Aktualne i dokladne kalendarium imprez we Wroclawiu
wystawy koncertyfilmy
spotkania premiery
informacje reportazefotografiebilety
zajrzyj do Punktu Informacji Kulturalnej!
festiwale
dla zainteresowanych wolontariatem w PIK -
piszcie na adres
I nadeszła. Dojrzała. Zwiastująca koniec pięknych
słonecznych dni, dająca w zamian dłuższe wieczory.
Jesień. Czasami ma się szczęście i wrzesień z paź-
dziernikiem przepełnione są słońcem, zapachem
spadających liści. Te miesiące są też czasem nowych
planów: rozpoczyna się rok akademicki, okres inten-
sywniejszej pracy, obowiązków, które nakładamy na
siebie wierząc, że tym razem wszystkie doskonale
wypełnimy. Dzisiaj oddajemy w Wasze ręce kolejny
numer naszego miesięcznika. Pracowaliśmy nad
nim długo, tak jak czasami długo wraca się z dale-
kich podróży. Mam nadzieję, że w te jesienne dni,
w których zapewne tlą się jeszcze wakacyjne wspo-
mnienia, znajdziecie chwilę na spotkanie z historia-
mi, które Wam w tym numerze prezentujemy. A jest
ich niemało, bo mimo iż lato i wszystkie wydarzenia
które niesie ze sobą, jest już za nami, to jesienny
czas też ma nam dużo do zaoferowania: rozmowa
z młodym saksofonistą Sławkiem Dudarem, kalej-
doskop teatralnych przedstawień, artykuł o Monarze
– instytucji niezwykłej, niosącej nadzieję tym, którzy
już dawno ją stracili – to tylko nieliczne przykłady
tego, co Was czeka w tym numerze.
Paleta barw wprawdzie się zmienia, ale kto po-
wiedział, że nie jest równie piękna?
Joanna Figarska
Zapowiedzi 4
Publicysyka
„Czerpiemy inspiracje ze wszystkiego” 10
Daj siebie innym 16
Podzielić się krwią? A czemu nie! 22
Projektowany Samiec Alfa 24
Fotoplastykon 26
kultura
Teraz teatr! 28
Śmierć niejedno ma imię 30
Bękarty kina 32
Recenzje 36
Felietony 42
sPort
Złoci chopcy 46
Button po raz pierwszy, BMW po raz ostatni 49
Futbol na hurra! 51
Street Photo 55
„Kontrast”miesięcznik studentów
Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15
50-383 Wrocławe-mail: [email protected]
http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Jakub D. Bocian, Natalia Dudkowiak, Joanna Figarska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Marta Grochecka,
Katarzyna Janowska, Paweł Klimczak, Paweł Kuś, Dorota Lesiak, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ewa Orczykowska, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Łukasz Porębski, Ilona Rodzeń, Anna Sabat, Michał Szczypek, Michał Wolski, Magdalena Wysoczyńska
Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Sebastian Kostecki, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Magdalena Dziekońska, Agnieszka Gershendorf, Katarzyna Harpak, Alicja Kocik, Patrycja Masny, Magdalena Nowowiejska, Eliza Orman,
Aleksandra Otrębska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Dorota Stępień, Michał WolskiOpieka: Łukasz Śmigiel
Rozmowa ze Sławkiem Dudarem
Przez liście sączy się mgliście czyste
złoto....
Spis treści
4
Dawno, dawno temu, w okupowanej przez Japoń-czyków Mandżurii... brzmi znajomo? 9 październi-ka w kinach pojawił się prawdziwy western w wer-sji czysto azjatyckiej. Złodziej Tae-gu (tytułowy Zakręcony) w zuchwały sposób napada na japoń-ski pociąg wojskowy, z którego kradnie tajemniczą mapę, prowadzącą prosto do skarbu z dynastii Qing. Pechowo dla Tae-gu o mapie wie również bandyta Chang-yi (Zły), który natychmiast wyru-sza w pościg za złodziejem. Do walki przyłącza się również tajemniczy łowca nagród Do-won (Dobry). Wszyscy trzej jednak zorientują się, że skarb przy-ciąga jak magnes nie tylko ich...
O czasach stalinizmu w Polsce czarno-biało w ob-
razie, a kolorowo w treści. Matka Sabiny (Agata
Buzek) za wszelką cenę próbuje znaleźć męża dla
swojej trzydziestoletniej już córki. Dodatkowo cała
sytuacja znajduje się pod kontrolą ekscentrycznej
babci (Anna Polony). Miłość, jak na film przysta-
ło, spada jednak na bohaterkę niespodziewanie,
a inteligentny i przystojny Bronisław (Marcin Do-
rociński) pomoże Sabinie odkryć drugą stronę ko-
biecej natury... obsypany nagrodami na festiwalu
w Gdyni, w kinach pojawi się 20 listopada.
Reżyser Michael Haneke, twórca takich fil-
mów jak Pianistka i Ukryte, tym razem przy-
gląda się społeczności niemieckiej tuż przed
wybuchem pierwszej wojny światowej. Seria
niewyjaśnionych wydarzeń zakłóca spokoj-
ne życie w jednej z niemieckich wsi. Jadący
konno lekarz potyka się o rozpiętą w poprzek
drogi linę, pobliska stodoła staje w płomie-
niach, dwójka dzieci zostaje uprowadzona
i poddana torturom. Wszystko wskazuje na
wykonywanie przez kogoś rytualnych kar. Na-
uczyciel miejscowej szkoły obserwuje rozwój
wydarzeń, aby wkrótce poznać przerażającą
prawdę... tegoroczny laureat Złotej Palmy do
obejrzenia od 13 listopada.
Kolejna wersja końca świata autorstwa Rolan-
da Emmericha (Dzień Niepodległości, Pojutrze).
Tym razem przyczyną zagłady stanie się modna
ostatnimi czasy teoria o wielkim kataklizmie,
mająca swoje podstawy w kalendarzu Majów,
a przed śmiercią i zagładą uciekał będzie Kevin
Spacey w towarzystwie Amandy Peet i Thandie
Newton. Spektakularnie wyglądający zwiastun
gwarantuje może i wyświechtaną już historię, za
to w naprawdę solidnej, efekciarskiej oprawie.
Już od 13 listopada.
Pewnego dnia Carl Fredricksen postana-wia zrealizować marzenie swego życia i wyrusza w podróż do tajemniczej krainy w Ameryce Południowej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Carl po-dróżuje we własnym domu unoszonym przez setki balonów, a w wyprawie przy-padkowo towarzyszy mu pewien ośmiola-tek. Jednak prawdziwe przygody zaczynają się dopiero po dotarciu na miejsce, gdzie dwóch podróżników spotyka dziwacznego ptaka i mówiącego ludzkim głosem psa... w kinach od 16 października.
Biała wstążka
OdlotDobry, zły i zakręcony
Rewers
2012
Film Idee – Magazynownia
5
Interesujesz się modą i masz dilemat, w jaką prasę się zaopatrzyć? Pomiędzy
„Twój Styl” i „Pani” a „Avanti” i „HOT Moda&Shopping” wbija się i idealnie wy-
pełnia lukę, na razie dostępny tylko w internecie „Dilemmas Magazine”. Pismo,
jak samo o sobie mówi, odcina się od tego, co można znaleźć w popularnych
modowych periodykach. Dilemmasy stawiają na street, vintage i młodych projek-
tantów. Nie omijają również popularnych ostatnimi czasy szafiarek, które bywa-
ją inspiracją nawet dla najsłynniejszych projektantów. Póki co, dostępne są dwa
obiecująco wyglądające numery gazety.
Adres: http://www.dilemmasmagazine.pl
...a konkretniej DIK Fagazine, czyli sztuka w aspekcie... gejowskim. Pierwszy w
Polsce magazyn dla homoseksualistów utrzymany jest w estetyce queer i silnie
wzoruje się na swoim amerykańskim odpowiedniku – magazynie Butt. Pomimo
swojej sugestywnej nazwy i znaku graficznego, DIK prezentuje nie tylko kulturę
gejowską; stara się stworzyć niezależną od orientacji seksualnej platformę dla
wielbicieli sztuki przez duże ES. Ukazując się od 2005, zdobył sobie uznanie na
całym świecie i dostępny jest praktycznie wszędzie: od Helsinek po... Tokio. Z pi-
smem współpracują m.in. Paweł Kubara, Marcin Różyc czy Michał Witkowski.
Adres: http://www.dikfagazine.com
Przed Wami cybernetyczny magazyn o kulturze. Bez zdjęć z sobotnich imprez, bez
sesji zdjęciowych sponsorowanych przez Nike oraz H&M, bez reklam batoników i
zespołu Out of Tune. Czyli bez wszystkiego, co lubicie. Pierwszy polski, lifestylowy
magazyn on-line. Znajdziecie tam wszystko, czego nie możecie znaleźć nigdzie in-
dziej. Solidna dawka treści plus świetne, choć momentami szokujące zdjęcia. Dla
wszystkich, którzy więcej czasu spędzają przed monitorem, niż przed lustrem.
Adres: http://pianamagazine.com
Magazyn, który najlepiej podsumowuje jedno słowo: cool. Świetny design, dosko-
nała strona internetowa, a w środku...jeszcze więcej designu. „FiuFiu” jest przed-
sięwzięciem, stworzonym przez niejaką Lellainę i działa w kolaboracji z trzema
blogami, ściśle związanymi z modą. Sam magazyn wydaje się być po prostu sztu-
ką dla sztuki. Nawet jeśli, jest to sztuka, na którą naprawdę miło popatrzeć. Sma-
czek dla wszystkich zainteresowanych grafiką.
Adres: http://fiufiu.com
Idee – Magazynownia„Dilemmas”
„Fagazine”
„Piana”
„FiuFiu”
6
Nie lada gratkę dla wszystkich mi-
łośników głosu Katarzyny Groniec
szykuje Wrocławski Teatr Piosen-
ki. 13. listopada artystka wystą-
pi w spektaklu The Juliet Letters,
śpiewając utwory Elvisa Costello.
Co ciekawe, przekładu tekstów pio-
senek na język polski podjęła się
sama Katarzyna Groniec, co jest jej
debiutem w tej roli Aranżacje na-
tomiast są dziełem Łukasza Dam-
rycha, który ma na swoim koncie
m.in. muzykę do Smyczy Bartosza
Porczyka.
27. października – wielkie świętowanie w Browarze Miesz-
czańskim, czyli IX urodziny Teatru Ad Spectatores. Artyści
tego największego prywatnego teatru we Wrocławiu bawią
widzów już prawie dekadę i nic nie wskazuje na to, aby mieli
zaprzestać swoich działań. Podczas obchodów urodzin, zespół
Ad Spectatores wystawi spektakle, które zaskarbiły sobie
sympatię widzów, a od dłuższego czasu nie nie pojawiały się
w repertuarze teatru. Ponadto, ekipa Macieja Masztalskiego
przygotowała szereg niespodzianek dla gości urodzinowych,
a jak wiadomo, po tym teatrze można spodziewać się atrakcji
naprawdę dużego kalibru.
Wszyscy spragnieni muzycznych
wrażeń powinni w listopadzie od-
wiedzić Teatr Muzyczny Capitol, któ-
ry w swojej bogatej ofercie ma m.in.
premierowego Idiotę na podstawie
powieści Fiodora Dostojewskiego
w reżyserii Wojciecha Kościelniaka.
W repertuarze nie mogło zabraknąć
również miejsca dla „Dziejów grze-
chu” z Justyną Szafran, Wojciechem
Medyńskim i Konradem Imielą w ro-
lach głównych oraz A Chorus Line –
jednego z najpopularniejszych
musicali na świecie.
Wrocławski Teatr Lalek zaprasza na Sło, spektakl Jana Peszka
i Mateusza Pakuły, bazujący na motywach biografii Juliusza
Słowackiego. Przedsięwzięcie mocno multimedialne i nowo-
czesne, którego uczestnicy biorą udział w grze komputerowej,
grając postacią autora Balladyny. Formuła spektaklu ma słu-
żyć temu, aby każdy widz mógł stworzyć swój własny portret
Słowackiego i odkrył poetę na nowo. Premierze towarzyszy
również ekspozycja ze zbiorów Muzeum Narodowego we Wro-
cławiu, przedstawiająca wystrój autentycznego romantyczne-
go salonu.
Teatr MuzykaOferta CapitoluThe Juliet Letters
SłoUrodziny Ad Spectatores
7
Już 16 listopada, warszawski zespół Votum wyda nakładem Mystic Produc-
tion nowy album zatytułowany Metafiction. Następca wydanego na początku
2008 roku Time Must Have A Stop będzie koncept albumem, na który złoży się
siedem kompozycji. Tak o swoim nowym dziele opowiada sam zespół: „Chcie-
liśmy stworzyć materiał przenikający do szpiku kości i poruszający każdą we-
wnętrzną strunę – na przemian mroczny i niepokojący, chłodny i chwytający
za gardło. Jesteśmy pewni, że miłośnicy atmosferycznego grania ‘z pazurem’
znajdą na tym albumie, to co lubią najbardziej” (źródło: artrock.pl)
Czwarta studyjna płyta Nory Jones za-
tytułowana The Fall ukaże się 16 listo-
pada, pod skrzydłami jazzowego labela
Blue Note Records/EMI. Na okładce
płyty znajdzie się portret Nory autorstwa
fotografa Autumna de Wilde. Na The Fall
artystka obrała nowy kierunek – ekspe-
rymentowała z różnorodnymi dźwiękami
i podjęła współpracę z nowymi muzyka-
mi, w tym z Jacquirem Kingiem, który
przyczynił się do sukcesów m.in. Kings
of Leon, Toma Waitsa oraz Modest Mo-
use. (źródło: iplay.pl)
Już 9 listopada ukaże się najnow-
szy album Robbiego Williamsa
zatytułowany Reality Killed the
Video Star. Klimat i tematyka pio-
senek są bardzo zróżnicowane,
od apokaliptycznej teorii spisko-
wej pierwszego singla Bodies,
(„it’s the modern middle ages”
– „mamy nowoczesne średnio-
wiecze” śpiewa Robbie) po hymn
dla poległego (Morning Sun); od
dzisiejszej epidemii sławy (Star-
struck) po najbardziej tradycyjny
temat świata, czyli „moją pierwszą
pieśń miłosną” – Won’t Do That To
You. (źródło: muzyka.onet.pl) Skunk Anansie powraca! Grupa zakoń-
czyła prace nad najnowszym projektem,
którego tytuł brzmi Smashes And Tra-
shes. Aktualnie zespół przygotowuje się
również do najnowszej trasy koncerto-
wej. Okazję, żeby móc zobaczyć Skunk
Anansie, będziemy mieli już 12 listo-
pada, kiedy to zespół zagra koncert
w Berlinie. Lista utworów, które będzie
można usłyszeć na Smashes And Tra-
shes nie jest jeszcze znana, ale znajdą
się tam zapewne takie przeboje jak Se-
cretly czy Hedonism. Premiera płyty 30
października. (źródło: we-dwoje.pl)
Rok po pierwszym Psychodancin-
gu w nasze ręce trafia kolejny al-
bum Macieja Maleńczuka.
Płyta zawiera 12 utwo-
rów, będących dowodem
na to, że Maleńczuk to
dziś jeden z niewielu polskich ar-
tystów, który bez wahania potrafi
zmierzyć się z piosenką w prawie
każdej znanej formie. Gościnnie na
płycie pojawili się Zbigniew Kurtycz
w piosence Cicha woda oraz Pau-
lina Lenda w utworach Malowana
piosenka, Taka bieda i Przy koście-
le. Premiera 2 listopada. (źródło:
dlastudenta.pl)
MuzykaNorah Jones – The FallRobbie Williams –
Reality Killed the Video Star
Maciej Maleńczuk – Psychodancing vol. 2
Votum – Metafiction
Skunk Anansie – Smashes and Trashes
8
– początek Habanery Carmen z I. aktu niezwykle znanej opery Georges’a Bizet’a, o której każdy
z pewnością słyszał. Są to losy tytułowej bohaterki – Cyganki Carmen, która jest obiektem pożą-
dania wszystkich mężczyzn w mieście. Opera składa się z czterech aktów, a praca nad nią trwała
dość długo (przełom lat 1874-1875). Spektakl przyjęto bardzo chłodno, a nawet z lekceważeniem,
co przyczyniło się do śmierci kompozytora. Źródłem takiego odbioru dzieła było jego nowatorstwo,
związane z postacią głównej bohaterki. Po śmierci Bizeta, jego przyjaciel, Ernest Guirauda, doko-
nał pewnych zmian w partyturze i ta nowa wersja, wystawiona w 1875 roku w Wiedniu podbiła
operowe sceny świata.
Autorami libretta są: Henrii Meilhaca i Ludovic Halévy, na podstawie noweli Prospera „Mérimée”.
Carmen do usłyszenia i zobaczenia we Wrocławiu 17 i 18 października. Orkiestrę poprowadzi
Tomasz Szreder, reżyseria: Adam Frontczak.
– to sentencja opery skomponowanej przez Giuseppe Verdiego Falstaff/ Wesołe kumoszki z Wind-
soru. Jest to muzyczna opowieść o szelmowskim Falstaffie – żądnym życia, niepoprawnym opty-
miście i marzyielu. Falstaff był wielką niespodzianką dla współczesnych Verdiemu, a zarazem
jednym z największych wydarzeń w historii opery. Nikt nie przypuszczał, że po skomponowaniu
24 tragedii, sędziwy kompozytor sprezentuje światu muzyczną komedię do libretta Arriga Boita,
opartego na sztuce Szekspira Wesołe kumoszki z Windsoru.
30 października dziełem tym dyrygować będzie sama Ewa Michnik. Reżyserem opery jest Walde-
mar Zawodziński.
10 paźdzernika o 19.00 artyści Opery Narodowej zaprezentowali swoim gościom trzyaktową
operę Albana Berga pt.Woyzeck. Jest to historia, która wydarzyła się naprawdę. Niejaki Christian
Woyzeck został skazany o zabójstwo dziewczyny, chociaż zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy
śmiało można go było uznać za osobę niepoczytalną. Źródłem opery Albana Berga była oparta na
powyższej historii sztuka Georga Büchnera (1836). Przygotowując libretto Berg, za Büchnerem,
zmienił jedynie zakończenie prawdziwej historii: pogrążony w szaleństwie Woyzeck, po zabiciu
Marii, wchodzi do wody i topi się.
Praca nad partyturą została ukończona w 1922 roku. Premiera odbyła się jednak dopiero w 1925
w Berlinie pod dyrekcją Ericha Kleibera i wywołała succés de scandale. Woyzeck do dziś uznawany
jest za arcydzieło muzycznego ekspresjonizmu.
Dziełem dyrygował Gerd Schaller, reżyseria: Krzysztof Warlikowski.
11 września Opera Wrocławska rozpoczęła 65. sezon w powojennej historii, w trakcie którego
przygotowuje siedem premier m.in. zaplanowane już na listopad Opowieści Hoffmanna Jacques’a
Offenbach’a. Dyrektorem naczelnym i artystycznym wrocławskiej opery jest Ewa Michnik.
Opera
Fot.
Mar
ek G
roto
wsk
i (w
ww
.ope
ra.p
lwro
claw
.pl)
Fot.
Mar
ek G
roto
wsk
i (w
ww
.ope
ra.p
lwro
claw
.pl)
„Wszystko w świecie jest żartem”
„L’amour est un oiseau rebelle ...”
A to już było...
Fot.
Fot.
Stef
an O
koło
wic
z (w
ww
.teat
rwie
lki.p
l)
9
– to jedna z iedmiu symfonii tego kompozytora, a swoją drogą, twórcy narodowego stylu w muzyce
fińskiej. Sibelius rozpoczął pisanie tego dzieła w 1900 roku we Włoszech, a zakończył w 1902 r.
w Finladii. Prawykonanie utworu odbyło się w Filharmonii Helsińśkiej. Niektórzy uważają, że finał
tej Symfonii ma charakter patriotyczny, ponieważ pisana byla w czasie rosyjskich sankcji na język
i kulturę fińską.
W wykaniu Filharmoników Wrocławskich kawałek ten usłyszymy podczas IX Dni Ryszarda Bukow-
skiego, 23 października o 19.00.
Ponadto w programie:
- W.Ratusińska – Symfonia na wielką orkiestrę symfoniczną
- D. Szostakowicz - Koncert wiolonczelowy nr 2 Op. 126 G-dur.
– to najsłynniejsze dzieło Modesta Musorgskiego. Napisana w orginale w wersji na fortepian jed-
nak znana bardziej w zinstrumentowanej wersji Maurice’a Ravela. Jest to dziesięciocześciowy
cykl, na którego składają się m.in. części : Bydło – para wołów ciągnąca wielki, drabiniasty wóz
czy Rynek w Limoges – przedstawiający kłótnię przekupek.
Niemal całą twórczość Musorgskiego z lat siedemdziesiątych przepełnia poczucie samotności.
Problemem egzystencjalnym jest dla niego zagadnienie śmierci. Musorgski, po śmierci Wiktora
Hartmana, zdecydował się uczcić zmarłego przyjaciela komponując cykl utworów fortepianowych
Obrazki z wystawy. Praca nad tym dziełem postępowała błyskawicznie. Muzyka Obrazków z wy-
stawy nie jest ilustracją muzyczną obrazów Hartmanna, jednak pod względem operowania ma-
teriałem muzycznym ma w sobie elementy malarskie. Kolorystyka i barwa jest priorytetem dla
wszystkich utworów.
Oprócz Obrazków z wystawy usłyszymy tego wieczoru E.Elgar’a – In the South op. 50 i M.Ravel’a
– Koncert fortepianowy G-dur. Pierwszy koncert 16 października o 19.00.
