Carrie w wielkim mieście
description
Transcript of Carrie w wielkim mieście
CARR E WIELKIM MIE CIE
W
C a n d a c e B u s h n e l l
Kraków 2011
CARR E WIELKIM MIEŚCIE
W
C a n d a c e B u s h n e l l
tłumaczenie Anna Gralak
~ 40 ~
Rozdział piąty
Bernard mieszka w Sutton Place. To tylko kilka przecznic dalej,
ale równie dobrze mógłby mieszkać w innym mieście. Nie sły-
chać tu hałasu, nie ma brudu ani włóczęgów, którzy zasiedlają
resztę Manhattanu. Zamiast tego są budynki o pastelowych ścia-
nach z cegły, z wieżyczkami i okrytymi zieloną, miedzianą blachą
mansardami. Portierzy w uniformach i w białych rękawiczkach
stoją pod zacisznymi markizami. Przy krawężniku czeka limuzy-
na. Zatrzymuję się i wdycham tę atmosferę luksusu, patrząc, jak
mija mnie niania pchająca dziecięcy wózek, za którym truchta
mały puszysty piesek.
Bernard musi być bogaty.
Bogaty, sławny i atrakcyjny. W co ja się pakuję?
Rozglądam się w poszukiwaniu numeru pięćdziesiąt dwa.
Znajduję go po wschodniej stronie, naprzeciwko rzeki. Eleganc-
ki budynek, myślę, spiesząc w jego stronę. Wchodzę do środka,
gdzie natychmiast wita mnie niskie warknięcie surowego portiera.
– W czym mogę pomóc?
– Przyszłam do przyjaciela – mamroczę, próbując go ominąć.
I właśnie na tym polega mój błąd: nigdy, przenigdy nie pró-
bujcie ominąć portiera w białych rękawiczkach.
– Nie może pani tak po prostu tu wejść.
Unosi urękawiczoną łapę, jakby już sam jej widok wystarczył,
by odstraszyć plebs.
~ 41 ~
Niestety jego rękawiczka działa na mnie jak płachta na byka.
Nic nie rozjusza mnie równie mocno jak jakiś staruch, który mówi
mi, co mam robić.
– A niby jak miałabym się tu dostać? Wjechać konno?
– Proszę pani! – woła i zniesmaczony robi krok do tyłu. –
Niech pani powie, czego pani tu szuka. A jeśli nie potrafi pani
odpowiedzieć na to pytanie, proszę zacząć szukać gdzieś indziej.
Aha. Bierze mnie za jakąś dziwkę. Chyba jest przyślepy. Pra-
wie nie mam makijażu.
– Przyszłam się zobaczyć z Bernardem – odpowiadam cierpko.
– Z jakim Bernardem? – pyta surowym tonem, nie chcąc
ustąpić.
– Z Bernardem Singerem.
– Z p a n e m Singerem?
Ile to jeszcze będzie trwało? Gapimy się na siebie. Sytuacja
patowa. Pewnie wie, że przegrał. Przecież nie może zaprzeczyć,
że Bernard tu mieszka. Prawda?
– Zadzwonię do pana Singera – ustępuje w końcu.
Ostentacyjnie kroczy marmurowym holem, podchodząc do
kontuaru, na którym, obok notesu i telefonu, stoi ogromny bu-
kiet kwiatów. Wciska jakieś przyciski i czekając na połączenie
z Bernardem, nerwowo pociera szczękę.
– Pan Singer? – mówi do słuchawki. – Jest tutaj… – rzuca
mi wściekłe spojrzenie – … pewna, hmm, młoda o s o b a, któ-
ra chce się z panem zobaczyć. – Zerka w moją stronę i na jego
twarzy pojawia się wyraz rozczarowania. – Tak, dziękuję, sir. Na-
tychmiast skieruję ją na górę.
I kiedy już myślę, że udało mi się uwolnić od tego uciążliwe-
go portiera, staje przede mną drugi mężczyzna w uniformie ob-
sługujący windę. Mamy dwudziesty wiek i w ogóle, więc moż-
na by pomyśleć, że ludzie potrafi ą sami wcisnąć przycisk, ale
najwidoczniej lokatorzy Sutton Place są nieco na bakier z tech-
nologią.
