Bridget Jones - Szalejąc Za Facetem - Helen Fielding
Transcript of Bridget Jones - Szalejąc Za Facetem - Helen Fielding
BRIDGET JONES
Z A -
Tłumaczyli
Jan i Katarzyna Karłowscy
ZYSKI S KAWYDAWNICTWO
Dla Dasha i Romy
PROLOG
18 KWIETNIA 2013, CZWARTEK
14.30. Właśnie zadzwoniła Talitha i tym swoim głosem jak zwykle pełnym równocześnie
przesadnej teatralności i osobliwego apelu o dyskrecję perorowała:
— Kochana, ja tylko z informacją, że dwudziestego czwartego maja urządzam
sześćdziesiąte urodziny. Oczywiście oficjalnie nie są to żadne sześćdziesiąte. I
ZATRZYMAJ to dla siebie, bo nie wszystkich zapraszam. Chciałam tylko, żebyś sobie
zarezerwowała ten dzień.
Spanikowałam.
— To cudownie! — wykrztusiłam nieprzekonująco.
— Bridget. Po prostu nie możesz nie przyjść.
— Ale chodzi o to, że...
— Że co?
— Że tego dnia przypadają trzydzieste urodziny Roxstera.
Po drugiej stronie — milczenie.
— Chciałam powiedzieć, że wtedy pewnie już nie będziemy razem, ale gdybyśmy
jednak byli, to i tak... — Pogubiłam się.
— Na zaproszeniach jest napisane „Bez dzieci".
— Przecież on wtedy będzie już miał trzydziestkę! — zauważyłam z oburzeniem.
— Tylko tak sobie żartuję, kochana. Naturalnie musisz przyprowadzić swojego
chłopczyka. Zdobędę gdzieś dmuchany zamek! Wracam na wizję. Muszę-lecieć-całusy-pa!
Próbowałam włączyć telewizor, żeby sprawdzić, czy Talitha — jak to ma w zwyczaju —
faktycznie zadzwoniła do mnie ze studia w czasie programu na żywo, korzystając z
przerwy na reklamę. Wciskałam na chybił trafił te przyciski jak małpa, której dali do łapy
telefon komórkowy. Dlaczego w dzisiejszych czasach telewizor potrzebuje aż trzech
pilotów z dziewięćdziesięcioma przyciskami? No dlaczego? Pewnie dlatego, że telewizory
projektują trzynastoletni geniusze techniki, którzy siedzą w swoich nigdy niesprzątanych
pokoikach i udowadniają jeden drugiemu, kto lepszy, skutkiem czego są defekty
psychiczne na masową skalę, bo każdy normalny człowiek myśli, że to on jest jedynym na
świecie, który nie rozumie, do czego te przyciski służą.
Pieniąc się ze złości, cisnęłam piloty na kanapę i w tym momencie telewizor ni z
gruszki, ni z pietruszki ożył, ukazując nieskazitelną Talithę. Siedziała z jedną nogą
założoną seksownie na drugą i robiła wywiad z ciemnowłosym piłkarzem Liverpoolu, który
nie radzi sobie z napadami gniewu na boisku i gryzie. Miał zresztą taką minę, jakby w
Talithę też chciał się wpić zębami, tyle że z zupełnie innych powodów niż napad gniewu.
Słusznie. Tylko bez paniki — dylemat przyjęcia: Roxster czy Talitha należy rozwiązać
poprzez rozważenie wszystkich za i przeciw, na spokojnie, jak przystało na osobę
dojrzałą:
Argumenty przemawiające za zabraniem Roxstera na przyjęcie:
* Nieobecność u Talithy byłaby czymś potwornym. Jest moją przyjaciółką od
czasów Sit Up Britain. Ona była wtedy nieprawdopodobnie olśniewającą
prezenterką wiadomości, a ja nieprawdopodobnie niekompetentną reporterką.
* Z Roxsterem na przyjęciu mogłoby być zabawnie, a poza tym poczułabym się
pewniej, już choćby dzięki temu, że zestawienie „trzydzieste urodziny —
sześćdziesiąte urodziny" uciszyłoby wszelkie protekcjonalne biadolenia nad
„samotnymi kobietami w pewnym wieku", który to stan jest niby ich cechą
dożywotnią, podczas gdy samotni mężczyźni w tymże samym wieku są brani na
pniu, zanim jeszcze zdążą złożyć papiery rozwodowe. Poza tym Roxster jest taki
przystojny i rozkoszny, że proces starzenia się zdaje się iluzją w jego obecności.
Argumenty przemawiające przeciw zabraniu Roxstera na przyjęcie:
* Roxster jest mężczyzną niezależnym i na bank zaprotestuje przeciwko
traktowaniu go jako zabawki albo środka odmładzającego.
* Sprawą zasadniczą jest to, że Roxster mógłby się zniechęcić, gdyby mnie
zobaczył w otoczeniu starców na przyjęciu zorganizowanym z okazji
sześćdziesiątych urodzin. Po co mam się postarzać w ten sposób w jego oczach?
Przecież jestem o niebo młodsza od Talithy. Zresztą, szczerze mówiąc, nie
zamierzam przyjmować do wiadomości, ile tak naprawdę mi już stuknęło. I już. Jak
powiedział Oscar Wilde, trzydzieści pięć lat to znakomity wiek dla kobiety i dlatego
tyle kobiet przez całe życie jest w tym wieku.
* Roxster prawdopodobnie urządza własną imprezę z udziałem młodzieży, która
cisnąc się na balkonie, będzie grillować i słuchać muzyki dyskotekowej z lat 70. z
ironicznymi uśmiechami retro-rozbawienia na twarzach. I właśnie się zastanawia,
jak tu mnie nie zaprosić, żeby jego znajomi nie dowiedzieli się, że jest z kobietą,
która na dobrą sprawę mogłaby być jego matką. Albo wręcz, technicznie rzecz
biorąc, babką, bo przecież mamy teraz do czynienia z przyspieszeniem okresu
dojrzewania płciowego za sprawą hormonów obecnych w mleku. Boże, Boże. Skąd
w głowie lęgną się takie myśli?
15.10. Grrr! Za dwadzieścia minut powinnam odebrać Mabel, a jeszcze nie mam kanapek
z wafli ryżowych. Grr! Telefon.
— Brian Katzenberg chciałby z panią mówić.
Mój nowy agent! Prawdziwy agent. Ale jak się teraz zatrzymam i zacznę gadać, to
Mabel w życiu się mnie nie doczeka.
— Czy mogę oddzwonić do Briana później? — odćwierkałam, usiłując równocześnie
(jedną ręką!) smarować wafle substytutem masła, składać je z sobą i pakować do torebki
strunowej.
— Chodzi o pani scenariusz.
— Jestem... jestem teraz... na spotkaniu!
Jak niby mogę mówić przez telefon, że jestem na spotkaniu, skoro gdybym była na
spotkaniu, to przecież nie rozmawiałabym przez telefon? Po to są asystentki, żeby
wyjaśniać dzwoniącym, że ich szefowe akurat są na spotkaniu i nie mogą odebrać
telefonu.
Wzięłam udział w zwyczajowym wyścigu, w którym nagrodą są miejsca parkingowe w
pobliżu szkoły, przez cały czas nękana desperackim pragnieniem, żeby oddzwonić i
dowiedzieć się, czego dotyczył ten telefon. Jak dotąd Brian wysłał scenariusz do dwóch
wytwórni i obie go odrzuciły. Może wreszcie ryba połknęła haczyk?
Pokusa, żeby oddzwonić do Briana i wyjaśnić, że „spotkanie" niespodziewanie
dobiegło końca, była przemożna, ale zwalczyłam ją, przekonując samą siebie, że znacznie
ważniejsze jest zdążyć po Mabel. Bo jestem troskliwą matką i wiem, jakie trzeba mieć
priorytety.
16.30. Przed szkołą chyba jeszcze większy chaos niż zazwyczaj — jak obrazek z Gdzie
jest Wally? Miliony pań z ogromnymi pomarańczowymi lizakami, których zadaniem jest
pilnować przejścia przez ulicę, niemowlęta w wózkach, gburowaci faceci w furgonetkach
w klinczu z wyrafinowanymi pańciami w terenówkach, rowerzysta z kontrabasem
przytroczonym do pleców, ekomamuśki na rowerach z koszykami pełnymi dzieci. Cała
ulica zakorkowana. Aż tu nagle na sam jej środek wybiega jakaś rozgorączkowana
kobieta.
— Z DROGI! Z DROGI! No co z wami? Potrzebna pomoc! — darła się co sił w płucach.
Obawiając się, że właśnie zdarzył się jakiś straszliwy wypadek, wszyscy zaczęliśmy jak
oszalali cofać auta na chodniki i do okolicznych ogródków, żeby zrobić przejazd dla służb
ratunkowych. Kiedy droga była już wolna, zerknęłam bojaźliwie przed siebie,
spodziewając się widoku karetek pogotowia na tle krwawej jatki. Tam tymczasem nie
było ani jednej karetki, tylko jakaś nieziemsko wyfiokowana baba — wskoczyła żwawo do
czarnego porsche, po czym z wściekłym rykiem silnika odjechała opustoszałą ulicą, wioząc
na przednim siedzeniu zadowolonego z siebie malucha wystrojonego w mundurek.
Gdy dotarłam wreszcie do oddziału przedszkolnego, Mabel była ostatnim dzieckiem
siedzącym na schodkach... no, przedostatnim... Dwójki maruderów dopełniał Thelonius,
który właśnie zbierał się do odejścia ze swoją mamą.
Mabel spojrzała na mnie wielkimi poważnymi oczyma.
— Nieładnie, staluszko! — powitała mnie dobrotliwie.
— Zastanawialiśmy się, gdzie cię posiało! — odezwała się mama Theloniusa. —
Znowu zapomniałaś?
— Nie! — zaprotestowałam. — Wszystko się kompletnie zakorkowało.
— Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat! — znienacka zaszczebiotała Mabel. — Mamusia
ma pięćdziesiąt jeden lat. Mówi, że ma trzydzieści pięć, ale naplawdę ma pięćdziesiąt
jeden.