27 października zapowiada się fantastyczny występ Royal Philharmonic Orchestry pod batutą
Charles’a DUTOIT ‘a. Jest to koncert z cyklu Orkiestry Świata, na którym usłyszymy:
– Maurice’a Ravela – suita Moja matka gęś
– Edwarda Elgaraa – Wariacje Enigma op. 36
– Siergieja Prokoviewa – suita z baletu Romeo i Julia (wybór).
Niezwykle ciekawą propozycją tego wieczoru jest utwór Enigma brytyjskiego kompozytora Edwar-
da Elgara, a właściwie Sir Edwarda Williama Elgara – artysty,którego do czasu napisania Enigmy,
uważano za prowincjonalnego samouka niewartego zainteresowania.
Enigma, to zbiór czternastu wariacji, które dedykował swoim znajomym. Utwór ten odnosi się w
tytule do dwóch zagadek. Pierwszą z nich jest przyporządkowanie danej wariacji konkretnemu
znajomemu, drugiej zagadki Elgar nigdy nie wyjaśnił.
Może któryś ze słuchaczy odkryje, co kompozytor miał na myśli .... ?
2 października o godzinie 19.00 Filharmonia wrocławska rozpoczęła nowy sezon. Koncert inaugu-
racyjny poprowadził dyrektor artystyczny symfoników wrocławskich, Maestro Jacek Kaspszyk.
Filharmonia
Jean Sibelius i jego Symfonia nr 2
Obrazki z wystawy
W Filharmonii Narodowej
10
„Czerpiemy inspiracje ze wszystkiego”
Rozmowa ze Sławkiem Dudarem
11
Joanna Figarska: 18 września ukazała się nowa płyta Twojego zespołu. Jak się czujesz jako debiutant na polskiej scenie muzycz-nej?
Sławek Dudar: Zmęczony...
(śmiech).
Jak długo pracowaliście nad tą płytą?
Płyta została nagrana ponad
rok temu, dokładnie w kwietniu
2008 roku. Samo nagrywanie
zajęło tylko dwa dni, ale zanim
weszliśmy do studia, mieliśmy
naprawdę dużo prób. Dodatkowo
przed samym na grywaniem w
studiu w Gdańsku, mie liśmy trzy
koncerty, które w pewnym sensie
promowały materiał z płyty.
Na waszej płycie gościn-nie występuje Natalia Gro-siak. Dlaczego wybraliście do współ pracy właśnie ją?
Natalia Grosiak na płycie
występuje w dwóch utworach.
Do tych dwóch utworów bardzo
pa sowała nam po prostu barwa
głosu Natalii, dlatego zapropono-
waliśmy jej współpracę... a że zna-
my się dość długo, przyjęła naszą
propo zycję.
Julio Cortazar w jednej ze swoich książek pisał: „...jazz jest niby ptak, który od-latuje i powraca, przylatuje i przyfru wa, przeskakując ba-riery (...)”. Czym dla Ciebie jest jazz i kie dy zaczęła się Twoja fascyna cja tym rodza-jem muzyki?
Kiedy miałem 15 lat, zaczą-
łem zajmować się muzyką. Miałem
znajomych, którzy grali na różnych
instrumentach, a ja gdzieś tam w
środku ich za to podziwiałem... W
pewnym momencie kolega, któ-
ry grał na trąbce, powiedział mi:
”Słu chaj Sławek, jest okazja do
naucze nia się gry na instrumen-
cie – trąbka, saksofon, puzon”.
Zdecydowałem, że chcę grać na
saksofonie. To był impuls. Tak się
zaczęła cała przygoda. Jeśli cho-
dzi o jazz, to bodajże po dwóch,
trzech latach, kolega trębacz, Pa-
trycjusz Gruszecki, pewnego dnia,
za pytał czy jestem zainteresowa-
ny grą w zespole, który zakłada z
nauczycie lem szkoły muzycznej.
Jesteś absolwentem Akademii Muzycznej. Czy już podczas trwania studiów
Spotykamy się pewnego jesiennego wieczoru. W jednej z wro-cławskich kawiarni, przy kubku herbaty, rozmawiamy o jazzie,
jego różnorodności, emocjach towarzyszących wydaniu pierwszej płyty, wielkich i małych autorytetach. O tym, czym może być jazz, rozmawiam ze Sławkiem Dudarem, wrocławskim saksofonistą.
SLAWEK DUDAR QUARTETzostał założony w maju 2005 roku.
W skład zespołu wchodzą:
Sławka Dudar – saksofon altowy,
Grzegorz Urban – fortepian,
Marcin Spera – kontrabas,
Wojtek Buliński – perkusja.
SŁAWEK DUDAR QUARTET
– to energetyczna mieszanka
jazzu, drums & bassu, funky, free
jazzu, charakteryzująca się mocno
osadzonym groovem kontrabasu
z rytmicznie pulsującą perkusją,
jazzowymi współbrzmieniami for-
tepianu – wszystko to podkreślone
ciemnym brzmieniem saksofonu.
Muzyków łączy przyjaźń, wzajemna
inspiracja oraz wspólne poszukiwa-
nie i eksperymentowanie, a zaska-
kujące i niekonwencjonalne aran-
żacje własnych kompozycji oraz
standardów jazzowych pozwalają
jednocześnie na indywidualizm
i szalone, odważne improwizacje.
Zespół ma na swoim koncie liczne
koncerty w Polsce, Niemczech,
Austrii i Francji.
Współpracuje z Wrocławskim
Towarzystwem Gitarowym oraz
Fundacją ARTISTIK.
Zespół jest laureatem X JUBI-
LEUSZOWEGO PRZEGLĄDU
MŁODYCH ZESPOŁÓW JAZZO-
WYCH I BLUESOWYCH Gdyń-
skiego Sax Clubu.
12
pojawił się pomysł na utwo-rzenie zespołu The Sławek Dudar Quartet?
Owszem, skończyłem Akade-
mię Muzyczną. Muszę jeszcze tyl-
ko skończyć pracę magisterską.
Jeżeli chodzi o zespół, to było tak,
że na uczelni bardzo wiele osób
chciało grać jazz, chciało mieć
swój skład, chciało coś robić, ale
nie zawsze było to takie proste. W
międzyczasie chodziłem, zresztą
nadal to robię, na Jam Session
do Jazz Klubu Rura i tam pozna-
łem kilku wspaniałych muzyków.
Z czasem wytworzyła się między
nami więź i tak powstał Sławek
Dudar Quartet. Skład ulegał zmia-
nie. Na początku zmienił się piani-
sta – Dawid Toczewski – który był
z nami od samego początku. Grał
też inny perkusista, z którym na-
graliśmy właśnie tą płytę – Łukasz
Sobolak. Nasze drogi muzyczne
się rozeszły, ale nadal się przyjaź-
nimy. Za parę dni gramy wspólnie
jego muzyczny dyplom.
W waszej muzyce łączy-cie jazz z drum&basse, fun-ky , free jazzem. Dlaczego mieszacie te właśnie gatun-ki, tradycyjny jazz już wam nie wystarcza?
Utwory na tej płycie są w więk-
szości moimi kompozycjami, są ta-
kimi impulsami, które tworzyłem
w różnych sytuacjach. Z racji tego,
że materiał powstawał w różnym
czasie i miejscu, płyta ta ma wiele
kolorów, odcieni. Mnie osobiście
inspiruje ten główny nurt- main-
stream, mocno osadzony w trady-
cji jazz i w tej dziedzinie staram
się rozwijać, ale to nie znaczy, że
chcę się w niej zamknąć.
Poza tym należy pamiętać, że
zespół tworzą cztery osoby. Każdy
z nas słucha innej muzyki, każdy
preferuje inny styl. Może dlatego
na płycie połączone są różne sty-
le.
A skąd Ty czerpiesz in-spiracje?
Mam wielu ulubionych muzy-
ków. Każdego cenię za coś innego.
Trudno wymienić tu wszystkich..
Na pewno Miles Davis, John
Coltrane, Charlie Parker, Julian
Cannonball Adderlay... i wielu in-
nych – od Philla Woodsa po Kenny
Garretta czy Joshue Redmana.
Bardzo też cenię Bacha, Chopi-
na. Bach zwłaszcza. Jest dla mnie
jednym z największych improwiza-
torów. Według mnie jest on jazz-
manem. A inspiracje? Myślę, że
zarówno ja, jak i moi koledzy czer-
piemy inspiracje ze wszystkiego.
Według mnie w muzyce słychać
to, jakim jesteś człowiekiem .To,
czy jesteś draniem, czy starasz się
postępować dobrze, czy tworzysz
tylko i wyłącznie dla pieniędzy – to
13
wszystko słychać w muzyce.
Jazz jest rodzajem muzy-ki, który trafia do niewielkiej liczby odbiorców. Czy moż-na powiedzieć, że tworzycie muzykę dla wymagających słuchaczy?
Jazz wymaga może nie tyle
skupienia, ale pewnej uwagi i
świadomości. To bardzo enigma-
tyczne słowo i ma bardzo szerokie
znaczenie. Tak naprawdę wiele
osób ten „jazz” kojarzy z czymś
bardzo zamkniętym; przez więk-
szość utożsamiany jest z późną
twórczością chociażby, Johna
Coltrane’a, gdzie dla takiego słu-
chacza każdy muzyk wchodzi na
scenę i zaczyna sobie po prostu,
sam dla siebie grać. Niestety, tak
nie jest. Dopiero po wysłuchaniu
kilku płyt, wgłębieniu się w ten ro-
dzaj muzyki, można ją zrozumieć.
Trzeba pamiętać też, że żadnego
biegu nie zaczyna się od najdłuż-
szego dystansu – bardzo ważna
jest też rozgrzewka – i tak samo
jest z jazzem.
Jakbym miał polecić coś po-
czątkującemu słuchaczowi, to po-
leciłbym mu np. płytę Kind of Blue
Milesa Davisa, jak również Ballads
Johna Coltrane’a.
Ludzie myślą, że jazz jest
dość wąską dziedziną muzyki, a
on ma bardzo wiele odcieni i ko-
lorów. Jest przecież latynoski jazz,
funky jazz, tak naprawdę pop to
też gdzieś tam jest jazz, bo są har-
monie jazzowe. Wykonawcy też są
przeróżni. Może być Tomasz Stań-
ko, David Sanborn, Kenny Garrett
czy Ornette Coleman– oni wszyscy
są jazzmanami, chociaż reprezen-
tują różne światy.
W lipcu koncertowałeś z muzykami pochodzący-mi z Nowego Jorku. Bodek
Janke oraz Olivia Trummer- to gwiazdy światowego for-matu. Jak wspo minasz tę współpracę?
To było bardzo, bardzo dobre
doświadczenie i niezapomnia ne
przeżycie, zarówno dla mnie jak i
dla mojego kolegi, kontrabasisty
Marcina Spery, z którym stworzy-
łem taki projekt. Spotkanie z tymi
ludźmi , pozwoliło po raz kolejny
zobaczyć, jak wiele ko lorów ma
jazz. Mam nadzieję, że słu chacze,
którzy byli na koncercie, też mogli
to usłyszeć. Bo moim zdaniem Ci
muzycy właśnie to pokazali. Dla
Bodka Janke nie było problemu
aby zagrać mainstream, gro ove ,
latynoski jazz, zagrać kilka dźwię-
ków na zwykłym, drewnianym pro-
stym flecie czy za śpiewać w dia-
lekcie afrykańskim.
Czy Wrocław jest dobrym miastem do promowania ta-
14
kiego rodzaju muzyki?
Wydaję mi się, że każde mia-
sto jest dobre. Rzeczywiście, we
Wro cławiu jest pewna kultura, tra-
dycja, środowisko związane z jaz-
zem. Jest tutaj chociażby istnie-
jący od wielu lat Jazz Klub Rura,
który podtrzymu je tradycję Jam
Session, kultywuje ją w mieście,
jest PSJ ( Polskie Stowa rzyszenie
Jazzowe). We Wrocławiu można
spotkać i usłyszeć wielu wybit-
nych mu zyków, którzy bardzo dużo
tworzyli i nadal tworzą. To spra-
wia, że mamy mocne środowisko
muzyczne, które napędza miasto
do kolejnych projek tów, działań.
Jest też sporo młodych osób, któ-
re chcą się uczyć, chcą grać jazz.
Kogo chciałbyś jeszcze za-
prosić do współpracy?
Hmm...chciałbym zagrać jesz-
cze z wie loma osobistościami. Ow-
szem, nagrałem ze swoim kwarte-
tem płytę, ale każdy z nas ciągle
się rozwija. Ten projekt, do któ-
rego zaprosiłem muzyków ta kich
jak Bodek Janke i Olivia Trum mer,
był projektem eksperymental-
nym. I udało się. Oczywiście, ape-
tyt został po obu stronach, więc
mam nadzieję, że to powtórzymy.
Jeśli chodzi o inne gwiazdy, to nie
wiem...takich nazwisk, z którymi
chciałbym zagrać, jest wiele..
Dobrze, to jakie są plany muzyczne Twoje i Twojego ze społu? Promocja płyty?
Promocją płyty Brand New
World zajmie się przede wszyst-
kim wydawnictwo Luna Music. Co
dalej? Mam kilka po mysłów na
parę projektów. Póki co, pracuje-
my nad tym...
Rozmawiała Joanna Figarska
Zdjęcia pochodzą z archiwów
zespołu (fot.Dominik Herman)
15
2009+09= 18PREMIERA WYDAWNICZA PŁYTY
„BRAND NEW WORLD”
18 września 2009
SŁAWEK DUDAR QUARTET
energetic blend of jazz
+ amazing space
+ free acoustic music
+ drums & bass
= music of sonorous beauty
SŁAWEK DUDAR (sax)
GRZEGORZ URBAN (p)
MARCIN SPERA (db)
WOJTEK BULIŃSKI (dr)
Goście Specjalni
NATALIA GROSIAK (voc)
MACIEK MAZUREK (g)
Mecenasem Artystycznym płyty jest Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa
im. Witelona w Legnicy.
www.pwsz.legnica.edu.pl
Wydawcą płyty jest LUNA MUSIC
...jedno z największych niezależnych wydawnictw fonograficznych w Polsce.
www.slawekdudar.com
16
Codziennie, w ponad 100 miejscach
na terenie całej Polski setki ludzi
powtarzają te słowa. Dla nich jest to
modlitwa, dająca im siłę i nadzieję,
pozwalająca im wierzyć, że nauczą
się żyć od początku. W czasie, kie-
dy często wszyscy inni się od nich
odwracają – mają siebie. Wspiera-
ją się, pomagają sobie nawzajem,
stają się dla siebie rodziną. Uczą
się odróżniać dobro od zła, uczą się
uczciwości, wytrwałości i asertyw-
ności. Poznają, czym jest przyjaźń,
poczucie obowiązku oraz godność
i, niejednokrotnie po raz pierwszy
w życiu, mają szansę przekonać się,
że komuś na nich zależy. Kim są ci
ludzie? To osoby, które podjęły pró-
bę leczenia w MONARZE.
Wśród wielu z nas panuje fał-
szywe przekonanie, że MONAR jest
instytucją, w której leczy się tylko
i wyłącznie poprzez pracę, że pod-
opieczni monarowskich ośrodków
nie mają żadnych praw, a w dodat-
ku są wśród nich tylko recydywiści,
pozbawieni jakichkolwiek ludzkich
uczuć, których system wartości ab-
solutnie nie mieści się w kanonach
dzisiejszego spojrzenia na świat.
Takie myślenie powoduje, że ludzie,
którzy potrzebują fachowej pomocy,
często boją się po nią zgłosić. Wy-
daje im się, że MONAR to więzienie,
że decydując się na leczenie w nim,
skażą się na odcięcie od całego świa-
ta. Spędziłam kilka godzin w dwóch
wrocławskich ośrodkach, starałam
się poznać zasady ich funkcjono-
wania od podszewki i uwierzcie mi,
że najlepsze, co może spotkać oso-
bę walczącą z uzależnieniem, to
właśnie MONAR.
Od 1978 roku, kiedy to Marek
Kotański założył w Głoskowie pierw-
szy ośrodek, filarem terapii, która
efektywnie prowadzona jest w MO-
NARZE, jest społeczność. Tworzą
ją ludzie, którzy leczą się w danych
placówkach. I choć wszystkie te
minispołeczności łączą wspólne za-
łożenia, to jednak są one komplet-
nie różne. Każda z nich ma swoje
Pozwól mi, abym zawsze i przede wszystkim wnikał w siebie.Pozwól mi, abym był uczciwy i prawdomówny.
Pozwól mi, abym potrafił być za siebie odpowiedzialny.Pozwól mi, abym raczej rozumiał, niż był rozumiany.
Pozwól mi, abym ufał i miał wiarę w siebie i bliźniego.Pozwól mi, abym raczej kochał, niż był kochany.Pozwól mi, abym raczej dawał, niż otrzymywał.
Daj siebie innym
Fot. Mariusz Rychłowski
17
wewnętrzne postanowienia i ukła-
dy, w każdej panują inne relacje.
Jednak jedna rzecz się nie zmienia
– wszelkie decyzje, począwszy od
tego, czy ktoś zasługuje na przyję-
cie do ośrodka, a skończywszy na
tym, jakie dociążenie nałożyć na
osobę, która złamała wewnętrznie
obowiązujące prawo, społeczność
podejmuje wspólnie.
Podopieczni MONARU pełnią
różne funkcje, które mają za zada-
nie nauczyć ich poczucia obowiąz-
ku, a także pokazać im, że także
w „prawdziwym życiu” występuje
pewna hierarchia społeczna. Naj-
bardziej zaszczytne stanowisko,
jakie można objąć, to funkcja Pre-
zesa. Jest on oczywiście wybiera-
ny przez społeczność, na zasadzie
większości głosów. Taka osoba pro-
wadzi codzienne zebrania wszyst-
kich mieszkańców domu, w któ-
rych uczestniczą również terapeuci,
a także nadzoruje pracę innych. Pre-
zes staje się również przedstawicie-
lem swoich współmieszkańców –
w obu ośrodkach, w których byłam
(we Wrocławiu, na ulicy Jarzębino-
wej oraz w Milejowicach), we wszel-
kie zasady, jakie panują w domach,
wprowadzali mnie właśnie Prezesi.
Pozostałe, ale równie odpowiedzial-
ne funkcje, to na przykład Gospo-
darz (który dba o czystość domu),
Kierownik Kuchni (odpowiedzialny
za jadłospis i przygotowywane po-
trawy), Kierownik Pracy (osoba, któ-
ra rozdziela zadania na dany dzień),
czy Kierownik SOM-u (czyli Służby
Ochrony MONARU, zajmującej się
pilnowaniem tego, aby żaden z pod-
opiecznych ośrodka nie miał dostę-
pu do zakazanych tam substancji).
Najmniej lubianą funkcją jest Egze-
kutor. Taka osoba pilnuje między in-
nymi, czy każdy, kto popełnił jakieś
przewinienie i został za nie dociążo-
ny, rzeczywiście wykonał to dociąże-
nie. Jednak trudno jest przekonać
ludzi, których do tej pory często obo-
wiązywało tylko tak zwane „prawo
ulicy”, że informując społeczność
o przewinieniach danej osoby nie
działają na jej szkodę, a wręcz prze-
ciwnie – pomagają jej. Ważne jest
przecież, aby każdy z nich nauczył
się, że wszystko, co robią ma swoje Fot. Mariusz Rychłowski
18
konsekwencje, a zasady wcale nie
są po to, aby je łamać. Oprócz tych
„głównych” funkcji w każdym ośrod-
ku jest również wiele znacznie mniej
odpowiedzialnych, jednak równie
ważnych dla samego funkcjono-
wania domu. W ośrodku dla dzieci
i młodzieży przy ulicy Jarzębinowej
można usłyszeć również między in-
nymi o Rybkowym i Kanciapowym.
Krótko mówiąc, każdy ma zawsze
coś do zrobienia.
W zależności od czasu trwania
terapii ma się w MONARZE określo-
ne „stopnie”. I tak przez jakiś czas
od przyjazdu jest się Nowicjuszem,
następnie Domownikiem, Preten-
dentem (ale tylko w ośrodku dla
dorosłych) i na samym końcu Mo-
narowcem. W zależności od tego,
czy jest to placówka dla dzieci, czy
dla dorosłych, różni się czas, jaki
dzieli poszczególne etapy „awan-
su”. Dla przykładu - na Jarzębinowej
nowicjat trwa 1,5 miesiąca, a w Mi-
lejowicach po 2,5 miesiąca można
prosić o jego zaliczanie. Jest to rze-
czą całkowicie naturalną, bo i czas
terapii w tych ośrodkach jest różny.
Z wiadomych względów na leczenie
osoby młodej potrzeba mniej czasu,
niż na zaleczenie kogoś, kto bierze
narkotyki od 30 lat. Terapia dla
dzieci i młodzieży trwa docelowo 8,
a dla dorosłych 18 miesięcy. Jednak
tak naprawdę jej długość zależy od
indywidualnych cech każdego pa-
cjenta.
Dzień wszystkich podopiecz-
nych MONARU jest w pełni wypeł-
niony. Każdy ośrodek układa swój
indywidualny plan. Codziennie wsta-
je się, je i pracuje w tych samych
godzinach. Osobiście odniosłam
wrażenie, że wszystko skonstru-
owane jest tak, żeby przebywający
tam ludzie nie mieli czasu myśleć.
Jednym ze składników całego pro-
cesu leczenia jest artoterapia, czyli
leczenie przez sztukę. Często zdarza
się, że ktoś odnajduje w sobie praw-
dziwy talent. Będąc w tych ośrodkach
widziałam naprawdę fantastyczne
prace, wykonane przez członków
monarowskich społeczności: witra-
że, figurki z gliny czy obrazy.