– W czym mogę pomóc? – pyta.
Znowu?! Tylko nie to!
~ 42 ~
– Bernard Singer – mówię.
Mężczyzna wciska przycisk dziewiątego piętra i odchrząka
z dezaprobatą. Przynajmniej nie bombarduje mnie pytaniami.
Drzwi windy otwierają się przed małym holem z następnym
kontuarem, następnym bukietem kwiatów i wzorzystą tapetą na
ścianach. Na końcu korytarza widzę dwoje drzwi i dzięki Bogu
na progu jednych z nich stoi Bernard.
Więc tak wygląda legowisko geniusza, myślę, rozglądając się po
mieszkaniu. Bardzo zaskakujące. Nie ze względu na to, co w nim
jest, ale raczej ze względu na to, czego w nim nie ma.
Salon z wielodzielnymi oknami, przytulnym kominkiem i oka-
załymi regałami domaga się ukochanych, starawych mebli, lecz
stoi w nim jedynie poducha wypchana małymi kuleczkami. Z ja-
dalnią jest podobnie: mieszkają w niej tylko stół do ping-pon-
ga i dwa składane krzesła. Jest jeszcze sypialnia: ogromne łóżko
i ogromny telewizor. A na łóżku samotny śpiwór.
– Uwielbiam leżeć w łóżku i oglądać telewizję – mówi Ber-
nard. – Uważam, że to seksowne, a ty?
Już mam mu rzucić spojrzenie z cyklu „Nawet tego nie pró-
buj”, ale zauważam jego minę. Jest smutny.
– Niedawno się wprowadziłeś? – pytam wesoło, szukając ja-
kiegoś wytłumaczenia.
– Niedawno ktoś się wyprowadził – odpowiada.
– Kto?
– Moja żona.
– Jesteś żonaty? – piszczę.
Nie przyszło mi do głowy, że może być czyimś mężem. Co to za
mąż, który zaprasza do mieszkania ledwie poznaną dziewczynę?
– Byłem – poprawia mnie. – Ciągle zapominam, że to już
przeszłość. Rozwiedliśmy się miesiąc temu i jeszcze się nie przy-
zwyczaiłem.
– Więc b y ł e ś żonaty?
– Przez sześć lat. Ale wcześniej chodziliśmy z sobą przez dwa.
~ 43 ~
Osiem lat? Mrużę oczy i przeprowadzam w pamięci szybkie
obliczenia. Skoro jego związek trwał tyle czasu, to Bernard musi
mieć co najmniej trzydzieści lat. Albo trzydzieści jeden. Albo na-
wet… trzydzieści pięć?
Kiedy wydano jego pierwszą sztukę? Pamiętam, że o tym czy-
tałam, więc musiałam mieć co najmniej dziesięć lat.
– I jak? – pytam pospiesznie, żeby ukryć te wszystkie rozmy-
ślania.
– Co: jak?
– Jak było w małżeństwie?
– No cóż – śmieje się. – Niezbyt dobrze. Biorąc pod uwagę, że
jesteśmy już po rozwodzie.
Mija chwila, zanim udaje mi się dokonać emocjonalnej reka-
libracji. Kiedy tu szłam, na wyżynach mojej wyobraźni powsta-
wała wizja mnie i Bernarda razem – ten obrazek nie uwzględniał
jednak byłej żony. Zawsze zakładałam, że moja jedyna prawdzi-
wa miłość też będzie miała tylko jedną prawdziwą miłość: mnie.
Małżeństwo Bernarda jest w tej wizji równie potrzebne jak klucz
nastawny.
– Poza tym żona zabrała mi wszystkie meble. A ty? – pyta. –
Byłaś kiedyś zamężna?
Patrzę na niego zdumiona. Już mam powiedzieć, że w moim
wieku nie można nawet legalnie kupić alkoholu, ale zamiast tego
kręcę głową, jakbym i ja przeżyła zawód miłosny.
– Chyba oboje jesteśmy żałosnymi ofermami – mówi.
Wczuwam się w jego nastrój. W tej chwili Bernard wydaje
mi się szczególnie atrakcyjny. Mam nadzieję, że obejmie mnie
i pocałuje. Pragnę, żeby przycisnął mnie do tej swojej szczupłej
piersi. Zamiast tego siadam na wypchanym kuleczkami siedzisku.