— Ćśś. Ha, ha, ha! — Roześmiałam się w reakcji na spojrzenie matki Theloniusa. —
Lepiej zmywajmy się stąd, Billy czeka.
Nachyliwszy się nad fotelikiem w tradycyjny i tradycyjnie bolesny, akrobatyczny
sposób, wraz z wiekiem coraz bardziej pozbawiony gracji, zdołałam wsadzić do
samochodu Mabel, wciąż pokrzykującą: „Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat!" po czym z
bajzlu między tylnym siedzeniem a fotelikiem wygrzebałam klamrę i zapięłam pasy.
Podjechałyśmy pod oddział juniorów, do którego uczęszcza Billy, a tam w otoczeniu
rozt raj kota nej gromadki pozostałych matek zobaczyłam Matkę z Klasą, czyli Perfekcyjną
Nicolette (perfekcyjny dom, perfekcyjny mąż, perfekcyjne dzieci — jedyna nieznaczna
skaza to imię, przypuszczalnie z czasów, kiedy jeszcze nie wynaleziono pewnego
popularnego substytutu papierosów). Perfekcyjna Nicorette była oczywiście perfekcyjnie
ubrana, perfekcyjnie uczesana, w ręku dzierżyła perfekcyjnie gigantyczną torebkę. Choć
zziajana, zdobyłam się na przymilny uśmiech, w nadziei, że uda mi się usłyszeć jakieś
rewelacje związane z najnowszymi Przedmiotami Rodzicielskiego Zatroskania, a Nicolette
ze swej strony gniewnie zarzuciła włosami, omal nie wykłuwając mi oka rogiem swej
torebki olbrzymki.
— Spytałam pana Wallakera, dlaczego Atticus ciągle gra w drużynie piłki nożnej
jedynie w obronie, no bo Atticus wciąż wraca do domu dosłownie zalany łzami, a
tymczasem on powiedział zwyczajnie: „Bo do niczego innego się nie nadaje. Jeszcze
coś?".
Zerknęłam na Przedmiot Rodzicielskiego Zatroskania, czyli nowego nauczyciela WF-u:
wysportowany, wysoki, odrobinę młodszy ode mnie, ostrzyżony na jeża, z wyglądu taki
trochę Daniel Craig. Patrzył ponuro na grupę niesfornych chłopców, po czym nagle
dmuchnął w gwizdek i ryknął:
— E! Wy tam! Do szatni, albo nagana.
— Widzicie? — podjęła Nicolette, gdy tymczasem chłopcy, utworzywszy nierówny
szereg, starali się biegiem dotrzeć do szkoły, pokrzykując: „Raz-dwa, raz-dwa", niczym
grupka przestraszonych buszmenów zmuszonych do udziału w jakiejś Wiośnie Ludów. Pan
Wallaker groteskowymi dmuchnięciami w gwizdek podawał im rytm.
— Za to jest seksowny — uznała Farzia. Farzia to moja ulubiona szkolna mama, która
zawsze wie, jakie powinno się mieć priorytety.
— Seksowny, ale żonaty — warknęła Nicolette. — I ma dzieci, choć trudno w to
uwierzyć.
— Słyszałam, że się kumpluje z dyrektorką — wtrąciła się jeszcze jedna matka.
— No właśnie. Czy on w ogóle ma jakieś studia? — spytała Nicolette.
— Mamo.
Odwróciłam się i zobaczyłam Billy'ego w jego kusym blezerze, z potarganą ciemną
czupryną i koszulką wystającą mu ze spodni.
— Nie przyjęli mnie do drużyny szachowej.
Te same oczy, te same ciemne oczy pełne bólu.
— To nieważne, czy cię przyjmą, i nieważne, czy wygrasz — powiedziałam, przytulając
go ukradkiem. — Liczysz się tylko ty.
— A właśnie, że to ważne. — Grrr! Oto nasz pan Wallaker we własnej osobie. — Musi
ćwiczyć. Musi sobie zasłużyć. — Odwrócił się, a ja usłyszałam wyraźnie, jak pod nosem
jeszcze burczał: — To przechodzi ludzkie pojęcie, co te matki sobie wyobrażają. Czego im
jeszcze trzeba?
— Ćwiczyć? — spytałam pogodnie. — Że też o tym nie pomyślałam! Pan musi być
niesamowicie inteligentny, panie Wallaker. To znaczy, chciałam powiedzieć: „panie
profesorze".
Wbił we mnie spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.
— Co szachy mają wspólnego z zajęciami sportowymi? - podjęłam słodziutkim tonem.
— To ja prowadzę kółko szachowe.
— To cudownie! Też używa pan tam gwizdka?
Pan Wallaker przez chwilę sprawiał wrażenie zakłopotanego.
— Eros! — krzyknął, odzyskując rezon. — Złaź z tego klombu. No już!
— Mamo — odezwał się Billy, ciągnąc mnie za rękę. — Ci, których przyjęto, będą mieli
dwa dni wolnego, kiedy pojadą na turniej szachowy.
— Ja będę z tobą ćwiczyła.
— Ale mamo, ty jesteś beznadziejna z szachów.
— Wcale nie! Jestem naprawdę dobra w szachach. Wygrałam z tobą!
— Nie wygrałaś!
— Wygrałam!
— Nie wygrałaś!
— No dobrze, dałam ci wygrać, bo jesteś dzieckiem — wybuchłam. — Poza tym to nie
fair, bo ty masz zajęcia z szachów.
— Może pani też się zapisze, pani Darcy?
O BOŻE! Jakim prawem ten Wallaker się tu jeszcze wałęsa i nas podsłuchuje?
— Jest wprawdzie ograniczenie wiekowe siedmiu lat, ale jeśli potraktujemy te siedem
lat nie metrykalnie, tylko jako wskaźnik poziomu rozwoju umysłowego, to z pewnością
znakomicie sobie pani poradzi. Czy Billy przekazał już pani pozostałe wieści?
— Aha! — wykrzyknął Billy, znienacka rozpromieniony. — Mam wszy!
— Wszy?! — Zagapiłam się na niego ze zgrozą, odruchowo sięgając dłonią do swojej
głowy.
— Tak, wszy. Wszyscy je mają. — Pan Wallaker spojrzał na głowę Billy'ego z lekkim
błyskiem rozbawienia w oczach. — Zdaję sobie sprawę, że to wywoła stan alarmowy
wśród królowych matek z północnego Londynu i Powszechny Ruch Ratowania Fryzur, ale
wszy wystarczy wyczesać grzebieniem. Paniom, rzecz jasna, również się to zaleca.
O Boże. Billy ostatnio dziwnie się drapał po głowie, ale jakoś przymknęłam na to oko
— jeszcze jedna sprawa w oceanie tych, których i tak nie sposób ogarnąć. Czułam, że już
zaczyna swędzieć mnie czaszka, a tymczasem myśli wirowały jak szalone. Jeśli Billy ma
wszy, to w takim razie Mabel pewnie też ma wszy i ja pewnie mam wszy, a to z kolei
oznacza, że... że również Roxster ma wszy.
— Wszystko w porządku?
— Tak. Nie. Super! — odparłam. — Jest cudownie, wręcz bosko, a więc żegnam pana,
panie Wallaker.
Kiedy stamtąd odchodziłam, ciągnąc Billy'ego i Mabel za ręce, usłyszałam sygnał
swojej komórki. Pospiesznie włożyłam okulary, żeby odczytać SMS-a. Roxster.
< Bardzo się spóźniłaś rano, skarbie? Może wskoczę wieczorem do autobusu i
przywiozę zapiekankę pasterską?>
Aj! Nie mogę dziś pozwolić Roxsterowi na przyjazd, skoro trzeba będzie wszystkich
wyczesać i wyprać poszewki od poduszek. Czy to normalne, że człowiek wymyśla jakieś
fałszywe wymówki, żeby nie spotkać się ze swoim chłopczykiem, ponieważ wszyscy w
domu mają wszy? Dlaczego ja się stale pakuję w taki pasztet?
17.00. Całą trójką wpadliśmy do naszego szeregowca, uginając się pod zwyczajową
stertą plecaków, wymiętych malowanek i zmiażdżonych bananów, do której tym razem
doszła jeszcze wielka torba preparatów na wszy zakupionych w aptece. Z rumorem
pokonaliśmy hol na parterze zaadaptowany częściowo na biuro (i w tej postaci jakby
coraz bardziej niepotrzebny, jeśli nie liczyć rozkładanej kanapy i pustych pudeł od Johna
Lewisa) i zeszliśmy na dół do ciepłej, zagraconej sutereny, gdzie spędzamy większość
czasu, bo mamy tam kuchnię skrzyżowaną z salonem. Usadziłam Billy'ego do odrabiania
lekcji, a Mabel do zabawy z jej króliczkami z Ob-Leśnej Rodziny, a sama zabrałam się do
robienia spaghetti po bolońsku. Ale w tej chwili jestem w kropce, bo nie wiem, co odpisać
Roxsterowi w związku z wieczorem i czy zdradzić mu prawdę o wszach.
17.15. Lepiej chyba nie.
17.30. O Boże. Ledwie co wysłałam SMS-a <Strasznie chciałabym się spotkać, ale muszę
wieczorem pracować, więc raczej nie>, aż tu nagle Mabel poderwała się z miejsca i
zaczęła śpiewać nad głową Billy'ego piosenkę, której on wprost nie cierpi: „Zapomnij o
szmalu, szmalu, szmalu!" I w tym momencie odezwał się telefon.
Rzuciłam się w jego stronę, słysząc równolegle wrzask Billy'ego:
— Mabel, nie śpiewaj Jessie J!
— Brian Katzenberg do pani — zagruchała mi do ucha asystentka.
— Eee... czy mogłabym oddzwonić do Briana za jakieś...
— „Blabla blabla..." — śpiewała dalej Mabel, goniąc się z Billym dookoła stołu.
— Brian właśnie czeka na linii.
— Nieee! Czy nie mogłabym...
— Mabel! — zawył Billy. — Zamknij się!
