starej płycie” do książki
też odsyłam. Skrywa ona pełno
tajemnic oraz jest świadectwem
prawdziwego oddania się muzycz-
nej pasji. Pozwala też uświadomić
sobie coś, o czym często zapomina-
my. Przeszłość tworzymy na bieżą-
co, a muzyka jest jedną z tych dzie-
dzin, które na trwale zapisują się na
kartach historii. Za to ocenią nas
przyszłe pokolenia. I chyba wolała-
bym, żeby w pamiątkach po babci
moje wnuki znalazły płytę Mieczy-
sława Fogga niż roznegliżowane fot-
ki Dody Elektrody.
Agnieszka Oszust
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
30
Powyższe słowa to cytat o szesnastoletniej Glorii z piosenki, którą przed kilkunastu laty wykony-wał wrocławski zespół Guru. Grupa ta zdążyła wydać jeden album, dokładnie 16 lat temu, stąd też warto dowiedzieć się więcej na temat zapomnianej dziś kapeli. Rozmówcą jest Marek „Georgia”
Pieczara, aktywny muzyk, dawny wokalista Guru, dobry kolega i współpracownik Jana Borysewicza, uczestnik wielu projektów muzycznych.
Szymon Makuch: Pochodzisz
z Wrocławia, jak wyglądały Twoje
pierwsze kontakty z muzyką?
Marek Pieczara: Jestem sy-
nem górala i matki warszawianki,
urodzonym we Wrocławiu. Mam
przepiękne zdjęcie z przedszkola,
kiedy dostałem mały, miniaturowy
fortepian. Potem rodzice zaczęli mi
kupować instrumenty, a od trzeciej
klasy szkoły podstawowej grałem
na akordeonie.
Kto wymyślił zespół Guru?
Nazwę wymyślił Mogiel (An-
drzej Mogielnicki – przyp. red.). Był
też taki prawdziwy guru, Niemiec,
nie pamiętam nazwiska, pewnie już
zresztą nie żyje albo ma ze 115 lat.
Mieszkał 15 lat w Tajlandii, aż stał
się prawdziwym guru. Fantastyczny
facet.
Jak wyglądały początki
zespołu?
Guru powstało w 1994 roku.
Zaraz potem nagraliśmy płytę. Mo-
giel to wszystko załatwiał za własne
pieniądze. Uznał, że spotkał mło-
dych, fajnych ludzi z energią - mnie,
Stinga (Marek Popów – przyp. red.)
i braci Olszewskich. Ci ostatni byli
świetnymi muzykami, ale jeden
z nich przez chorobę musiał zrezy-
gnować. Stingu to moim zdaniem
jeden z najlepszych gitarzystów
w kraju.
Jak przyjmowała was pu-
blika?
Ja kiedyś rządziłem tym mia-
stem. W tamtych czasach nie było
DJ-ów, więc w knajpach grywaliśmy
dużo. Poznałem tu Ciechowskie-
go, był bardzo zachwycony nami.
W okolicy byliśmy „debeściaki”.
Były nawet wywiady dla radiowej
trójki. To były cudowne czasy czy-
stego grania. Pełna radość muzyki,
energia na koncertach, zdecydowa-
nie większa niż na płycie. Żałuj, że
nie słyszałeś.
Mieliście na koncie jakieś
teledyski czy nagrania w me-
diach?
Był teledysk, telewizyjna jedyn-
ka robiła klipy. Mogiel wysłał naszą
piosenkę, która w wielu miastach
była na pierwszych miejscach list
przebojów (Kochać cię nie mogę).
Utwór oceniany był przez jury, które-
go opinia nas rozśmieszyła. Wysłali
informację, że piosenka jest banal-
na i nie chcą jej. Mogiel wysłał inny
kawałek (O mamo), reżyserem tele-
dysku był Maciej Dejczer, kręciliśmy
to w jednym z warszawskich ośrod-
ków. Klip podobno był w telewizji,
ale osobiście go nie widziałem.
Pewnie leży gdzieś w archiwach, lu-
dzie mówili mi, że go widzieli. Może
poproszę Mogielnickiego, by poszu-
kał tego teledysku.
Co sądzisz dzisiaj o albumie
Guru?
Generalnie chciałem, żeby
brzmiało to inaczej. Mogielnicki zro-
bił błąd, wpuścił do aranżacji Stinga
i Mietka Jureckiego. Kiedy po dwóch
tygodniach usłyszałem w studiu te
utwory, to nie podobały mi się, nie
były one konsultowane ze mną jako
kompozytorem. Do dziś wypominam
to Mogielnickiemu. Byłem zły z tego
„Ona ma tyle lat, ile ma procent wino…”
31
powodu. Chciałem, żeby to mocniej
brzmiało. Co ciekawe, nawet Janek
Borysewicz chce zagrać Kochać cię
nie mogę na nowo, w mocniejszej
wersji. Zaprezentował mi fragment,
to będzie świetne. Dzisiaj mam eg-
zemplarz tego albumu, niektórzy
chcieli mi dać za to duże pieniądze,
ale ja go nie oddam.
Dlaczego przestaliście
grać?
To wyszło dziwnie, graliśmy
wiele koncertów, supportowaliśmy
m.in. Perfect. Udzielaliśmy wywia-
dów. Nagraliśmy nawet drugi mate-
riał, który jednak nie został wydany.
Jeden z utworów zamierzam wyko-
rzystać na swojej solowej płycie.
Nie udało się dlatego, że chłopaki
nie chcieli jechać do Warszawy.
Gdybym został tutaj, to przepadł-
bym, a dziś mam na koncie udział
na siedmiu fajnych płytach. Chłopa-
kom z zespołu wydawało się, że jest
dobrze, że granie supportów jest
super i wystarczy. Wystraszyli się tej
Warszawy.
Wojtek Olszewski, wasz per-
kusista, to jeden z założycieli
zespołu Ivan i Delfin…
Nie znam się na tym, ale pa-
miętam, kiedy mieliśmy występ na
Starówce Warszawskiej, w jakimś
klubie łazili z Ivanem i w końcu wy-
skoczyli ze słynnym rockowym nu-
merem… (śmiech). Grali kiedyś jako
support przed Lady Pank na Świę-
cie Pieroga w jakiejś miejscowości.
Muzycy Lady Pank byli strasznie ob-
ruszeni, zwłaszcza Kuba Jabłoński
i Krzysztof Kieliszkiewicz, że wpuści-
łem ich do nas, ale gdy wytłumaczy-
łem, że to kumple z zespołu, to się
uspokoili. Stingu grał też w niezłych
kapelach, m.in. z Marcinem Rozyn-
kiem. W końcu więc chłopaki ruszyli
w świat.
Czuć w Tobie sentyment
do Guru, grasz wciąż piosenki
z tamtych lat?
Tak, co ciekawe, wielu fanów,
którzy zainteresowali się mną w cza-
sach współpracy z Lady Pank, prosi-
ło mnie, bym przerobił stare kawał-
ki na gitarę akustyczną, żeby teraz
podczas występów je grać. Obec-
nie śpiewam Kochać cię nie mogę,
Krew i Glorię. Generalnie bardzo mi
miło, że ktoś chce wciąż rozmawiać
o Guru. To było moje dziecko, bar-
dzo się cieszyłem, przez trzy dni nie
spałem, kiedy wydaliśmy płytę.
Myśleliście o reaktywacji?
Myślałem o tym, ale nie spie-
szy mi się, więc może po solowej
płycie wrócę do tego pomysłu. Może
zadzwonię do Stinga i zrobimy Guru
2. Myślę, że to może zaskoczyć,
zwłaszcza że wśród fanów Lady
Pank jest masa fanów Guru. Dostali
ode mnie nagranie płyty, niektórym
się spodobało. Parę lat temu zapro-
siłem Stinga, żeby zagrał ze mną we
wrocławskim klubie.
Grałeś z różnymi muzykami,
np. z zespołem Test Fobii, znanym
raczej jako kapela metalowa. Jak
to wyglądało i w jakich innych
projektach uczestniczyłeś?
To była ciekawa historia. To były
lata 1985-1986. Zespół rozpadł się
na dwie grupy. Test Fobii i Test Fo-
bii/Kreon. Śpiewałem w tym pierw-
szym, czyli odłamie, który nie łamał
krzyży (aczkolwiek katolikiem nie
jestem). Ja zresztą tylko śpiewa-
łem, ideologia mnie nie obchodzi-
ła. Wystąpiliśmy nawet w Jarocinie
w 1986 roku. Bardzo dobrze nas
przyjęto. Potem nagraliśmy w stu-
diu Polskiego Radia na Myśliwiec-
kiej pięć numerów. Grywaliśmy we
wrocławskim Pałacyku, który wtedy
promował niektóre kapele. Organi-
zowali konkurs, który wygraliśmy
właśnie my. Wokalista Kreon/Test
Fobii Zaran był wręcz wściekły. My-
ślał wtedy, że jest wielką gwiazdą,
ale jeszcze nią nie był - to go chyba
zgubiło. Po drodze brałem też udział
w bluesowym projekcie Lucky Lol.
Wystąpiliśmy nawet na festiwalu
w Opolu w latach 90. Parę dni przed
festiwalem dostałem tekst, nie było
łatwo. Ja Łomnickim nie jestem,
by w pięć minut nauczyć się tekstu
i jeszcze dobrze zinterpretować.
Występowałem też z Guitar Shop
Leszka Cichońskiego, graliśmy kon-
cert we Frankfurcie, było niezłe sza-
leństwo. Grał tam m.in. Cichoński,
Krzaklewski (znany potem z Perfec-
tu), Kapłon z TSA. Zaśpiewałem też
z Markiem Raduli na płycie w hoł-
dzie dla Tadeusza Nalepy. Problem
tkwił w tym, że znałem teksty, ale
muzyka, którą otrzymałem, była
32
całkiem inna od tego, co grał Radu-
li. Do dziś grywam w klubach utwór
Co to za człowiek. Robiłem nawet
chórki Piaskowi. Na płycie Hej Jim-
mi nagrałem też z Borysewiczem,
Pilichowskim i Jabłońskim Power of
Soul Hendrixa. Na początku byłem
przekonany, że żaden biały nie da
rady tego zaśpiewać. Trzeba było
sporządzić wersję, którą można za-
śpiewać. I to mi się udało, zrobiłem
to „na biało”.
W jakich krajach grywałeś?