Sercem każdego domu jest Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
19
dzwon. Jak mówił Marek Kotański
„Waląc w dzwon, prosisz o pomoc”.
Może to zrobić każdy – w każdej
chwili. Wtedy w specjalnej sali zbie-
rają się wszyscy mieszkańcy domu
i rozmawiają o danym problemie.
Trzy uderzenia oznaczają tzw. „spo-
łeczność planową”. Jest to codzien-
ny rytuał, w trakcie którego domow-
nicy rozmawiają o wszystkim, co
miało miejsce danego dnia. Mówią
o przewinieniach, ustalają, czy dana
osoba zasłużyła już na przepust-
kę bądź wolne wyjścia, konsultują
ze sobą sprawy bieżące. W trakcie
tych zebrań odbywają się również
tak zwane „wieczorki o sobie”, kie-
dy to poszczególne osoby zwierza-
ją się współmieszkańcom z całego
swojego życia. Są to chwile pełne
emocji, w dodatku często kończą
się wspólnym płaczem. Szczególnie
ciężko jest mówić o tym wszystkim
osobom, które walczą z uzależnie-
niem od dawna. Bywa, że mają one
dziury w pamięci. Mówią o dzieciń-
stwie, a następnie przechodzą do
tego, co robili kilka lat wstecz. Zda-
rzają się też momenty dramatyczne,
kiedy ktoś decyduje się podzielić ze
społecznością wspomnieniami, do-
tyczącymi tego, co robił, aby zdobyć
narkotyki. W grę wchodzą w tym
momencie naprawdę bardzo trud-
ne i delikatne kwestie, takie jak
prostytucja, kradzieże, rozboje. Bez
wątpienia wymaga to ogromnej od-
wagi. Podejrzewam, że bardzo mały
odsetek z Was zdecydowałby się sta-
nąć przed dwudziestką innych osób
i „wyspowiadać” im się całego swo-
jego życia – nie omijając żadnych
szczegółów, które pamiętacie – na-
wet tych najbardziej bolesnych. Oso-
biście miałam okazję wziąć udział
w jednej ze „społeczności”. Na moją
obecność tam musiały jednak wyra-
zić zgodę wszystkie osoby aktualnie
w niej uczestniczące. Gdyby pojawił
się chociaż jeden głos „przeciw”
byłabym zmuszona opuścić salę.
Uprzedzono mnie jednak, że wszyst-
ko, o czym się tam mówi jest tajne,
dlatego, niestety, nie mogę podzie-
lić się z Wami szczegółami.
Dla osoby niezwiązanej bezpo-
średnio z MONAREM niektóre dzia-
łania tej instytucji są początkowo
niezrozumiałe. Będąc w ośrodku
Fot. Mariusz Rychłowski
20
na Jarzębinowej, przeżyłam praw-
dziwy szok, kiedy powiedziano mi,
że po dwóch tygodniach trwania
Nowicjatu społeczność ma prawo
nie przyjąć w swoje szeregi danej
osoby. Nie mieściło mi się w gło-
wie, jak można nie udzielić pomocy
osobie, która o nią prosi. Dopiero
Lider tego ośrodka, pan Jarosław
Kosiński, uświadomił mi, że takie
postępowanie ma konkretny cel.
Czasem zdarza się, że ktoś tylko
teoretycznie chce uzyskać pomoc.
W rzeczywistości ciągle myśli, jak
oszukać społeczność i wrócić do
uzależnienia. A nie można prze-
cież pozwolić, żeby człowiek, który
tak naprawdę nie chce się leczyć,
i który nie zamierza podporząd-
kować się panującym w ośrodku
zasadom, zniszczył w ciągu kilku
tygodni wszystko, na co inne osoby
mieszkające w ośrodku pracowały
przez całe miesiące. Oprócz tego,
w monarowskich placówkach pa-
nuje znacznie więcej zasad, które
w pierwszej chwili mnie zdziwiły.
Nowicjusze nie mogą mieć bezpo-
średniego dostępu do herbaty, po-
nieważ istnieje możliwość zrobie-
nia z niej czaju. W dodatku, póki
nie staną się Domownikami, mają
obowiązek chodzenia w specjal-
nym uniformie, tzw. drelichu. Z ga-
zet wyrywa się strony, na których
znajdują się leki czy alkohol, a kie-
dy w telewizji pojawia się scena,
w której ktoś np. bierze narkotyki,
należy przełączyć kanał. Ponadto
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
21
społeczność musi wyrazić zgodę
nawet na utrzymywanie kontaktu
korespondencyjnego między do-
mownikiem a kimś z zewnątrz. Nas
te wszystkie zakazy i nakazy dziwią,
ale uwierzcie mi, że wszystko ma
jakiś cel. Nic w MONARZE nie dzie-
je się przypadkiem, wszystko jest
dokładnie przemyślane.
Ciekawe jest, że te społeczno-
ści nie są jakimś sztucznym wymy-
słem – ludzie, którzy do nich na-
leżą, naprawdę tworzą wspólnotę.
Walczą o każdą osobę, która prze-
chodzi chwile załamania i chce
przerwać terapię. Rozmawiają,
starają się pomóc, wytłumaczyć.
Razem żyją, razem jedzą, pracują,
spędzają wolny czas – a to zbliża.
Może właśnie dlatego ok. 40% pro-
cent kadry merytorycznej stowarzy-
szenia stanowią neofici MONARU,
czyli osoby, które zakończyły już
terapię, mają nowe życie, tzw. „no-
wonarodzeni”.
Oczywiście zdarzają się uciecz-
ki. Nie każdy jest na tyle silny, żeby
wytrwać w postanowieniu. Ponoć
są osoby, które kilka razy dziennie
pakują torby z przekonaniem, że
wychodzą. A wyjść można w każdej
chwili. Czasem udaje się ich zatrzy-
mać, czasem nie. Niektórzy opusz-
czają ośrodek i więcej się w nim
nie pokazują. Inni przez jakiś czas
spacerują po mieście, palą jednego
czy dwa papierosy i zaczynają się
zastanawiać nad tym, co właściwie
zrobili. Wtedy wracają.
Wielu z nas jest przekonanych,
że w MONARZE leczą się tylko nar-
komani i to w dodatku sami opia-
towcy. Rzeczywiście, 30 lat temu,
kiedy MONAR zaczynał funkcjono-
wać, było to prawdą. Jednak dzisiaj,
można to włożyć między mity. Ta
instytucja pomaga również osobom
uzależnionym od alkoholu, od ha-
zardu, bezdomnym. Kadra ośrodka
w Milejowicach w sezonie zimowym
prowadzi na dworcach akcje, w ra-
mach których bezdomni tam prze-
bywający mogą liczyć na ciepłą her-
batę i coś do jedzenia. Ponoć jest to
również dobry okres na pozyskiwa-
nie nowych podopiecznych. Kiedy
mają oni do wyboru ciepły ośrodek
lub dworzec – wybierają ośrodek.
Część z nich odchodzi, kiedy robi się
cieplej, ale część zostaje, kończy
terapię i zaczyna nowe życie. To nic
ich nie kosztuje - żeby znaleźć się
w ośrodku potrzebne jest tylko skie-
rowanie od lekarza i zaświadczenie
o przebytym detoksie, natomiast
samo leczenie jest w całości finan-
sowane przez NFZ lub Ministerstwo
Zdrowia – w zależności od tego, czy
ktoś posiada ubezpieczenie, czy
nie. Również po zakończeniu terapii
można liczyć na pomoc MONARU.
Neofici mają prawo przez jakiś czas
mieszkać w hostelu, znajdującym
się na terenie ośrodka, a kierownic-
two pomaga im znaleźć pracę i od-
naleźć się w życiu.
Oprócz tego, że wszystkie
mieszkające w ośrodkach osoby
mają obowiązek pracować na jego
terenie – dbać o czystość, napra-
wiać zepsute sprzęty itp., kadra za-
pewnia im również wiele rozrywek.
W MONARZE duży nacisk kładzie
się na sport – co rano jest zaprawa,
po południu organizowane są różne
gry, mieszkańcy domów mają rów-
nież do dyspozycji siłownie i wszel-
kie sprzęty sportowe. Ponadto, co
jakiś czas organizowane są obozy,
na których spotykają się podopiecz-
ni ośrodków z różnych części Polski.
Mogą oni również rozwijać swoje
pasje – malować, śpiewać, rzeźbić…
Przy organizacji wszelkiego rodzaju
imprez społeczność może liczyć na
duże wsparcie kadry, która w myśl
słów Marka Kotańskiego „Daj siebie
innym”, wszystko, co robi – robi na
100%. Niejednokrotnie pracownicy
ośrodków poświęcają swój wolny
czas i życie prywatne, aby dać swo-
im podopiecznym trochę radości.
Kiedy człowiek bierze, nie myśli,
nie czuje. Nie jest dla niego ważne,
co ma na sobie, czy jest czysty, czy
ma co jeść. Nie interesuje go spo-
sób, w jaki zdobędzie pieniądze na
prochy, ważne jest tylko, żeby kupić
kolejną działkę. Dzięki MONAROWI
taka osoba na nowo zaczyna odczu-
wać i myśleć. Uczy się żyć. A nowe
życie, wolne od uzależnienia, jest
największym darem, jaki można za-
oferować tym ludziom.
Ewa Fita
22
Czy ja się w ogóle nadaję?Krew. W żyłach każdego z nas pły-
nie jej około pięciu litrów. Składa się
z białych i czerwonych krwinek, pły-
tek krwi i osocza. Każdorazowo od-
daje się 450 ml. Mężczyźni mogą to
zrobić sześć razy w roku (średnio co
osiem tygodni) a kobiety cztery razy
(co trzy miesiące). Grupa krwi jest
nieistotna, bo potrzeba każdej. Bra-
kuje zarówno najpopularniejszych
grup typu A RH+, bo w końcu wielu
ludzi jej potrzebuje, ale również grup
najrzadszych, jak np. 0 RH-. W tym
wypadku niewielu biorców otrzymuje
krew od niewielkiej grupy dawców.
Zanim jednak zostaniesz daw-
cą, będziesz musiał przejść przez
biurokrację i badania. Najpierw wy-
pełnisz specjalny formularz, odpo-
wiadając na dosyć dziwne pytania:
Czy przebywałeś w tropikach lub wy-
jeżdżałeś do Anglii czy Francji? Czy
miałeś kontakt z zakaźnie chorymi?
Byłeś niedawno u dentysty, kosme-
tyczki lub robiłeś tatuaż? Bierzesz
jakieś leki? Jeśli odpowiedziałeś po-
zytywnie na któreś z tych pytań, mo-
żesz nie zostać dawcą. Warunków
do spełnienia jest więcej. Musisz
mieć ukończone 18 lat i ważyć po-
wyżej 50 kg. Kobiety muszą być co
najmniej trzy dni po miesiączce. Cał-
kowicie zdyskwalifikują cię choroby
serca i układu krążenia oraz układu
nerwowego, przynależność do grupy
zagrożenia wirusem HIV, lekomania
i alkoholizm.
O wszystkim zdecydują wstępne
badanie krwi i lekarz. Po wypełnie-
niu ankiety pobierana jest krew do
badań. Sprawdza się przede wszyst-
kim poziom hemoglobiny, której zbyt
mała ilość wywołuje anemię. Potem
przejdziesz badanie lekarskie, na
które składa się mierzenie ciśnienia
Stałam kiedyś na Dworcu Głów-
nym we Wrocławiu i czekałam na
pociąg. Mój wzrok przyciągnął bil-
lboard. Był inny niż pozostałe. Nie
jaskarwy, tylko w wyważonych bar-
wach. W niczym mnie nie szoko-
wał. Mimo to przyciągał wzrok. Ze
zdjęcia delikatnie uśmiechał się do
mnie jakiś człowiek, zdecydowanie
nie model. A obok napis: „Zostaw
serce na ziemi, łatwiej będzie pójść
do nieba”. Był to element ogólno-
polskiej kampanii na rzecz trans-
plantologii.
Sama nigdy nie myślałam o so-
bie w kategoriach potencjalnego
dawcy. Być może dlatego, że życie nie
postawiło przede mną takiej potrze-
by, a może dlatego, że pojęcia daw-
cy, transplantacji czy choćby szpita-
la wydawały mi się być wyjątkowo
odległe. Ale, jak sama pomyślałam,
oddawanie krwi nie byłoby dla mnie
problemem. Po jakimś czasie wróci-
łam do tego pomysłu. Jak sama się
przekonałam, można w ten sposób
szybko i – w zależności od indywidu-
alnych predyspozycji – bezboleśnie
pomóc innym.
Rocznie ponad 500 tysięcy osób honorowo oddaje w Polsce krew. Korzystają z niej prawie 2 milio-ny chorych, którzy potrzebują transfuzji krwi, albo leczą się lekami krwiopochodnymi.
Ty też możesz im pomóc.
Podzielić się krwią? A czemu nie!
Fot. Kuba Bocian
23
i pulsu oraz rozmowa z lekarzem. Je-
śli nie ma przeciwwskazań, możesz
oddać krew.
Nie taki diabeł straszny…
Przed wejściem do sali, w której
pobierana jest krew, będziesz mu-
siał obligatoryjnie umyć ręce aż
po łokcie i zdezynfekować je. Obo-
wiązkowo założysz odzież ochronną
– woreczki na buty oraz specjalny
fartuch, który ochroni cię przed po-
brudzeniem się krwią. Potem usią-
dziesz, a właściwie położysz się,
w specjalnym fotelu. Moment wkłu-
cia bądź co bądź dosyć długiej igły
może trochę boleć, ale jeśli nie bę-
dziesz ruszać ręką zbyt gwałtownie,
w ogóle nie będziesz czuł jej obec-
ności w ręce. Pielęgniarka podłączy
igłę do specjalnej rurki, którą krew
płynie najpierw do pojemników na
specjalne próbki, a potem do plasti-
kowego woreczka. Samo pobieranie
trwa ok. 10 minut. Żeby krew lepiej
płynęła, dostaniesz do ściskania
specjalną piłeczkę. Możesz w tym
czasie pooglądać telewizję lub, jak
ja, przyglądać się, jak woreczek
dosyć szybko zapełnia się ciem-
noczerwoną cieczą. Jest to widok
niesamowity, ale mnie osobiście
napełnił satysfakcją, że w końcu się
odważyłam. Nie ma się czego bać,
a ból jest niewspółmierny do tego,
co można w ten sposób zdziałać.
Po oddaniu krwi najpierw bę-
dziesz musiał 5 minut poleżeć,
a kolejne 5 minut siedzieć. Przez
cały czas pozostajesz pod profe-
sjonalną opieką – ciągle ktoś pyta,
czy dobrze się czujesz, czy coś cię
boli, a może chcesz się czegoś na-
pić. Potem zostajesz zaproszony do
świetlicy, gdzie możesz napić się za
darmo kawy lub herbaty. Tam też
dostaniesz przydział czekolady – 9
tabliczek o łącznej zawartości po-
nad 4700 kcal. Wszystko po to, bo
przyspieszyć proces wytwarzania
krwi. Jeśli w tym czasie dużo pijesz
i odpoczywasz, twój organizm za-
cznie uzupełniać brak krwi w ciągu
kilku godzin.
Wymierne korzyści
Honorowym dawcą krwi zostaje każ-
dy, kto choć raz oddał dobrowolnie
krew lub jej składniki (można też
oddawać osocze lub same krwin-
ki) i został zarejestrowany w stacji
krwiodawstwa. Taka osoba po dru-
gim oddaniu krwi za darmo dosta-
nie kartę identyfikacyjną grupy krwi.
Nadawany przez Polski Czerwony
Krzyż tytuł „Zasłużonego Dawcy
Krwi” przysługuje kobietom, które
oddały co najmniej 5 litrów krwi lub
15 litrów osocza, oraz mężczyznom,
którzy oddali co najmniej 6 litrów
krwi lub 20 litrów osocza. Honoro-
wym dawcom krwi przysługują też
pewne przywileje. Przede wszystkim
otrzymują oni zwolnienie lekarskie
na dzień oddania krwi oraz (teore-
tycznie) zwrot kosztów przejazdu.
Dodatkowo dawcom rzadkich grup
i tym, którzy przed pobraniem krwi
zostali poddani zabiegowi uodpor-
nienia, przysługuje również ekwi-
walent pieniężny za pobraną krew
i związane z tym zabiegi. Niewielu
ludzi wie, że krwiodawców obejmuje
również możliwość odliczenia od po-
datku dochodowego 130 zł za każdy
oddany honorowo litr krwi.
Możliwości jest wiele
Krew można oddać przede
wszystkim w Regionalnych Centrach
Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa (we
Wrocławiu znajduje się ono przy ul.
Czerwonego Krzyża 5-9). Nie jest to
jednak jedyna opcja. Takie centra czę-
sto, szczególnie w czasie wakacji, wy-
syłają w teren specjalne ambulanse
do pobierania krwi. Z takiej opcji od
kilku lat mogą korzystać np. uczestni-
cy festiwalu Woodstock w Kostrzynie
nad Odrą. W tym roku zdecydowało
się na to aż 2376 woodstokowiczów.
Poza tym można przyłączyć się do
„Wampiriady” – ogólnopolskiej stu-
denckiej akcji honorowego oddawa-
nia krwi. Tylko na wiosnę tego roku
w ramach tej akcji krew oddało 1056
studentów w całym kraju.
Jeśli jesteś zdrowy, nic nie stoi
na przeszkodzie, byś został honoro-
wym dawcą krwi. Możliwości ku temu
jest naprawdę wiele, ale to do Ciebie
należy inicjatywa.
Ilona Rodzeń
Fot. Kuba Bocian
24
Jeden z najbardziej znanych trenerów
komunikacji na świecie, międzynaro-
dowej klasy nauczyciel i coach Mate-
usz Grzesiak rok temu stał się także
sławą ogólnopolską. A wszystko za
sprawą bestsellerowego AlphaMa-
le. Książka jest swoistym kursem
uwodzenia opartym na technikach
neurolingwistycznego planowania
(w skrócie NLP). NLP to zbiór tech-
nik komunikacji nastawionych na
tworzenie i modyfikowanie wzor-
ców postrzegania i myślenia u ludzi.
W skrócie, można określić to jako ma-
nipulację. Jest ona tym perfidniejsza,
że eksploatuje na wielu poziomach
emocjonalność ofiary. NLP znajduje
zastosowanie w wielu dziedzinach ży-
cia. W biznesie, w dowodzeniu grupą
osób, jako autoterapia, w nauczaniu
języków obcych, nawet w podnosze-
niu swojego wizerunku socjokultu-
rowego. Zawsze zmierza do zrozu-
mienia i nauczenia, jak skutecznie
wpływać na innych, żeby efektywnie
– acz nieświadomie – spełniali posta-
wione im oczekiwania. Nie jest tajem-
nicą, że największą popularnością
wśród ofert przygotowanych przez
stowarzyszenie NLP Polska cieszy się
kurs uwodzenia o tej samej nazwie co
książka Grzesiaka – AlphaMale.
Sprawa w ani jednym calu nie
jest niewinna.
Sposób w jaki pisze i mówi coach,
to wprost hipnotyzująca mieszanka
slangu młodzieżowego, skompliko-
wanych terminów psychologicznych
i spora dawka grypsu NLP - otwarcie,
set, openery, feedbacki, zasoby, ko-
twice – tylko dla wtajemniczonych,
a to wszystko trener okrasza moc-
nym wulgaryzmem. Mat ma wszyst-
ko, co może składać się na obiekt
westchnień ludzkich – dobrze gada,
dobrze się rusza, dobrze wygląda. Ma
wszystkie laski na mrugnięcie okiem.
A to najlepszy sprawdzian jego „aflo-
watości”. Chłopaki w to wierzą. Nie-
stety, niebezpodstawnie.
Dzięki licznym udostępnionym
filmikom reklamowym można podzi-
wiać cudowną aparycję Grzesiaka
podczas jego treningów oraz roz-
gryźć, o co tak naprawdę chodzi. „Wy-
bierasz odpowiedni poziom energe-
tyczny, który jest odpowiednio silny,
przechodzisz na umiejętne patrzenie,
instalowanie obrazów, używanie gło-
su, budowanie emocji, dotykanie jej,
korzystanie ze smaków i zapachów
po to, żeby doprowadzić do jakiegoś
rodzaju eskalacji emocji i ta eska-
lacja zostanie połączona z jakimś
wybranym kontekstem”1 Językiem
NLP można nazwać to „zakładaniem
kotwicy”, czyli stwarzaniem odru-
chowych emocjonalnych powiązań
przyczynowo-skutkowych z bodźcem.
Bodźcem może być dotyk, obraz,
dźwięk. Chodzi o doprowadzenie roz-
mówcy do wyjątkowo wysokiego po-
ziomu pozytywnych emocji, poczym
„zakotwiczenie” ich w jakimś bodźcu.
Jest to rozgrywka na poziomie psychi-
ki, programowanie nieświadomych
zachowań mózgu. Trenerzy dowodzą,
że jeśli konkretny bodziec (kotwicę)
powtórzy się później w wybranym
przez siebie kontekście – np. przy
propozycji seksualnej, to mózg roz-
mówcy automatycznie włączy wcze-
śniej osiągnięty poziom pozytywnych
emocji. Oczywiście, „kotwice” to tylko
jeden z elementów składających się
na inteligentny podryw, są one jed-
nak najbardziej niebezpieczne, gdyż
trudno obronić się przed czymś nie
do końca uświadamianym.