— Ciszej! Rozmawiam przez TELEFON!
— Hej! — usłyszałam rześki i radosny głos Briana. — No więc wspaniałe wieści!
Greenlight Productions chcą kupić opcję na twój scenariusz.
— Co? — spytałam, czując, jak serce przyspiesza rytm. — To znaczy, że zrobią z niego
film?
Brian roześmiał się serdecznie.
— To jest przemysł filmowy, Bridget! Dostaniesz trochę pieniędzy za dalsze przeróbki
— Maaamo! Mabel ma nóż!
Zakryłam dłonią mikrofon słuchawki.
— Nie! Jestem, jestem! — rzuciłam, goniąc Mabel, która ścigała Billy'ego, wymachując
nożem.
— Chcą się umówić na wstępne spotkanie. W poniedziałek w południe.
— W poniedziałek! Znakomicie! — wyrzęziłam, wyrywając nóż z ręki Mabel. — Czy
wstępne spotkanie to coś takiego jak rozmowa kwalifikacyjna?
— Maaaamo!
— Ćśśś! — Zagnałam ich oboje na kanapę i rozpoczęłam walkę z pilotami od
telewizora.
— Mają kilka wątpliwości związanych ze scenariuszem, które musisz im wyjaśnić,
zanim zadecydują, czy chcą w to wejść na poważnie.
— Jasne, jasne.
Nagle poczułam się dotknięta, wręcz oburzona. Wątpliwości związane z moim
scenariuszem? Już, od razu? Co to niby miałoby być?
— Więc pamiętaj, że nie będą...
— Maaamo! Ja krwaaawię!
— Czy mam oddzwonić za chwilę?
— Nie! Wszystko w porządku! — odkrzyknęłam rozpaczliwie, prawie zagłuszając
wrzask Mabel:
— Zadzwoń po kaletkę!
— Powiedziałeś, że „nie będą"..?
— Nie będą chcieli debiutantki, która stwarza problemy. Musisz im jakoś pokazać, że
jesteś gotowa zastosować się do ich sugestii.
— Jasne, jasne. Nie wyjść na upierdliwą?
— Załapałaś! — ucieszył się Brian.
— Mój blat umiela! — załkała Mabel.
— Ehm, czy wszystko...
— Nie, świetnie, super, poniedziałek, dwunasta w południe! — potwierdziłam, gdy
tymczasem Mabel krzyknęła:
— Zabiłam swojego blata!
— Okej — powiedział Brian, wyraźnie wytrącony z równowagi. — Laura prześle ci
maila ze szczegółami.
18.00. Kiedy ucichło wreszcie larum, mikroskopijne nacięcie na kolanie Billy'ego zostało
zaklejone plastrem z Supermanem, na tablicy motywacyjnej Mabel pojawiły się czarne
znaczki, a w brzuchach obojga wylądowało spaghetti, moje myśli zaczęły czepiać się
gorączkowo przeróżnych spraw — jak tonący brzytwy — tyle że w moim przypadku były to
rzeczy znacznie bardziej optymistyczne. Co włożyć na to spotkanie? Może dostanę Oscara
za najlepszy scenariusz? Czy Mabel przypadkiem nie kończy w poniedziałek wcześniej?
Jak wtedy odbiorę dzieci? Co włożę na ceremonię rozdania Oscarów? Czy powinnam
powiedzieć ekipie z Greenlight Productions, że Billy ma wszy?
20.00. Liczba znalezionych wszy 9, z czego liczba dorosłych insektów 2, liczba gnid 7 (tak
dla przykładu).
Wykąpałam dzieciaki, a potem je wyczesałam — wyszła nam z tego świetna zabawa.
U Billy'ego znalazłam dwa żywe insekty we włosach oraz siedem gnid za uszami — dwie
za jednym i ogromne grono pięciu za drugim. Nieziemska satysfakcja: zobaczyć małe,
czarne kropki pojawiające się na białym grzebieniu. Mabel się zmartwiła, bo sama nic nie
miała, ale potem poweselała, bo pozwoliłam jej wyczesać siebie i odkryć, że ja też nic nie
mam. Billy wymachiwał grzebieniem i piał z zachwytu: ,,Ja mam siedem! Ja mam
siedem!", ale kiedy Mabel zalała się łzami, wielkodusznie wsadził trzy swoje gnidy w jej
włosy, więc musieliśmy ją wyczesać ponownie.
21.15. Dzieci już śpią. Czuję się strasznie nabuzowana w związku z oczekującym mnie
spotkaniem. Znowu jestem profesjonalistką i mam spotkanie! Włożę sukienkę z
granatowego jedwabiu, pójdę do fryzjera, żeby wymodelować włosy — i niech się
cholerny Wallaker schowa ze swoimi lekceważącymi komentarzami na temat fryzur. Przy
okazji jakoś udawało mi się lekceważyć błąkające się w głębi duszy podejrzenia, że coraz
bardziej modne modelowanie włosów upodabnia dzisiejsze kobiety do mężczyzn z
osiemnastego (czy siedemnastego?) wieku, którzy w sytuacjach publicznych czuli się
swobodnie dopiero wtedy, gdy mieli na głowach upudrowane peruki.
21.21. Tak, tylko czy aby wizyta u fryzjera z włosami, które, być może, kryją niewidoczne
jaja wszy u zarania ich siedmiodniowego cyklu życia, nie jest przypadkiem moralnie
naganna?
21.25. Tak. Jest moralnie naganna. A Mabel i Billy pewnie nie powinni się bawić z innymi
dziećmi.
21.30. Powoli utwierdzam się też w przekonaniu, że powinnam wyznać Roxsterowi
prawdę o wszach, gdyż nie można budować związku na kłamstwach. Z drugiej strony, to
przecież tylko malutkie kłamstewko: może jednak lepiej nie wiesz" niż „wesz"?
21.35. Wszy najwyraźniej są źródłem niekończących się współczesnych dylematów
moralnych.
21.40. Grrr! Właśnie przetrząsnęłam całą swoją garderobę (tj. stertę ciuchów leżących na
rowerze treningowym) i zajrzałam do wszystkich szaf, ale nie udało mi się namierzyć
granatowej jedwabnej sukienki. A więc nie mam co włożyć na spotkanie. Nic, ale to nic.
Jak to jest, że mam tony ciuchów, a tymczasem tylko ta granatowa kiecka nadaje się do
włożenia na jakąkolwiek ważną okazję?
Postanowienie na przyszłość: zamiast marnować wieczory na opychanie się tartym
serem i walkę z ochotą na kolejny kieliszek wina, muszę spokojnie przejrzeć wszystkie
swoje ubrania, po czym oddać na biednych to, czego od roku nie włożyłam ani razu, a z
reszty stworzyć „garderobę elementarną" uwzględniającą rozmaite style, dające się
dowolnie łączyć w harmonijne kombinacje. A potem pedałować przez dwadzieścia minut
dziennie na rowerze treningowym. Bo to przecież nie szafa, tylko urządzenie do ćwiczeń.
21.45. Ale może jednak nie? Może przy każdej okazji nosić sukienkę z granatowego
jedwabiu, niczym Dalajlama te swoje szaty. Tylko gdzie ona jest? Dalajlama ma
przypuszczalnie kilka kompletów szat, względnie dysponuje własną pralnią chemiczną, a
jego szafy nie są zawalone ciuchami z Topshop, Oasis, ASOS, Zary etc., których w ogóle
nie nosi.
21.46.1 jego rower treningowy też nie jest niczym zawalony.
21.50. Chwilę temu byłam na górze zajrzeć do dzieci. Mabel spała, jak zawsze z twarzą
zakrytą włosami, przez co jej głowa wyglądała jak obrócona tyłem do przodu, i
przyciskała do siebie Spalinę. Spalina to lalka Mabel. Billy i ja sądzimy, że jakimś cudem
udało jej się w ten sposób przekręcić imię Sabriny, nastoletniej czarownicy, niemniej
Mabel się podoba — uważa, że imię jest idealne.
Pocałowałam Billy'ego w rozgrzany policzek wtulony w Maria, Horsia i dwa puffle, a w
tym samym momencie Mabel uniosła głowę i wymruczała: „Piękną mamy pogodę" po
czym spokojnie wróciła do swoich snów.
Przyglądałam się im obojgu, dotykając ich delikatnych policzków, wsłuchując się w ich
posapywanie — a potem naszła mnie ta straszna myśl: „Gdyby tylko..." Gdyby tylko...
Mrok, wspomnienia, wzbierający smutek, zalewający mnie jak tsunami.
22.00. Zbiegłam z powrotem do kuchni. Jeszcze gorzej: wszystko milczące, samotne,
puste. „Gdyby tylko..." Przestań. Nie można sobie na to pozwalać. Wstaw wodę. Nie
przechodź na ciemną stronę.
22.01. Dzwonek do drzwi! Dzięki Bogu! Tylko kto to może być o tej porze?
SAMI BEZMOZGOWCY
18 KWIETNIA 2013, CZWARTEK (CIĄG DALSZY)
22.45. A to byli Tom i Jude, kompletnie skuci — chichocząc, wtoczyli się przez drzwi.
— Możemy skorzystać z twojego laptopa? Właśnie siedzieliśmy w Dirty Burger i...
— Miałam załadowane PlentyofFish na iPhonie, ale nie umieliśmy go zmusić, żeby
ściągnął fotkę z Google'a, więc...
Jude przemknęła obok w służbowej garsonce, po chwili jej wysokie obcasy zastukały
na schodach wiodących do sutereny. Tymczasem Tom, po swojemu jak zawsze opalony,
wyczesany, przystojny i bajecznie gejowski, pocałował mnie z namaszczeniem.
— Mua! Bridget! ALEŻ schudłaś!
(Powtarza mi to od piętnastu lat za każdym razem, gdy się widzimy. Nawet jak byłam
w dziewiątym miesiącu ciąży).
— Hej, masz może jakieś wino? — dobiegł z dołu głos Jude.