– Dlaczego zabrała ci meble? – pytam.
– Moja żona?
– Myślałam, że jesteście po rozwodzie – przypominam mu.
– Jest na mnie wściekła.
– Nie możesz jej nakłonić, żeby je oddała?
– Nie sądzę. Nie.
~ 44 ~
– Dlaczego?
– Jest uparta. Boże. Jest uparta jak osioł. Zawsze taka była. To
dlatego tak daleko zaszła.
– Hmm.
Wyginam się uwodzicielsko na siedzisku.
Moje działania osiągają pożądany efekt: Bernard zastanawia
się, dlaczego myśli o byłej żonie, skoro zamiast tego mógłby się
skupić na uroczej młodej kobiecie, czyli na mnie. Po chwili pyta:
– Jesteś głodna?
– Ja zawsze jestem głodna.
– Za rogiem jest mała francuska restauracyjka. Moglibyśmy
tam pójść.
– Wspaniale – mówię, zrywając się z miejsca, mimo że sło-
wo „francuska” kojarzy mi się z restauracją w Hartford, dokąd
chodziłam z moim byłym chłopakiem Sebastianem, który potem
rzucił mnie dla mojej najlepszej przyjaciółki Lali.
– Lubisz francuską kuchnię? – pyta Bernard.
– Uwielbiam – odpowiadam.
Sebastian i Lali to już zamierzchła przeszłość. Poza tym je-
stem teraz z Bernardem Singerem, a nie z jakimś pokręconym
licealistą.
Okazuje się, że „mała francuska restauracyjka za rogiem”
znajduje się kilka przecznic dalej i niezupełnie jest „mała”. To
La Grenouille. Miejsce tak sławne, że nawet ja o nim słyszałam.
Bernard z zakłopotaniem spuszcza głowę, kiedy kelner wita
go słowami:
– Bonsoir, monsieur Singer. Mamy dla pana ten sam stolik
co zwykle.
Z zaciekawieniem spoglądam na Bernarda. Dlaczego nie po-
wiedział, że jest stałym klientem, skoro najwidoczniej bez prze-
rwy tu przychodzi?
Kelner bierze dwie karty dań, z gracją przechyla głowę i pro-
wadzi nas do uroczego stolika przy oknie.
Potem Pan Smoking odsuwa moje krzesło, rozkłada moją ser-
wetkę i kładzie mi ją na kolanach. Przestawia moje kieliszki do
~ 45 ~
wina, unosi widelec, uważnie go ogląda, a gdy widelec pomyślnie
przechodzi przegląd, odkłada go obok mojego talerza. Szczerze
mówiąc, wszystkie te zabiegi są trochę krępujące. Kiedy kelner
w końcu się wycofuje, spoglądam na Bernarda w poszukiwaniu
pomocy.
Bernard studiuje menu.
– Nie mówię po francusku. A ty? – pyta.
– Un peu*. – Naprawdę?
– Vraiment**. – Musiałaś chodzić do bardzo dobrej szkoły. Jedynym językiem
obcym, jakiego ja się nauczyłem, był język pięści.
– Ha.
– Okazałem się zresztą bardzo pojętny – mówi, markując cio-
sy w powietrzu. – Nie miałem innego wyjścia. W dzieciństwie
byłem chucherkiem i ulubionym workiem treningowym innych
chłopaków.
– Przecież jesteś bardzo wysoki – zauważam.
– Urosłem dopiero w wieku osiemnastu lat. A ty?
– Ja przestałam rosnąć w wieku sześciu.
– Ha, ha, ha. Zabawna jesteś.
Kiedy rozmowa zaczyna się rozkręcać, wraca kelner z butel-
ką białego wina.
– Pańskie pouilly-fuissé, monsieur Singer.
– O, dziękuję – mówi Bernard, znowu onieśmielony.
To wszystko wydaje się bardzo dziwne: jego mieszkanie, ta
restauracja, wino – Bernard musi być bogatym człowiekiem.
Dlaczego w takim razie uparcie udaje, że nim nie jest? A raczej
że to wszystko jest brzemieniem, które z jakiegoś powodu musi
nosić?