Najczęściej w Stanach Zjedno-
czonych, przede wszystkim z Lady
Pank, a także w ramach projektu
Kukiz & Borysewicz. Byłem w USA
kilkanaście razy. Fajny kraj, ludzie
się do siebie uśmiechają, nie to co
u nas.
Masz na koncie nawet sup-
port przed Joe Cockerem…
Graliśmy wtedy ze Stingiem na
gitarach akustycznych. Dostałem
propozycję nie do odrzucenia. Nie
miałem okazji go poznać, jego me-
nadżer powiedział, że nawet papież
nie może do niego wejść (śmiech).
Poznałem za to przepiękne kobiety,
które śpiewały dla niego chórki.
Jednym z ważnych punktów
w twojej karierze były występy
z duetem Kukiz-Borysewicz…
Grałem z nimi na gitarze aku-
stycznej i śpiewałem. Z Borysewi-
czem znam się od lat 80. To ciekawa
historia, gdyż wcześniej z Borysewi-
czem byłem skłócony, bo odmówi-
łem mu przyjazdu na koncert. Któ-
regoś dnia zadzwoniłem do niego
i kazał przybywać natychmiast do
studia. Jeśli dobrze się wsłuchasz,
to wszystkie drugie wokale i chórki
na ich płycie śpiewałem ja. Świetnie
się pracowało przy nagrywaniu ma-
teriału z Rafałem Paczkowskim.
W twojej biografii muzycznej
są też występy w Lady Pank. Jak
wyglądała ta współpraca?
Grałem z nimi przez cztery
lata. Nie byłem jednak oficjalnym
członkiem zespołu, powiedziałem to
wprost Janowi, że gram jako gość.
Borysewicz chciał, bym był w ze-
spole. Miałem wspomagać wokal
Panasewicza, bo on już trochę słab-
nie. Poza tym grałem na gitarze aku-
stycznej. Nagrałem z nimi albumy
Teraz i Strach się bać.
Jan Borysewicz to kontro-
wersyjny człowiek. Alkohol,
używki, fani zarzucają mu total-
ne olewanie publiki. Jak Ci się
z nim pracowało?
Parę razy miałem przyjemność,
podkreślam – przyjemność, słucha-
nia, jak Janek na trzeźwo grał so-
lówki. Zagrał wtedy tak, że wszyscy
na kolana padli. On jest wielki, nie
mówię tego tylko z powodu wspól-
nej pracy. Spotykam się z wieloma
muzykami, wszyscy mówią, że gdy-
by mieli taki dar jak Jan Borysewicz,
to by dbali o niego. On tego nie robi.
Kiedy mu się chce, to jest wielki. To
trudny charakter, nieraz musiałem
gasić wewnętrzne spory w zespole.
Nieraz grywamy sobie w domu czy
jakimś studiu we dwójkę, to ogrom-
na przyjemność.
Brałeś udział w kilku pro-
jektach filmowych. Na czym to
polegało?
Obscuratio to była etiuda fil-
mowa niemieckiego reżysera, który
postanowił nakręcić ją we Wrocła-
wiu. Był to film niemy, do którego
śpiewałem w tle, naśladując Elvi-
sa. W serialu Wiedźmy nagraliśmy
piosenkę do tekstu Mogielnickiego
i muzyki Borysewicza. Nagranie
jest tragiczne, ale cała warszawska
Praga to teraz śpiewa. Wziąłem też
udział w projekcie teatralnym. Reży-
serował to Sylwester Chęciński dla
Teatru Telewizji. Kręcił to we Wro-
cławiu. Janusz Gajos grał główną
rolę w tej sztuce. Miałem zagrać na
fortepianie, ubrany w stylu lat 50.
Ciągle mówili, że to nie to, musia-
łem powtarzać. Poprosiłem o 10
minut przerwy, żeby coś skompo-
nować. Po przerwie wracamy, za-
czynam grać, wtedy reżyserowi się
spodobało. Nazwałem ten kawałek
Pocałunek mgły.
Od dziesięciu lat mieszkasz
w Warszawie. Dlaczego wyje-
chałeś?
Żeby coś osiągnąć. Czym Nowy
Jork dla świata, tym Warszawa dla
naszego kraju. Musiałbym mieć mi-
liony złotych, by siedzieć we Wrocła-
wiu i coś zawojować. Kiedyś po pro-
stu stwierdziłem, że trzeba wyjechać
- wziąłem gitarę, trochę ciuchów,
pojechałem „na wariata”. Przez dwa
33
miesiące mieszkałem w pokoiku
dwa na dwa metry i pracowałem
jako terapeuta muzyczny. Po pół
roku wynajmowałem już mieszkanie
na starówce. A potem poszło…
Ostatnia piosenka na albu-
mie Guru to epitafium dla pewne-
go klubu. Jakiego?
Rura Jazz Club. To właśnie
tam zacząłem grać, kiedy zrezy-
gnowałem ze szkoły muzycznej.
Żeby wejść w środowisko, zatrud-
niłem się w Rurze jako kelner. Gra-
no tam wtedy wszystko – blues,
rock, jazz. Jako kelner poznałem
wrocławską branżę muzyczną, by-
wało tam wielu muzyków, nie tylko
z Wrocławia.
Który z projektów muzycz-
nych uważasz za najciekawszy?
Pod względem pracy na pew-
no Kukiz-Borysewicz. Niektórzy
z branży wciąż mówią, że dzięki
mnie ta płyta była dobra. Pierwszy
koncert, jaki graliśmy wtedy w Olec-
ku, nie obył się bez trudności. Ku-
kiz zadzwonił, że go nie będzie, no
to zaśpiewałem cały koncert. Pięć
centymetrów od mojej głowy upadł
śrubokręt jakiejś fanki Kukiza. Led-
wo przeżyłem ten występ. Ogólnie
dzięki tej płycie Piersi znowu zaczę-
ły grać i zdobywać popularność.
Masz w planie solową
płytę. Co możesz o niej powie-
dzieć?
Pierwotnie w planie miał być
to wspólny album Borysewicz-Pie-
czara, ale nic z tego nie wyszło,
więc staram się indywidualnie. Na
pewno zaproszę Jana do nagrań.
Planuję współpracę z Nowakiem,
Styczyńskim, Mogielnickim, a tak-
że Olewiczem. To ciekawy projekt,
na którym będą też piosenki z re-
pertuaru Guru. Chcę, by wyszło to
w tym roku, ale nie spieszę się, naj-
ważniejsze, żeby dobrze brzmiało.
Jestem pewny, że to będzie dobra
płyta i nie przejdzie bez echa. Nawet
odchudzam się od dwóch miesięcy,
by dobrze wyglądać (śmiech).
Mówiłeś, że pracowałeś
jako terapeuta…
Tak, przez dwa lata byłem te-
rapeutą muzycznym w MONAR-ze.
Grałem też koncerty dla narko-
manów. Poznałem tam wokalistę
Oddziału Zamkniętego Krzysztofa
Jaryczewskiego. Też spotykał się
z uzależnionymi.
W środowisku muzycznym
alkohol i używki to chleb po-
wszedni. Zdarzało ci się grać
pod ich wpływem?
To jest bardzo indywidualna
kwestia, reakcja człowieka. Lubię
sobie zaśpiewać po whisky. Grając
z Lady Pank alkohol był także przed,
w trakcie i po koncercie. Ale to nie
było pijaństwo. Młodzież musi mieć
parę fajnych akcji, ale zależy to od
sytuacji, w których poznajesz jakieś
nowe rzeczy, np. narkotyki. Dzisiaj
młodzi biorą jakieś dopalacze, to
jakiś rzut dziczy na otwarte sklepy
z promocją. Przeraża mnie to, nie
mają o tym zielonego pojęcia, byle-
by tylko była jazda, nic więcej. Coś
strasznego…
Nie jesteś zbyt medialnym
człowiekiem. Nie starasz się
zdobywać popularności?
Wręcz przeciwnie, dwóch pa-
parazzich już oberwało, bo chcieli
robić zdjęcia. W Warszawie szyb-
ko się informacje roznoszą. Mnie
nie kręci bycie w prasie brukowej,
mam na temat popularności inny
pomysł, ale go nie zdradzę. To nie
są celebryckie zdjęcia itp. Po uzy-
skaniu złotej płyty przez Strach się
bać jakiś dziennikarz chciał ze mną
gadać w knajpie, ale nie miałem
na to ochoty. Powiedziałem, że nie
jestem gwiazdą i mam to gdzieś,
nie potrzebuję zdjęć, wywiadów itd.
Wolę być z boku.
Jak często bywasz we Wro-
cławiu?
Od dziesięciu lat mieszkam
w Warszawie, a tutaj bywam raz na
rok, czasem częściej. Zamierzam
bywać teraz jeszcze więcej, chcę po-
szukać utalentowanych muzyków.
Rozmawiał Szymon Makuch
34
Nie trzeba być literaturoznawcą, by bez większych problemów dostrzec różnicę między powieścią współczesną, a jej poprzedniczką z XIX wieku. Nie da się ukryć, że daleko padło jabłko od jabłoni.
Czasem mam wręcz wrażenie, że to dwa całkiem różne gatunki literackie. Czy miałoby to oznaczać, że klasyczna powieść zginęła i jedynie wiatr rozrzuca jej popioły po świecie? Otóż nic z tych rzeczy!
Epika, jaką znamy z XIX wieku nie
tyle przetrwała, ile odrodziła się
w podgatunku, jakim jest powieść
fantasy. Mało tego, w niejako natural-
ny sposób udało się jej zawłaszczyć
podstawowe cechy głównego źródła,
z którego wykształciła się powieść –
eposu. By to sobie uświadomić, nale-
ży cofnąć się w czasie o wiele setek
lat…
Jak pamiętamy, epos posiadał
wiele wyróżniających go cech, z cze-
go trzy możemy uznać za konsty-
tutywne: musiał być pisany stylem
wysokim, opowiadać o wielkich czy-
nach wspaniałych bohaterów oraz
zawierać tak zwany świat naddany
(na przykład świat bogów w eposach
Homeryckich). Warunki te spełniał
każdy z wybitnych bohaterskich po-
ematów od historii Gilgamesza, przez
utwory Homera i eposy średniowiecz-
ne, aż po Pana Tadeusza. Ten ostatni
tytuł pojawił się tutaj nie przypadko-
wo – to nie tylko wybitny przykład
tego gatunku, ale epopeja z XIX wie-
ku, a więc stulecia, w którym epos
zmarł śmiercią naturalną. Wyparła
go powieść, nazwana pierwotnie epo-
peją mieszczańską. Nie było w owym
określeniu dużego nadużycia, wszak
podobieństw nie brakowało. Poczy-
nając od wysokiego stylu, dużej roli
narratora oraz niezwykle rozbudo-
wanego i szczegółowo opisanego
świata, a kończąc na umieszczeniu
czasu akcji w ważnym dla danej spo-
łeczności momencie i elitarności bo-
haterów. Rzecz jasna nie wszystkie
te cechy musiały występować w każ-
dej powieści, a i nie każda powieść
do miana epopei aspirowała. Można
jednak wymieniać wiele dzieł literac-
kich, które w dużej mierze spełniały
powyższe kryteria. Oto kilka przykła-
dów: Wojna i pokój Lwa Tołstoja, Ci-
chy Don Michaiła Szołochowa, Chłopi
Władysława Reymonta, czy nazwane
epopeją ziemiańską Noce i Dnie Ma-
rii Dąbrowskiej. Niektórzy badacze do
zbioru epopej włączali także Władcę
Pierścieni Johna Ronalda Reuela Tol-
kiena. I w tym właśnie punkcie do-
chodzimy do interesującego nas za-
gadnienia, a więc powieści fantasy.