Okazało się, że Jude — która obecnie kieruje właściwie całym City, ale wciąż z uporem
godnym lepszej sprawy swoją miłość do finansowej huśtawki kompletuje huśtawką w
swoim życiu miłosnym — została wczoraj zidentyfikowana na internetowym portalu
randkowym przez swego byłego męża: Podłego Richarda.
— I oczywiście nie mogło być inaczej! — gorączkował się Tom, kiedy z kolei my
szliśmy po schodach wiodących do sutereny. — Richard Podły i Bezmózgi, który nie dość,
że pogrywał sobie z tą cudowną kobietą przez całe WIEKI, bo w swoim popapraniu nie
potrafił się zdecydować, czy chce z nią być, a potem się z nią ożenił, żeby ją zostawić po
paru miesiącach, to teraz ma CZELNOŚĆ wysyłać jej obraźliwe wiadomości, bo się
zarejestrowała na Plentyof... znajdź to, Jude... znajdź to...
Jude nerwowo manipulowała przy telefonie.
— Nie mogę znaleźć. Cholera, on to skasował. Czy można skasować własną
wiadomość już po tym, jak się ją...
— Och, daj mi to, skarbie. Tak czy siak, chodzi o to, że Podły Richard wysłał obraźliwą
wiadomość, a potem ZABLOKOWAŁ Jude, więc... — Tom zaczął się śmiać. — Więc...
— Wymyśliliśmy sobie, że stworzymy fikcyjny profil na PlentyofFish — dokończyła za
niego Jude.
— Bo to nie portal randkowy, tylko dupkowy — parsknął Tom.
— Czy raczej portal bezmózgowy, dlatego też postanowiliśmy stworzyć profil
zmyślonej dziewczyny i potem nim go dręczyć! — dokończyła Jude.
Wcisnęliśmy się we trójkę na sofę i Tom z Jude natychmiast zabrali się do
przeglądania fotografii dwudziestopięcioletnich blondynek na Google Images —
wyglądających w swej masie niczym jakaś policyjna kartoteka — próbując załadować
którąś na stronę portalu randkowego i równocześnie wpisując dość frywolne odpowiedzi
w rubryki profilu. Przez chwilę pożałowałam, że nie ma tu Shazzer z jej feministycznymi
wstawkami, ale ona jako geniusz internetowego biznesu aktualnie siedziała w Dolinie
Krzemowej razem ze swoim mężem, też z internetowego biznesu, co było dość
nieoczekiwanym zwieńczeniem jej wieloletniego wojującego feminizmu.
— Jakie ona lubi książki? — zapytał Tom.
— Wpisz: „Serio, kogoś to obchodzi?" — odparła Jude. — Pamiętaj, że mężczyźni lubią
suki.
— Albo: „Książki? A co to takiego?" — zaproponowałam, ale wtedy mi się
przypomniało. — Czekajcie! Czy to nie jest całkowicie wbrew Regułom Randkowania?
Zasada numer cztery? Posługuj się prawdziwymi, racjonalnymi informacjami?
— Tak! To jest BAJECZNIE złe i nieuczciwe — zgodził się Tom, który jest
psychologiem, obecnie z całkiem już niezłym stażem — ale w przypadku bezmózgowców
to nie ma znaczenia.
Czułam wobec nich taką wdzięczność, że wyrwali mnie ze szponów Tsunami Ciemności
i wciągnęli w tworzenie Dziewczyny Mścicielki na PlentyofFish, że na śmierć zapomniałam
o najważniejszym.
— Greenlight Productions zrobią mój film! — wypaliłam, znienacka sobie
przypomniawszy.
Spojrzeli na mnie z początku zupełnie oniemiali, potem zarzucili pytaniami, a na
koniec zalali falą pochwał.
— Wymiatasz, dziewczyno! Najpierw chłoptaś, teraz scenariusz, odtąd wszystko już
pójdzie z górki! — nie przestawała się entuzjazmować Jude, gdy wreszcie zdołałam ich
wyrzucić z domu, ponieważ oczy mi się już kleiły.
Jude wytoczyła się już na ulicę chwiejnym krokiem, ale Tom zatrzymał się jeszcze w
przejściu i obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.
— Wszystko okej?
— Tak — zapewniłam go. — Tak myślę, tylko...
— Uważaj na siebie, złotko — powiedział, znienacka trzeźwiejąc i nabierając
profesjonalnego tonu głosu. — Dużo na siebie bierzesz: te wszystkie trudne spotkania,
nieprzekraczalne terminy, takie rzeczy.
— Wiem, ale sam mówiłeś, że powinnam wziąć się do pracy, zacząć pisać i...
— Tak mówiłem. Ale potrzebna ci będzie jakaś pomoc przy dzieciach. Teraz wszystko
widzisz na różowo. Jest wspaniale, nareszcie zaczęło ci się układać, sama też jesteś
wspaniała, ale w głębi wciąż pozostajesz tą samą kruchą dziewczyną i...
— Tom! — zawołała Jude, truchtem goniąc taksówkę, którą wypatrzyła na głównej
ulicy.
— Wiesz, że ci zawsze pomożemy. Tylko powiedz — obiecał Tom. — O dowolnej porze
dnia i nocy.
22.50. Te „prawdziwe, racjonalne informacje" jakoś nie mogły mi wyjść z głowy, więc
postanowiłam zadzwonić do Roxstera i powiedzieć mu o wszach.
22.51. Uznałam, że jest już trochę za późno.
22.52. Uznałam też, że nagły i niespodziany telefon wdzierający się w naszą normalną
komunikację esemesową da efekt nazbyt dramatyczny. Lepiej to napisać.
<Roxster?>
Nie musiałam długo czekać na odpowiedź.
<Tak, Jonesey?>
< Pamiętasz, jak powiedziałam, że dzisiaj wieczorem pracuję?>
<Tak, Jonesey.>
<Chodziło o coś in n e g o
<Wiem, Jonesey. Nie potrafisz kłamać nawet w SMS-ach. Masz romans z młodszym?>
<Nie, ale sprawa jest równie krępująca. Ma związek z twoim upodobaniem do natury,
a w szczególności żyjących w niej owadów.>
<Pluskwy?>
< Ciepło... >
<*Spontaniczny płacz, histeryczne drapanie się po głowie.* Nie... wszy!!!>
< Potrafisz mi to jakoś wybaczyć itd.?>
Chwila ciszy i zaraz po niej odgłos przychodzącego SMS-a.
<Mam przyjechać? Jestem w Camden.>
Oszołomiona pogodną galanterią Roxstera, odpisałam:
<Tak, ale czy nie przeszkadzają ci wszy?>
<Nie. Wyguglowałem je. Mają alergię na testosteron.>
SZTUK A KONCENTRACJI
19 KWIETNIA 2013, PIĄTEK
60,5 kilo, 3482 kalorie (niedobrze), liczba inspekcji przeprowadzonych na głowie Roxstera
w poszukiwaniu wszy 3, liczba wszy znalezionych na głowie Roxstera 0, liczba insektów
znalezionych w jedzeniu Roxstera 27, liczba insektów odkrytych w domu dotkniętym
zarazą 85 (niedobrze), SMS-ów do Roxstera 2, SMS-ów od Roxstera 0, maili
przeznaczonych dla wszystkich rodziców dzieci dotkniętych zarazą 36, minuty spędzone
na odczytywaniu poczty 62, minuty spędzone na obłąkańczym myśleniu o Roxsterze 360,
minuty zajęte podejmowaniem decyzji, czy przygotować się na spotkanie w sprawie filmu
20, minuty zajęte przygotowaniami na spotkanie w sprawie filmu 0.
10.30. No dobra, zastanówmy się. Muszę się zabrać do przygotowania prezentacji
mojego scenariusza, który jest wersją słynnej norweskiej tragedii Hedda Gabbler
napisanej przez Antoniego Czechowa, tyle tylko, że osadzoną we współczesnym Queen's
Park. Przygotowywałam się z Heddy Gabbler do końcowych egzaminów z literatury
angielskiej na Uniwersytecie w Bangor, które niestety zdałam na tróję. Może chodzi o to,
żeby teraz zrobić to dobrze!
10.32. Najważniejsze: skoncentrować się.
11.00. Właśnie zaparzyłam kawę i zjadłam resztki ze śniadania dzieci, ale potem
zaczęłam nurzać się we wspomnieniach z odwiedzin Roxstera w nocy: jak stanął w
drzwiach o 23.15, prawdziwy cud w dżinsach i ciemnym swetrze, oczy błyszczące,
uśmiech na twarzy, w dłoniach zapiekanka pasterska, dwie puszki fasoli i jamajskie ciasto
imbirowe.
Mmmm. Ten wyraz jego twarzy, kiedy on leży na mnie, delikatny cień zarostu na
pięknej linii szczęki, drobna szczelina między przednimi zębami, którą można dostrzec
tylko w tej pozycji, nagie, muskularne ramiona. Kiedy budzę się w środku nocy i czuję, jak
Roxster całuje mnie delikatnie, bardzo delikatnie: moje ramiona, moją szyję, moje
policzki, moje usta, czuję jego wzwód na udzie... Och, Boże, jest taki piękny i tak
wspaniale całuje, i tak wspaniale... Mmm, mmm. No dobra, ale trzeba myśleć o
feministycznych, prefeministycznych i antyfeministycznych motywach w... O Boże, co mi
tam! Te wspomnienia są takie rozkoszne, jestem taka szczęśliwa, jakby otaczała mnie
mydlana bańka czystego szczęścia. No dobra, trzeba się brać do roboty.
11.15. Znienacka wybuchłam śmiechem, przypomniawszy sobie naszą dętą rozmowę
podczas seksu w nocy.
— Och, och, och, jesteś taki twardy.
— Twardy, bo tak cię pragnę, kochanie.
— Taki twardy...
— To przez ciebie robię się taki twardy, kochanie.
A wtedy z jakiegoś powodu mnie poniosło i jęknęłam:
— JA się przez ciebie robię twarda.
— Co? — wyrwało się Roxsterowi, a po chwili wybuchnął śmiechem. Oboje śmialiśmy
się jak głupi, a potem zaczęliśmy od nowa.