Nalewanie wina to kolejny rytuał. Kiedy dobiega końca, wzdy-
cham z ulgą.
– Irytujące, prawda? – mówi Bernard, odgadując moje myśli.
* (fr.) Trochę.
** (fr.) Naprawdę.
~ 46 ~
– Dlaczego w takim razie pozwalasz im to robić?
– To ich uszczęśliwia. Gdybym nie powąchał korka, poczuli-
by się bardzo zawiedzeni.
– Może nawet straciłbyś swój specjalny stolik.
– Od lat próbuję usiąść przy tamtym – pokazuje pusty stolik
w głębi sali. – Ale mi nie pozwalają. To Syberia – dodaje drama-
tycznym szeptem.
– Tam jest zimniej?
– Można zamarznąć.
– A tutaj?
– Tutaj jest równik. – Na chwilę milknie. – Ty też jesteś na
równiku. – Wyciąga dłoń i bierze mnie za rękę. – Podoba mi się,
że jesteś taka przebojowa.
Dla Bernarda szef kuchni daje z siebie wszystko. Po paraliżują-
cym żołądek posiłku z siedmiu dań – między innymi zupy, sufl etu,
dwóch deserów i jakiegoś przepysznego wina deserowego, które
smakuje jak ambrozja – spoglądam na zegarek i odkrywam, że
właśnie minęła północ.
– Powinnam już iść.
– Dlaczego? Zmienisz się w dynię?
– Coś w tym rodzaju – mówię, myśląc o Peggy.
Jego następny ruch wisi w powietrzu, obracając się jak leni-
wa kula dyskotekowa.
– Chyba powinienem cię odprowadzić – mówi w końcu.
– I popsuć cały efekt? – pytam ze śmiechem.
– Dawno tego nie robiłem. A ty?
– Och, ja jestem w tym ekspertką – droczę się.
Idąc w stronę mojego mieszkania, trzymamy się za ręce i we-
soło nimi machamy.
– Dobranoc, kotku – mówi, zatrzymując się przed moimi
drzwiami.
Stoimy skrępowani, aż w końcu Bernard decyduje się na ruch.
Dotyka mojej brody, lekko ją unosi i pochyla się do pocałunku.
~ 47 ~
Na początku jest delikatny i kulturalny, potem coraz bardziej na-
miętny i kończy tuż przed przekroczeniem niewidzialnej grani-
cy pożądania.
Pocałunek doprowadza mnie do stanu bliskiego omdleniu. Ber-
nard patrzy na mnie tęsknym wzrokiem, ale ostatecznie decydu-
je się na dżentelmeńskie cmoknięcie w policzek i ściska mi dłoń.
– Zadzwonię jutro, dobrze?
– Dobrze. – Ledwie oddycham.
Patrzę, jak niespiesznie odchodzi w noc. Na rogu odwraca się
i macha. Kiedy znika, wślizguję się do budynku.
Skradam się korytarzem w stronę mieszkania, opierając się
palcami o groszkową ścianę, i zastanawiam się, dlaczego ktoś po-
malował ją na tak brzydki odcień zieleni. Podchodzę do drzwi
i ostrożnie wkładam klucz w pierwszy zamek. Zasuwa odskaku-
je z niepokojącym brzękiem.
Wstrzymuję oddech, zastanawiając się, czy Peggy to usłysza-
ła, a jeśli tak, co teraz zrobi. Mija jednak kilka sekund i nic nie
słyszę, więc próbuję otworzyć drugi zamek.
Tym razem klucz też przekręca się bez problemu, więc za chwi-
lę powinnam wejść do środka. Chwytam za gałkę i próbuję otwo-
rzyć drzwi, ale nie chcą się ruszyć.
O co chodzi? Może Peggy wcale nie zaryglowała drzwi i za-
miast je otworzyć, zwyczajnie je zamknęłam. Nie podejrzewam
Peggy o taką uprzejmość, ale dla pewności próbuję przekręcić
klucz w drugą stronę.
Na próżno. Drzwi uchylają się dokładnie na jedną szesnastą
cala, a dalej nie chcą ustąpić, jakby ktoś podparł je jakimś cięż-
kim meblem.