Już na wstępie muszę zaznaczyć,
że tak samo jak nie każda powieść
zasługiwała na miano epopei, tak
nie należy się ono wszystkim książką
fantasy. Nie chcę także pisać o prze-
analizowanym chyba na wszystkie
możliwe sposoby Władcy Pierścieni.
Wolę skupić na dwóch mniej znanych,
a doskonałych sagach, które z czy-
stym sumieniem mogę nazwać epo-
peją: Malazańskiej Księdze Poległych
Stevena Eriksona i Pieśni lodu i ognia
George’a Martina. Obie niezwykle
kunsztowne, obszerne, obejmujące
po kilka tysięcy stron i sięgające głę-
boko do najlepszych tradycji eposu.
Nie chodzi mi tutaj tylko o ambicje
„stworzenia własnego świata”: jego
bohaterów, legend, historii, geografii,
nasycenie go magią i niezwykłością,
wyjaśnienie rządzących nim praw
(to esencjonalnie epiczne), ale także
o wykorzystywanie pewnych kano-
nicznych konstrukcji mitycznych, po-
wtarzających się w legendach więk-
szości kultur. Po kolei jednak.
Zapomniane dzieci eposu
35
Świat przedstawiony. I Martin,
i Erikson mają ambicję opisania wła-
snej, autorskiej rzeczywistości i to
w sposób, że się tak wyrażę, pełny.
Tworzą oni światy o przebogatej kul-
turze, wypełnionej wydarzeniami,
długiej na wiele tysięcy lat historii,
oryginalnej faunie i florze. Loku-
ją w nich zbiorowiska ludzkie, całe
kraje i kontynenty, różniące się od
siebie religią, architekturą, sposo-
bem ubierania, warunkami geogra-
ficznymi i przede wszystkim kulturą.
Szczególnie ważna wydaje się tutaj
religia, która w obu tych sagach two-
rzy swoisty świat naddany – boską
rzeczywistość. To od bóstw, niczym
w eposach Homeryckich, zależna
jest egzystencja śmiertelników, to
one ustalają reguły gry. Rzecz jasna,
śmiertelnicy nie raz potrafią wpro-
wadzić zamęt w ich postępowanie,
czasem krzyżować szyki (szczegól-
nie jest to widoczne w Malazańskiej
Księdze Poległych), co jednak nie
zmienia faktu, że są oni zależni od
decyzji i planów bogów, czy innych
pradawnych istot o ogromnej mocy.
Obie powieści odznaczają się także
elitarnością bohaterów. Opowiada-
ją o losach jednostek wyjątkowych:
królach, herosach, ważnych damach,
legendarnych istotach, wybitnych
wojownikach, półbogach, a czasem
nawet samych transcendentnych.
Mimo że oba autorskie światy różnią
się od siebie jak ogień i woda, na opi-
sanym wyżej poziomie ogólności, wy-
kazują wiele podobieństw, nie tylko
ze sobą nawzajem, ale także z naj-
słynniejszymi eposami takimi jak:
Iliada i Odyseja, Niedola Nibelungów,
Starsza Edda, Pieśń o Rolandzie czy
Beowolf.
Owe zależności są także wi-
doczne w innej sferze. Otóż powie-
ści fantasy, szczególnie ich wybitne
przedstawicielki, czerpią z tradycji
epicznej niezwykle wiele schematów
i rozwiązań fabularnych. Opisanie
ich wszystkich byłoby materiałem
na obszerną książkę, dlatego przy-
toczę tylko kilka przykładów. Weźmy
motyw krwawych godów, których
najsłynniejszy chyba przykład może-
my odnaleźć w Niedoli Nibelungów,
kiedy to Burgundowie zostają wy-
mordowani podczas uczty u Hunów.
Identyczne niemal rozwiązanie zasto-
sował George Martin w trzeciej czę-
ści swojej Pieśni lodu i ognia, gdy król
Robb Stark i jego poplecznicy giną na
uczcie weselnej u lorda Frey’a. Cieka-
wy wydaje się również motyw wilka
lub szczerzej zmiennokształtności,
który przejawia się w najróżniejszych
mitologiach od greckiej (choćby mit
o Likaonie) i germańskiej (słynni ber-
sekerzy, wierzący w swoje spokrew-
nienie z wilkami i niedźwiedziami),
a kończąc na wspomnianych po-
wieściach fantasy właśnie. Mam tu
namyśli magiczny związek Starków
z ich wilkorami u Martina oraz histo-
rię Togga i Fanderey z Malazańskiej
Księgi Poległych. Albo wątek o prze-
noszeniu dusz wybitnych jednostek
przez zwierzęta powtórzony w historii
Coltaine’a z sagi Eriksona…
Tego typu porównania można
by mnożyć bez końca i, jak powie-
działem, napisać na ich temat nie
jeden opasły tom. Celem niniejszego
artykułu jest jednak wyłącznie zasy-
gnalizowanie owych podobieństw
i skłonienie do poważniejszego zaję-
cia się powieściami fantasy nie jako
rozrywką dla nastolatków, ale jak
gatunkiem, który przechował w so-
bie wiele cech dawnej epiki i który,
jako naturalny spadkobierca eposu,
wcale nie musi ustępować tak zwa-
nej literaturze wysokiej. Warto o tym
pamiętać i zamiast kiwać z politowa-
niem głową na widok osobnika z fan-
tastyką w rękę, pożyczyć ją do niego.
Przypadkiem może się okazać, że
ma ona w sobie więcej, niż mogliby-
śmy się spodziewać.
Paweł Bernacki
36
Premiera Roku.
Christopher Nolan
znowu to zrobił.
Wydawało Wam się, że Memento
i Prestiż imponowały brawurowym
scenariuszem? Incepcja to speł-
niony sen kinomana. Sen w śnie...
w śnie... w śnie.
Incepcję ogląda się świetnie,
z każdą minutą coraz lepiej, ale
prawdziwe oblicze film ukazuje do-
piero wtedy, gdy zacznie się o nim
gadać. To potwór stworzony do
interpretacji. Łatwo go opisać po
prostu jako „nowy Nolan”. Znów
mnożenie warstw i zabawa z nimi
staje się podstawą całego kinowe-
go doświadczenia. Znów autor bez-
czelnie oszukuje widzów, z każdą
sceną uciekając na wyższe piętro,
wykręcając się od ostatecznych wy-
jaśnień, próbując zgubić odbiorcę.
Tymczasem postaci same mówią
o tym, jak działa oszukiwanie lu-
dzi, oszukują też sami siebie, brną
w swoje własne konflikty coraz głę-
biej. Sprytne!
To jeden z najlepszych sce-
nariuszy, jakie ostatnio powstały,
według mnie stawiający Nolana
obok Quentina Tarantino czy Char-
liego Kaufmana. Jak na Hollywood
bardzo skomplikowany, ale też po
Hollywoodzku epicki i przystępny.
Wszystkie założenia fabuły zostają
jasno wytłumaczone. Chodzi o wła-
mywanie się ludziom do głów, kiedy
śpią, i manipulowanie ich psychiką.
Co dalej? Dużo. Jedną z warstw filmu
jest kino akcji w stylu Bonda. Sama
w sobie - nie powala. Mamy bijaty-
ki, dowcipy, pościgi, ale to wszyst-
ko - gdy tylko wejdziemy w historię
głębiej - przestaje mieć wielkie zna-
czenie. Kluczowa jest inna warstwa.
Warstwa osobista. Próba zgłębienia
psychiki głównego bohatera. Brzmi
banalnie, ale gwarantuję, że szybko
się gmatwa i pytanie „Co jest praw-
dą?” zadacie sobie nie raz.
Czy w Incepcji każdy znajdzie
coś dla siebie? Powinno tak być. Mo-
żemy śledzić, w jak niezwykły spo-
sób opowiadana jest historia. Mo-
żemy śledzić, co przeżywa bohater
DiCaprio. Możemy się ekscytować
sensacyjną intrygą. Wsłuchiwać się
w pompatyczny soundtrack. Zachwy-
cać się zdjęciami - choć ich styl jest
już charakterystyczny dla Nolana (re-
alizm, mało ingerencji komputera),
nigdy nie był tak efektowny. Są też
aktorzy, którzy wykonują swoją ro-
botę koncertowo. Wybija się genial-
ny Joseph Gordon-Levitt. On ciągle
nie jest superstarem, ale niedługo
będzie i musicie się do niego przy-
zwyczajać. Pozostali – dobrze lub
bardzo dobrze. Aktorstwo wznosi na
wyższy poziom obraz, który gorzej
zagrany mógłby odkryć przed nami
wiele wad. Bo Incepcja ma wady,
ale przy tym ogromie pozytywów na-
prawdę łatwo je przeoczyć. To jeden
z najoryginalniejszych pomysłów na
film, jaki widziałem, a przełożenie
go na obraz momentami onieśmie-
la. Mnie to wystarczy.
To świetnie, że dostajemy taki
film. Że Warner Bros. dał na niego
pieniądze, że się im zwróciło, że
ludzie dyskutują. To będzie obiekt
kultu. Nie tak jak Matrix... W innym
gronie. By zdobyć serce tłumów, bra-
kuje nieco „mojo” – poczucia humo-
ru, romansu, chwytliwych cytatów...
Ale rzesza kinomanów będzie wspo-
minać 2010 jako rok Incepcji. Nowy
klasyk i opus magnum Nolana.