W sposób charakterystyczny dla swego pogodnego usposobienia Roxster najwyraźniej
zupełnie nie przejmował się wszami, choć oboje zgodziliśmy się, że Odpowiedzialny Seks
wymaga, abyśmy wpierw wyczesali się nawzajem. Roxster był taki zabawny, kiedy czesał
moje włosy, udawał, że znajduje wszy i potem je zjada, równocześnie całując mnie po
karku. Gdy przyszła moja kolej, jakoś mało zabawne wydało mi się wkładanie okularów, i
gdy pieczołowicie rozczesywałam jego cudowne gęste włosy, tak naprawdę nic nie byłam
w stanie dojrzeć. Na szczęście Roxsterowi tak bardzo zależało, żeby mieć to za sobą i jak
najszybciej iść do sypialni, że raczej nie zauważył mojej ślepoty. Zresztą na pewno nic mu
się nie zalęgło, przez ten testosteron. Z drugiej strony, to chyba nie jest normalne być tak
próżną, żeby wstydzić się założyć okulary na czas wyczesywania wszy z włosów swojego
chłopczyka?
11.45. No dobra. Mój scenariusz! Wiadomo, że Hedda Gabbler jest sztuką naprawdę
aktualną, ponieważ opowiada o niebezpieczeństwach związanych z losem kobiety, która
układa swoje życie w brutalnym świecie zdominowanym przez mężczyzn. Dlaczego
Roxster jeszcze nie przysłał SMS-a? Mam nadzieję, że to nie przez ten incydent z
robakami.
Dzięki temu, że Chloe, nasza niania, zawiozła dzisiaj dzieci do szkoły, Roxster i ja
mogliśmy zjeść razem śniadanie, co udaje nam się rzadko. Chloe, która podjęła u mnie
pracę zaraz po tym, jak wydarzyło się tamto, jest jakby lepszą wersją mnie samej:
młodsza, szczuplejsza, wyższa, ładniejsza, z lepszym podejściem do dzieci, a na dodatek
Więcej na: www.ebookgigs.eu
ma partnera życiowego w odpowiednim wieku o imieniu Graham. Niemniej na tym etapie
naszej znajomości uznałam, że lepiej, aby Roxster nie pokazywał się jeszcze ani jej, ani
dzieciom, toteż schował się w sypialni, póki dom nie opustoszał.
Przygotowałam mu muesli; zabrał się ochoczo do jedzenia, ale już pierwszą łyżkę
spazmatycznie wypluł na stół. Oczywiście jestem względnie przyzwyczajona do takiego
zachowania, ale zdecydowanie nie spodziewałam się tego po Roxsterze. A tymczasem on
jednym ruchem podsunął mi miskę przed nos. W muesli kłębiły się drobne robaczki, wiły
się i topiły w mleku.
— To wszy? — zapytałam zdruzgotana.
— Nie — odparł ponuro. — Wołki zbożowe.
Zareagowałam chyba niezbyt inteligentnie, bo zachichotałam.
— Masz pojęcie, jak to jest włożyć sobie do ust łyżkę pełną żywych insektów? —
zapytał. — Mogłem umrzeć. I co gorsza, one z pewnością by tego nie przeżyły.
Wstał, żeby wyrzucić zawartość miski do właściwego pojemnika na recyklingowane
śmieci, i nagle usłyszałam jego krzyk:
— Mrówki!
Od drzwi do piwnicy ku pojemnikowi na odpadki organiczne wędrowała czarna
kolumna. Kiedy Roxster odsunął zasłonę, żeby coś zrobić z tymi mrówkami, wyleciała zza
niej chmara moli.
— Uch! To jak Dziewięć plag egipskich! — powiedział.
I choć mimo wszystko śmiał się, choć pożegnał mnie bardzo seksownym pocałunkiem
w korytarzu, to słowem nie zająknął się na temat najbliższego weekendu, a ja mam
poczucie, że coś jest nie tak — i to nie tylko dlatego, że jakimś sposobem dostało się
naraz trzem wielkim miłościom jego życia: owadom, jedzeniu i recyklingowi.
Południe. Ups! Już południe, a ja jeszcze w polu z moimi Przemyśleniami.
12.05. Roxster jeszcze się nie odezwał. Może ja powinnam do niego napisać? Poradniki
etykiety nie pozostawiają tu wątpliwości — po stosunku seksualnym to dżentelmen
powinien się pierwszy odezwać do damy, ale być może plaga insektów wywraca do góry
nogami cały kodeks społeczno-obyczajowy?
12.10. No dobra. Hedda Gabbler.
12.15. Właśnie wysłałam do niego SMS-a: <Strasznie przepraszam za Dziewięć plag
Więcej na: www.ebookgigs.eu
egipskich i że się śmiałam. Przed twoją następną wizytą zdezynfekuję cały dom i jego
mieszkańców. Jesteś cały i zdrów?>
r12.20. No dobra. Świetnie. Hedda Gabbler. Roxster nie odpowiedział.
12.30. Roxster wciąż milczy. Zupełnie jak nie on.
Może sprawdzę skrzynkę mailową. Czasami Roxster popisuje się i bez słowa
wyjaśnienia przerzuca się z jednego medium elektronicznego na drugie.
Skrzynka odbiorcza pęka w szwach i nie tylko od reklam Ocado, ASOS, Snappy Snaps,
Cotswold Holiday Cottages, linków do zabawnych klipów na YouTube czy ofert z
meksykańską viagrą, bo znajduję także zaproszenie na przyjęcie u Cosmaty, na którym
ma się odbyć zbiorowe tworzenie pluszowych zwierzątek, oraz bogatą korespondencję
między rodzicami w sprawie zagubionych butów Atticusa.
Nadawca: Nicolette Martinez
Temat: Buty Atticusa
Atticus dotarł do domu w jednym bucie Luigiego, ale drugi but również nie jest
jego, a ponadto nie jest w żaden sposób oznaczony. Byłabym wdzięczna za zwrot
obu butów Atticusa, z których oba są wyraźnie oznaczone.
12.35. Postanowiłam przyłączyć się do tej wymiany korespondencji, zarówno po to, żeby
wyrazić swoją solidarność, jak i znaleźć wymówkę, żeby nie pracować.
Nadawca: Bridget Mama Billy'ego
Temat: Re: Buty Atticusa
Chciałabym tylko zapytać o jedną rzecz — czy Atticus i Luigi wrócili do domu z
pływalni każdy w jednym bucie?
12.40. He, he, udało mi się wywołać prawdziwą lawinę zabawnych maili: anegdoty na
temat dzieci, które wracały do domu bez spodni, majtek itp.
Nadawca: Bridget Mama Billy'ego
Temat: Ucho Billy'ego
Wczoraj wieczorem Billy wrócił z piłki nożnej, mając tylko jedno ucho. Czy ktoś ma
może drugie ucho Billy'ego? Było BARDZO wyraźnie oznaczone, a ja będę
wdzięczna za jego szybki zwrot.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
12.45, Hi, hi.
Nadawca: Nicolette Martinez
Temat: Re: Ucho Billy'ego
Niektórzy z rodziców najwyraźniej uważają, że chłopcy dbający o swoje rzeczy oraz
rodzice, którzy te rzeczy oznaczają, aby im w tym pomóc, mogą stanowić
przedmiot żartów. A przecież to są ważne sprawy, działania, które pomagają w
rozwoju poczucia odpowiedzialności za siebie. Zapewne gdyby to ich dziecko
straciło buty, inny byłby ich pogląd na te sprawy.
12.50. Och, nie, och, nie. Obraziłam Mamę z Klasą i zapewne przejęłam grozą
pozostałych rodziców. Muszę wysłać do wszystkich zbiorowe przeprosiny.
Nadawca: Bridget Mama Billy'ego
Temat: Buty Atticusa, uszy Billy'ego itp.
Przepraszam, Nicorette. Właśnie próbuję pracować, znudzona jestem i tylko sobie
żartuję. Kajam się.
12.55. Uch!
Nadawca: Nicolette Martinez
Temat: Bridget Jones
Bridget. Zakładam, że błąd, który zrobiłaś w pisowni mojego imienia, jest
freudowską pomyłką. Wszyscy wiemy, że trudno ci rzucić palenie. Jeżeli jednak
zrobiłaś to świadomie, wiedz, że było to bardzo niegrzeczne i obraźliwe. Być może
powinniśmy to wszystko omówić razem na spotkaniu ze szkolnym pedagogiem.
NicoLette
Cholera! Naprawdę napisałam: Nicorette! Trzeba uważać i nie wkopywać się bardziej.
Zostawić całą sprawę, skoncentrować się na pracy!
13.47. To jakiś absurd! Mam CAŁKOWITY blok pisarski.
13.48. Wszystkie klasowe matki mnie nienawidzą, a Roxster nie odpowiedział.
13.52. Załamałam się, głowa opada mi na stół.
13.52. Trzymaj się, Bridget. Nie wolno przechodzić na ciemną stronę. Sprzątaczka
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Grazina będzie tu lada moment i nie mogę jej się pokazać w takim stanie. Zostawię jej
kartkę w sprawie inwazji robaków, a sama pójdę do Starbucksa.
14.16. W Starbucksie. Jem panini z serem i szynką. Pięknie.
15.16. Banda wyfiokowanych mamuś z dziecięcymi wózkami opanowała Starbucksa,
nieznośnie głośno trajkoczą o swoich mężach.
15.17. Straszny hałas. Nienawidzę ludzi, którzy rozmawiają przez telefon w
kawiarniach... och, telefon, może to Roxster!
15.30.To była Jude, najwyraźniej dzwoniła z jakiegoś spotkania, ponieważ mówiła
ukradkowo i półgłosem:
— Bridget. Podły Richard całkowicie oszalał na punkcie Isabelli.
— Kto to jest Isabella? — odparłam półgłosem.
— Dziewczyna, której profil wymyśliliśmy na PlentyofFish. Podły Richard za wszelką
cenę chce się z nią umówić na jutro.
— Ale ona nie istnieje.