Nagrane i udostępnione na stro-
nach internetowych fragmenty „se-
sji” pokazują, jak charyzmatyczny
Mat magnetyzuje i manipuluje swoją
1 Wszystkie cytaty zostały za-czerpnięte z nagrań dostępnych w serwi-sie youtube.com, lub ze strony www.pua.pl
Rzeczywistość zależy od projekcji. Możesz sterować cudzym wrażeniem, jeśli tylko je odpowiednio zaprogramujesz. Jesteś dla niej idealnym partnerem seksualnym, jeśli tylko wygenerujesz jej to
w głowie.
Projektowany Samiec Alfa
25
grupą. Wykorzystuje względem nich
technikę, której mają się od niego
nauczyć. Mechanizm jest prosty – do-
stosowuje się w całości do słuchaczy,
jest wzorem mężczyzny, na jakiego
czekają. Bo alphamale zawsze gra.
Raz wyluzowanego kolesia z blokowi-
ska w szerokich spodniach i dżokejce,
raz klubowicza w dobrze dobranych
ciuchach. Oni będą tacy jak on. Już za
trzy dni. Już za trzy tys. złotych. Będą
„dumnymi samcami, za którymi uga-
niają się kobiety”.
Wiele kilometrów słów przed-
stawia kurs z jak najlepszej strony
i bije do uczciwości, dumy i szla-
chetności męskiej: „Staniesz się
Gentlemanem z klasą, nienaganną
kulturą i precyzyjnymi zachowania-
mi socjalnymi”. „Zmienisz stosunek
do samego siebie”. „Zdobędziesz
inteligencję i rozwój na najwyższym
poziomie. Komunikację, która uczy-
ni z Ciebie mądrzejszego człowieka.
Umiejętności, jakie ustawią Cię na
drodze zdrowego, fascynującego ży-
cia”. „Mężczyźni dostali do ręki moż-
liwość bycia dumnymi samcami, za
którymi uganiają się kobiety”. „Weź-
miesz to i kierując sie odpowiedzial-
nością oraz wewnętrzną uczciwością
będziesz wiedział, jak uchronić je od
niepotrzebnego bólu. Bo masz klasę”.
Te wydumane, szlachetne postulaty
w żaden sposób nie powracają już
na zajęciach praktycznych. Grzesiak
na żadnym kursie nie ściemnia zgro-
madzonym słuchaczom, czego tak
naprawdę przyszli się nauczyć.
„Pierwsza zasada uwodzenia:
«wybieraj te dupy, które cię lubią».
Dosyć, kurwa, ważne. Większość fa-
cetów wybiera te dupy, które im się
podobają. Ale mi się podobają dupy,
które mnie lubią, zauważyłem, że jest
to powiązane później z emocjami.
W ogóle mam od zajebania tez. Jed-
ną z tez jest test na poczucie humoru.
Strzelam dowcip jeden, drugi, trzeci
jak ona się nie śmieje, to niestety […]
znikam. Bo wiem, że będzie cienka
w łóżku. I tyle. W momencie gdy ona
podąża za mną i się śmieje, ja wiem,
że gdy wejdę do łóżka, to ona będzie
dziko przeżywała”.
Jeżeli chodzi wyłącznie o roz-
pieszczanie własnego ego i fascynu-
jące życie seksualne bez względu na
rzeczywisty stan wolicjonalny drugiej
osoby, to czy nie zbliżamy się tu nie-
bezpiecznie do gwałtu psychicznego?
Promotorzy kursów „inteligentnego
uwodzenia” uczą „jak tworzyć przy-
musowe konteksty seksualne oraz
odpowiednio planować i umiejętnie
wykorzystywać logistykę podczas spo-
tkań z kobietami”, bo „sex to prosta
konsekwencja dobrej energii, zabawy
między wami oraz niedocenianej do-
tąd logistyki”.
Według organizatorów kursów
prowadzonych przez Gwiazdę-Grzesia-
ka i pozostałych trenerów, trzydniowe
treningi uwodzenia są wręcz oblegane
(mimo zaporowej ceny), a książki na
ten temat natychmiast stają się best-
sellerami. Poza tymi entuzjastyczny-
mi oświadczeniami w mediach raczej
nie słychać o kursach NLP. Dlaczego
sprawy nie nagłaśniają sami zaintere-
sowani? Być może lepszy jest rozgłos
dzięki tzw. „poczcie pantoflowej” niż
narażanie się na publiczną debatę
z przedstawicielami nauk psycholo-
gicznych, którzy do neurolingwistycz-
nego planowania odnoszą się co
najmniej sceptycznie. Zarzuca się tej
metodzie i jego propagatorom m.in.:
brak dowodów potwierdzających sku-
teczność, brak podstaw naukowych,
amoralność („nie ma błędów, są tylko
doświadczenia”), arogancję i megalo-
manię, manipulację, komercjalizację,
stawianie przekonań ponad prawdę .
Na koniec ciekawostka. Niedaw-
no ruszył „przełomowy” kurs Alpha-
Female wraz ze sprzedażą książki
Grzesiaka o tym samym tytule, re-
klamowany jako „potężny warsztat
dla wolności emocjonalnej i socjalnej
KOBIET”. „Zrozumiesz dlaczego teraz
możesz być szczęśliwa, a wcześniej
nie mogłaś ani z chłopcami, którzy
wszystko co mają, dostają od innych
i nie mają odpowiedzialności, ani
z facetami, którzy korzystając z silnej
energii, owszem, mogli być dobrymi
kochankami, ale zamiast Ciebie, ko-
chali i dbali wyłącznie o obraz swojej
zajebistości”.
Teresa Raniszewska
26
27
Sebastian Kostecki, student Instytutu Dzien-nikarstwa i Komuni-kacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocław-skim. Reporter i lektor UniRadia, z zamiłowa-nia fotograf.
28
Premiery wyczekiwane, drobne niespodzianki, kurs na XIX i początek XX w. i przede wszystkim: wysyp festiwali – to wszystko czeka nas w teatrach na początku nowego sezonu.
Po mocnym zakończeniu poprzed-
niego sezonu teatralnego (w krótkich
odstępach czasu premiery Krystiana
Lupy, Krzysztofa Warlikowskiego,
Grzegorza Jarzyny i Mai Kleczew-
skiej) nowy szykuje się nie mniej
intensywnie. Tym fanom teatru, któ-
rzy nieopatrznie opróżnili portfele
w wakacyjnych kurortach, pozosta-
nie wyczekiwać w kolejkach po tanie
wejściówki na festiwale i premiery.
Na początek krótka informacja o tym,
co już was ominęło…
10 września na łódzkim Festiwa-
lu Dialogu Czterech Kultur Jan Klata
pokazał Ziemię obiecaną według
Władysława Reymonta (premiera
wrocławska – 25 września). Po za-
skakująco sumiennej, a jednocze-
śnie wciągającej inscenizacji Trylogii
Henryka Sienkiewicza (Stary Teatr,
Kraków) reżyser zajął się jedną z naj-
wybitniejszych powieści w literaturze
polskiej. Ziemię obiecaną zobaczyć
mogli także goście zakończonego nie-
dawno, jubileuszowego, 5. Międzyna-
rodowego Festiwalu Dialog-Wrocław
(10-17 października). Przedstawienie
zespołu Teatru Polskiego zostało po-
kazane w ostatnim dniu przeglądu,
obok spektaklu Riezenbutzbach. Sta-
ła kolonia Christopha Marthalera. Na
tegorocznym Dialogu gościły również
takie sławy, jak Luc Perceval (Troilus
i Kresyda), Eimuntas Necrosius (Idio-
ta), Ivo van Hove (Tragedie rzymskie)
czy William Kentridge (Woyzeck na
wyżynie Highveld). Śledźcie jednak
uważnie repertuar Teatru Polskiego
– spektakl Klaty będzie można zoba-
czyć w tym roku kalendarzowym jesz-
cze kilka razy.
Zanim późną jesienią (dokładna
data nieznana) Krystian Lupa pokaże
w warszawskim Teatrze Dramatycz-
nym kolejną część Tryptyku. Persony
(po spektaklu o micie Marilyn Monroe
będzie to odsłona poświęcona femi-
nistycznej działaczce Simone Weil),
teatr ten opanują młodsi reżyserzy.
Radosław Rychcik, który w zeszłym
sezonie zwierzał się z tęsknoty za
prawdziwym uczuciem we Fragmen-
tach dyskursu miłosnego (wg Rolan-
da Barthesa), tym razem powtórzy za
Flaubertem: Emma to ja. Obok Pani
Bovary do repertuaru Dramatycznego
trafi także inna wielka powieść ubie-
głego wieku – Wilk stepowy Herman-
na Hessego. Reżyser Marcin Liber
otworzy tą produkcją Młodą Scenę
teatru. Melancholijnie będzie także
Teraz teatr!Fo
t. kr
akow
.dla
stud
enta
.pl
29
też zostać otwarty na powrót Teatr
Kameralny w Sopocie, przeniesiony
z jednej strony Monciaka na drugą,
do pomieszczeń zaadaptowanych
po dawnym kinie Bałtyk. Dyrektor
Orzechowski widzi tam w przyszłości
miejsce głównie dla komedii. Kolejną
nową sceną stanie się Sala 315, daw-
ne miejsce prób w siedzibie teatru
w Gdańsku. Będzie to najmniejsza ze
wszystkich scen Wybrzeża, dla nie-
spełna stu widzów. Pierwszą sztuką
tam graną będzie przygotowywany na
koniec grudnia Zawisza Czarny Juliu-
sza Słowackiego. W dalszej kolejności
obejrzymy m.in. debiutancką sztukę
Morze otwarte Jakuba Roszkowskie-
go, etatowego dramaturga teatru.
Orzechowski zapowiada ponadto
sztuki brytyjskiego pisarza i reżysera,
Philipa Osmenta, oraz francuskiego
absurdysty, Copiego – autorów mało
znanych w Polsce.
Ewa Orczykowska
w Krakowie, gdzie Michał Borczuch
kończy prace nad Werterem (Stary
Teatr, premiera 30 października).
Biblia całego pokolenia nadwrażliw-
ców będzie – po Portrecie Doriana
Graya (TR Warszawa) i Lulu (Stary
Teatr) – kolejnym spektaklem Bor-
czucha, w którym zajmie się on bo-
haterem wewnętrznie sprzecznym
– delikatnym, twórczym i demonicz-
nym zarazem. Bohaterem, który „bez
winy”, „wbrew sobie” ściąga na oto-
czenie nieszczęścia, zajmie się także
Agnieszka Glińska w warszawskim
Teatrze Współczesnym. Swoją Sztukę
bez tytułu zamierza oprzeć na niezna-
nych dotąd w Polsce wersjach i ko-
mentarzach do Płatonowa Czechowa.
W tytułowej roli wystąpi – niepodziel-
nie królujący od roku na kinowych
ekranach – Borys Szyc.
Nie zawiedzie nas również war-
szawski Nowy Teatr Krzysztofa Warli-
kowskiego. Mimo nadal nierozwiąza-
nych problemów z siedzibą, będzie on
działać podobnie jak w ubiegłym se-
zonie – jako multimedialne centrum
kultury. Nie zabraknie więc wydarzeń
muzycznych; teatr współorganizu-
je z festiwalem Warszawska Jesień
koncerty Pawła Mykietyna Pasję wg
św. Marka na głosy i instrumenty
oraz Renate Jett (znanej z wokalnej
oprawy spektakli Warlikowskiego).
Na wiosnę natomiast zobaczymy naj-
ważniejszy spektakl, przygotowywany
w tym sezonie przez znakomitego re-
żysera (w koprodukcji z francuskim
Theatre Odeon) – Tramwaj zwany
pożądaniem Tennessee Williamsa.
Przedstawienie już traktowane jest
jako wydarzenie, choćby ze względu
na zaproszenie do obsady – znanej
m.in. z filmów Jeana-Luca Godarda –
Isabelle Huppert.
Na polskiej scenie teatralnej nie
możemy pominąć strony północnej.
Prym wiedzie tutaj oczywiście gdań-
ski Teatr Wybrzeże, który w nadcho-
dzącym sezonie przejdzie spore zmia-
ny. Wiadomo na pewno, że czekającą
nas w nowym sezonie premierą, pla-
nowaną wstępnie na styczeń, będzie
Bal manekinów Brunona Jasieńskie-
go. Osoba reżysera, Ryszarda Majora,
ucieszy wszystkich, którzy mają jesz-
cze w pamięci jego przedstawienia,
przygotowywane w Teatrze Wybrzeże
w latach 70. i 80. – okresie świetno-
ści tej instytucji.
Teatrowi przybędzie w nowym
sezonie scen. Eksperyment ze Sce-
ną Letnią w Pruszczu Gdańskim
okazał się na tyle udany, że dyrek-
tor Orzechowski postanowił adopto-
wać Faktorię do rodziny przestrzeni
scenicznych teatru. W Pruszczu mo-
żemy się spodziewać dwóch pre-
mier – muzycznego przedstawienia
(g)dzie-ci-faceci, złożonego z piose-
nek opowiadających o powiększa-
jącym się deficycie męskości we
współczesnym świecie, oraz prapre-
mierowej inscenizacji sztuki Być jak
Kazimierz Deyna Radosława Paczo-
chy. Latem przyszłego roku powinien
Fot.
e-te
atr.p
l
30
Gdy wyobrażamy sobie Śmierć jako postać, zawsze w rękę wkładamy jej kosę, a na głowę zarzuca-my kaptur. Czynimy to bezwiednie, bo taki obraz Śmierci kreuje wszechobecna popkultura. Bardzo
wyraźnie widać to w kinie, które pełnymi garściami czerpie ze wzorców średniowiecznych.
Jednak już w Biblii odnaleźć może-
my różnorodne wyobrażenia Śmier-
ci. Najbardziej znana jest chyba
Śmierć w roli jeźdźca Apokalipsy na
płowym koniu: I ujrzałem: oto koń
trupio blady, a imię siedzącego na
nim Śmierć. W Biblii Śmierć króluje
(Śmierć królowała od Adama do Moj-
żesza) lub staje się nieprzyjacielem
(A jako ostatni wróg zniszczona bę-
dzie śmierć). W teologii żydowskiej
i muzułmańskiej mamy do czynienia
z postacią Anioła Śmierci — Azra-
ela, który oddziela duszę od ciała
i służy Bogu jako poseł. Tunezyjska
opowieść, nawiązując do fragmentu
Księgi Rodzaju, w którym jest mowa
o tym, że pierwsi ludzie mogli żyć kil-
kaset lat, tłumaczy obowiązki Anioła
Śmierci. Opowiada o kobiecie, ma-
jącej w dniu śmierci 500 lat, która
wskrzeszona przez Allacha, powie-
działa, że ma dosyć życia. Dlatego
Allach nakazał Azraelowi, aby ten
uwalniał ludzi od zmartwień śmier-
telników po 70 latach.
W panteonie olimpijskim śmier-
cionośne siły były w rękach bogów
— Zeusa, Ateny, Apolla, Artemidy,
Aresa, Hadesa, Hekate i Persefony.
Jednak postacią najbardziej zbliżo-
ną do wyobrażeń Śmierci był bożek
Tanatos. Przedstawiano go jako
młodzieńca z czarnymi skrzydłami
i odwróconą, zgaszoną pochodnią.
Tak pisze o nim Jan Parandowski:
„Tanatos, syn Nocy, zlatuje na czar-
nych skrzydłach, wchodzi niepo-
strzeżony do pokoju i złotym nożem
odcina konającemu pukiel włosów.
W ten sposób, niby kapłan umar-
łych, poświęca człowieka na ofiarę
bóstwom podziemnym i na zawsze
odrywa od ziemi”. Jednak wielu
badaczy zwraca uwagę na fakt, iż
nawet bóg Tanatos nie jest śmier-
cią uosobioną, a jedynie tym, który
śmierć zsyła. W starożytności nie
istniało według nich alegoryczne
przedstawienie śmierci z tego pro-
stego powodu, że była ona wówczas
pojęciem czysto abstrakcyjnym.
Mitologia grecka wykreowała
także postać Charona - ducha świa-
ta podziemnego, który był przewoź-
nikiem dusz zmarłych przez mitycz-
ną rzekę Styks. Podczas podróży
Charon sterował łodzią, w której
wiosłowały dusze zmarłych. W sztu-
ce przedstawia się Charona jako
siwego, brodatego starca ubranego
w strój niewolnika i okrągły kapelusz
podróżny, często w łodzi, z wiosłem
w ręku. Innymi postaciami bezpo-
średnio kojarzonymi ze śmiercią
były mojry - trzy siostry czuwające
nad życiem każdego człowieka. Plo-
tły tzw. nić życia, której przecięcie
wiązało się ze śmiercią właściciela
nici.
W tradycji Majów Ah Puch –
bóg śmierci przedstawiany był jako
szkielet lub opuchnięte zwłoki. Jako
Hunhau, władca demonów, rządził
najniższym, dziewiątym piekłem,
zwanym Mitnal. Z kolei tradycja
środkowowschodnia zsyła nam wy-
obrażenie Śmierci jako uzbrojonej
kobiety o skrzydłach nietoperza, pa-
zurach jastrzębia i rozpuszczonych
włosach. Innym razem pojawia się
jako szkielet okryty zdobionym zło-
tem, aksamitnym płaszczem, który
trzyma maski ukazujące różne ob-
licza Śmierci: obojętność, przeraże-
nie, wstręt, łagodność, litość, okru-
cieństwo.
Śmierć niejedno ma imię
31
Średniowiecze przyniosło obraz
Śmierci jako włochatego straszydła
o czterech twarzach. W ówczesnych
wyobrażeniach nie zabrakło także
wizerunku szponiastego smoka i de-
mona ze skrzydłami nietoperza. Do-
piero później Śmierć przemieniła się
w transi – rozkładające się zwłoki, by
wreszcie przekształcić się w znany do
dziś szkielet. Co ciekawe u Petrarki
spotykamy się ze Śmiercią - kobietą
odzianą w czarną suknię.
Epoka średniowiecza wykształ-
ca także specyficzne atrybuty Śmier-
ci. Wyposaża ją w kosę lub sierp,
nakłada na nią czarną tunikę i sadza
na wozie wiozącym trumnę. Często
towarzyszy jej eskorta szkieletów.
Na plecach wyrastają jej nietoperze
skrzydła.
Tak uposażona i odziana Śmierć
przywędrowała do kina, by osiąść
w nim na dobre. Po zanalizowaniu
dziesięciu najpopularniejszych zda-
niem użytkowników serwisu IMDB
filmów z upostaciowioną śmiercią
– aż w 8 z nich mamy do czynienia
ze śmiercią zakapturzoną, z kosą
w ręku. Zaczynając od Siódmej pie-
częci, przez Bohatera ostatniej akcji
i Sens życia wg Monty Pythona aż
do filmów allenowskich takich jak:
Scoop – gorący temat, czy Śmierć,
miłość i śmierć. Pod czarnym kap-
turem znajduje się zazwyczaj kre-
dowo biała twarz lub goła czaszka.
Częstym motywem bywają negocja-
cje ze Śmiercią. Widać to chociażby
w słynnej scenie szachowego poje-
dynku z Siódmej Pieczęci Ingmara
Bergmana. Pojawieniu się Śmierci
na ekranie towarzyszy mrok, noc,
mgła lub bardzo zachmurzone nie-
bo. Najczęściej się nie odzywa, jest
milcząca lub wypowiada krótkie zda-
nia.
Wyjątkiem jest tutaj Joe Black
Martina Bresta. W tym filmie w rolę
Śmierci wciela się sam Brad Pitt.
Reżyser opowiada nam historię
Śmierci, która chce sprawdzić, jak
to jest być człowiekiem. Tym razem
widz może obserwować na ekranie
Śmierć piękną, gadatliwą i… posia-
dającą ludzkie uczucia. Z podobnym
zabiegiem mieliśmy do czynienia
w zapomnianej już dziś komedii
z 1934 roku o wiele mówiącym tytu-
le Śmierć odpoczywa. W obu filmach
pojawia się wątek miłosny. Uczło-
wieczona Śmierć staje się obiektem
uczuć pięknej kobiety. Być może jest
to odległe echo znanego od czasów
starożytnych – oswajania śmierci.
Paulina Dreslerska
32
Kiedy myślę, jak celnie i zwięźle
podsumować Bękarty Wojny, po-
jawia się ten sam problem, jaki
miałem chociażby z Antychrystem
Von Triera. Wynika on z tego, że
Tarantino, podobnie jak Duńczyk
(którego zresztą Quentin chwali -
wymienia Dogville wśród swoich
ulubionych obrazów) robi filmy „po
swojemu”, używając własnego, bar-
dzo specyficznego języka przekazu.
Z tego powodu ich filmy wypada-
ło by opisywać po dwakroć – raz
dla przeciętnego widza, który po
prostu chce pójść na coś cieka-
wego do kina, dwa dla kinomana,
który oczekuje „czegoś więcej”.
Bękarty to „coś więcej” w pełnym
tego słowa znaczeniu. Quentin Ta-
rantino pokazał nie pierwszy raz,
że jest filmorobem genialnym.
Wiem, że to nie jest zbyt oryginalne
stwierdzenie, ale nic nie poradzę –
to prawda. Analizować każdy aspekt
jego nowego filmu można bez koń-
ca, czego przykłady już zresztą
obserwuję na blogach amerykań-
skich. Ja jednak we wszelkich ana-
lizach postaram się być oszczędny;
zwłaszcza, że uważam, iż Bękarty –
jak żaden film Quentina od czasów
Jackie Brown – potrafią przed każ-
dym otwartym widzem się obronić,
a i nie potrzeba tak wiele, by dać
się nimi po prostu zachwycić.