Paweł Mizgalewicz
(więcej na http://filmowelowy.blox.pl)
Incepcja
37
Sezon 2009/2010 Wrocławski Te-
atr Lalek z całą pewnością może
zaliczyć do bardzo pracowitych i in-
tensywnych. Tuż przed samymi wa-
kacjami widzowie mieli okazję zo-
baczyć ostatnią z zaplanowanych
premier, czyli sztukę Obejmij mnie
w reżyserii Anthonego Nikolcheva.
Jest to monodram Anny Sku-
bik, znanej publiczności ze Złama-
nych paznokci. Rzecz o Marlenie
Dietrich, która tym razem wciela się
w rolę lalkarki. Barbara to dojrzała
kobieta od wielu lat nieprzerwanie
pracująca w teatrze lalek. Całym jej
światem jest scena, kukły i mario-
netki, a rytm dnia wyznaczają pró-
by oraz grane spektakle. Kobieta
swoje pozateatralne życie ograni-
czyła do minimum, czasem trudno
oprzeć się wrażeniu, że wręcz z nie-
go zrezygnowała. Jej zawód, a za-
razem największa pasja pochłania
całą uwagę i energię, wymagając
ogromnego zaangażowania. Jed-
nak czy to, co Barbara otrzymuje
w zamian, jest satysfakcjonują-
cym i współmiernym do włożonych
przez nią starań wynagrodzeniem?
Artystka, niczym w więzieniu, za-
mknięta jest w świecie sztuki, gdzie
może liczyć tylko na towarzystwo
lalek. Ludzie dla Barbary zdają się
nie istnieć. Przychodzi moment,
kiedy lalki ożywają i zaczynają mó-
wić oraz poruszać się niezależnie
od woli kobiety. Przeświadczona,
że tylko ona sama jest w stanie
tchnąć w nie ducha, teraz doświad-
cza czegoś niesamowitego. Lalki
żądają niezależności, respektowa-
nia ich zasad, okazywania należne-
go im szacunku, wreszcie chcą, by
przestano je identyfikować z twór-
czością dla dzieci. Barbara jest
zagubiona i przestraszona. Uświa-
damia sobie, że w zaistniałej sytu-
acji zaczyna pełnić rolę marionetki
i to nie ona pociąga za sznurki, ale
lalki, które dotąd podlegały jej wła-
dzy. Dochodzi do odwrócenia ról, co
dla aktorki oznacza stopniowe zbli-
żanie się ku obłędowi, który może
okazać się tragiczny w skutkach.
Anna Skubik miała stworzyć
postać dramatyczną, rozdartą, nie-
pewną i niestabilną emocjonalnie.
Zarówno w wykreowanie postaci
Barbary, jak i zapanowanie nad lal-
kami aktorka włożyła mnóstwo pra-
cy i energii. Jednak przez cały czas
trwania spektaklu coś mi w nim
„nie grało”. Przed Obejmij mnie
miałam okazję niejednokrotnie ze-
tknąć się monodramami i muszę
przyznać, że u Anny Skubik brako-
wało mi stopniowego uwalniania
i prezentowania widzowi swoich
zdolności, ekspresji i środków wy-
razu. Wydaje mi się, że zbyt szybko
doszło do „rozpakowania” postaci
i podania jej na talerzu publicz-
ności, co sprawiło, że pod koniec
zabrakło elementu niespodzianki.
A szkoda, bo konstrukcja sztuki
sprzyjała temu, by w pewnym mo-
mencie zaskoczyć
widza czymś eks-
tra, niespodziewa-
nie podnieść temperaturę o kilka
stopni i zachwycić. W ostatecznym
rozrachunku zachwytu zabrakło
i, stosując szkolną skalę ocen,
z czystym sumieniem mogę po-
wiedzieć, że Obejmij mnie to sztu-
ka dobra. Warto zwrócić uwagę,
że aktorce na scenie towarzyszyły
lalki (niektóre mające nawet kilka-
naście, czy kilkadziesiąt lat), które
pojawiały się w takich sztukach
Wrocławskiego Teatru Lalek, jak
Proces czy Franciszek. Sen eve-
rymana. Jest to dowód na to, że
żywot lalki nie musi dobiec końca
z momentem zdjęcia spektaklu
z afisza, o czym przekonuje się
bohaterka spektaklu Nikolcheva,
a razem z nią widzowie.
Monika Stopczyk
Lalek życie po życiu
38
A co mi tam,
taką ładną klamrę kompozycyjną
Wam i sobie zorganizuję. Rok temu,
w sierpniowym numerze „Kontra-
stu” zachwycałem się koncertem U2
na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Niedawno zaś do moich rąk trafiły
dwie płytki DVD z zapisem występu
z trasy 360 Degress, który zespół
dał jakiś czas po wizycie w Polsce.
Show zarejestrowany na wy-
dawnictwie U2 360 at the Rose Bowl
Irlandczycy zagrali 25 października
2009 roku na stadionie Rose Bowl
w Los Angeles, gromadząc najwięk-
szą widownię w historii amerykań-
skich koncertów zespołu – bagatela
97 tysięcy ludzi. I muszę przyznać,
że podobnie jak ze zrecenzowaniem
chorzowskiego koncertu U2, tak
samo mam problem z oceną ich
najnowszego DVD.
Bo kiedy U2 wydają kolej-
ną koncertówkę „do oglądania”
(a ostatnio robią to praktycznie po
nagraniu każdej płyty studyjnej), to
tak naprawdę z góry wiadomo, cze-
go się spodziewać. To oczywiste, że
będzie najwyższa jakość dźwięku
i obrazu, świetna praca operatorów,
zespół w znakomitej formie, spo-
ro aranżacji odbiegających od na-
grań z kompaktów, no i szoł, wielki,
olśniewający szoł. Widowisko, jakie-
go świat nie widział dostajemy za
każdym razem, nawet w wypadku
tak zwanych „bardziej kameralnych”
tras koncertowych, jak Vertigo, pro-
mująca How to Dismantle an Atomic
Bomb, czy wcześniejsza Elevation,
rozpoczęta po wydaniu All that You
Can’t Leave Behind. A jeszcze bar-
dziej spektakularnie jest przy w pełni
multimedialnych trasach, takich jak
360 Degress właśnie. I wszystko to,
co wymieniłem powyżej, dostajemy
oczywiście na nowym DVD U2.
Nie, żebym robił z tego jakiś
zarzut, broń Boże! W końcu, gdy do-
stajemy produkt najwyższej jakości,
nie należy na siłę się czepiać. Tak
naprawdę, to próbuję się po prostu
wybronić przed popadnięciem w ba-
nał, niepohamowany zachwyt nad Ir-
landczykami i przepisywaniem tego
samego, co można było napisać
o kilku poprzednich koncertowych
DVD zespołu.
Chociaż w przypadku U2 360
at the Rose Bowl jedna sprawa bu-
dzi szczególne zadowolenie. Chodzi
o dobór utworów. Wiadomo, dosta-
jemy wszystkie największe hiciory,
od Sunday Bloody Sunday, poprzez
With or Without You na Elevation
i przebojach z No Line on the Hori-
zon kończąc. Ale poza tym trafiają
się rzeczy, których zupełnie nie spo-
dziewałbym się na koncercie, o kon-
certowym DVD już nie wspominając.
To chociażby mój ukochany Until the
End of the World, tytułowa kompo-
zycja z nieco zapomnianej płyty The
Unforgettable Fire czy totalne zasko-
czenie, jakim było In a Little While
z All that You Can’t Leave Behind.
Taki kształt setlisty to ogromny plus
tego wydawnictwa, które najbardziej
ucieszy przede wszystkim tych, któ-
rzy widzieli na własne oczy koncerty
z trasy 360 Degress lub dla których
będzie to pierwsza wizualna pozycja
w kolekcji płyt U2.
Aha, wspomniałem, że nie ma
się do czego przyczepić? Dobra, do
jednej rzeczy można. Nie ukrywam, że
szarpnąłem się na wydanie dwupłyto-
we, bo na drugi dysk trafił klip z biało-
czerwoną flagą z Chorzowa. No i tutaj
niemiłe zaskoczenie – czterdziestose-
kundowe nagranie z YouTube to tro-
chę mało, koledzy z Irlandii.
Jakub Bocian
U2 U2 360 at the Rose Bowl
39
Soilwork to szwedzki zespół o de-
athmetalowych korzeniach, który
w ciągu dziesięciu lat niemal zupeł-
nie je zatracił i zbliżył się do modne-
go dzisiaj metalcore’u. Najlepszym
dowodem na to jest nowy album,
The Panic Broadcast, który ukazał
się u nas 2 lipca i jest najbardziej
interesującą płytą kapeli od cza-
sów wydania A Predator’s Portrait
w 2001 r.
Pierwszy z dziesięciu kawał-
ków, Late For The Kill, Early For
The Slaughter, zdecydowanie przy-
pomina dokonania ze szczytowego
krążka kapeli, Chainheart Machine.
Siarczyste riffy są zasługą Petera
Wichersa, który do zespołu wrócił
dwa lata temu i przyprowadził ze
sobą gitarzystę, Sylvaina Coudreta.
Także perkusista, Dirk Verbeuren,
wniósł olbrzymi wkład w całość
brzmienia. Uderzenia blastów, z któ-
rych Soilwork do tej pory praktycz-
nie nie korzystał, są obecne w wielu
miejscach m.in. na otwierającym
utworze i King Of The Threshold.
Głos kapeli Björn „Speed” Strid
naprzemiennie wydaje z siebie me-
talcorowe wrzaski i czysty wokal.
Ta hybryda pojawia się np. na Two
Lives Worth Of Reckoning, gdzie
chwilami irytujący niby-growl goni
czysty śpiew. Speed pokazał swoje
niezłe możliwości na chwytliwym,
chóralnym refrenie w Night Comes
Clean i błyszczy także na Epitome,
który to kawałek pokazuje, że nowe
Soilwork czerpie inspiracje m.in.
z Opeth aniżeli z Dissection, którego
echa były jeszcze obecne na Chain-
heart Machine.
Let This River Flow odstaje od
reszty albumu największym udzia-
łem i różnorodnością czystego
śpiewu Speeda. Odbicia gitary aku-
stycznej z poprzedzającego utworu
przechodzą gładko do tej emocjo-
nalnej „balladki”. Nawarstwiające
się instrumenty wyzwalają chwyta-
jącą uczucia melodię. Cała ściezka
pozostawia po sobie oczyszczający
ślad.