— No właśnie. Ona jest mną. Umówił się ze mną, to znaczy z nią, w Shadow Lounge, a
ona wystawi go do wiatru.
— Genialne — wyszeptałam, gdy tymczasem Jude przemówiła rozkazującym tonem
głosu:
— To złóż stop order na dwa miliony jenów po sto dwadzieścia pięć i zaczekaj na
raport o zyskach kwartalnych. — Za moment znowu wyszeptała: — A równocześnie facet,
którego poznałam na DatingSingleDoctors, spotyka się ze mną... z prawdziwą mną... dwie
ulice dalej w Soho Hotel.
— Niesamowite! — wyszeptałam, skołowana.
— Co nie? Muszę-lecieć-pa.
Teraz pozostaje mieć nadzieję, że facet z DatingSingleDoctors nie okaże się fikcyjną
osobą stworzoną przez Podłego Richarda.
15.40. Wciąż żadnego SMS-a od Roxstera. Nie mogę się skoncentrować. Wracam do
domu.
16.00. W domu unosił się okropny zapach, jaki zazwyczaj panuje w mieszkaniach starych
ludzi. Grazina skrupulatnie zastosowała się do moich pisemnych instrukcji, wyrzuciła całe
Więcej na: www.ebookgigs.eu
jedzenie, wyczyściła i wypsikała, co się dało, nakładła naftaliny do wszystkich otworów,
przez które spod desek, zza ścian, z drzwi i zza mebli mogłoby się wydostać jakieś
paskudztwo. Przez cały weekend, a może i przez resztę życia będę usuwać tę naftalinę.
Żaden mol tego nie przeżyje, a z pewnością, co najważniejsze, żaden chłopczyk. Co
zresztą w obecnej sytuacji chyba nie ma znaczenia, ponieważ WCIĄŻ ŻADNEGO SMS-A.
16.15.Ach! Rumor, łomotanie i głosy wracających do domu. Jest piątkowe popołudnie,
Chloe zaraz mnie opuści, a ja wciąż w polu ze swoimi Przemyśleniami.
16.16.Dlaczego Roxster się nie odzywa? Przecież mój ostatni SMS zawierał pytanie. A
może nie? Muszę sprawdzić.
<Strasznie przepraszam za Dziewięć plag egipskich i że się śmiałam. Przed twoją
następną wizytą zdezynfekuję cały dom i jego mieszkańców. Jesteś cały i zdrów?>
Słaniam się, zdruzgotana. Nie tylko pytanie tam było, nie tylko zakończyłam mojego
SMS-a pytaniem, ale też zawarłam w nim aroganckie przekonanie, że jednak znowu się
zobaczymy.
18.00. Zeszłam na dół, chyba po to, żeby ukryć przed Billym i Mabel emocjonalną
katastrofę i przygnębienie, które mnie zaczynało ogarniać (na szczęście, ponieważ
weekend się już rozpoczął, oboje bez reszty zatopili się w swoich grach komputerowych i
filmach, odpowiednio: Plants vs. Zombies i Cziłała z Beverly Hills 2), a przy okazji
przygotować spaghetti po bolońsku (tak naprawdę było to spaghetti po bolońsku bez
spaghetti, czyli sam ser do spaghetti, ponieważ Grazina wyrzuciła wcześniej cały
makaron). Po kolacji, kiedy wkładałam naczynia do zmywarki, poczułam, jak coś we mnie
pękło, i wysłałam Roxsterowi pełnego fałszywej wesołości SMS-a, w którym napisałam:
<To już weeeeeekend! >
Potem ogarnął mnie taki napad paniki, że musiałam zostawić Billy'ego bez końca
mordującego rośliny przy udziale zombi i Mabel po raz siódmy oglądającą Cziłałę z
Beverly Hills 2, żeby niczego nie zauważyli. Wiedziałam, że to nieodpowiedzialne
zachowanie, że jestem niedbałą rodzicielką, ale uznałam, że to i tak lepiej, niż kazać im
oglądać matkę porażoną emocjonalną katastrofą w związku z kimś, kto bardziej zbliżony
jest wiekiem... Ach! Naprawdę Roxster jest bardziej w wieku Mabel niż moim? Nie, ale
podejrzewam, że z Billym bardziej są równolatkami niż ze mną. Boże, Boże. Co ja tu
wymyślam? Nic dziwnego, że przestał SMS-ować.
21.15. Wciąż żadnego SMS-a. Nareszcie mogę się pogrążyć w otchłani rozpaczy,
Więcej na: www.ebookgigs.eu
niepewności, pomstować, że wyrwano mi spod nóg emocjonalny grunt itd. Kiedy
wchodzisz w związek z młodszym mężczyzną, to zaczynasz odnosić wrażenie, że w
cudowny sposób udało ci się cofnąć czas. Czasami, kiedy robiliśmy to na krześle w
łazience i migało mi w lustrze, jak wyglądamy, nie potrafiłam uwierzyć, że w moim wieku
robię to z Roxsterem. Ale teraz wszystko przeminęło, a ja rozsypałam się niczym paczka
makaronu. Może robię to wszystko tylko po to, żeby okiełznać egzystencjalną rozpacz
związaną ze starością, strach, że może będę miała zawał, a wtedy co się stanie z Billym i
Mabel?
To i tak nic w porównaniu z czasami, gdy byli zupełnie maleńcy. Nieustannie się
bałam, że niespodziewanie umrę we śnie albo spadnę ze schodów i nikt nie przyjdzie, a
one zostaną całkiem same i na koniec zjedzą mnie z głodu. W końcu jakoś mnie uspokoiła
uwaga Jude, że „lepiej tak, niż umrzeć w samotności i zostać zjedzoną przez owczarka
alzackiego".
21.30. Nie wolno zapominać, o czym mówi Zen i sztuka zakochiwania się: kiedy się
pojawia w naszym życiu, powitajmy, kiedy odchodzi, pozwólmy odejść. A ponadto kiedy
uczniowie zen siedzą na macie i medytują, zaprzyjaźniają się z Samotnością, która jest
czymś zupełnie innym niż Osamotnienie. Samotność jest Ulotnością, czyli sposobem, w
jaki ludzie, których kochamy, pojawiają się w naszym życiu, a potem z niego znikają, co
jest nieusuwalną cechą samego Życia... a może to dotyczy Osamotnienia, a tymczasem
Samotność jest... Nadal żadnego SMS-a.
23.00. Nie mogę zasnąć.
23.15. Och, Mark, Mark. Pamiętam to całe szaleństwo z „Zadzwoni, nie zadzwoni?" kiedy
się z nim umawiałam, jeszcze zanim wzięliśmy ślub. Ale nawet wtedy to było jakoś
inaczej. Bo znałam go tak dobrze, znałam go od czasów, gdy biegałam nagusieńka po
trawniku jego rodziców.
Przez sen prowadziłam z nim rozmowy. Dzięki temu wiedziałam, co w głębi duszy
czuje.
— Mark?
Ta jego smagła, przystojna twarz śpiąca na poduszce.
— Jesteś kochany?
Wzdychał przez sen, krzywił się smutno, z zawstydzeniem kręcił głową.
— Mamusia cię kocha?
Więcej na: www.ebookgigs.eu
A on z ogromnym smutkiem przez sen próbował wykrztusić swoje „nie". Mark Darcy,
gruba ryba w świecie legalistycznej walki o prawa człowieka, a wewnątrz mały,
skrzywdzony chłopiec, którego w wieku siedmiu lat posłano do szkoły z internatem.
— Może ja cię kocham? — pytałam.
A wtedy on uśmiechał się przez sen, szczęśliwy, dumny, twierdząco kiwał głową,
przytulał mnie, obejmował ramieniem.
Znaliśmy się na wylot, jak łyse konie. Mark był dżentelmenem, a ja ufałam mu bez
zastrzeżeń, opuszczałam tę bezpieczną przystań i ruszałam w szeroki świat. Czułam się,
jakbym badała groźne dno oceanu, mając za plecami nasz maleńki bezpieczny batyskaf. A
teraz... teraz wszystko wokół jest groźne i nic już nigdy nie będzie bezpieczne.
23.55. Co ja robię? Co ja robię? Dlaczego to wszystko zaczęłam? Dlaczego nie
poprzestałam na tym, co mam? Smutna, samotna, bez seksu, ale przynajmniej matka
dwójki dzieci, wierna... wierna ich ojcu.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
CIEMNA NOC DUSZY
19 KWIETNIA 2013, PIĄTEK (CIĄG DALSZY)
Pięć lat. Naprawdę minęło już pięć lat? Najpierw nie miałam czasu się zastanawiać,
najważniejsze było, żeby przeżyć jakoś kolejny dzień. Na szczęście Mabel była zbyt mała,
żeby cokolwiek rozumieć, ale jak żywy staje mi przed oczyma obraz Billy'ego, jak biega
po całym domu, krzycząc: „Straciłem tatusia!" Za drzwiami Jeremy i Magda, za ich
plecami policja i ten wyraz ich twarzy! Pamiętam, jak odruchowo pobiegłam do dzieci,
przytuliłam je, zdjęta grozą. „Co się dzieje, mamusiu? Co się dzieje?" Ludzie z jakiejś
rządowej instytucji w salonie, ktoś przypadkiem włączył telewizor, akurat leciały
wiadomości, a na ekranie twarz Marka i podpis:
Mark Darcy 1956-2008
Wspomnienia zlewają się z sobą. Przyjaciele, rodzina, wśród których czuję się niczym
w łonie, prawnicy, przyjaciele Marka, którzy zajmują się wszystkim, testamentem,
formalnościami pogrzebowymi, niewiarygodne — to jak film, który kiedyś musi się
skończyć. Sny, w których wciąż nawiedza mnie Mark. Poranki, kiedy budzę się o piątej,
przez ułamek sekundy jeszcze otumaniona od snu, przekonana, że wszystko wciąż jest po
staremu... i wtedy sobie przypominam, i potem przychodzi ból, i czuję się, jakby mi wbito
kołek w serce, przyszpilono mnie nim do łóżka, i boję się ruszyć, na wypadek gdyby ból
miał się rozlać po całym ciele, bo wiem, że za pół godziny dzieci się obudzą i wszystko się
zacznie od nowa: pieluchy, butelki, udawanie, że jest OK, ogarnianie rzeczy do czasu, aż
będę mogła się zamknąć w łazience i tam wyć, a potem trochę tuszu do rzęs i znowu
branie się w garść.