Zamek antywłamaniowy, myślę, czując rosnącą panikę. To
metalowy pręt, który biegnie w poprzek drzwi i można go prze-
sunąć tylko od wewnątrz. Mamy go używać wyłącznie w wyjąt-
kowych sytuacjach, takich jak wojna jądrowa, przerwa w dosta-
wie energii albo atak zombi. Najwidoczniej Peggy postanowiła
jednak złamać własną głupią zasadę i wykorzystała zamek, żeby
dać mi nauczkę.
Cholera. Mogę albo ją obudzić, albo spać na korytarzu.
Drapię w drzwi.
– L’il – szepczę, z nadzieją, że moja współlokatorka jeszcze
nie śpi i mnie usłyszy. – L’il?
Cisza.
Osuwam się na podłogę i opieram plecami o ścianę. Czy Peggy
naprawdę aż tak mnie nienawidzi? Dlaczego? Co ja jej zrobiłam?
Mija następne pół godziny i w końcu się poddaję. Zwijam się
w kłębek, przyciskając do piersi torebkę, i próbuję zasnąć.
Potem chyba rzeczywiście zasypiam, bo następną rzeczą, jaką
słyszę, jest szept L’il:
– Carrie? Nic ci się nie stało?
Otwieram oczy, zastanawiając się, gdzie, u diabła, jestem, i co,
u diabła, robię na tym korytarzu.
Potem wszystko sobie przypominam: Peggy i jej cholerny za-
mek antywłamaniowy.
L’il przykłada palec do ust i daje mi znak, żebym weszła do
środka.
– Dzięki – mówię, bezgłośnie poruszając wargami.
Kiwa głową i cicho zamykamy drzwi. Przystaję na chwilę, na-
słuchując jakichś dźwięków od strony pokoju Peggy, ale w miesz-
kaniu panuje cisza.
Sięgam w stronę zasuwy i znowu zamykam nas w środku.
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
Głupim szczęście sprzyja
Rozdział pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
Rozdział drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
Rozdział trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23
Rozdział czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32
Rozdział piąty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40
Rozdział szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49
Rozdział siódmy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64
Rozdział ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73
Rozdział dziewiąty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 83
CZĘŚĆ DRUGA
Ugryźć Wielkie Jabłko
Rozdział dziesiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93
Rozdział jedenasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103
Rozdział dwunasty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109
Rozdział trzynasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 122
Rozdział czternasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129
Rozdział piętnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 141
Rozdział szesnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 150
Rozdział siedemnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 157
Rozdział osiemnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167
Rozdział dziewiętnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 174
Rozdział dwudziesty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 183
Rozdział dwudziesty pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 191
Rozdział dwudziesty drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 201
Rozdział dwudziesty trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 209
Rozdział dwudziesty czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 225
Rozdział dwudziesty piąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 232
Rozdział dwudziesty szósty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 239
Rozdział dwudziesty siódmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 245
Rozdział dwudziesty ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253
Rozdział dwudziesty dziewiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 259
CZĘŚĆ TRZECIA
Wyjazdy i przyjazdy
Rozdział trzydziesty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 269
Rozdział trzydziesty pierwszy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 283
Rozdział trzydziesty drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 295
Rozdział trzydziesty trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 300
Rozdział trzydziesty czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 306
Rozdział trzydziesty piąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 317
Rozdział trzydziesty szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 323
Rozdział trzydziesty siódmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 332
Rozdział trzydziesty ósmy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 340
Rozdział trzydziesty dziewiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 350
Nowy Jork, glamour
i cztery przyjaciółki Szalone przyj cia, ekstrawaganckie stroje, romanse, ironiczne poczucie humoru oraz si a kobiecej przyja ni Carrie, Samanthy, Mi-randy i Charlotte.
Carrie przyje d a do Nowego Jorku, gdzie od razu tra a w kr gi artystycznej bohemy, pisze swoj pierwsz sztuk , spotyka swoj pierwsz mi o i prze ywa swój pierwszy raz. I to wcale nie z tym, kogo si spodziewacie.
Candace Bushnell jak zwykle napisa a wiet-n powie , nie pozbawion tak e brutalnej prawdy o yciu w Wielkim Mie cie.
Dla wszystkich wielbicielek serialu „Seks w wielkim mieście”