Nie zapominajmy o solówkach,
bo są jednymi z wdzięczniejszych
momentów na płycie. Odciskają
swoje piętno na wspomnianym
otwierającym kawałku oraz na Epito-
me, a także na Deliverance Is Mine.
Końcówka tego ostatniego numeru
wraz z jej tradycyjnymi, heavymeta-
lowymi melodiami
i thrashowymi odcieniami dodaje
kawałkowi pewnej wzniosłości.
Ostatni kawałek o interesu-
jącym tytule, Enter Dog Of Pavlov,
kończy album w wielkim stylu. Za-
mknięcie zaczyna się niepozornie,
a balladowym partiom gitar towa-
rzyszą klawiszowe wstawki. Gdy
wchodzą wrzaski Speeda, tempa
nadaje mocny riff, który jest prze-
cinany przez krótki, wpadający
w ucho refren. Całość uzupełnia
miarowa, nieschematyczna perku-
sja ze sporadycznym blastem.
Album nie przypadnie do gustu
każdemu, a już na pewno nie każ-
demu fanowi starego Soilwork, ale
warto spróbować Panic Broadcast,
bo choć nie odbiega stylem od słab-
szych dokonań spod znaku Figure
Number Five, to jakością bije je na
głowę. Po odsłuchaniu Panic Bro-
adcast można robić sobie nadzieję,
że po latach tworzenia chałtury, for-
macja jeszcze wyprodukuje lepsze
rzeczy, a najnowsze dzieło nie jest
jakimś jednorazowym wybrykiem.
Marcin Rybicki
Soilwork The Panic Broadcast
40
To pewna sztu-
ka – napisać
powieść o swo-
jej pasji i nie przedobrzyć. Umieścić
swoje zainteresowania w centrum
fabuły i zrobić to tak, aby nie było to
z żadnej strony naciągane. Wreszcie
napisać powieść fantastycznonau-
kową, którą można czytać bez uczu-
cia niesmaku. Taką sztuką popisała
się Magdalena Kozak, gdy pisała
Fiolet.
Kozak uwielbia skakać ze spa-
dochronem, fascynuje ją też wszel-
kiego rodzaju broń palna i ludzie,
którzy jej zawodowo używają – służ-
by specjalne, porządkowe, mundu-
rowe i inne. Zawodowo natomiast
jest lekarzem, dysponuje więc rozle-
głą wiedzą z zakresu biologii, chemii
i botaniki, co – na zupełnym mar-
ginesie – rzadko się zdarza wśród
pisarzy jej kalibru. W życiu zdarza
jej się czasem łączyć pasję z pracą;
ostatnio na przykład wyjechała do
Afganistanu jako lekarz przy pol-
skiej jednostce wojskowej. W swo-
jej twórczości natomiast... cóż, nigdy
wcześniej nie zgrała ze sobą wszyst-
kich swoich pasji, i to jeszcze w tak
spójny sposób, jak we Fiolecie.
Mamy tam wszystko, na czym
Kozak się zna i co uwielbia. Jest więc
kosmiczna roślina (zwana Fiołkiem)
emitująca cyjanek, której szczepy
pojawiają się na całym świecie. Są
spadające z nieba zarodnie (zwane
Różami), które zestrzelone rozsiewa-
ją zabójcze rośliny, gdzie popadnie;
jedynym skutecznym sposobem na
ich eliminację jest więc zatrucie za-
rodni, zanim wypuści zarodniki. A to
można zrobić tylko ręcznie, skacząc
na zarodnię ze spadochronem. Na
całym świecie powstają więc oddzia-
ły złożone z najlepszych spadochro-
niarzy, mające chronić Ziemię przed
kosmicznym zagrożeniem. Jeden
z nich stacjonuje na warszawskim
Bemowie i to wokół niego kręci się
fabuła powieści.
Kozak tak bardzo wczuła się
w ten setting, że można odnieść
wrażenie, jakoby był on ważniejszy
od samej fabuły czy przede wszyst-
kim – bohaterów. To oni zresztą
są główną wadą książki; niby tacy
powinni być twardzi, ociekający te-
stosteronem komandosi i piękne,
wyuzdane komandoski – a niewielu
jest we Fiolecie innych bohaterów
– ale ich wrażliwość i sposób bycia
jest strasznie trywialny i na dłuższą
metę nuży. Mówi się, że Kozak pisze
twardą, „męską” literaturę, ale chy-
ba od czasów Conana barbarzyńcy
powiedziano już w tym temacie zbyt
wiele, żeby było to wciąż atrakcyjne.
Postacie zresztą giną wciąż jedna po
drugiej, tak że odbiorca się do nich
nawet szczególnie nie przyzwyczaja.
Bohaterowie bohaterami, jed-
nak cała reszta – włącznie z akcją
i stopniowaniem napięcia – wyszła
Kozak całkiem nieźle. Wszystko za
sprawą wspomnianego settingu, któ-
ry – jakby nie patrzeć – jest najwięk-
szą zaletą Fioletu. Autorce udało się
stworzyć świat, w którym ona sama
czuła by się dobrze, a jednocześnie
– w który każdy jest w stanie uwie-
rzyć; jest on bowiem rzetelnie i wia-
rygodnie przedstawiony. Jeśli ktoś
nie wierzy, że można w pasjonujący
sposób opisywać skoki spadochro-
nowe i jeszcze zbudować wokół nich
całkiem zręczną fabułę – powinien
sięgnąć po Fiolet. Warto.
Michał Wolski
Na górze róże, na dole fiołki
41
Jeśli istnieje coś takiego, jak wę-
drówka dusz albo chociaż ich
pokrewieństwo, jestem skłonny
stwierdzić, że duch zmarłego przed
dwunastoma laty Zbigniewa Her-
berta objawił się ostatnio w Ceza-
rym Sikorskim – młodym, dopiero
rozpoczynającym swą liryczną dro-
gę poecie. Nawet skoro nie doko-
nał się tutaj akt reinkarnacji, to
głęboko wierzę, że animae obu pa-
nów, przynajmniej poetycko, łączy
bardzo silna więź. Objawia się ona
nie tylko w umiłowaniu do poezji
klasycystycznej, czerpiącej obficie
z dorobku kulturalnego człowieka,
wyrafinowaniu i poczuciu głębo-
kiej łączności z żyjącymi tysiące
lat przed nami homo sapiens, ale
także, a wręcz przede wszystkim
w próbie wytłumaczenia zagadek
rzeczywistości przez odwołanie do
historii czy mitologii.
Nie chcę bynajmniej przez
to powiedzieć, że Sikorski to klon
Herberta lub jego epigon. Zdecy-
dowanie nie! Jego Droga z Daulis
do Delf to niezwykle wciągają-
ca liryczna podróż wiodąca przez
Grecję wieku bohaterskiego oraz
okresu klasycznego. Poetycko
wwiercając się w antyczne mity,
młody poeta niemal rozsadza je od
środka, próbując ukazać zawarte
w nich głębsze prawdy, informacje
o naszej kulturze i jej transforma-
cjach. Tak na przykład w różnych
wersjach historii o królu Minosie
i jego straszliwym synu widzi echo
przejścia z kultury matriarchalnej
do patriarchalnej, a za pomocą
opowieści o Edypie i Orestesie roz-
waża problematykę zbrodni, kary
i przeznaczenia w ogólnoludzkiej
egzystencji. Nie brak tu także od-
wołań do greckiej filozofii: Platona,
Euklidesa, Heraklita, Zenona z Elei.
Niektóre są szczególnie ujmują-
ce, jak przepiękna i mądra Bajka
o śmierci Zenona z Elei swoją dyk-
cją i kształtem przypominająca mi
nieco Herbertowską Przypowieść
o królu Midasie.
Tym co jednak w tomiku urze-
kło mnie najbardziej, były niezwy-
kle sprawnie dokonywane konta-
minacje między kulturą grecką
i judeochrześcijańską oraz urokli-
wy cykl erotyków Moje Eurydyki.
W pierwszym przypadku pokazuje
nam Sikorski, że tak naprawdę
wszystkie historie czy to klasyczne
mity, czy biblijne przypowieści wy-
rosły z jednego
pnia w drugim
czaruje często pełną tragizmu, ale
piękną poezją miłosną. Osobiście
dałem się porwać w obu przypad-
kach, a bluźniercza wręcz fraza:
„Mnie lepiej wyszedł stół niż nasz
syn Bogu” włożona w usta cieśli
Józefa, sprawiła, że po plecach
niczym stado mrówek przebiegły
mi dreszcze i pojawiają się tam
do dziś przy każdym jej wspomnie-
niu.
Cóż więcej można rzec w krót-
kim szkicu? Niewiele. Chyba tylko
zachęcić raz jeszcze do sięgnięcia
po tomik Sikorskiego, bo napraw-
dę warto. Szczególnie gdy poszu-
kuje się uczonego, ujmującego
klasycyzmu spod znaku Herberta,
a nie ortodoksyjnej paplaniny We-
ncla. Dlatego też kończąc, pozwolę
sobie sparafrazować wspomnia-
nego Zbigniewa Herberta i zawo-
łać: „Więcej takich obłoków zsyłaj
Apollo!”
Paweł Bernacki
Obłoki zsyłaj Apollo
42
znanych granic, zaczyna latać. Wzbija
się w powietrze i w niekontrolowa-
ny sposób szybuje w przestworzach.
Polski Superman – a raczej jego
dokładne zaprzeczenie. Bo Juliusz
jest typowym antybohaterem. Neu-
rotyczny, zakompleksiony, nerwowy,
cichy – nie ma w sobie żadnych cech
amerykańskich herosów. Dodatkowo
zostaje wmieszany w działania gang-
sterów, polskich i ukraińskich służb
specjalnych, którzy to, podobnie jak
jego matka, chcą wykorzystać go dla
sobie tylko znanych celów. Okazuje
się też, że od dawna był „pod obser-
wacją” agentów czekających na odpo-
wiednie rozkazy. Nie ma dziewczyny,
nie ma przyjaciół, nie ma matki, która
ujęła by się za synem – ale nie ma
i z tych powodów problemów. Juliusz
pali, pije na umór, zajada się w McDo-
naldzie i nawet dobrze bawi się w tej
Lipiec i sierpień
to czas na nad-
rabianie semestralnych zaległości,
także lekturowych. Z przyjemnością
zatopiłam się więc w długo oczeki-
wanej lekturze – specyficzny świat
najnowszej książki Juliusza Stracho-
ta Zakłady Nowego Człowieka (Lam-
pa i Iskra Boża, 2010) jest bowiem
lekturą niezwykle wciągającą. Książ-
ka ta przyciąga uwagę już samą
okładką. Ascetyczny, trochę przypo-
minający komiks, uproszczony ry-
sunek, przedstawiający industrialną
panoramę miasta i szybującego nad
nią okularnika w czerwonym sweter-
ku, budzi zainteresowanie.