Niemniej, kiedy ma się dzieci, jedno jest pewne: nie można sobie do końca odpuścić,
nie można się rozpaść na kawałki, trzeba ciągnąć to dalej. TKW: Trzeba Kurwa Walczyć.
Zastępy psychologów i terapeutów od żałoby pomogły Billy'emu, a później Mabel
wypracować „możliwą do przyjęcia wersję prawdy", „szczerą", „komunikowalną"
„pozbawioną tajemnic" i „bezpieczną bazę", dzięki której potrafili poradzić sobie ze stratą.
Ale dla tzw. bezpiecznej bazy — czyli (nie należy się śmiać!) mnie — sprawa wyglądała
Więcej na: www.ebookgigs.eu
zupełnie inaczej.
Zasadniczą rzeczą, jaką zapamiętałam z tych sesji, był ich wspólny mianownik:
„Poradzisz sobie?" A przecież nie było wyboru. I wszystkie te myśli, które kłębiły się w
mojej głowie... nasze ostatnie chwile spędzone razem, szorstki dotyk materii garnituru
Marka na mojej skórze osłoniętej tylko koszulą nocną, ostatni pocałunek na pożegnanie, o
którym nie wiedzieliśmy, że jest ostateczne, próby wydobycia z pamięci spojrzenia, jakim
mnie wówczas obrzucił, dzwonek do drzwi, obcy ludzie na progu, myśli: Już nigdy..."
„Gdyby tylko..." — to wszystko musiałam od siebie odepchnąć. Starannie zaaranżowany
proces żałoby, nadzorowany przez specjalistów o łagodnych głosach i troskliwych
uśmiechach wyższości, okazał się znacznie mniej pomocny niż wymyślanie, jak zmienić
pieluszkę, równocześnie podgrzewając w mikrofali paluszki rybne. Uważałam wtedy, że
dziewięćdziesiąt procent zwycięstwa to utrzymać się na powierzchni, byle jak, aby tylko
się utrzymać. Mark o wszystko zadbał: o najdrobniejsze finansowe szczegóły, o polisy
ubezpieczeniowe. Wyprowadziliśmy się z naszego wielkiego domu pełnego wspomnień,
zamieszkaliśmy w naszym domku w Chalk Farm. Czesne za dzieci, opłaty za dom,
rachunki, dochód, nie musiałam się o nic troszczyć, wszystko było załatwione — nie
musiałam więc pracować, zostawała mi tylko opieka nad Mabel i Billym — moim
maleńkim Markiem — czyli wszystkim, co mi po nim pozostało i co miało mnie utrzymać
przy życiu. Matka i wdowa, takie dwie przypisano mi role, nie pozostawało mi nic innego,
jak się z nich pieczołowicie wywiązać. A jednak w środku czułam się wypalona — ruina
tego, kim byłam niegdyś.
Nim jednak minęły cztery lata, moi przyjaciele mieli już tego powyżej uszu.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
CZĘSC PIERWSZA
DZIEWICA ODRODZONA
ROK TEMU...
Są to fragmenty dziennika, który prowadziłam przez ostatni rok, zaczynające się
dokładnie w czwartą rocznicę śmierci Marka; jest w nich szczegółowo opisane, w jaki
sposób się wpakowałam w to obecne szaleństwo.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
DZIENNIK 2012
19 KWIETNIA 2012, WTOREK
79 kilo, jednostki alkoholu 4 (nieźle), 2822 kalorie (ale lepiej jeść prawdziwe jedzenie w
klubie niż resztki starego sera i rybnych paluszków w domu), szanse na seks lub choćby
tylko na ochotę na seks 0.
— Ona MUSI się z kimś przespać — oznajmiła stanowczym tonem Talitha, popijając
wódkę z martini i rozglądając się po wnętrzu Shoreditch House takim wzrokiem, jakby już
szukała kandydatów. Poczułam niepokój, jakby rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.
To było jedno z naszych w miarę regularnych spotkań z Talithą. Tom i Jude upierali
się, żebym brała w nich udział, w ramach „wyciągania mnie z domu", co skądinąd
przypominało zabieranie babci nad morze.
— Powinna — zgodził się Tom. — Mówiłem wam, że na LateRooms.com znalazłem
apartament w Chedi w Chiang Mai za jedyne dwieście funciaków. Na Expedii był
apartament typu „komfort" za sto siedemdziesiąt dziewięć, ale nie miał tarasu.
Tom na starość zupełnie sfiksował na punkcie wakacji w butikowych hotelach i
próbował również nas wciągnąć w życie zdefiniowane treścią błoga Gwyneth Paltrow.
— Tom, zamknij się — mruknęła Jude, odrywając na moment wzrok od ekranu
iPhone'a, na którym wyświetlała się strona DatingSingleDoctors. — To jest poważna
sprawa. Musimy coś zrobić. Ona się stała „dziewicą odrodzoną".
— Nic nie rozumiecie — wtrąciłam. — Ja sobie tego zupełnie nie wyobrażam. Nie chcę
nikogo innego. A nawet gdybym chciała, to i tak jestem do niczego, jestem kompletnie
aseksualna i nikt mnie już nie zechce nigdy, nigdy, nigdy.
Spuściłam wzrok, mój brzuch pęczniał pod czarnym topem. Nie ma co zaprzeczać.
Stałam się „dziewicą odrodzoną". Problem ze współczesnym światem polega na tym, że
zewsząd bombardowani jesteśmy seksem i seksualnie naładowanymi obrazami —
billboardy i te wszystkie dłonie spoczywające na pośladkach wbitych w dżinsy, pary
miziające się na plaży w reklamach sandałów, pary w prawdziwym życiu wtulone w siebie
na parkowych ławkach, prezerwatywy przy kasie w aptece — cały magicznie cudny świat
seksu, do którego przestałam należeć dożywotnio.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
— Nie mam zamiaru się przeciwko temu buntować, rozumiem doskonale, że na tym
polega bycie wdową i że w ten sposób człowiek oswaja się z nieuchronnym losem starszej
pani — oznajmiłam dramatycznie, spodziewając się ich protestów i zapewnień, że skąd,
no jakże, przecież jestem jak Penelope Cruz albo Scarlett Johansson.
— Kochanie, przestań pieprzyć bzdury — skwitowała Talitha, równocześnie gestem
zamawiając u kelnera następny koktajl. — Prawdopodobnie wystarczyłoby, gdybyś
zrzuciła trochę wagi, skorzystała z botoksu i zrobiła coś z włosami, ale...
— Botoks? — oburzyłam się.
— Boże! — wykrzyknęła znienacka Jude. — Ten facet nie jest żadnym doktorem.
Widziałam go na DanceLoverDating. To jest to samo zdjęcie!
— Może jest doktorem, a równocześnie miłośnikiem tańca i po prostu korzysta z
jednego i drugiego? — zażartowałam.
— Jude, zamknij się — powiedział Tom. — Pogubiłaś się już zupełnie w tym gąszczu
mglistych, internetowych osobowości, z których większość zapewne w ogóle nie istnieje i
które się pojawiają i znikają, ot tak, jak im się podoba.
— Od botoksu można umrzeć — stwierdziłam posępnie. — W botoksie jest jad
kiełbasiany. Od krów.
— I co z tego? Lepiej umrzeć od botoksu niż z samotności, będącej skutkiem
niepotrzebnie wyhodowanych zmarszczek.
— Na miłość boską, Talitha, zamknij się — powtórzył Tom.
Nagle znów zatęskniłam za Shazzer i w uszach jak żywe zabrzmiały mi jej słowa, które
bez wątpienia by teraz padły: „Niech wszyscy przestaną, kurwa, mówić wszystkim
pozostałym, żeby się, kurwa, zamknęli".
— Tak, Talitha, zamknij się — powiedziała Jude. — Nie każdemu odpowiada rola
monstrum z gabinetu osobliwości.
— Kochana — zaczęła Talitha, przykładając dłoń do czoła. — Ja NIE jestem żadnym
monstrum. W trakcie żałoby Bridget po prostu straciła, czy precyzyjniej mówiąc, zagubiła
swoje seksualne ja. A naszym obowiązkiem jest pomóc jej je odnaleźć.
I ruchem głowy odrzuciwszy do tyłu swoje bujne, lśniące loki, rozparła się w fotelu.
Wszyscy troje przyglądaliśmy się jej w milczeniu, sącząc przez słomki koktajle niczym
gromada pięciolatków.
Ale Talitha tymczasem nie wytrzymała.
— Walcząc z objawami starzenia się, dostarczamy sobie „znaków drogowych". Ciało
Więcej na: www.ebookgigs.eu
trzeba zmuszać, aby nie godziło się na typowy dla wieku średniego rozkład tłuszczu,
zmarszczki nie są zupełnie do niczego potrzebne, a bujne, lśniące i zdrowe włosy...
— Kupione za marne grosze od ubogich, młodych Hindusek — wtrącił Tom.
— ...nieważne, jakim sposobem pozyskane i doczepione... to wszystko, czego trzeba,
żeby cofnąć wskazówki zegara.
— Talitha — odezwała się Jude — słyszałaś samą siebie, jak zaakcentowałaś słowa
„wieku" i „średniego"?
— Tak czy siak, to nie dla mnie — powiedziałam.
— Posłuchaj samej siebie. To, co mówisz, jest takie smutne — kontynuowała Talitha.
— Kobiety w naszym wieku...
— W twoim wieku — mruknęła Jude.
— ...tylko siebie mogą winić, jeśli przez ciągłe gadanie o tym, jak to od czterech lat z
nikim się nie umawiały, przylgnie do nich łatka „do niczego". „Niewidzialną kobietę"
Germaine Greer trzeba brutalnie zamordować i pogrzebać. Dla siebie i dla innych,
powinnyśmy otoczyć się atmosferą poczucia własnej wartości i tajemniczego powabu,
zmienić się, odkryć na nowo...