Bękartów łączy z Antychrystem
coś jeszcze, mianowicie: dezorien-
tacja widzów, w dużej mierze spo-
wodowana marketingiem. Miasta
obwieszone są plakatami, z których
spogląda Brad Pitt. Każda reklama,
tak jak i zwiastun, sugeruje, że oto
dostajemy prawdziwy film wojenny,
gdzie amerykańscy twardziele dają
wycisk złym naziolom. Ja sam tak
myślałem przed projekcją. Ba, sam
Tarantino tak kiedyś myślał. Tytuł
Inglorious Bastards wspominał od
kilku dobrych lat, zapowiadając,
że będzie to film w stylu Parszy-
wej dwunastki. Mieli grać Stallo-
ne, Schwarzenegger i inni twardzi
kolesie. Tymczasem efekt finalny,
który możemy oglądać w kinie, nie-
wiele ma wspólnego z pierwszym
zarysem. Bękarty, czyli brutalni
żydowscy partyzanci, są w filmie
obecni, ale nie są wcale najważ-
niejsi. Brad Pitt wcale nie jest tu
głównym bohaterem – ma bardziej
rolę „komediowego przerywnika”
niczym w niedawnym Tajne przez
poufne. A główną bohaterką jest
młoda francuska właścicielka kina,
odtwarzana przez Melanie Laurent,
aktorkę znaną z.... hmm. Znacie ją?
Najlepszy film w tym roku? Arcydzieło? Te pytania, jak na razie, są dla mnie bez odpowiedzi. Nie mam jed-nak żadnych wątpliwości, że „nowy Tarantino” to Taranti-no w formie czołowej. Opo-wiada historię niby spokojną, bez fajerwerków, która jed-nak okazuje się być najlep-szą, jaką kiedykolwiek nam
przedstawił.
Bękarty kina
33
Sam film jest praktycznie pozba-
wiony przemocy, przynajmniej w po-
równaniu do zapowiedzi. Trafią się
jedynie ze dwie brutalne sceny, obie
dość krótkie. O czym jest więc ten
film? Jest o wojnie, ale niekoniecz-
nie o drugiej wojnie światowej. Jest
o miłości, ale nie próbuje być dra-
matem. Jednocześnie nie przestaje
być typowo Tarantinowską zabawą,
dziełem niemiłosiernie wypchanym
odniesieniami do klasyków, z ogro-
mem smaczków, z których napraw-
dę niemal każdy ma sens. Przede
wszystkim jest to pewien hymn na
cześć kina, jego znaczenia i możli-
wości, zbierający w pewną klamrę
cały ten Tarantinowski styl. „Okej,
ja tu się tylko bawię, ale to napraw-
dę ma znaczenie i naprawdę może
być piękne” – zdaje się mówić reży-
ser w kulminacyjnej scenie.
Wróćmy jednak do konkretów.
Rok powstania? 2009. Gatunek?
Nie określono. Najbliżej jest tu do...
westernu. Pierwszy rozdział jest za-
tytułowany „Dawno temu w okupo-
wanej przez nazistów Francji” i to
nie jest tylko mrugnięcie okiem do
westernowego klasyka. Ten rozdział
naprawdę wygląda jak film zrobio-
ny przez Sergia Leonego. Najpierw
jest seria bardzo długich ujęć. Póź-
niej następuje bardzo długa rozmo-
wa. Później padają strzały i koniec
rozdziału. Trwa to jakieś pół godziny
i wgniata w fotel. Każdy „normalny”
twórca przekazałby te wydarzenia
w ciągu pięciu minut filmu, ale tu
nie o to chodzi. Tarantino nie chce
łapać króliczka. Tu liczą się detale,
subtelne zagrania dialogowe, rekwi-
zytowe, zdjęciowe. Dialogi w Bękar-
tach zaliczają się do najdłuższych,
jakie usłyszycie. Ten opisany przed
chwilą prowadzi pułkownik SS Hans
„Łowca Żydów” Landa. Facet nie
gada więc o piosenkach Madonny
ani ćwierćfunciaku z serem, za to
w ciekawy sposób analizuje holo-
caust. Nie wiem, jak dla was, ale
dla mnie taka tematyka jest bar-
dziej wartościowa. Zwłaszcza, że
Tarantino – jak zwykle komiksowy
i przesadzony – potrafi swój styl po-
łączyć z taką poważniejszą tematy-
ką. Efekt jest naprawdę świetny.
Ewolucja scenariusza z „rze-
zi” do „dramatu”, o której wspo-
34
zostanie wymierzona sprawiedli-
wość, zły zostanie ukarany przez
dobrego. Ale gdy rzeź się zaczyna,
Bękarty zaczynają ekscytować się
tak, jakby faktycznie byli na filmie
– śmiechy, brawa, głupie teksty.
W widza natychmiast uderza dez-
aprobata: Przecież ci ludzie mordu-
ją. Co z tego, że nazistów. Nie mogą
się cieszyć jak wieśniaki w kinie!
Ironia uderza na kilku poziomach.
Czy ten film próbuje bronić prze-
mocy w filmach? A może próbuje
pokazać jej głupotę? Ale wtedy kry-
tykowałby sam siebie! A może o to
właśnie chodzi? Takich scen jest tu
więcej. Proszę zwrócić uwagę na to,
jak przedstawieni są naziści, jak to
kontrastuje z obrazem typowym dla
amerykańskich filmów. W zasadzie
każda scena opiera się na tego typu
tricku artystyczno-moralnym. Nie
można tego rozwikłać. Można to tyl-
ko polubić.
Swoiste „przeartyzowanie” fil-
mu jest tu obecne tak samo, jak
zawsze. Tarantino potwierdza swo-
ją rangę Warhola filmu, wrzucając
w Bękarty tyle nietypowych elemen-
tów, że człowiek część z nich sobie
dopasuje, a w przypadku reszty
uznaje, że „skoro są, to chyba ma to
jakiś sens”. Zaczyna się do samego
oryginalnego tytułu. Dlaczego nie
Inglorious Bastards, a niepoprawne
Inglourious Basterds? Tarantino od-
powiada na to pytanie tak: „nie po-
wiem tego, bo wtedy cały ten zabieg
straci sens”. Typowe dla dzisiejszych
było? No to tu tak nie jest. Mówio-
no, że Quentin gloryfikuje zabójców
– tutaj mamy opowieść o ludziach,
którzy zabijali nazistów i chcieli po-
wstrzymać Hitlera, a jednak wcale
nie robi się z nich bohaterów. Prze-
ciwnie. Genialna jest scena, w któ-
rej Eli Roth idzie niczym gladiator
z kijem baseballowym. „Oglądanie
ginących nazistów to dla nas pra-
wie jak kino” – mówi Brad Pitt.
W tym momencie można poczuć
to, co czujemy podczas klasyczne-
go filmu o Dobrych i Złych – oto
minałem, jest pewnym symbolem
zmiany w samym Tarantino. Ten
facet naprawdę obala Bękartami
większość zarzutów, które pod jego
adresem kierowano. Zarzucano mu
bezsensowną przemoc – oto do-
stajemy film o wojnie, który prze-
mocy niemal nie używa. A gdy już
używa, to słowo „bezrefleksyjna”
jest ostatnim, jakiego można użyć.
Wytykano, że każda z postaci ma
ten sam charakter gadatliwego lu-
zaka i że jest ich tyle tylko po to,
by posuwać akcję do przodu. Tak
35
przetłumaczone? Dlaczego kobie-
ta musi na koniec być bosa? Pytań
są setki. Sceptycy powiedzą, że są
tworzone na siłę przez zaślepionych
fanów Quentina. Nie mają racji. On
to robi absolutnie świadomie i wie-
cie co? To działa. Ten film jest za
dobrze nakręcony, żeby można było
uwierzyć w przypadkowość jakiegoś
elementu. To jest prawdziwa uczta
kinomana. To jest absolutnie pra-
wowity następca takich arcydzieł,
jak Pulp Fiction czy Kill Bill.
Im więcej piszę o Bękartach
wojny, tym mocniej jestem prze-
konany, że na pytania zadane we
wstępie trzeba odpowiedzieć twier-
dząco. W tym roku nie widziałem
ani jednego filmu, który natych-
miast po obejrzeniu chciałbym zo-
baczyć jeszcze raz. Tutaj tak jest
i to w mojej opinii największa po-
chwała. Tarantino pokazał niespo-
tykaną u niego do tej pory dojrza-
łość, jednocześnie nie tracąc nic ze
swojego mistrzowskiego warszta-
tu. Ten facet absolutnie zasługuje
na cały hype, jaki dostaje. Bękarty
ogląda się z nieustannym podzi-
wem. Chciałoby się nawet więcej,
ale co poradzić. Dostajemy dwie
i pół godziny fantastycznego mate-
riału i cieszmy się, że jest.
Boże, zapomniałem o aktor-
stwie! Christoph Waltz jest niesa-
mowity. Dostanie Oscara.
Paweł Mizgalewicz
artystów. Z nimi trzeba się chcieć
bawić. Nigdy nie dowiemy się, czy
cel naprawdę jakiś był, czy Quentin
podczas pisania walnął byka i po-
myślał: „a, niech tak zostanie”. Ni-
gdy nie dowiemy się, czy obsadze-
nie w roli partyzanta Eli Rotha miało
w sobie jakąś głębszą ironię, czy po
prostu Tarantino dał rolę swojemu
koledze, a że ten nie potrafi grać, to
przypadek. Nie dowiemy się, co ma
znaczyć obsadzenie Mike’a Myersa
(Austin Powers) w roli brytyjskiego
dowódcy. Wyśmianie się z poziomu
angielskich komedii wojskowych?
Przytyk do braku aktywności Bry-
tanii w czasie wojny? Może oba?
Nie wiadomo. Czy Rod Taylor z fil-
mu Ptaki występuje jako głębsze
nawiązanie do Hitchcocka, czy po
prostu tak się trafiło, że zagrał? Co
tu robią Samuel L. Jackson i Harvey
Keitel? Dlaczego jeden z Bękartów
dostał retrospekcję, gdy przeszłości
pozostałych musimy się domyślać?
Dlaczego napisy nie są do końca
36
przedstawienia na wypełnionych
po brzegi stadionach. Jedyne, cze-
go nie powinni byli zrobić, to sprze-
niewierzyć tej szansy i rozpaść się.
Kilka miesięcy po pamiętnym
koncercie, zarejestrowanym na
albumie Live from Loreley, zespół
opuścił lider, wokalista i autor tek-
stów, Fish.
Atmosfery przeczuwalnego,
nieuniknionego końca doznaje się
na tej koncertówce w każdej nucie
i każdej sekundzie, jak to miało
miejsce również w przypadku albu-
mu Clutching at Straws. I paradok-
salnie brzmi to przewspaniale, bo
Marillion grają tak, jakby za chwi-
lę miał skończyć się cały świat,
a jedynym świadectwem o rasie
ludzkiej miałby być zapis tego wy-
stępu. Aran-
żacje utworów
(których zresz-
tą sam dobór
jest powalają-
cy – jakby do-
stać The Best
of Marillion
z tamtych cza-
sów w wersji
live) są o wie-
le ostrzejsze,
agresywnie j -
sze. Fish śpie-
wa z gniewem
i przejęciem,
głosem pełnym emocji, Ian Mosley
wali w bębny jak oszalały, Steve
Rothery odgrywa solówki swojego
życia, a Mark Kelly na klawiszach
tworzy do tego wszystkiego tak roz-
paczliwe tło, że ciarki nie schodzą
z pleców od pierwszej do ostatniej
minuty tego dwupłytowego wydaw-
nictwa.
Najlepszym (poza niesamowi-
cie rozbudowaną i wydłużoną suitą
końcową) i najlepiej oddającym du-
cha tego koncertu momentem jest
zdecydowanie Script for a Jester’s
Tear z debiutanckiej płyty. Więk-
szość kompozycji bije tu jakością
swoje wersje studyjne, ale ten frag-
ment to prawdziwa perła w koro-
nie. Dlatego też najlepszym podsu-
mowaniem koncertu z Loreley jest
lekko zmodyfikowana przez Fisha
18 lipca 1987 roku linijka Script...:
„Obiecane wesele stało się stypą.
Tak – to jest stypa...”
PS. Wydana obecnie i oma-
wiana tu wersja CD Live from Lore-
ley rozszerza tę dostępną na DVD
o utwory White Russian, Fugazi,
Garden Party i Market Square He-
roes.
Jakub Bocian
Tamtego roku zmiany
wisiały w powietrzu. Lato 1987
roku w Europie, jak pisze Fish, było
upalne i burzowe. 18 lipca zespół
Marillion zagrał jeden z ostatnich
koncertów w składzie z owym cha-
ryzmatycznym wokalistą.
W tym czasie Marillion dzielił
już tylko niewielki krok, aby zna-
leźć się na szczycie. Rozpędzony
wózek kariery zespołu nieustannie
przyśpieszał, napędzany sukce-
sem albumów Misplaced Childho-
od i Clutching at Straws. Przed gru-
pą rozpościerała się prosta droga,
prowadząca na miejsca zajmowa-
ne dotychczas przez takie legendy
jak Pink Floyd, Genesis czy Queen.
Pierwsze pozycje list sprzedaży,
rzesze oddanych fanów, potężne
Marillion – Live from Lorelei
37
Dzisiejsze czasy nie sprzyjają jakoś
szczególnie rozwojowi sztuki episto-
larnej. Napisany odręcznie list odcho-
dzi powoli do lamusa, nieczęsto mo-
żemy się na niego natknąć w postaci
książkowego zbioru. Przemierzając
biblioteczne zakamarki w poszuki-
waniu kolejnych lektur, natknęłam
się na niepozorne Listy miłości au-
torstwa Marii Nurowskiej. I choć nie
jest to wydawnicza nowość - bowiem
po raz pierwszy opublikowano je
w 1991 roku, ich reedycja pochodzą-
ca z 2008 roku bardzo mnie zaintry-
gowała i zmusiła po części do tego,
aby po nie sięgnąć.
Powieść ta dotyka trudnej, wo-
jennej tematyki. Główna bohaterka,
której ręką są napisane listy, to dzie-
więtnastoletnia Elżbieta, tkwiąca
wraz z ojcem w warszawskim getcie.
Panujący w nim głód zmusza ją do
podjęcia najtrudniejszych w życiu
decyzji, których piętno pozostanie
w niej na zawsze. Kobieta ta zostaje
prostytutką.
I choć któregoś dnia zimny
i bezwzględny esesman, będący jej
kolejnym klientem, pomaga Elżbie-
cie uciec i schronić się pod fałszy-
wym nazwiskiem po drugiej stronie
getta, wojenna trauma nadal pozo-
staje żywa..
Listy te, to niezwykle poruszają-
ca spowiedź kobiety do granic zhań-
bionej przez życie, innych ludzi i przez
samą siebie. Stają się świadectwem
bardzo głębokiej miłości, jaka na-
rodziła się pomiędzy nią, a polskim
lekarzem - to w jego domu znalazła
schronienie i pozorny spokój.
Mówią o ogromie nieszczęść
spadających niczym plagi egipskie
na jedną kruchą kobietę.
Zmuszają nas do zastanowie-
nia się nad tym, czy podwójne życie
nie kłóci się z autentyzmem miłości.
Stają się wnikliwym studium kobie-
cości - mówią o rozdarciu powodują-
cym tkwienie w dwóch różnych świa-
tach. Są one tak bardzo odległe, że
nigdy się nie spotkają - a co za tym
idzie, koszmar minionej, wojennej
nocy nigdy nie przeminie. Elżbieta,
a właściwie Krystyna, mimo iż uło-
żyła sobie życie, na każdym kroku
walczy z lo-
sem, histo-
rią i samą
sobą.
Ucieka w niekończącą się ta-
jemnicę i choć znajduje w sobie od-
wagę na to, aby spojrzeć w lustro,
nie potrafi zmienić swojego postę-
powania i ujawnić prawdy.
W moim odczuciu Nurowskiej
udało się całkiem zgrabnie (?) od-
świeżyć gatunek powieści epistolar-
nej. Listy Elżbiety-Krystyny ukazują
jak wiele emocji można przekazać
przelewając własne słowa na pa-
pier. Są zapisem niebanalnej, po-
rywającej fabuły. Z jednej strony
zakrawają na niezłą prozę obyczajo-
wą, a z drugiej na doskonale skon-
struowany thriller psychologiczny.
Każdego z nas dręczą czasem wy-
rzuty sumienia, poczucie wyalieno-
wania w tłumie otaczających ludzi,
a nawet obsesyjne poszukiwanie
usprawiedliwienia dla niektórych
decyzji z przeszłości, których echo
przebrzmiewa po dziś dzień.. A do-
okoła tego unosi się prawdziwa
miłość. Serdecznie zachęcam do
lektury!
Paulina Pazdyka
Listy miłości
38
jest tak tendencyjny, że aż momenta-
mi żenujący. Widz może przewidzieć
dosłownie każde kolejne posunięcie
bohaterów. Ponadto cała historia jest
za bardzo naciągana. To, co się tam
wyprawia, momentami może pod-
chodzić pod abstrakcję. Fabuła pełna
najpopularniejszą audycję w kraju.
Mówię wam, dodzwonicie się!
Przypadkowy mąż to film z ga-
tunku tych, które nie wymagają od
widza za dużo myślenia. Ba, na nim
w ogóle nie trzeba myśleć. Nawet do-
bra obsada aktorska nie jest w stanie
uratować całości, która wypada po
prostu słabo. Poza tym to naprawdę
przykre, że muza Quentina Tarantino
bierze udział w tak dennych projek-
tach. Na miejscu Umy Thurman na-
prawdę wstydziłabym się tej roli. Jak
tak dalej pójdzie, to się nigdy nie do-
czeka Oscara.
Jeżeli zapytacie mnie teraz
o ścieżkę dźwiękową, nie powiem nic.
Nie pamiętam jej. Nie pamiętałam
już 10 minut po seansie, a uwierzcie,
że do demencji starczej to jeszcze mi
daleko. Po prostu wszystko razem
było tak bezpłciowe, że kompletnie
niewarte zachowania w pamięci.
Całość mogę określić tylko
jednym słowem – dno. Wychodząc
z kina, miałam autentyczne poczucie
straty czasu. Jeżeli ktokolwiek miał
zamiar wybrać się na Przypadkowe-
go męża, apeluję – trzymajcie się
jak najdalej od kina. W ostateczno-
ści możecie oddać bilety najbardziej
znienawidzonej osobie, a gwarantu-
ję wam, że już nigdy się do was nie
zbliży. Z czystym sumieniem – zde-
cydowanie nie polecam!
Ewa Fita
Historia stara
jak świat. Mamy
Panią X oraz Panów
A i B. Pani X jest w, wydawałoby się,
szczęśliwym związku z Panem A, jed-
nak na krótko przed ślubem na jej
drodze staje Pan B. Oczywiście zako-
chują się w sobie i postanawiają być
razem. Niestety, Pani X przypadkiem
dowiaduje się, że Pan B działał kiedyś
na jej niekorzyść, więc czym prędzej
wraca do Pana A. Głos serca nie daje
jej jednak spokoju i, koniec końców,
w ostatniej chwili ucieka z kościoła
z Panem B. I to jest właśnie tak zwa-
ny „happy end”.
Chyba nikt z nas nie zna bardziej
banalnego motywu. Pod X, A oraz B
możemy wstawić dowolne imiona
i w zasadzie mamy 80% pewności,
że trafimy w bohaterów którejś z licz-
nych komedii romantycznych. I tak
w Przypadkowym mężu mamy: dr
Emmę Lloyd (Uma Thurman), gwiaz-
dę stacji radiowej, która doradza na
antenie w sprawach sercowych (cóż
za ironia losu!) oraz zakochanego
w niej bez pamięci narzeczonego,
Richarda (Colin Firth), który oczywi-
ście w konfrontacji z nową miłością
Emmy, Patrickiem (Jeffrey Dean
Morgan), musi (no, bo jakżeby ina-
czej) wyjść na człowieka kompletnie
pozbawionego jakiejkolwiek ikry.
Film Wilsona nie wyróżnia się
niczym szczególnym na tle innych
tego typu obrazów. Powiem więcej,
jest wszelkiego rodzaju absurdów.
Chcecie, żeby do pożaru kościoła,
w którym bierzecie ślub, przyjechała
jednostka straży pożarnej z drugie-
go końca miasta? Nie ma sprawy,
zadzwońcie tylko i ładnie poproście.
Planujecie się na kimś zemścić? Nic
prostszego – skontaktujcie się tylko
ze znajomym nastoletnim hakerem,
który w pół minuty sprawi, że w świe-
tle prawa będziecie małżeństwem.
Macie ochotę prywatnie porozma-
wiać ze spikerką radiową? Nie ma
problemu – zadzwońcie na antenę,
a ja gwarantuję wam, że się dodzwo-
nicie. To nic, że kobieta prowadzi
Przypadkowy mąż
39
bezwzględny i wyrachowany, a nawet
niemoralny. Owszem, poziom moralno-
ści Kamila pozostawia wiele do życze-
nia, jednak nazwanie go wyrachowa-
nym to już gruba przesada. Wszystko,
co robił, było w zasadzie konsekwen-
cją nieszczęśliwych zbiegów okoliczno-
ści. Ponadto sam Kamil to w gruncie
rzeczy dobry chłopak, który z czasem
zaczyna rozumieć swoje błędy i potrafi
się do nich przyznać. Ma też charak-
ter – mimo gróźb i innych problemów
nigdy nie decyduje się na wstąpienie
do partii. Natomiast sposób, w jaki Le-
sław Żurek oddał jego postać, sprawia,
że autentycznie zaczynamy lubić tego
bohatera. Samemu Żurkowi wiele
jeszcze brakuje do tego, żeby stawiać
go na równi z takimi aktorami, jak
Kondrat czy Stuhr, jednak – jeżeli na-
dal będzie rozwijał się w tak szybkim
tempie – jest na dobrej drodze.