Akcja rozpoczyna się w połowie
lat 80. XX wieku. Retrospekcyjne
opisy prowadzą nas do końca epoki
PRL–u wstrząśniętego katastrofą
w Czarnobylu. Po wybuchu bohater
zaczyna latać, a jego koleżanka,
z którą bawił się w piaskownicy, zni-
ka. Okazuje się, że zarówno on jak
i jeszcze kilkoro dzieci w efekcie na-
promieniowania zyskało nadnatural-
ne zdolności. Narracja przenosi się
w pierwszą połowę XXI wieku. Młody
student – Juliusz jest nieśmiałym,
neurotycznym chłopakiem zażywa-
jącym notorycznie leki uspokajające.
Całkiem normalny chłopak – ależ
nie! Juliusz wyróżnia się z tłumu,
a szczególnie, gdy będąc zdenerwo-
wanym do pewnych, dla niego tylko
skomplikowanej grze.
Wartka akcja, ironia, komizm
i ostra satyra na polską rzeczywi-
stość. Tym w esencji jest ta przeza-
bawna opowieść. Czyta się ją z przy-
jemnością. Chwilami jak pamiętnik,
chwilami jak dobrą książkę akcji.
Pomimo sensacyjności pozycji bo-
haterowie nie są jednorodni. Ra-
czej barwni i interesujący, skupiają
w sobie wszystkie traumy pokolenia
Nirvany. Nie są jednak wiarygodni,
raczej przerysowani i karykaturalni,
dzięki czemu idealnie wpisują się
w konwencję tej specyficznej powie-
ści.
Całość, pomimo błahej treści
jest w istocie zwróceniem uwagi na
ciemne strony tego, co składa się
na polskość. Na mentalność dzisiej-
szego dwudziesto kilku latka, który
tak naprawdę nie wie czasami kim
jest. Nosi na sobie piętno lat osiem-
dziesiątych, dojrzewał w chaosie lat
dziewięćdziesiątych, a gdy w nowym
wieku ma już możliwość korzystania
z wolności, tak naprawdę nie wie,
co z nią zrobić. Zagubiony ucieka
w używki czy zabawę, goniony przez
utkwione w podświadomości de-
mony PRL–u ucieka nie przed nimi,
przed sobą samym i przed złotym
czasem ponowoczesności.
Joanna Winsyk
Superman po polsku
43
Powiedzmy to sobie szczerze: nie
każdy może zostać rozciągnięty w in-
fundybule chronosynklastycznej. Na-
uka odnotowała tylko jeden taki przy-
padek w osobie miliardera Winstona
Nielsa Roomforda. Roomford, w wy-
niku oddziaływania tego kosmiczne-
go zjawiska, wiedział wszystko, co
tylko dało się wiedzieć. Dzięki temu
rozpętał wojnę pomiędzy Ziemią
a Marsem. Stworzył własną religię.
Poznał kosmitów i sekret Tralfama-
dorii. Rozciągał się bowiem prawie
na cały wszechświat i przeniknął go.
Problem w tym, że Roomford nie ist-
nieje. Wymyślił go Kurt Vonnegut.
Kiedy przechodziłem przez falo-
chron w Kołobrzegu, w połowie drogi
uświadomiłem sobie, że wiem na-
prawdę niewiele. Malutko. Tyle co nic.
Stan ten ma nazwę głupota. Wycho-
dzi więc na to, że jestem głupi. Tak.
W przeciwieństwie do ośmiornicy.
Ośmiornica stała się przebojem.
Ośmiornicy nie wymyślił Kurt Vonne-
gut. Ośmiornica wiedziała. Była więc
przez to lepsza. Ci co nie wiedzieli,
słuchali ośmiornicy. Teraz ośmiornica
ma pracować u rosyjskiego miliarde-
ra. Ma pobierać pensję w wysokości
5 tysięcy dolarów. Najpewniej nigdy
w życiu nie zobaczę takich pieniędzy.
Mądrość jest w cenie, a ja jestem
przecież głupi.
Dlaczego ośmiornica wiedziała?
Ciężko stwierdzić. Widać jednak, że po
części było to dla niej przekleństwo.
Kiedy wiedziała nie tak, jak chciano
żeby wiedziała, złorzeczono jej. Gro-
żono śmiercią. Było to bez sensu.
Ośmiornica nie stwarzała przyszłych
wydarzeń, ona tylko o nich wiedziała.
Wiedza bywa czasami ciężarem.
Określenie człowieka jako
istotę myślącą jest dość przerekla-
mowane. Taka nasza gatunkowa
propaganda. Wierzy w nią każdy
człowiek. Od urodzenia. Mama
mówi: „ucz się ucz, nauka to potęgi
klucz”. I taki biedny człowiek stara
się, jak może. Uczy się. Rozwija. Go-
rzej kiedy nie uczy się i rozwija. Bo
każdy człowiek mądry czy głupi wie,
co znaczy sapiens.
Pojawia się jednak problem.
Wyświechtana maksyma Sokrate-
sa. Ona naprawdę działa. Jest jed-
nak źródłem nieustannych frustra-
cji. Mądry się złości, bo wie, co to
znaczy, głupi – bo myśli, że go obra-
żają. Kiedy należy powiedzieć sobie
dość? Roomford spłonął w wyniku
kosmicznego oddziaływania. Ha-
mujcie tuż przed płomieniem.
W takim wypadku, czy ośmior-
nica jest człowiekiem? Nie odma-
wia się jej mądrości – cechy wybit-
nie ludzkiej. Co nas łączy? Co nas
dzieli? Jako człowieka należy objąć
ją opieką prawa, a groźby w jej kie-
runku potraktować jak najbardziej
poważnie. Sprawcy powinni zostać
ukarani. Grzywnami i więzieniem.
Sprawiedliwie.
Pozostaje jeszcze kwestia
ewentualnych kolejnych „uczłowie-
czonych” ośmiornic. Ile ich jeszcze
czeka na szansę? Jak komentują
całą sytuację Poula? Zazdroszczą
mu? Nienawidzą go? Czy może
zrzeszają się, głoszą swoje rację,
strajkują, pikietują? Co na to inni
mieszkańcy mórz i oceanów? A kto
ich tam wie!
W sytuacji Poula można dopa-
trzeć się jeszcze jednego smutnego
zjawiska. Ludzie są złaknieni autory-
tetów. Chcą żeby ktoś im coś powie-
dział. Coś prawdziwego. Ośmiornica
nie rzucała słów na wiatr, mówiła
oszczędnie, ale trafnie. Zdolność
rzadka, jak widać ceniona. Zwłasz-
cza w naszym przegadanym świe-
cie.
Do wszystkiego dochodzą jesz-
cze rodzaje wiedzy. Poul wyraźnie re-
prezentuje wiedzę tajemną, mającą
najczęściej boskie pochodzenie, do
tego dochodzi wiedza akademicka
i tak zwana życiowa. Każda inna, każ-
da ma mocne i słabe strony. Wszyst-
kie przydatne. No cóż. Rozwijajmy
się więc. Czego jak czego, ale żaden
człowiek nie lubi być wyzywany od
„gupków”. Człowiek godność ma!
Pokażmy ośmiornicom, gdzie raki
zimują! Czas więc dojść do wiedzy.
W takim razie… Uwaga! Dochodzę!
Marcin Pluskota
Dochodzę
44
salnym jak tylko można i ponoć
łączącym ponad podziałami. Bra-
wa za ten wyjątkowy spektakl bić
należy odpowiednio: harcerzom,
urzędnikom, politykom, fanatykom
i gapiom czyli, uogólniając, wszyst-
kim. Bo takiego wstydu oczy świata
nieustannie zwrócone na Wisłę już
dawno nie widziały.
Zagraniczne media piszą, że to
zaścianek, wojna i problem narodo-
wy. Piszą o tym, co widzą – bo skąd
mają wiedzieć, że my, Polacy, już
tak mamy, że lubimy być w centrum
i z tego centrum emanować swoją
polskością, przejawiającą się w tym
wypadku w nieodpartej chęci bro-
nienia, świętym ogniu męczeństwa,
łopatologicznym poświęceniu dla
sprawy i owczym pędzie za ludzkim
tłumem (tym dzikim). Można nawet
uciec w martyrologię, nazwać siebie
krzyżakiem (bo od krzyża), a poli-
cjanta, co pilnuje porządku – komu-
nistą i mordercą.
Można, ale po co?
Bo to przecież nasze. Polskie.
Bo mamy nieustający, nieustabili-
zowany kompleks wszechstronnego
niedowartościowania. Bo pokażą
nas w telewizji. „Jesteśmy fanatyka-
mi, a co!” – mówimy dziennikarzom.
Przekraczamy granice przyzwoitości
i absurdu jednocześnie, bo sprawa
tego wymaga. A gdy ktoś nas spy-
ta, dlaczego powodzi nam się tak,
a nie inaczej, odpowiedź jest pro-
Dzieje się. Dzikie tłumy z kijami,
przecież jestem z miasta – to wi-
dać, gaz na ulicach, a kto nie był
i nie widział, ten trąba i niech dalej
nie czyta. Zmiany w kraju postępu-
ją i wyraźnie widać ten postęp pod-
stępnie przemycany między jedną
a drugą prognozą pogody a naj-
nowszymi informacjami ze świata
i kultury. Mamy nową władzę, którą
wybrała połowa połowy społeczeń-
stwa, a druga połowa tejże połowy
burzy się, podczas gdy inna połowa,
będąca sumą wybieranych połów
wzrusza ramionami i rozjeżdża się
po kraju, od Bieszczad po Międzyz-
droje, zażywając świeżego letniego
powietrza, które czasem zatęchnie,
sprowadzi deszcz i w ciągu kilku
godzin z górskiego strumyczka zro-
bi Amazonkę (tyle, że mniej leniwie
płynącą).
Ale wracając do dzikich tłu-
mów, bo to o nich ma być mowa.
Kijów co prawda nie posiadały, ale
wizualizuję sobie, że lepiej wyglą-
dałyby z kijami niż ze skleconymi
naprędce transparentami z wypi-
sanym tym i owym hasłem narodo-
wym. Dodać im jeszcze gustowne
kosy, grabie i płonące pochodnie
i już nie będą z miasta, choć w mie-
ście, ale bronić dalej będą tego
samego – kawałka, za przepro-
szeniem, drewna, które ustawione
w odpowiedniej konfiguracji staje
się religijnym symbolem, uniwer-
sta: to wina rządu, polityków, niepo-
myślnych wiatrów, niekorzystnego
układu planet. Ale oczywiście nie
nasza. Dzieci źle wychowane? Wina
niedokształconych nauczycieli, nie
nasza. My – nieprzyzwyczajeni do
samodzielności, niezależnie od wie-
ku własnego kolektywnie mamy tyle
lat, co nasza demokracja. Przedłuża
nam się ten okres młodzieńczego
buntu, niezgody na rzeczywistość
i nieracjonalnych zachowań, choć
już od dawna mamy w kieszeni do-
wód osobisty. Niestety, nieużywany.
Ci, którzy pragną rychłej beatyfi-
kacji Papieża Polaka, religii w szko-
łach, symboli w urzędach i innego
prezydenta, stoją dziś pod siedzibą
głowy państwa i przeczą samym so-
bie. Bo symbol, którego bronią, nie
potrzebuje obrony – swoją symbo-
liką broni się sam. Ich wojownicza
postawa źródło ma w nich samych.
To ja kontra ja, a gdyby ktoś zamiast
krzyża postawił w centrum Warsza-
wy gumową kaczkę, broniłbym jej
równie gorliwie. Nawet, jeśli nie wie-
rzę w gumowe kaczki.
Ewa Orczykowska
Wina nie nasza, ale sprawa tak
45
Kiedy w poprzednim numerze po-
zwoliłem sobie na wlanie strumienia
świadomości do kotła neologizmów,
myślałem, że będzie to jednorazowy
wybryk. Że od tak – trochę bez sen-
su, trochę literacko, a trochę prza-
śnie – zilustruję, o czym młodzi Po-
lacy rozmawiają całymi wieczorami,
sącząc piwo w barach czy innych
pubach. Że pokażę na przykład, jak
to wygląda w „Przekręcie” – knajpie
bądź co bądź bliskiej sercom wielu
redaktorów „Kontrastu”. Wtedy my-
ślałem, że napiszę o pubie studenc-
kim „Przekręt” tylko ten jeden raz,
po czym zajmę się poważnymi te-
matami. Widać jednak wszechmoc-
ny triumwirat w składzie: Figlarz
Los, Opatrzność i Bozia, chciał, żeby
było inaczej.
Albowiem dnia 31 lipca anno
domini 2010 „Przekręt” został za-
mknięty.
To wydarzenie poruszyło mnie
do głębi, i to głębi tak głębokiej, że
długo zastanawiałem się, jak po-
dejść do tej sprawy. Ton stypowo-
wspominkowy byłby zbyt trywialny,
opis przekrętowej codzienności nie-
chcący wyszedł mi ostatnio, a pa-
tetyczne epitafia czy inne epicedia
po prostu tutaj nie pasują. Niby wia-
domo o co chodzi, ale jakoś trudno
znaleźć na to słowa. Coś się skończy-
ło. A kiedy coś się kończy, powstaje
luka językowa, z którą nie wiadomo,
co zrobić. Nazwanie jej jakoś, uza-
sadnienie, skonkretyzowanie byłoby
karygodnym błędem; możemy oczy-
wiście powiedzieć, że „Przekręt”
zamknięto, „Przekrętu” już nie ma,
została pustka po „Przekręcie”...
Pewnie, możemy tak mówić. Tylko
każde takie zdanie konstruuje coś,
jakieś zjawisko, jakiś byt – językowy
i wyobrażeniowy – w miejsce braku
„Przekrętu”. Język zawsze tworzy
rzeczywistość, nie można więc za
jego pomocą ukonstytuować braku
rzeczywistości. Bo chodzi przecież
o to, żeby tego braku nie wypełniać
wyobrażeniem braku, gdyż nie ma
ono z brakiem jako takim nic wspól-
nego...
Możemy więc chwycić się po-
czucia braku. To jest coś, co nie za-
stępuje wyobrażenia o „Przekręcie”,
bo nie było ani nie jest „Przekrętem”,
a jedynie odczuciem względem jego
końca. Ale i ta droga jest śliska jak
skóra Antoniego Macierewicza,
zaraz bowiem pojawia się wspomi-
nanie, rozpamiętywanie, dywagowa-
nie... stypa. Nie mówiąc już o tym,
że to trąci trenem. Zachodnia cywili-
zacja lubi nam mówić, że nawet jak
coś straciliśmy, to jednak zawsze
pozostanie to w naszych sercach,
głowach, lędźwiach, wątrobach itp.
Otóż nie. Nie pozostanie. Jak czegoś
nie ma, to tego nie ma. Pozostaje
nienazwany – i nienazywalny – brak.
I nic więcej. Wspomnienia są tylko
naszą sprawą i – znowu – z „Prze-
krętem” jako takim nic wspólnego
mieć nie mogą.
Poczucie braku nazywamy zwy-
kle poczuciem straty. Sama strata
nie jest brakiem, to raczej ‘zależ-
ność między brakiem a tym czymś,
czego brakuje’. I to strata boli naj-
bardziej. Brak czegoś nie jest jak
dziura w brzuchu, nie może boleć.
To coś, czego nie ma. A co boli, to
fakt, że to coś istniało, ale już nie
istnieje. Czy to kawałek brzucha, czy
„Przekręt”, czy jeszcze coś innego.
Nie można odczuwać braku czegoś,
czego nigdy nie było, dopiero porów-
nanie stanu rzeczy sprzed straty ze
stanem rzeczy po – wywołuje ból.
Co gorsza, człowiek jest wobec tego
bólu całkowicie bezbronny. Można
się uczyć odpuszczać, polegać na
wierze czy pogodzie ducha, słuchać
autorytetów, racjonalizować albo
upijać się do nieprzytomności... ale
trzeba mieć świadomość, że to są
tylko anestetyki. Lekarstwo nie ist-
nieje.
„Przekręt” pożegnaliśmy w je-
dyny właściwy sposób: upijając się
ponad wszelką przyzwoitość. I tyle.
Teraz już go nie ma, a w nas wszyst-
kich tkwi poczucie straty. Jak za-
wsze, gdy coś się kończy.
Michał Wolski
Snatch Endsong
46
Fani Chelsea poczuli się obrażeni wyborem klubu, którego dokonał Joe Cole. On jednak doskonale wiedział, co robi.
Poziom oburzenia kibiców Chelsea,
którzy po przejściu Cole’a do Liver-
poolu postanowili, że ich stosunek
do niego zawiera się we frazie, któ-
rą bohater filmu Made in Poland
Przemysława Wojcieszka wytatu-
ował sobie na czole (zaczyna się od
„f...”), był przerażający i zadziwiają-
cy. Piłkarz, któremu śpiewali najżar-
liwsze piosenki, gdy ten pojawiał się
na swoje pieskie kilkanaście minut
w końcówkach przesądzonych już
spotkań, nagle stał się sprzedajnym
wrogiem, któremu tego ruchu wyba-
czyć nie można.
Ja go rozumiem. Gdybym miał
wybierać między byciem maskot-
ką, która dobiega już 28 roku życia,
a w klubie nadal nikt nie planuje dla
niej poważnej roli w składzie, też
bym odszedł. Gdybym miał wybie-
rać między pozostaniem na Stam-
ford Bridge, gdzie nadal byłbym ulu-
bieńcem fanów, lubianym też przez
kolejnych managerów (z których
jednak żaden nie byłby w stanie wy-
krzesać - na czas dłuższy niż 4 czy 5
spotkań - pełni moich możliwości),
też wolałbym odejść.
Niektórzy nie chcą dostrzec hi-
pokryzji, z jaką Chelsea od kilku lat
obchodziła się ze swoim piłkarzem:
wszystko w białych rękawiczkach,
wszystko z uśmiechem na twarzy,
niegroźny Joey, który spokojnie zno-
si kolejne zesłania na ławkę rezer-
wowych po serii udanych spotkań.
Niegroźny Joey, który walczy z kolej-
nymi kontuzjami, wraca do zdrowia,
a później pozostaje mu zastanowić
się: czy rzeczywiście było warto?
Chelsea po prostu od dawna
go już nie kochała, ale nikt z jej
przedstawicieli nie miał odwagi po-
wiedzieć mu tego w twarz. Bzdura?
Czemu więc pozwolono mu tak ła-
two odejść? Bo zależało mu tylko na
pieniądzach? Czy to prawdopodob-
ne, że po kilku latach zarabiania pe-
tro-funtów Abramowicza nadal nie
miał dosyć? Bez przesady. Opuścił
klub akurat w trakcie mistrzostw
świata, przed którymi jeszcze raz
udowodnił sobie i innym, że stać
go na wygryzienie kilku rywali ze
składu – że nadal może odgrywać
rolę pierwszoplanową (nawet jeśli
później Capello znów sadzał go na
ławce). W Chelsea ta wiedza na nic
by mu się nie zdała.
Źródło: sport.interia.pl
Popieram Joe Cole’a
47
Gdy czytam, jak Jamie Carra-
gher mówi, że transfer Cole’a to
zastrzyk dobrej energii, dokładnie
takiej, której Liverpool tak bardzo
w tej chwili potrzebował, wiem, że
były gracz Chelsea wybrał najlepiej,
jak mógł. Gdy okazuje się, że m.in.
z tego powodu spekulacje na temat
swojej przeszłości uciął Steven Ger-
rard, pewny swego musi być też sam
Cole. Na Anfield Road widzą w nim
zbawiciela, człowieka, który ma być
jedną z najważniejszych postaci
w nowych, przebudowywanych „The
Reds” - taką rolę obiecał mu już
zresztą przy podpisywaniu umowy
Roy Hodgson. Tego właśnie chciał
Cole, nie myślał o pieniądzach.