Oprócz Żurka Morgensternowi
udało się zgromadzić na planie praw-
dziwą plejadę polskich gwiazd. Po raz
kolejny popis swoich możliwości dał
rewelacyjny wprost Janusz Gajos. Do
tego dochodzi Anna Romantowska,
fantastyczny Wojciech Pszoniak oraz
Przez ponad 30 lat pracy Janusz Mor-
genstern udowadniał, że nie popełnia
błędów obsadowych. To on, jako jeden
z pierwszych, współpracował ze Zbi-
gniewem Cybulskim przy kultowym
filmie Popiół i diament i – na dobrą
sprawę – to właśnie on wypromował
tego wielkiego aktora. Dlatego kiedy
po przeszło dwudziestoletniej przerwie
(nie licząc zrealizowanego w 2000
roku Żółtego szalika ze wspaniałą
kreacją Janusza Gajosa) Morgenstern
ogłosił światu, że zamierza zająć się
wyreżyserowaniem kolejnego obrazu,
informacja ta wywołała fale entuzja-
zmu oraz ciekawość, jaki będzie efekt
końcowy. Spore kontrowersje wzbu-
dzał też fakt zaangażowania do głów-
nej roli Lesława Żurka, który zazwyczaj
wzbudza u widzów skrajne emocje.
Dziś, po obejrzeniu filmu, z czystym
sumieniem mogę stwierdzić, że Mor-
genstern wraca w wielkiej formie.
Mniejsze zło przenosi nas w cza-
sy PRL-u. Kamil, student filologii pol-
skiej Uniwersytetu Warszawskiego,
którego największym marzeniem jest
zostanie pisarzem, zalicza swój po-
etycki debiut w jednym z magazynów
literackich. Spotyka się z uznaniem
środowiska i od tej pory zaczyna od-
nosić coraz większe sukcesy. Problem
jednak w tym, że jego późniejsza po-
wieść i słuchowisko radiowe w rzeczy-
wistości nie są jego autorstwa. Jeszcze
przed premierą filmu spotkałam się
z określeniami, że główny bohater jest
szereg młodszych
aktorów, takich
jak Tamara Arciuch, Magdalenia
Cielecka czy niezwykle utalentowany
Borys Szyc.
Twórcy Mniejszego zła mogą
popisać się również naprawdę zjawi-
skową ścieżką dźwiękową. Co cieka-
we, w ilmie nie słyszymy ani jednej
piosenki, nawet żadnego radiowego
przeboju z lat 80. Po prostu, co jakiś
czas w tle słychać genialne, instru-
mentalne wstawki, fantastycznie wpi-
sujące się w klimat filmu.
Film bez wad? No, prawie. Przez
kilka pierwszych minut miało się
wrażenie, że operatorowi drży ręka,
ale, być może, był to zabieg celowy.
Ogólnie rzecz biorąc ani zdjęciom, ani
montażowi nie można nic zarzucić.
Obraz Janusza Morgensterna
robi, jak na polskie realia, piorunu-
jące wrażenie. Choć z drugiej strony,
może nie powinniśmy już narzekać na
stan rodzimej kinematografii. W cią-
gu ostatnich trzech lat dane nam było
oglądać wiele dobrych, polskich pro-
dukcji i pozostaje mieć tylko nadzieję,
że ta tendencja się utrzyma. A jeżeli
chodzi o Mniejsze zło, to oczywiście
gorąco polecam – nie tylko przez mój
wielki szacunek dla pracy artystycznej
Morgensterna i Gajosa, ale głownie ze
względu na to, że jest to po prostu ka-
wał dobrego kina.
Ewa Fita
Wielki powrót Morgensterna
40
wyślizguje się zręcznym slalomem:
mimo iż jednym ruchem zrzuca z Zie-
mi Obiecanej kultowo-kulturową na-
rośl, robi to bez szkody dla pierwowzo-
rów. Proponuje nową jakość, gęsto
i solidnie oplątując XIX-wieczne realia,
jak na siebie przystało, popkulturą. Za-
raża bohaterów wirusem globalizacji
i konsumpcjonizmu, mężczyzn ubiera
w idealnie skrojone garnitury, a do
rąk zamiast eleganckich neseserków
wkłada im laptopy. Towarzyszą im
oczywiście kobiety: bezpruderyjne,
wyuzdane, wyrachowane. Podają sie-
bie na tacy, choć wiedzą, że nie one,
a ich pieniądze są obiektem zainte-
resowania. W rytm stuningowanej
na potrzeby spektaklu, rockowo-dy-
skotekowej czy popowej (spektaklowi
przyśpiewuje nawet nieśmiertelna
Whitney Houston!) muzyki, snuje się
groteskowo-ironiczna wariacja, Zie-
mia Obiecana XXI wieku.
Spektakl Klaty ma jednak swoje-
go everymana: przyodzianego w biały
kombinezon (a może kaftan bezpie-
czeństwa?), wyglądającego na ma-
jącego lekko nierówno pod sufitem
Bum-Buma (Marcin Czarnik) – zde-
gustowane echo przeszłości, które na
sobie tylko wiadome sposoby komen-
tuje co widzi, by na koniec, dosłownie
i w przenośni, spalić się ze wstydu.
Wtóruje mu w tym załamaniu usłu-
gujący Bucholcowi Kundel-Kundel
(Michał Mrozek), zgodnie z duchem
czasu zaopatrzony w stosowną peru-
kę z fryzurą w stylu emo.
Adaptacja Ziemi Obiecanej jest
swego rodzaju teatralnym patem.
Przeładowana wytworami tak uwiel-
bianej przez nas wszystkich kultury
masowej, głośna i efekciarska, bę-
dąc skazaną na sukces wśród nasta-
wionej na rozrywkę, niewymagającej
widowni, na pewno wprawi w zakło-
potanie również i starych teatralnych
wyjadaczy: jeśli właśnie widowisko-
wość i przerost formy nad treścią
mogą w wypadku tej sztuki być wadą,
równocześnie stają się one zaletą.
Bo czy nie tak właśnie wygląda nasz
świat? Czy nie jest pełen wszystkiego
a równocześnie niczego, czy w tym
samym momencie w równym stopniu
nie oburza, co zachwyca?
Klata nie daje nam chwili wy-
tchnienia. Na teatralnej Ziemi Obieca-
nej nie odpoczniemy od codzienności.
Wręcz przeciwnie, zbombardowani
zostaniemy esencją tego, co za pomo-
cą gustownego opakowania i zręcznej
gry pozorów daje nam współczesny
świat. Ponad dwie godziny bezwstyd-
nego balansowania między kiczem
a sztuką, zakończonego solidną liba-
cją. Życie. Po której stronie wylądu-
jemy jednak, gdy zapalą się światła?
Pewnie gdzieś pośrodku. Jak zwykle.
Ewa Orczykowska
„Greed, for lack
of a better word, is
good. Greed is right. Greed
works. Greed clarifies, cuts through,
and captures the essence of the
evolutionary spirit...” – mówi do ze-
branych Marcin Czarnik g³osem Mi-
chaela Douglasa z kultowego Wall
Street. Obiecana Ziemia Obiecana
wchodzi niniejszym na betonowe
podłoże fabryki Karola Scheiblera
w Łodzi. Wchodzi, a raczej wbija się
z wielkim hukiem, zostawiając po so-
bie popiół, słodko-mdły zapach owo-
cowego szampana i... lekki niedosyt.
Interpretacja powieści Reymon-
ta, zrodzona w głowie prowadzącego
pochód najmłodszej generacji reżyse-
rów Jana Klaty, nie powinna w zasa-
dzie nikogo dziwić. Kto śledzi ostatnie
poczynania pana z irokezem (Trylogia
w krakowskim Teatrze Starym, Szaj-
ba w Teatrze Polskim we Wrocławiu),
ten doskonale wie, iż z tradycyjnym
podejściem do interpretacji jest on
na bakier i że drwić lubi ze wszystkie-
go; począwszy od narodowych i kul-
turowych mitów, a skończywszy na
teatrze samym w sobie. Nikt zatem
nie śmiał nawet się spodziewać, że
z Ziemią Obiecaną będzie inaczej. Za-
danie reżysera było o tyle trudniejsze,
że szturmowała go z przeszłości nie
tylko powieść, lecz także – może na-
wet silniej – nominowany skądinąd
do Oscara film Andrzeja Wajdy, przez
wielu uważany za arcydzieło polskiej
kinematografii. Z tej potyczki Klata
Przyjąć świat na Klatę?
41
Słowacki. Postacie, które naszego
bohatera interesują znacznie bar-
dziej, są już zajęte, więc jego wybór
pada na poetę.
Sam Słowacki zostaje w SŁO
przedstawiony bardzo karykatural-
nie. Na niskim, drewnianym krzyżu
umieszczono jego papierową głowę.
U ramion zawieszono dwa macha-
jące patyczki, potęgujące jeszcze
wrażenie groteskowości. Lalka Sło-
wackiego jest na kółkach, można ją
więc przesuwać bez najmniejszego
wysiłku. A wszystko to w stylistyce
quasi-multimedialnej, wśród biało-
czerwonych ruchomych ścian, miga-
jących przycisków i głosu „Wielkiego
Brata” w głośnikach.
Znajdziemy w SŁO na szczęście
kilka dobrych scen, które nadadzą
sztuce należyty koloryt, mimo prze-
starzałego przesłania, jakie wbijane
jest nam do głowy przez cały czas
trwania spektaklu. Najbardziej wyra-
zistą częścią SŁO jest bardzo teatral-
ne zobrazowanie gruźlicy Słowackie-
go. Kubeczki z czerwonym sokiem
imitującym krew i kontrastująca
z nią biel chusteczek sugestywnie
działają na wyobraźnię widza. Nasz
„gracz” pluje sym-
boliczną krwią na
chusteczki i roz-
rzuca je po deskach
sceny. Czyn pozornie błahy, niesie
ze sobą duży ładunek emocjonalny.
I w jakiś przedziwny sposób hipnoty-
zuje widza.
Dużą siłą spektaklu jest tak-
że para zręcznie uzupełniających
się aktorów. Tomasz Maśląkowski
i Sławomir Przepiórka na przemian
wcielają się to w matkę poety Sa-
lomeę Becu, to w bohaterów jego
sztuk. Cały czas podporządkowując
się głosowi „Wielkiego Brata”, są jak
marionetki, sterowane dziesiątkami
maleńkich sznurków.
W SŁO udało się Peszkowi po-
kazać mechanizmy manipulacji. Nie
jest to niestety spektakl wyjątkowo
odkrywczy. Ot, kolejna wariacja na
temat powszechnie znanych faktów
z biografii poety. Tym razem w no-
wej, interesującej formie. I puenta
w postaci grającej na saksofonie lal-
ki Stevena Segala! Na to warto było
czekać. W tym momencie na myśl
nasuwa mi się sentencja, która do-
skonale może podsumować SŁO.
Piękna świątynia, ale bez Boga. Nie
będę oryginalna, Mickiewicz powie-
dział to pierwszy.
Paulina Dreslerska
Rok Juliusza Słowackiego doma-
gał się spektaklu o wieszczu. Hi-
storię poety wziął w swoje ręce Jan
Peszek. Na bazie tekstu Mateusza
Pakuły stworzył spektakl w intrygu-
jącej oprawie, z kilkoma naprawdę
dobrymi pomysłami. SŁO zaskakuje
konwencją, zaciekawia stylistyką.
Jednak cały czas, czegoś tu brakuje.
Mateusz Pakuła wraz z Janem
Peszkiem postanowili w SŁO obalić
narodowy mit. Pytanie tylko, czy tak
naprawdę było co obalać? W dzisiej-
szych czasach już od dawna nie ma
miejsca na spiżowe pomniki. Mity
narodowe zostały sprowadzone do
należytego poziomu przez literaturo-
znawców, dziennikarzy i socjologów.
Teraz patrzy się na nie z przymruże-
niem oka i ironicznym uśmiechem.
Skryty homoseksualizm Słowac-
kiego, fakt, że miał nadopiekuńczą
matkę i zawzięcie rywalizował z Mic-
kiewiczem, nikogo już nie dziwią. Po-
szłam na spektakl w oczekiwaniu na
nowy kontekst, świeże spojrzenie,
ciekawą perspektywę. Poczęstowa-
no mnie garścią banałów, choć za-
powiadało się całkiem przyjemnie.
Jan Peszek przyjął w spekta-
klu konwencję gry komputerowej.
Mamy oto przed sobą bohatera, któ-
ry wybiera swoje wirtualne wciele-
nie. Wśród propozycji, jakie oferuje
mu komputer, przewija się Kordian,
Balladyna, Tęczowy Człowiek, a na-
wet… Steven Seagal. I oczywiście
Piękna świątynia, ale bez Boga
42
dyskusji z okresem przełomu w tle.
Sztuka wyższa? Czy aby na pewno?
Komiks historyczny, który jest
ponoć unikalnym zjawiskiem na
skalę europejską, a w którym bry-
lują właśnie Polacy, zaczyna znaj-
dować coraz więcej przeciwników.
Po początkowych zachwytach nad
ciekawie wykreowanym bohaterem
zbiorowym i poruszaną tematyką,
komiks historyczny ukazuje swoje
drugie oblicze. Oskarżany o wiecz-
ne powielanie
tego samego
schematu, nie-
potrzebny patos
i dość kontro-
wersyjną rolę
edukacyjną, od
kultury wyso-
kiej zaczyna się
niebezpiecznie
oddalać. Poja-
wiają się nawet
głosy, jakoby
komiks miał się
stać groźnym
narzędziem po-
litycznym.
Jak widać,
komiks może
służyć nam jako
dobry przykład
tego, jak wyglą-
da przestrzeń
Jakiś czas temu rozmawiałam
z moim kolegą (już nawet nie fa-
nem, ale fanatykiem komiksów)
o tym, co w komiksowym świecie
słychać. Pewna siebie, w trakcie
rozmowy niebacznie wspomniałam,
że komiks – sztandarowe zjawisko
popkultury – musi być masowy.
Gdyby wzrok mógł zabijać, w tym
momencie zostałabym śmiertelnie
ugodzona spojrzeniem mojego dro-
giego kolegi. Komiks masowy? Nie
te czasy…
W ostatnich latach stereoty-
powe przeświadczenie o powszech-
ności komiksu musiało ulec gwał-
townej zmianie. Nakłady spadły,
a i poetyka już nie ta sama, co kie-
dyś. Brakuje Supermanów i Spider-
manów. Superbohaterowie odeszli
do lamusa. Batman się zestarzał,
Kapitan Ameryka umarł. W zamian
za to komiks współczesny serwuje
nam refleksje na temat otaczającej
nas rzeczywistości, liryczny autobio-
grafizm czy wreszcie historyczne dy-
wagacje na temat Powstania War-
szawskiego.
O komiksie pisze się doktora-
ty. W bibliotekach powstają osobne
działy, poświęcone pracom teorety-
ków literatury na tematy stricte ko-
miksowe. Organizowane są wystawy
jeżdżące po całej Europie. Komiks
jest ważnym elementem literackiej
kulturalna współczesnego świata.
Na jednym krańcu „znienawidzona”
popkultura, na drugim „uszlachet-
niona” kultura wysoka. A pośrodku
ogromne połacie przestrzeni, w któ-
rej obie się przeplatają; i to tak zręcz-
nie, że często nie sposób jednej od-
różnić od drugiej. Bo czy ‘popularna’
to znaczy ‘kiczowata’? I czy kicz nie
może być sztuką?
Paulina Dreslerska
Komiks wcale nie masowy
43
Ludobójstwo! Prawdziwy antyk! Po-
nad 60-letnie ludobójstwo, zapra-
szam, zapraszam! Proszę oglądać
moje towary, wszystkie prima sort.
Jak nie ludobójstwo, to mamy klę-
skę głodu, kryzysy paliwowe, co tyl-
ko dusza zapragnie! Wiem jednak,
że to właśnie ludobójstwo jest tym,
co kręci. Bo mamy 15 tysięcy i puf!
nie mamy 15 tysięcy! Cóż za trage-
dia, ile ofiar a rodziny płaczą, tak, to
jest w cenie! Jak się nazwa nie podo-
ba, to skreślimy markerem, o tak po
prostu ziiip! i nie ma już ludobójstwa,
mamy zbrodnię wojenną! Zbrodnia
wojenna, świeża zbrodnia wojenna,
zapraszam na zakupy, u mnie naj-
świeższe zbrodnie wojenne! Może
coś z najnowszej kolekcji? Terroryzm
to wschodząca gwiazda naszego ryn-
ku. Jeszcze bez renomy, ale niezwy-
kle dynamicznie rozwijający się pro-
dukt. Przyszłość transakcji należy do
terrorystów.
Ci w piachu o terminy już się
nie pobodą. Scheda należy do nas
i teraz możemy zrobić z tym co
chcemy. Czy nie sprzedałbyś sta-
rej szafy odziedziczonej po wujku,
którego nawet nie znałeś? Ustalmy
kursy, stwórzmy giełdy wymiany!
Hossa, hossa jest jak zbawienny
wiatr wydymający nasze żagle. Ale,
ale, o czym to ja? A! Wszystko w tej
samej cenie! Proszę oglądać, ja tyl-
ko zachwalam!
Jak to? Że co? Że niemoralne?
Że bez refleksji kupczę? Drogi Panie,
Droga Pani, biznes to biznes, uczucia
pod poduchę i lecim się targować.
Wpływamy na szerokie wody ekono-
mii i czujemy się tam dobrze. Miarka
się znajdzie do wszystkiego, jak na
razie nie było z tym problemu, więc
czemu ma być w tym przypadku?
Można się nawet targować! Powiedz-
my, trzy ludobójstwa za dwa obozy
koncentracyjne, to przecież doskona-
ła oferta! Tragedia po jednej i po dru-
giej stronie, ludzkie łzy i cierpienie.
Łzy można mierzyć wiadrami i goto-
we, a ciała zawsze można policzyć;
wspólny mianownik i wymieniamy
walutę. Granaty na armaty, masakry
za mordy, zabójstwa za gwałty. Kto
by pomyślał, że to jest takie proste?!
Siądźmy okrakiem na najświeższej
gałęzi, zrywajmy jabłka przeszłości
i rzucajmy się nimi dla zysku. Ga-
łąź solidna, wszyscy siądziemy, jak
zatrzeszczy to polecimy razem. Jak
przetrzyma, mamona leci dla każde-
go.
Zebrali się więc, towar prze-
chodził z rąk do rąk, kamienne
twarze ustalały ceny, powaga musi
być, kupczymy przecież tragediami.
Wystarczą pozory, żeby nikt się nie
krzywił. Do tego oczywiście garnitury,
spodnie na kant i krawat z Windso-
rem na szyi: one zawsze dodają do-
stojeństwa, nawet szaleńca zamie-
nią w człowieka, który wie co robi.
Można jeszcze stanąć na mównicy
w jakimś ważnym miejscu, wtedy to
już pełen luksus, sprawia się nawet
wrażenie, że nie robi się tego dla
siebie, że dba się o jakieś wartości.
Pięknie, po prostu pięknie, tak po-
winno być! Ogólnoświatowy handel
nieszczęściem i strachem. Ludzkie
zwłoki przechodzą z rąk do rąk tak
jak ogórki, pomidory i cukinia.
My wam damy to, a wy nam
tamto, bo jak nie, to nie dostaniecie
tego co chcecie. Tylko w ten sposób
poważni ludzie, myślący odpowie-
dzialnie, mogą się dogadać. Zasady
handlu doskonale normują sytuację.
Aż strach pomyśleć, że piękne gar-
nitury przysłaniają bandę szalonych
smarków beczących w piaskownicy
o grabki i wiaderka. Nikt nie słucha
kapusty. Kurs został wyznaczony, czy
zupa świata się przypali? Nie sądzę,
zawsze ktoś zamiesza.
Marcin Pluskota
Na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy…
44
Dziś wejdziemy z buciorami do do-
mów lekarzy. Tłumek to różnorodny
i osobliwy, można więc znaleźć w nim
zarówno idealizujących Judymów,
jak i pozbawione kręgosłupa mo-
ralnego, skorumpowane pasożyty.
To zresztą żadna osobliwość; z taką
rozciągłością charakterów spotkać
się przecież możemy w niemal każ-
dej grupie zawodowej, etnicznej czy
kulturowej. Dlaczego więc interesują
nas właśnie lekarze? Bo są imma-
nentną częścią służby zdrowia, bo
uprawiają profesję zawiedzionego
zaufania społecznego... te przyczyny
są oczywiste. Ale to nie wszystko.
Chodzi o degrengoladę le-
karskiego zawodu. A za tę – mó-
wiąc anarchistycznie – odpowiada
system.
Wyobraźmy sobie następującą
sytuację: mamy świeżo upieczone-
go absolwenta studiów medycznych,
wykształconego – powiedzmy – or-
topedę. Trafia on na rynek pracy
z dwoma, dość ciężkimi bagażami:
pierwszy z nich wiąże się z prawnie
sankcjonowaną specyfiką wykony-
wania zawodu, drugi zaś to dość
uciążliwa i lekko jednak zniechęcają-
ca wizja drogi zawodowej. Co więcej,
podczas gdy wszyscy jego rówieśnicy
pokończyli już studia, lekarz męczył
się jeszcze kilka lat ze specjalizacją,
podczas których – mniej lub bardziej
podświadomie – wyrobił w sobie
sprawność niezbędną do wykony-
wania swojego zawodu. Zatracił jed-
nak empatię; tę samą cechę, która
wszak pchnęła go na studia medycz-
ne. To są warunki idealne do rozwoju
postawy zwanej cynizmem.