Przekonałem się do tego szcze-
gólnie, czytając dziś jeden z rozdzia-
łów Football Factory John’a Kinga
(powieści z połowy lat 90-tych, opo-
wiadającej o angielskich przedsta-
wicielach klasy robotniczej, której
bohaterowie są przy okazji kibicami
Chelsea). To fragment, w którym
narrator – wychowany i żyjący w Lon-
dynie kibic „The Blues” - opisuje swój
wyjazd do Liverpoolu:
„Myśląc o Liverpoolu, czuję się
rozpieszczony mieszkaniem w Lon-
dynie. Tzn. wiecie, Londyn to też
gówniana dziura, ale Liverpool jest
jeszcze gorszy. To prawdopodobnie
największa dziura w Anglii. Śmietni-
ki i nożownicy w każdym zaułku. Aż
przykro mi na to patrzeć. Nie mógł-
bym tutaj mieszkać. Nic dziwnego, że
ludzie stąd wolę przyjeżdżać do Lon-
dynu, żeby spać tam na ulicach...”.
Cole, również londyńczyk z krwi
i kości, (mimo upływu czasu) miał
pewnie podobną opinię zakodowaną
w podświadomości. Czy więc przeno-
siłby się tam dla pieniędzy, ładniej-
szych widoków za oknem i nowych,
lepszych klubów nocnych? Nie są-
dzę.
Adrian Fulneczek
Źródło: sport.interia.pl
48
Początek meczu finałowego należał
do drużyny The Crew, która swoją
pierwszą serię ofensywną zakoń-
czyła zdobyciem przyłożenia. Odpo-
wiedź Diabłów była jednak bardzo
szybka. W zainkasowaniu punk-
tów Diabłom wydatnie pomogli
zawodnicy Załogi, którzy wykonali
ryzykowną próbę odzyskania piłki
po wykopie. Lider tabeli rozpoczął
swoją serię ofensywną na dwudzie-
stym jardzie od pola punktowego
rywali. Po kilku akcjach na tablicy
widniał już remis.
Swoje kolejne dwie serie ofen-
sywne The Crew także zakończy-
li przyłożeniami, co pozwoliło im
w drugiej kwarcie wyjść na prowa-
dzenie 21:7. Jak się miało okazać
później, punkty w wykonaniu Jaku-
ba Płaczka były ostatnimi dla Zało-
gi w tym meczu.
Jeszcze przed przerwą Dia-
bły zdobyły dziesięć punktów po
kopnięciu z pola Krzysztofa Wisa
i efektownym przyłożeniu Grzego-
rza Mazura. Dzięki tym akcjom pro-
wadzenie Załogi zostało zniwelowa-
ne do czterech punktów.
W całym meczu formacja obron-
na The Crew skutecznie uprzykrzała
życie rozgrywającemu Devils - Krzysz-
tofowi Wydrowskiemu i sporadycznie
grającemu na pozycji quarterbacka
Danielowi Delahoussay’owi. Gracze
ci byli powalani w tym meczu aż pię-
ciokrotnie. We wszystkich spotka-
niach sezonu zasadniczego quarter-
back Diabłów był przewrócony przed
linią wznowienia gry tylko dwa razy.
Ozdobą była akcja powrotna po
otwierającym drugą połowie wyko-
pie. Daniel Delahoussaye złapał piłkę
na dziesiątym jardzie i po serii zna-
komitych zwodów popędził w pole
punktowe rywali. 90-jardowa akcja
powrotna Amerykanina pozwoliła
Diabłom wyjść na prowadzenie po
raz pierwszy w sobotnim finale.
Gdy w końcówce czwartej kwar-
ty Devils wykonali kolejne skutecz-
ne kopnięcie z pola, podwyższając
swoje prowadzenie do 26:21, stało
się jasne, że mecz nie zakończy się,
jak rozegrane miesiąc wcześniej
spotkanie derbowe - dogrywką.
Gdy do zakończenia meczu
pozostawały 42 sekundy, na bo-
isku po raz ostatni pojawiła się
formacja ofensywna The Crew. Do
W rozegranym w sobotę 24 lipca w stolicy województwa dolnośląskiego V Finale Polskiej Ligi Fut-bolu Amerykańskiego zespół Devils Wrocław pokonał The Crew Wrocław 26:21. Tym samym Diabły
zdobyły swój pierwszy tytuł mistrzów PLFA.
Devils mistrzem po raz pierwszy!
Źród
ło: e
-foto
.spo
rt.p
l
49
upragnionego pola punktowego Za-
łoga miała aż 69 jardów. Po pięciu
biegach i zdobyciu pierwszej próby
Mark Philmore wykonał podanie do
przodu. Piłkę przechwycił jednak
Charles Osgood i stało się jasne, że
Devils zdobędą swój pierwszy tytuł
mistrzowski, a przy tym zaliczą per-
fekcyjny sezon z kompletem dzie-
więciu zwycięstw
„Jeszcze do mnie to nie docie-
ra. Z drużyny, która walczyła w ze-
szłym roku o utrzymanie w pierw-
szej ligi, staliśmy się Mistrzem
Polski. Naszym celem na ten sezon
było awansowanie do półfinału.
Występ w najważniejszym meczu
roku wziąłbym wtedy w ciemno.
Jestem po prostu zachwycony” –
powiedział po meczu Artur Guzik,
prezes Devils Wrocław
„Nasi rywale dobrze odrobili
lekcję w przerwie, gdy rozpracowali
naszą formację ofensywną. W dru-
giej połowie nasze akcje biegowe
przestały funkcjonować, a do tego
zabrakło skutecznych podań górą.
Dlatego Devils zatrzymali nas z ze-
rowym dorobkiem w tej części gry
i zdobyli mistrzostwo. Ale najważ-
niejsze jest to, że puchar trafił do
Wrocławia, który staje się centrum
futbolowej Polski” - powiedział po
spotkaniu Jakub Głogowski, rzecz-
nik prasowy The Crew Wrocław.
„Ten sezon i piąty finał udowod-
nił, że futbol amerykański staje się
ważną dyscypliną sportu w naszym
kraju. Głównym zadaniem na przy-
szłość jest wprowadzenie kolejnych
inwestorów do klubów oraz walka
o dostęp do jak najlepszych sta-
dionów” – oświadczył po meczu Ję-
drzej Stęszewski, prezes PLFA.
Za najbardziej wartościowego
zawodnika finału (MVP) uznano
skrzydłowego Devils Wrocław Da-
wida Tarczyńskiego, który złapał
sześć podań zdobywając 110 jar-
dów. Nagrodę dla MVP finału ufun-
dowała firma Under Armour. Fun-
datorem nagród dla publiczności
była firma Tarczyński.
Prócz Dawida Tarczyńskiego
w składzie nowych mistrzów PLFA
wyróżnili się linebackerzy: Walter
Harazim oraz Tomasz Markiewicz.
Wśród pokonanych prym wiedli Ja-
kub Płaczek oraz Mark Philmore.
W obronie silnymi punktami dru-
żyny byli defensywny liniowy Bar-
tosz Kalejta i zawodnik drugiej linii
obrony Przemysław Cudak.
Sędzią głównym sobotnich za-
wodów był doświadczony arbiter
niemiecki Marcel Tschurer, który
został zaproszony przez Wydział
Sędziowski Stowarzyszenia Polski
Związek Futbolu Amerykańskiego
do prowadzenia V Finału PLFA.
Mecz finałowy obejrzało 1200
widzów. Do gorącego dopingu en-
tuzjastycznych kibiców zachęcały
tancerki obu drużyn – Devilettes
i Sista Crew.
Jędrzej Stęszewski
Źródło: e-foto.sport.pl
50
Nagrody za sezon 2010
1. Najbardziej wartościowy zawodnik sezonu (MVP): Krzysztof Wydrowski, rozgrywający Devils Wrocław
2. Najbardziej wartościowy zawodnik defensywny: Cornelius Lambert, zawodnik linii defensywnej Pomorze Se-
ahawks
3. Najbardziej wartościowy zawodnik ofensywny: Krzysztof Wydrowski, rozgrywający Devils Wrocław
4. Najlepszy rozgrywający: Krzysztof Wydrowski, Devils Wrocław
5. Najlepszy skrzydłowy: Daniel Delahoussaye, Devils Wrocław
6. Najlepszy running back: Jakub Płaczek, The Crew Wrocław
7. Najlepsza liniowy defensywny: Cornelius Lambert, Pomorze Seahawks
8. Najlepszy linebacker: Jakub Grabas, AZS Silesia Miners
9. Najlepszy defensive back: Krzysztof Wis, Devils Wrocław
10. Najlepszy kicker (kopacz): Kamil Ruta, The Crew Wrocław
11. Najlepszy punter (odkopujący): Dawid Rechul, Sioux Kraków Tigers
12. Najlepszy returner: Tyrone Landrum, skrzydłowy Warsaw Eagles
13. Najlepsza linia ofensywna: Devils Wrocław
Devils Wrocław – The Crew Wrocław 25:21 (7:14, 10:7, 6:0, 3:0)
I kwarta
0:7 przyłożenie Marka Philmore’a po 4-jardowej akcji biegowej (podwyższenie za jeden punkt Kamil Ruta)
7:7 przyłożenie Krzysztofa Wydrowskiego po 1-jardowej akcji biegowej (podwyższenie za jeden punkt Krzysztof
Wis)
7:14 przyłożenie Telley’ego Chelley’a po 30-jardowej akcji po podaniu Marka Philmore’a (podwyższenie za jeden
punkt Kamil Ruta)
II kwarta
7:21 przyłożenie Jakuba Płaczka po 3-jardowej akcji biegowej (podwyższenie za jeden punkt Kamil Ruta)
10:21 skuteczne kopnięcie z pola z 24 jardów w wykonaniu Krzysztofa Wisa
17:21 przyłożenie Grzegorza Mazura po 27-jardowej akcji po podaniu Krzysztofa Wydrowskiego (podwyższenie za
jeden punkt Krzysztof Wis)
III kwarta
23:21 przyłożenie Daniela Delahoussaye’a po 90-jardowej akcji powrotnej po wykopie The Crew
IV kwarta
26:21 skuteczne kopnięcie z pola z 24 jardów w wykonaniu Krzysztofa Wisa
Dotychczasowe finały PLFA
I Finał PLFA, 12.11.2006 Warszawa: Warsaw Eagles – Pomorze Seahawks 34:6
II Finał PLFA, 14.10.2007 Warszawa: The Crew Wrocław – AZS Silesia Miners 18:0
III Finał PLFA, 18.10.2008 Wrocław: Warsaw Eagles – Pomorze Seahawks 26:14
IV Finał PLFA, 17.10.2009, Warszawa: AZS Silesia Miners – The Crew Wrocław 18:7
V Finał PLFA, 24.07.2010, Wrocław Devils Wrocław – The Crew Wrocław 26:21
51
Street Photo
Fot. Magda Oczadły
Top Related