Nasz cynik-ortopeda zaczyna
więc pracę w szpitalu, gdzie szybko
odkrywa, że świetlana przyszłość,
związana z wysokimi zarobkami,
wciąż jest odległa. Przybliżyć ją
może założenie własnej praktyki
lekarskiej. Wszak co dwie prace, to
nie jedna. Proszę bardzo – mamy
kapitalizm, więc młody lekarz wy-
najmuje pomieszczenie, zakupuje
bądź wynajmuje sprzęt i zamieszcza
reklamy. Z czasem zdobywa jakiś
tam rozgłos, jednak wciąż nie jest
tak cudownie; utrzymywanie prak-
tyki kosztuje. Cynik-ortopeda znaj-
duje na to radę: prawo nie wymaga
od niego posiadania kasy fiskalnej,
więc nikt tak naprawdę nie kontro-
luje jego zarobków. Wśród poten-
cjalnych pacjentów – kierujących się
przy wyborze lekarza przede wszyst-
kim rekomendacją – dość nikła jest
wiedza o rynku prywatnych praktyk
lekarskich. Cena za usługę, narzuco-
na przez cynika-ortopedę, jest ceną
obowiązującą.
Nasz cynik nie jest głupcem;
szybko oblicza, że w ciągu dnia jest
w stanie zarobić połowę miesięcznej
szpitalnej pensji. Warunkiem jest
jednak odpowiednia ilość klientów;
tutaj sama reklama nie wystarcza.
Uruchamia więc pocztę pantoflową,
a czasem też – mniej lub bardziej
pośrednio – nakłania swoich szpi-
talnych pacjentów do odwiedzenia
prywatnej praktyki. W końcu docho-
dzi do wniosku, że etat w szpitalu nie
jest istotny dla jego zarobków, zaczy-
na go więc traktować po macosze-
mu. A czasem nawet – sabotować.
Ortopeda popełnił błąd. Uwie-
rzył systemowi obiecującemu koko-
sy za ratowanie ludzkiego zdrowia,
wymagając początkowo tylko empa-
tii i idealistycznego altruizmu. Koń-
cząc studia medyczne zamknął so-
bie praktycznie każdą inną ścieżkę
zawodowej kariery, skazując siebie
na dość schizofreniczną i w gruncie
rzeczy – a wbrew pozorom – nie-
zbyt moralną profesję, przynajmniej
w naszym kraju. On sam może na-
wet nie być świadom tego tragizmu;
świat jest jednak tak urządzony,
że za błędy się płaci. Pytanie tyl-
ko: jaką cenę? I na kogo wystawić
rachunek?
Michał Wolski
Choroby służby zdrowia część V
45
Środek tygodnia, wielkie święto.
Obcasy kierują się ku nieznanemu,
lecz ekscytującemu, krzyczącemu
megalomańskim napisem. Zero
skromności ma w sobie to, żadnej
pokory. Przy tym jest otwarte, bar-
dzo otwarte, choć w tym wypadku
określenie „bardzo” nie oznacza, że
różni się to czymkolwiek od zwykłe-
go otwarcia. Obcasy lgną do tego
czegoś jak muchy do lepu, pszczoły
do miodu, młodzież do alkoholu.
Stukocząca symfonia wydaje się
nie mieć końca, stukot przera-
dza się w stukoczący bieg, obcas
za obcasem, koturn za koturnem
ciągnie tam, gdzie widnieje duży
napis i ubarwione na narodowo
baloniki. Uśmiechnięty człowiek-
metka wskazuje drogę. Uśmiech-
nięty człowiek-promocja zachęca
do wstąpienia. Uśmiechnięty robot
przy kasie, którego człowieczeń-
stwo mieści się na lewej piersi
i ma wymiary trzy centymetry na
dziewięć centymetrów zachęca,
by jeszcze tu wrócić, i sugeruje,
że najlepszym prezentem imieni-
nowym jest kawałek kolorowego
plastiku, który jubilat zamienić
może na cokolwiek, o czym marzy.
O szystko się tutaj prosi, za wszyst-
ko dziękuje; bon ton klasy średniej
plasuje się zdecydowanie powyżej
średniego poziomu. Do uszu wpada
kojąca muzyka, choć wcale nie za-
głusza ona stukoczących z czterech
stron siebie obcasów. Kiedy wydaje
się, że nic już nie może zaskoczyć,
długie, uśmiechnięte nogi (w obca-
sach) wręczają (sic!) ubarwioną na
narodowo... łyżkę do butów.
Kawalkada zdaje się nie mieć
końca. Obcasy podkręcają tempo,
motywowane przez uśmiechnięty
głośnik, który przekonuje, że każ-
da para jest jedyna w swoim ro-
dzaju; co wcale nie przeszkadza,
by w ubarwionej na narodowo to-
rebce wynieść zaraz jeszcze jed-
ną. Obcasy ciągną więc ku obca-
som, wymieniają się tylko stopami,
by w końcu trafić na te właściwe, naj-
mniej uwierające. Na imię im tutaj
nowość, na nazwisko – promocja.
Za ubarwionymi na narodowo
balonikami rozciąga się dominium
przedrostków naj- i uni-. Obcasy
kochają te, jak i inne prefiksy z ga-
tunku pochlebczo-superlatywnych.
Gdzie ich najwięcej, tam najbardziej
donośny stukot i najbardziej wymu-
szony uśmiech. Narodowe barwy
wiedzą o tym, dlatego wyrażają się
najpochlebniej i „najsuperlatywniej”,
jak tylko potrafią. Uśmiechom nie
ma więc końca, ciągnie się wśród
nich somnambuliczny taniec za-
mkniętych w tłum jednostek. Lepiej
w obcasach tańczyć jest w grupie.
Prawda jest taka, że narodowe
barwy wcale nie dbają o obcasy. Ob-
chodzi je raczej utrzymanie jak naj-
intensywniejszego poziomu swojej
narodowości. A obcasy jednak (cał-
kiem nieźle na tym?) wychodzą: każ-
dy jeden szczęśliwy, że w jeszcze-nie-
biodegradowalnej siatce ma metkę
z imieniem i nazwiskiem, które zasły-
nęło zgrabnym łączeniem kawałków
materiału.
Ewa Orczykowska
22 października, WIeLKIe OTWARCIe!
Fot.
ww
w.w
pisz
24.p
l
46
Droga do mistrzostwa
Przyjrzyjmy się drodze po złoto na-
szych wspaniałych siatkarzy. Pol-
ska znalazła się w grupie A, mając
naprzeciw siebie takie drużyny jak
Francja, Niemcy i Turcja. Nasz zespół
wygrał wszystkie mecze, oddając
tylko po jednym secie Francuzom
i Niemcom. Był to najlepszy bilans
setowy ze wszystkich 16 drużyn, któ-
re przystąpiły do rywalizacji. Warto
wspomnieć, że w pierwszej rundzie
grupowej Polacy stracili tylko 223
tzw. „małe punkty”, co także było
najlepszym wynikiem, który wyrów-
nała tylko Rosja. W fazie zasadniczej
Polacy zmierzyli się kolejno z Hisz-
panią, Słowacją i Grecją. O losach
dwóch pierwszych meczów decy-
dował tie-break, tak więc ósmego
i dziewiątego września przeżywa-
liśmy pierwsze prawdziwe emocje
związane z wstępami Polaków na
tych mistrzostwach. W obydwu przy-
padkach losy zwycięstwa decydo-
wały się do samego końca, bowiem
Hiszpanów pokonaliśmy 17:15,
a Słowaków 16:14. Natomiast trzeci
mecz okazał się najprostszy, Grecy
nie urwali nam nawet seta. Po tych
trzech spotkaniach przyszedł czas
na fazę finałową. 12 września sta-
nęliśmy naprzeciwko Bułgarów, by
walczyć o przepustkę do finału. Aby
oddać przebieg spotkania wystarczy
powiedzieć, że drugi półfinał (Rosja
– Francja) był znacznie ciekawszy, bo
pięciosetowy. Polacy bowiem szybko
rozprawili się z Bułgarami, wygrywa-
jąc 3:0. Przeciwnicy stawiali zaciekły
opór jedynie w drugiej odsłonie spo-
tkania, która zakończyła się zwycię-
stwem Biało-Czerwonych 30:28. Po-
zostałe dwa sety nasz zespól wygrał
do 19 i 20. Uskrzydleni tą wygraną
byliśmy w bardzo dobrych nastrojach
przed finałem.
Izmir, 13 IX 2009, 19:30.
Te mistrzostwa miały kompozycję
klamrową. Meczem z Francją Po-
lacy rozpoczynali udział w turnieju,
meczem z Francją go zakończyli. Co
najciekawsze, wynik, podobnie jak
XXVI Mistrzostwa Europy w piłce siatkowej mężczyzn przeszły do historii. Po raz pierwszy od 26 lat Polacy stanęli na podium, po raz pierwszy – zwyciężyli. Tym samym Polska wspięła się na czwarte
miejsce w klasyfikacji medalowej wszech czasów, wyprzedzają ją jedynie ZSRR, Włochy i Czechosłowacja.
Złoci chłopcy
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
47
przeciwnik, także nie uległ zmianie.
Inny był tylko przebieg oraz stawka
spotkania. Wydawać się może, że
podopieczni Daniela Castellaniego
byli w tak znakomitej formie, że mo-
gli spokojnie wygrać z Francuzami
bez utraty seta. Jednak by podsycić
emocje, nie upokorzyć srebrnych
medalistów oraz popisać się mi-
strzostwem taktycznym, w trzecim
secie argentyński trener dał nieco
odpocząć kluczowym graczom, więc
oddaliśmy seta, a w jego decydują-
cej akcji Bartosz Kurek trafił w tre-
nera Francuzów. Jednak w czwartej
odsłonie rozpędzeni Polacy pokona-
li dotrzymujących im kroku rywali
26:24 i, tym samym, po raz pierwszy
w historii męska reprezentacji Polski
zdobyła złoty medal na tej imprezie.
Najwięksi przegraniObrońcy tytułu, Hiszpanie, polegli
trzykrotnie w fazie zasadniczej. Nie
pomógł nawet udział aż siedmiu gra-
czy ze złotego zespołu sprzed dwóch
lat. Ta drużyna nie miała najmniej-
szych szans na zwycięstwo. Zawiedli
również Rosjanie. Zespół, którego
zawsze jak ognia boją się Polacy, co
prawda doszedł do fazy finałowej, ale
nie dość, że nie przebrnął przez półfi-
nał (mimo, że przegrywając w setach
0:2 potrafili doprowadzić do tie-bre-
aka), to uległ także Bułgarii w meczu
o brąz. Włosi, którzy mają na koncie
mnóstwo sukcesów na europejskich
arenach (zarówno reprezentacja, jak
i kluby), podobnie jak Hiszpanie, nie
przebrnęli przez fazę zasadniczą, po-
konując jednak na otarcie łez Finlan-
dię 3:0 w ostatnim dla siebie meczu
mistrzostw. Tak więc, najmocniejsze
jak do tej pory europejskie zespoły
mogą jak na razie jedynie uczyć się
od Polaków jak wygrywać i jak cie-
szyć się grą.
Powitanie Mistrzów
Polacy wylądowali na warszawskim
Okęciu o 12:40. Już tam powita-
li ich kibice i dziennikarze. Jednak
prawdziwe tłumy wdzięcznych Pola-
ków przybyły na Plac Defilad, gdzie
o 15:00 na specjalnie przygotowanej
scenie władze miasta i PZPS-u wita-
ły siatkarzy . Tak właśnie powinno
wyglądać powitanie Mistrzów Euro-
py. Odpowiednio „przyjęli” ich tak-
że sponsorzy. Związek na początek
wyłożył na nagrody pulę pół miliona
złotych, ale na tym się nie skończy-
ło. Wdzięczny sponsor (Polkomtel
S.A.) podarował kolejny milion do
podziału. Nie są to oczywiście kwoty
porównywalne z wynagrodzeniami
w footballu, ale należy pamiętać, że
głównym źródłem zarobku profesjo-
nalnego sportowca jest pensja z klu-
bu. Nagrody za Euro to dodatek, ro-
dzaj premii.
Małysz, Otylia, Kubica,… Gruszka?
Piotr Gruszka został wybrany
MVP tureckiego turnieju. Nie bez
przyczyny. Wykańczał decydujące ak-
cje, podrywał zespół do walki w kry-
tycznych momentach, był sercem
i duszą drużyny. Można powiedzieć
również, że było to niejako docenie-
nie tego 32-letniego już gracza na
przestrzeni jego całej kariery repre-
zentacyjnej. W 2003 był już najlep-
szym atakującym Euro w Niemczech,
a w 2004 najlepiej atakującym Ligi
Światowej. Jednak najlepszym za-
wodnikiem turnieju jeszcze nie był.
Zatem doczekał się i trzeba przyznać,
że jest to wyróżnienie w pełni zasłu-
żone. Wiemy już, kto jest więc najlep-
Fot. Mariusz Rychłowski
48
szym graczem ze złotej czternastki
Castellaniego. A ponieważ siatkarze
zostali teraz bohaterami narodowy-
mi (bo za takich należy uważać osoby
odznaczone Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski), Gruszka
jest poniekąd najważniejszym z nich,
a przynajmniej tak wskazała Euro-
pejska Konfederacja Piłki Siatkowej
(CEV). Czy zatem możliwe jest, że
zapanuje w Polsce „siatkarzomania”
lub, dedukując odważnie, „gruszko-
mania”? Czy Polacy wreszcie doce-
nią siatkówkę bardziej i nadadzą jej
miano sportu narodowego, które to
dość niesprawiedliwie wciąż dzierży
piłka nożna? Chyba widać wyraźnie,
na którym polu reprezentacje i klu-
by z Polski odnoszą sukcesy, która
dyscyplina w wykonaniu Polaków
jest bardziej widowiskowa, wreszcie
z występów których reprezentantów
prawdziwie cieszymy się, nie zaś za-
łamujemy nad nimi ręce. Siatkarze
w Turcji skutecznie udowodnili, że
można na nich liczyć.
Wypowiedzi po sukcesie
Daniel Castellani: „Medal dedykuję
przede wszystkim mojej żonie, która
stoi tu obok. Potem moim dzieciom
i całej rodzinie. Ja jestem, co prawda,
twarzą całego sztabu, ale podzięko-
wania należą się i reszcie - drugiemu
trenerowi Krzysztofowi Stelmachowi,
trenerowi od przygotowania fizyczne-
go, lekarzom, masażystom, mene-
dżerom. Wszyscy zrobiliśmy kawał
dobrej roboty. Ponadto PZPS-owi,
który dał mi wiele swobody w działa-
niu. To jeszcze nie koniec. Dedykuję
to też wszystkim sędziom, pierw-
szym trenerom oraz ludziom, którzy
są związani z siatkówką. Ci zawodni-
cy przecież skądś przyszli. I w końcu
wspaniałym polskim kibicom.”
Bartosz Kurek: „Wszystko mi
jedno, czy będę drugim Matejem Ka-
zinskim, trzecim Sebastianem Świ-
derskim czy czwartym kimkolwiek.
Najważniejsze, żeby wygrywała dru-
żyna, w której ja gram. A na razie tak
jest.”
Piotr Gruszka: „Wszyscy wiedzie-
liśmy, że możemy zdobyć medal, ale
żeby zdobyć „złoto”? Można powie-
dzieć, że „odwaliliśmy” niezły numer.
Jakie to uczucie mieć złoty medal?
Szczerze mówiąc, ten medal mi się
nie podoba, ale jest bardzo cenny.
Najważniejsze jest to, że wygraliśmy.
Największym zaskoczeniem nato-
miast, że Rosjanie nie zdobyli meda-
lu.”
Sebastian Świderski: „Nie będę
wychodził przed szereg, to koledzy
zdobyli tytuł, ja nie miałem w tym
udziału. Mogę tylko powiedzieć jed-
no - oglądanie spotkań przed telewi-
zorem jest także mocno stresujące.
Zespół zagrał doskonale, muszę chło-
pakom i trenerowi serdecznie pogra-
tulować. Mogę poświęcić drugiego
Achillesa w zamian za złoty medal
dla naszego zespołu z mistrzostw
świata w przyszłym roku.”
Plus Liga
Polska Liga jest jedną z najmoc-
niejszych w Europie. I wcale nie tyl-
ko dlatego, że Polacy we wrześniu
zdobyli Złoto na Euro. Od wielu lat
polskie kluby włączają się do rywa-
lizacji o najwyższe europejskie tro-
fea. Jednak najlepiej o poziomie ligi
może zaświadczyć ilość reprezen-
tantów grających w jej szeregach.
Ze złotej czternastki Polaków aż 11
pozostało w kraju. Najwięcej z nich
gra w PGE Skrze Bełchatów (5), po
dwóch w ZAKSie Kędzierzyn-Koźle
i Delekcie Bydgoszcz oraz po jednym
w Resovii Rzeszów i Domeksie Czę-
stochowa. Mamy jednego Francuza,
Hiszpana i Serba oraz po dwóch Fi-
nów i Słowaków. Jak na zaledwie
czternastoosobowe kadry narodowe,
ten wynik jest bardzo dobry.
Siła w drużynie
Pomimo nieobecności najbardziej
rozpoznawalnych twarzy polskiej
reprezentacji: Mariusza Wlazłego,
Michała Winiarskiego, Łukasza Ka-
dziewicza i Sebastiana Świderskie-
go, zespół stworzony przez Daniela
Castellaniego nie zawiódł. Udowod-
nił, że nie potrzebne są gwiazdy, naj-
ważniejszy jest duch walki, radość
gry i jedność w teamie. Nie bez po-
wodu siatkówka nazywana jest grą
zespołową.
Aleksandra Michalska
49
okrążeń przed końcem złapał gumę
i nie zdołał zawalczyć o tytuł Mistrza
Świata, nas, polskich kibiców, naj-
bardziej interesowała oczywiście
postawa Roberta Kubicy i jego ze-
społu – BMW Sauber. Jednocześnie
rozwiała moje wszystkie wątpliwości
i potwierdziła obawy.
Team Polaka udowodnił, że jest
wystarczająco dobry, żeby pomóc
swojemu kierowcy w dobrej jeździe.
Potrafił wybrać odpowiednią takty-
kę, wystarczająco szybko zmienić
opony, był w stanie nawet nalać taka
ilość paliwa do bolidu, żeby cały wy-
ścig rozegrał się po jego myśli, za-
równo zawodnika, jak i właścicieli
teamu. Potwierdził, że potrafi zadbać
o kierowcę. JEDNEGO. W czasie, gdy
Robert Kubica mknął po torze Inter-
lagos, Nick Heidfeld, jego partner z
zespołu, spokojnie oczekiwał w ga-
rażu na rozwój wydarzeń. Niemiec
musiał zakończyć wyścig już na 23.
okrążeniu z powodu awarii bolidu.
Kłopoty techniczne to, jak pewnie
wszyscy wiemy, nie nowość w BMW.
Jednak tym razem, w porównaniu z
poprzednimi wyścigami tego sezonu,
dało się zauważyć jedną istotną róż-
nicę – różnicę w nazwisku. Zwykle to
właśnie Polak musiał się zadowalać
kiepskim startem, słabym silnikiem
i przejechaniem co najwyżej połowy
dystansu. Rzadko zdarzało mu się
dojechać do mety , nie mówiąc już
o zdobyciu punktów, czy stawaniu na
podium.
Wszędzie, rozpoczynając od
wpisów na blogach zdesperowanych
kibiców F1, a kończąc na nagłów-
kach najważniejszych polskich ga-
zet, można było natknąć się na glosy
mówiące o faworyzowaniu Niemca i
pozostawianiu Kubicy samemu so-
bie. Może właśnie dlatego, na sam
koniec swojej egzystencji w F1 (przy-
najmniej oficjalnie pod taka nazwą)
zespól BMW Sauber postanowił udo-
wodnić, że obaj kierowcy traktowani
Jeszcze tylko jeden wyścig pozostał do oficjalnego zakończenia sezonu Formuły 1. Już pierwsze-go listopada, na torze Yas Marina Circuit w Abu Dabi, odbędzie się ostatnia eliminacja Mistrzostw Świata. Będzie to pierwszy w historii wyścig na tym torze. Organizatorzy najprawdopodobniej spo-
dziewali się ogromnych emocji i niesamowitej walki o miejsca na podium, a głównie o tytuł Mistrza Świata. Tymczasem będą musieli zadowolić się tylko dekoracją zwycięzców całego cyklu. Oczywi-
ście możliwe jest, że kibice będą obserwować zmagania z zapartym tchem. Na torze kierowcy będą wyczyniać rzeczy niewyobrażalne, a wyścig będzie najciekawszym w całym sezonie lub nawet w
historii F1. Tego właśnie wszystkim nam życzę, gdyż walka o czołowe pozycje nie będzie już istotna.
Po zakończeniu Grand Prix Bra-
zylii wiadomo już, że Mistrzem Świa-
ta, po raz pierwszy w karierze, został
Jenson Button, a jego team,Brawn
GP, zapewnił sobie zwycięstwo w
klasyfikacji konstruktorów. Brytyj-
czyk wykorzystał swoje ogromne
szczęście i jednoczesny pech kole-
gów z innych zespołów (wyścigu nie
ukończyło aż 6 kierowców, inni mieli
problemy techniczne, np. przebita
opona Barrichello i stojący w pło-
mieniach bolid Kimiego Raikkone-
na), by jeszcze przed ostatnim wy-
ścigiem cieszyć się wraz z rodziną z
tytułu najlepszego kierowcy świata.
Jednak Jenson Button nie na-
leżał do głównych aktorów całego
przedstawienia. W czasie wyścigu
odgrywał raczej rolę drugoplanową,
kryjąc się za plecami stojących na
pierwszym planie innych kierow-
ców. Oprócz Marka Webbera, który
przejechał linię mety jako pierwszy,
Rubensa Barrichello, który na kilka
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
Button po raz pierwszy, BMW po raz ostatni
50
są tak samo. Jakiś czas temu, Mario
Theissen – szef ekipy, zapowiadał
walkę do samego końca. Obiecywał,
że zespół zostawi po sobie korzystne
wrażenie przed ostatecznym wyco-
faniem się z serii. Miał rację. Pozy-
tywne wrażenie zespól wywarł i tego
nikt już im nie odbierze. Jednocze-
śnie trzeba przyznać, że trochę się
pogrążył próbując udowodnić teorię
dotycząca swoich możliwości.
BMW tak bardzo skupiło się na
zapewnieniu dobrego miejsca Rober-
towi Kubicy, że zupełnie zapomniało
o pracy nad ustawieniami bolidu Nic-
ka Heidfelda.Tak samo jak możemy
cieszyć się z drugiego miejsca Pola-
ka, powinniśmy ubolewać nad nie-
szczęściem jego partnera z zespołu.
Niemiec, nie dość, żee przedwcze-
śnie i niespodziewanie zakończył wy-
ścig, to na dodatek nie wie, dlacze-
go tym razem to on, a nie Kubica nie
dojechał do mety. W gruzach legną
jego teorie o swojej wyższości nad
wszystkimi byłymi partnerami z ze-
społów. Głęboko w niepamięć pójdą
krzyki mówiące, że sezon 2008, był
jedynym słabszym w jego karierze, a
w pozostałych wspinał się na wyżyny
swoich umiejętności. Nikt niestety
nie będzie pamiętał o tym, jaki to
Niemiec jest wspaniały, jakie niesa-
mowite umiejętności posiada i jakie
niewyobrażalne trofea zdobywał.
Płacząc wspólnie nad losem He-
idfelda, zerknijmy jeszcze na chwilkę
na przyszłych pracodawców Roberta
Kubicy – zespół Renault. Klasyfika-
cja generalna konstruktorów – miej-
sce 8. Klasyfikacja kierowców – 9.
miejsce Fernando Alonso oraz brak
punktów u Nelsinho Piqueta i Roma-
ina Grosjeana nie wróżą zbyt dobrze
na następny sezon. Choć może, z
Robertem Kubicą w drużynie i, miej-
my nadzieję, jego dobrym partne-
rem, będą w stanie sięgnąć po laury.
A jak nie, to trudno, najwyżej jako
kibice ich zbojkotujemy. W końcu już
mamy wprawę.
Katarzyna Łazarska
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
51
koncie czternaście punktów i zajmu-
ją szóste miejsce w tabeli. Nie jest to
wynik zły, zważywszy na przedsezono-
we prognozy oraz fakt, że klub znad
Dunaju ma już za sobą wyjazdy do
Salzburga, Wiednia, Grazu i Ried. Szo-
kujący jest natomiast dorobek bram-
kowy zespołu. Wynosi on obecnie
29-25, co przekłada się na średnią
5,40 gola na mecz! Żaden pierwszo-
ligowy zespół na Starym Kontynencie
nie stanowi dla Austriaków poważnej
konkurencji w tej, bądź co bądź spe-
cyficznej klasyfikacji:
LASK Linz (Austria) – 5,40 gola
na mecz (54 gole/10 meczów)
Arsenal Londyn (Anglia) – 4,86
(34/7)
Kecskeméti TE (Węgry) – 4,40
(44/10)
Levadia Tallin (Estonia) – 4,29
(120/28)
Brøndby Kopenhaga (Dania) –
4,27 (47/11)
Mecze, którego europejskiego pierw-
szoligowca najbardziej obfitują
w gole? Barcelony? Realu? A może
chodzi o któregoś z hegemonów
w jednej ze słabszych lig albo totalne-
go outsidera? Nic bardziej mylnego!
W momencie powstawania tej not-
ki, zdecydowanie najczęściej grę od
środka wznawiano w czasie spotkań
austriackiego klubu LASK Linz. W so-
botni wieczór piłkarze LASK, ubrani
w tradycyjne czarno-białe pasiaste
trykoty, zremisowali przed własną
publicznością herbowy prestiżowym
meczu derbowym z SV Ried 2:2.
Nuda - mogliby narzekać miejscowi
kibice, w końcu mniejszej liczby bra-
mek w potyczkach swojego zespołu
jeszcze w tym sezonie nie widzieli…
Od samego początku sezonu
zespół z Linzu wymyka się wszelkim
schematom. W dotychczas rozegra-
nych dziesięciu kolejkach, gracze
LASK Linz zgromadzili na swoim
FC Liverpool (Anglia) – 4,25
(34/8)
Prestatyn Town (Walia) – 4,14
(29/7)
Austria Kärnten (Austria) – 4,20
(42/10)
Prestatyn Town (Walia) – 4,14
(29/7)
Daugava Ryga (Łotwa) – 4,12
(107/26)
Dinamo Zagrzeb (Chorwacja) –
4,10 (41/10)
FC Fehérvár (Węgry) – 4,10
(41/10)
Red Bull Salzburg (Austria) –
4,10 (41/10)
Co ciekawe, w powyższym (au-
torskim) zestawieniu najwyżej sklasy-
fikowany polski zespół, Lech Poznań,
dzieli 86. miejsce z dziewięcioma
innymi zespołami, w tym z… FC Bar-
celoną. Podobnie jak w przypadku
Kolejorza, spotkania z udziałem
Dumy Katalonii dostarczają kibicom
Futbolowe kunktatorstwo wzniosło się na szczyt w roku 2004, wraz z greckim triumfem na Mistrzo-stwach Europy. Skomasowana obrona i żelazna konsekwencja taktyczna doprowadziły ludzi Otto Rehhagela do sukcesu. Niemiec nie był jednak pionierem. We Włoszech już pół wieku wcześniej
wymyślono system gry skupiony bardziej na zabezpieczaniu tyłów, niż faktycznym nękaniu przeciw-nika. Nie bez przyczyny nazwano go catenaccio, co po włosku oznacza rygiel. Schemat ów, posia-
dający wielu nieprzejednanych wrogów, wykorzystywany jest do dziś. Niestety, współcześni trenerzy coraz częściej skłaniają się ku grze na zero z tyłu. Do tego samego gatunku zaliczyć można fachow-
ców, którzy na objęcie prowadzenia przez swój zespół każdorazowo reagują natychmiastowym zagęszczaniem zasieków. Era futbolowych romantyków na stołkach trenerskich, lubujących się
w ułańskich szarżach na mocniejszego przeciwnika, minęła. O ile drużyny o większym potencjale mogą sobie pozwolić na dłuższe przetrzymywanie rywala w szachu na jego połowie, o tyle te mniej-szego kalibru pokornie hołdują taktyce włoskiego rygla. Na całe szczęście istnieją jeszcze wyjątki.
Futbol na hurra!
52
średnio 3,33 gola na mecz. Natural-
nie, zaprezentowane zestawienie jest
dość osobliwe. W pierwszej dziesiąt-
ce znajdują się bowiem wysoko wy-
grywający liderzy lig (Levadia, Dina-
mo, Fehérvár, Red Bull), wyjątkowo
bramkostrzelne drużyny z czołówki
(Arsenal, Liverpool, Brøndby) oraz
przegrywający, niekiedy w horrendal-
nych rozmiarach, outsiderzy (Kärn-
ten, Daugava). Odrębną kategorię
stanowią zespoły, które gole równie
często tracą, co zdobywają. To do niej
właśnie zalicza się LASK Linz. Austria-
cy zdają się kultywować zagrożoną
wyginięciem strategię futbolu, praw-
dziwą skamielinę wśród stosowanych
obecnie planów taktycznych.
Skąd bierze się ten szalony styl
gry? W poprzednim sezonie piłkarze
z Linzu uplasowali się na 7. miejscu
w dziesięciozespołowej lidze. W me-
czach z ich udziałem padły aż 103
bramki, ale uzyskany wynik 2,96
gola na mecz wydaje się wyjątkowo
mizerny w porównaniu z tym aktual-
nym. Wszystko do góry nogami wy-
wróciła zmiana szkoleniowca. Karla
Daxbachera, który przeniósł się do
stolicy kraju (i wkrótce przegrał pa-
miętny dwumecz z Lechem), zastąpił
Hans Krankl, ten jednak po zaledwie
dwóch miesiącach został zwolniony.
Posadę przejął Matthias Hamann –
trener na dorobku, a prywatnie brat
59-krotnego reprezentanta Niemiec,
Dietmara Hamanna.
Matthias jako zawodnik nie był
bardziej utalentowany od swojego
o pięć lat starszego brata, Didiego.
Jako dziewięciolatek, obecny trener
LASK, został zapisany przez rodziców
na treningi w amatorskim Wackerze
Monachium. Dziewięć lat zajęć zaowo-
cowało transferem do słynnego klubu
zza miedzy – Bayernu Monachium.
Początki nie były łatwe, a młody Ha-
mann występował jedynie w grupach
juniorskich zespołu z Bawarii. W se-
zonie 1988/89, starszego z braci
Hamannów dokooptowano wreszcie
do kadry pierwszego zespołu. Rzeczy-
wistość okazała się jednak brutalna
i grywający na pozycji obrońcy lub
defensywego pomocnika zawodnik
nie rozegrał nawet minuty w bar-
wach Bayernu. Kolejne lata upływały
Matthiasowi pod znakiem częstych
zmian klubów i cofania się w rozwoju
piłkarskich umiejętności – w latach
1992-94 terminował nawet w Obe-
rlidze (ówczesny odpowiednik IV ligi).
Przełom nastąpił w roku 1994, kiedy
to Hamannem zainteresował się FC
Kaiserslautern. W barwach Czerwo-
nych Diabłów liznął wreszcie wielkiej
piłki. Jesienią 1994 roku udało mu
się nawet wpisać na listę strzelców
w wyjazdowym meczu Pucharu UEFA
z islandzkim IA Akranes. Kolejnego
gola w tych rozgrywkach dorzucił trzy
lata później, już jako gracz TSV 1860
Monachium. Grywającemu dość re-
gularnie w barwach monachijskich
Lwów zawodnikowi zamarzyła się
jednak zmiana otoczenia. W 1998
roku po Hamanna zgłosił się szwaj-
carski Neuchâtel Xamax. Szybko
doszło do transferu, jednak Matthias
po sezonie postanowił powrócić do
Niemiec, gdzie awaryjnie wylądował
w trzecioligowej Tennis Borussii Ber-
lin. To był początek powolnego koń-
ca jego kariery. Później, przed dwa
sezony, odgrywał jeszcze ważną rolę
w drugoligowym LR Ahlen, ale nie
powrócił już na boiska Bundesligi,
w której jego dorobek zamknął się na
59 występach i 2 golach (po jednym
dla Kaiserslautern i TSV 1860). Ka-
rierę zawodniczą Matthias Hamann
zakończył jednak nie w Niemczech,
a na obczyźnie. W roku 2002 przy-
garnął go austriacki drugoligowiec,
któremu brakowało doświadczonych
stoperów. Klubem tym był… LASK
Linz. To właśnie w trenowanym obec-
nie zespole, brat Dietmara Hamanna,
po raz ostani wystąpił w charakterze
piłkarza zawodowego.
Grając jeszcze w Linzu, Matthias
Hamann uczęszczał do szkoły trener-
skiej, zdobywając kolejne wymagane
licencje. W roli szkoleniowca zadebiu-
tował w sezonie 2004/2005 w ama-
torskim niemieckim TuS Hohenecken,
jednak pierwsze poważne kroki w roli
trenera postawił rok później, w czwar-
toligowym Hessen Kassel. Pod wodzą
Hamanna zespół z północnej Hesji już
w pierwszym sezonie wygrał swoją
grupę Oberligi, dostarczając kibicom
rozrywki w postaci przeciętnej 2,94
gola na mecz. W następnym sezonie
beniaminek z Kassel utrzymał się
w południowej grupie III ligi, prezen-
tując wyjątkowo bezkompromisowy
53
sportowym oraz stopniowe wprowa-
dzanie do drużyny młodych zawod-
ników. Choć dzisiaj Reichel wyraża
zadowolenie z pracy Hamanna, o sile
Czarno-Białych stanowią zawodnicy w
sile wieku.
LASK Linz pod wodzą Matthia-
sa Hamanna gra systemem 4-3-1-2,
płynnie przechodzącym w 4-3-3. Rola
łącznika pomiędzy pomocą, a ata-
kiem przypada w nim 25-letniemu
Thomasowi Pragerowi. Prager piłkar-
skie szlify zdobywał w holenderskim
SV Heerenveen, gdzie jako szesna-
stolatek podglądać mógł Arkadiu-
sza Radomskiego. Gra w Eredivisie
zaowocowała powołaniami do kadry
narodowej, ale pomimo trzynastu
występów w reprezentacji, nie został
przez Josefa Hickersbergera włączo-
ny do kadry na Euro 2008. U Haman-
na, Prager, który w Holandii grał jako
pomocnik, wciela się, de facto, w rolę
trzeciego napastnika. Póki co radzi
sobie wyśmienicie i z siedmioma go-
lami jest jednym z najlepszych strzel-
ców austriackiej Bundesligi.
W rzeczonej klasyfikacji pro-
wadzi aktualnie inny piłkarz LASK,
futbol (bilans bramkowy 45-56; śred-
nia 2,97 bramki na spotkanie). Kiedy
w sezonie 2007/08 na skutek refor-
my rozgrywek, z ligi liczącej osiemna-
ście drużyn spaść miało aż siedem,
Hamann zamiast nakazywać swoim
podopiecznym ciułanie punktów, po-
został wierny idei radosnego futbolu.
Ryzyko nie opłaciło się. W efekcie klub
z Kassel zajął 14. miejsce, co równo-
znaczne było z relegacją do Oberligi.
Rozstanie z Regionalligą było jednak
o tyle efektowne, że podopieczni Ha-
manna zaaplikowali rywalom 51 bra-
mek, samemu dając sobie wbić aż
57. Uzyskana w ten sposób średnia
3,18 gola na mecz była drugą w całej
lidze. Młodemu szkoleniowcowi uda-
ło się wypromować ofensywną takty-
ką. Kiedy w czerwcu bieżącego roku
pojawiła się oferta z Linzu, długo się
nie zastanawiał.
Od czasu, kiedy Hamann re-
prezentował LASK jako zawodnik,
organizacja klubu zmieniła się na
lepsze. Zastrzyk gotówki dostarczo-
ny przez konsorcjum austriackich
firm pozwolił zasłużonemu zespoło-
wi na powrót do rodzimej Bundesligi
w sezonie 2007/08. Kryzys, który w
ostatniej dekadzie XX wieku zmusił
jednokrotnego mistrza kraju (1965)
do fuzji z lokalnym rywalem FC Linz,
poszedł w niepamięć. Prezes, Peter
Michael Reichel, na konferencji pra-
sowej z okazji zatrudnienia Hamanna
na stanowisku, powiedział, że celem
nowego trenera będzie ustabilizo-
wanie LASK na wysokim poziomie
Roman Wallner. Wallner, który piłkę
kopał już zarówno w Rapidzie, Stur-
mie, jak i Austrii Wiedeń, zapowiadał
się na spory talent. Kiedy w wieku 22
lat podpisywał kontrakt z Hannowe-
rem, wieszczono mu świetlaną przy-
szłość. Młody napastnik w Bundesli-
dze rozegrał jednak zaledwie dziesięć
spotkań. Nie strzelił w nich żadnego
gola, dlatego szybko musiał pakować
manatki i wracać do domu. Zatraciw-
szy skuteczność nawet we własnym
kraju (siedem goli na przestrzeni
dwóch sezonów), postanowił znowu
spróbować swoich sił zagranicą. Po
nieudanych epizodach w lidze szkoc-
kiej (Falkirk, Hamilton), przeniósł się
do Grecji, w której został bohaterem
głośnego skandalu. Jako gracz Kala-
marii, Wallner przyczynił się do zdo-
bycia tytułu mistrzowskiego przez…
Olympiakos. Jego drużyna wygrała
u siebie spotkanie z zespołem z Pi-
reusu 1:0, ale on – na mocy przepi-
sów FIFA – nie miał prawa wystąpić
w tamtym spotkaniu, gdyż występo-
wał już tego samego roku w dwóch
innych klubach, wyczerpując tym
samym przysługujący mu sezonowy
Fot.
ww
w.li
nz.a
t
54
limit. W rezultacie, po długo trwa-
jącym sporze, którego rozstrzygnię-
ciem oprócz Olympiakosu, Kalamarii
i Wallnera, żywotnie zainteresowany
był także walczący o mistrzostwo AEK
Ateny, zdecydowano się zweryfikować
wynik feralnego meczu na 0:3 dla
gości. W rezultacie Olympiakos (z Mi-
chałem Żewłakowem w składzie), wy-
przedził na finiszu AEK Ateny o dwa
punkty, Kalamaria spadła z hukiem
z ligi, zaś zawieszony Wallner stracił
resztę sezonu. Dziś niedoszły gwiaz-
dor ma już 27 lat i najgorsze chyba za
sobą. W Linzu może liczyć na pełne
zaufanie ze strony swojego trenera.
Imponująca skuteczność Wallnera
(9 goli w 10 meczach) sprawiła, iż
upomniał się także o niego szkolenio-
wiec reprezentacji Austrii, Dietmar
Constantini i wpuścił na dziesięć mi-
nut wrześniowego meczu eliminacji
z Wyspami Owczymi.
Ofensywny tercet Hamanna
uzupełnia 37-letni Christian Mayrleb,
zawodnik, który po przejściu na eme-
ryturę Ivicy Vasticia uważany jest za
pierwszego nestora wśród austriac-
kich snajperów. Mayrleb ma na swoim
koncie blisko 150 goli w austriackiej
Bundeslidze oraz koronę króla strzel-
ców, po którą z 21 trafieniami sięgnął
w roku 2005 w barwach SV Pasching.
W LASK Linz przeżywa swoją drugą
młodość. W obecnym sezonie, piłka
po jego strzałach znajdowała drogę
do siatki rywali już sześciokrotnie.
W przeciwieństwie do Wallnera, ka-
riera reprezentacyjna to już dla Mayr-
leba raczej rozdział zamknięty – choć
przywdziewał on narodowy trykot aż
29 razy, po raz ostatni miało to miej-
sce w 2005 roku. Z drugiej jednak
strony, wspomniany Vastić strzelając
nam gola na Mistrzostwach Euro-
py był o rok starszy i… podobnie jak
obecnie Mayrleb, grał dla LASK Linz.
Prager, Wallner i Mayrleb są
wspólnie autorami aż 22 spośród
29 goli zdobytych dotąd przez swój
zespół. Wysiłki skutecznych napast-
ników są równoważone przez nie-
zwykle dziurawą defensywę. Jest o
tyle dziwne, że zawodnicy tworzący tę
formację mają papiery na granie. Pa-
blo Chinchilla-Vega był z Kostaryką na
mundialu w Korei i Japonii, Wolfgang
Bubenik jeszcze jako młokos miał
pewne miejsce w składzie Pasching,
zaś 20-letni reprezentant młodzieżów-
ki, Georg Margreitter, mimo młodego
wieku cieszy się już taką estymą, że
Hamann powierzył mu funkcję ka-
pitana drużyny. Czwartym do brydża
jest znany z występów w naszym kra-
ju Vidas Alunderis. Były gracz Zagłę-
bia Lubin nie jest wirtuozem, ale na
pewno linię obrony, w której uchodzi
za ważny punkt stać na lepszą grę.
Bilans dwudziestu pięciu straconych
goli obciąża także w sposób oczywisty
golkiperów LASK – Chorwata Silvine
Cavliję i jego zmiennika, 21-letniego
Michaela Zaglmaira. Ten drugi w naj-
bliższym czasie będzie miał okazję do
wykazania się, wobec skomplikowa-
nego urazu przywodziciela, którego
doznał Cavlija. Jeszcze dwa lata temu
Zaglmair był pierwszym bramkarzem
reprezentacji Austrii do lat 20, która
na kanadyjskich Mistrzostwach Świa-
ta zajęła czwarte miejsce. Hamann
zdaje sobie sprawę z niedoskonałości
forsowanej przez siebie taktyki, dlate-
go nie żongluje zbyt często obrońca-
mi, błędy w defensywie traktując jako
wartość stałą. Zawodnicy LASK mają
przede wszystkim dbać o liczbę bra-
mek strzelonych.
Piłkarzy LASK Linz czekają te-
raz dwa tygodnie przerwy na mecze
reprezentacji. Mam nadzieję, że nie-
miecki trener nie poświęci ich na na-
rzucanie swoim zawodnikom bardziej
ostrożnego stylu gry. W nowoczesnym
futbolu w dalszym ciągu jest miejsce
dla trenerów-nonkonformistów, któ-
rzy zamiast rzucać się rozpaczliwie
w stronę catenaccio, wyznają starą
piłkarską prawdę, że tak naprawdę
najistotniejsze jest, aby strzelić jedną
bramkę więcej niż przeciwnik. Zwo-
lennicy radosnego futbolu z rozrzew-
nieniem wspominają włoskie Lecce
z sezonu 2004/05. Tamten zespół,
prowadzony przez największego bo-
daj piewcę ofensywy w historii piłki
nożnej – Zdenka Zemana – był gwa-
rancją niezwykłego show w każdym
spotkaniu. Matthias Hamann i jego
piłkarze zdają się kroczyć ryzykowną
ścieżką wytyczoną przez słynnego
Czecha. Z całego serca życzę im, aby
podążali nią jak najdłużej, na przekór
wszelkim futbolowym standardom.
Marek Sienkiewicz
(http://zkontry.wordpress.com/)Fot. www.dailymotion.com
55
street photo
Fot. Magda Oczadły
Top Related