— Jak Gwyneth Paltrow — wtrącił radośnie Tom.
— Gwyneth Paltrow nie jest w „naszym wieku", a poza tym ma męża — ucięła Jude.
— Nie, chodziło mi o to, że nie mogę bzykać się z pierwszym lepszym — próbowałam
wyjaśnić. — To byłoby nie w porządku wobec dzieci. Tyle jest do roboty, a mężczyźni to
stworzenia absorbujące czasowo.
Talitha obrzuciła mnie pełnym bezdennego smutku spojrzeniem: moje typowe luźne w
talii spodnie i długi top litościwie okrywający ruinę tego, co kiedyś nazywałam swoją
figurą. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powinna tak mówić — w końcu miała trzech
mężów, a od czasu, gdy ją poznałam, zawsze pałętał się wokół niej jakiś beznadziejnie
zakochany facet.
— Kobieta ma swoje potrzeby — prychnęła dramatycznie Talitha. — Cóż dobrego
przyjdzie biednym dzieciaczkom z matki, która cierpi na niską samoocenę i frustracje
seksualne? Jeżeli wkrótce się z kimś nie prześpisz, to już nigdy tego nie zrobisz. I cała się
pomarszczysz. I zgorzkniejesz.
— To bez znaczenia — powiedziałam.
— Co?
— Przede wszystkim chodzi o to, że to nie byłoby w porządku wobec Marka.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Na chwilę zapadła cisza. Jakby prosto w radosny nastrój wieczoru ktoś wrzucił wielką
mokrą rybę.
Niemniej później mocno już pijany Tom odprowadził mnie do damskiej toalety, gdzie
musiał oprzeć się o ścianę, podczas gdy ja walczyłam z designerskim kurkiem, starając się
go odkręcić metodą prób i błędów.
— Bridget — zaczął Tom, gdy ja tymczasem macałam przestrzeń pod umywalką w
poszukiwaniu jakichś przycisków.
Uniosłam głowę.
— Co?
Tom znowu przybrał ten swój mentorski ton.
— Mark chciałby, żebyś kogoś sobie znalazła. Nie chciałby, żebyś dała sobie spokój...
— Nie dałam sobie spokoju — powiedziałam, prostując się z niejakim trudem.
— Powinnaś znaleźć sobie coś do roboty — kontynuował. — Musisz jakoś żyć. I
potrzebujesz kogoś, kto by z tobą był i cię kochał.
— Żyję przecież — odparłam opryskliwie. — I nie potrzebuję mężczyzny, mam dzieci.
— No tak, może nikogo i niczego nie potrzebujesz, ale z pewnością przydałby ci się
ktoś, kto nauczyłby cię odkręcać kurek. — Sięgnął dłonią do kwadratowego korpusu
baterii, przekręcił coś u podstawy i woda bystro popłynęła. — Zajrzyj, co piszą na Goop —
powiedział znienacka, w jednej chwili znów stając się tym zabawnym, prześmiewczym
Tomem. — Poczytaj, co Gwyneth ma do powiedzenia na temat seksu i wychowania dzieci
na francuską modłę!
23.15. Właśnie życzyłam Chloe dobrej nocy, starając się udawać całkowicie trzeźwą.
— Przepraszam, trochę się spóźniłam — wymamrotałam z zakłopotaniem.
— Co to jest pięć minut — zauważyła uprzejmie, marszcząc lekko nos. — Cieszę się,
że się trochę zabawiłaś!
23.45. Już w łóżku. Trzeba powiedzieć, że zamiast zwykłej piżamy w pieski, identycznej,
jak mają dzieci, włożyłam koszulę nocną z tych, które w odległy choćby sposób kojarzą
się z seksem, a w którą byłam w stanie się wcisnąć. Jakoś znienacka udzielił mi się
optymistyczny nastrój. Może Talitha ma rację! Jaki dzieci będą miały pożytek z tego, że
się pomarszczę i zgorzknieję? Żadnego. Wszystko będzie się kręcić wokół ich dzieciństwa,
jak Ziemia wokół Słońca, one same zmienią się w wymagających Królewskich Potomków,
a ja stanę się kłótliwą starą wiedźmą, która przyklejona do butelki sherry drze się:
Więcej na: www.ebookgigs.eu
„DLACZEGO WY NIC NIE CHCECIE DLA MNIE ZROBIĆ?"
23.50. Może po prostu szłam długo przez ciemny tunel, na którego końcu jednak widać
światełko? Może ktoś mógłby mnie jednak pokochać? Właściwie nie ma powodów, dla
których nie mogłabym tu sobie sprowadzić mężczyzny. Zainstaluję haczyk w drzwiach
sypialni, aby dzieci „nas" nie zaskoczyły, budując tym samym dorosły, zmysłowy świat...
Oj! Płacz Mabel.
23.52. Pobiegłam do pokoju dziecięcego, gdzie na dolnym łóżku zobaczyłam małą postać
ze zmierzwionymi włosami, która usiadła, a potem szybko pochyliła się, składając na
płask, co zawsze robi w takiej sytuacji, jako że nie powinna się przecież budzić po nocy.
Teraz jednak Mabel znowu się wyprostowała i spojrzała na swoją piżamę poznaczoną
strumieniami biegunki, otworzyła usta i zaczęła wymiotować.
23.53. Zaniosłam Mabel do łazienki i, próbując sama nie zwymiotować, rozebrałam ją z
piżamy.
23.54. Umyłam Mabel, wytarłam do sucha, postawiłam na podłodze, potem poszłam
poszukać nowej piżamy, zdjąć pościel i spróbować namierzyć świeżą.
Północ. Płacz dobiegający z dziecięcego pokoju. Wciąż z zapaskudzoną pościelą w rękach
skręciłam w tamtą stronę, gdy tymczasem w łazience rozległ się konkurencyjny płacz.
Wezbrała we mnie nieprzeparta ochota na wino. Musiałam sobie kilka razy powtórzyć, że
jestem odpowiedzialną matką, a nie jakąś laską, która się szlaja po barach typu Ali Bar
One.
0.01. Miotałam się w jakimś epileptycznym prawie stanie między pokojem dziecięcym a
łazienką. Płacz dobiegający z łazienki przybrał na sile. Pobiegłam tam, oczyma wyobraźni
widząc, jak Mabel zjada nożyk do maszynki do golenia, truciznę albo coś w tym stylu, a
ona tymczasem robiła kupę na podłogę, patrząc na mnie wzrokiem pełnym równocześnie
poczucia winy i niedowierzania.
Zdjęła mnie bezgraniczna miłość do Mabel. Wzięłam ją na ręce. Biegunka i wymiociny
już nie tylko na pościeli, macie łazienkowej, na Mabel itd., ale również na odlegle
kojarzącej się z seksem koszuli nocnej.
0.07. Z Mabel i całym tym biegunkowym zestawem na rękach poszłam do dziecięcego
pokoju, a tam stał Billy z przepoconymi, potarganymi włosami i patrzył na mnie, jakbym
Więcej na: www.ebookgigs.eu
była miłosiernym Bogiem, który spełnia wszystkie prośby. Tak sobie patrzyliśmy w oczy,
podczas gdy jemu odbijało się okropnie, jak temu dziecku w Egzorcyście, tyle że on stał
nieruchomo, a nie kręcił się wściekle dookoła własnej osi.
0.08. Napad biegunki splamił piżamę Billy'ego. Jego ogłupiałe spojrzenie wywołało u
mnie napływ bezgranicznej miłości. Wszystko skończyło się na biegunkowo-wymiotnym
„zbiorowym uścisku" w stylu hollywoodzkim, w którym udział wzięła nasza trójka,
zabrudzone pościele, mata z łazienki, piżamki i odlegle kojarząca się z seksem koszula
nocna.
0.10. Tak strasznie brakowało mi Marka. Przed oczyma zamajaczyła mi jego postać, jak
stoi tu z nami po nocy w swoim prawniczym garniturze, gdzieś tam mignęła owłosiona
pierś, wyobraziłam sobie jego żarty na temat dziecięcego chaosu, pomyślałam, że
zapewne natychmiast zacząłby wszystko organizować w wojskowy sposób, jak przy
wybuchu przygranicznych zamieszek, póki nie zrozumiałby absurdalności swojego
podejścia, i oboje śmialibyśmy się w głos.
Brakuje mi go w tych wszystkich najdrobniejszych sprawach. Tak strasznie żal, że nie
może przyglądać się, jak jego dzieci dorastają. Z nim nawet to byłoby zabawne, a nie
męczące i z lekka przerażające. Teraz na przykład jedno z nas by zostało z dziećmi,
podczas gdy drugie zajęłoby się pościelą, a potem moglibyśmy się wpakować do nich na
piętrowe łóżko i śmiać się ze wszystkiego... jak ktoś inny mógłby się tak cieszyć z ich
istnienia, tak je kochać, nawet gdy wszystko zabrudzone jest ich kupą...?
0.15. — Mamo!
Głos Billy'ego przywołał mnie do rzeczywistości. Sytuacja nie była łatwa, co tu dużo
mówić, skoro wszyscy byli brudni od biegunki i wymiocin, przerażeni i wciąż szarpani
odruchami mdłości. Najlepiej byłoby rozebrać dzieci z poplamionych ubranek, potem
wsadzić je do ciepłej kąpieli i znaleźć dla nich nową pościel. A jeśli wymioty i biegunka
nie ustaną? Co wtedy? Woda w kąpieli może stać się trująca, niewykluczone, że zaplączą
się do niej zarazki cholery, niczym w jakimś obozie dla uchodźców.
0.16. Znalazłam rozwiązanie doraźne: umieścić na podłodze w łazience plastikową matę,
a na niej poduszki, ręczniki itd., żeby były pod ręką.
0.20. Postanowiłam zejść na dół, do pralki (tzn. do lodówki, gdzie wino...).
Więcej na: www.ebookgigs.eu
0.24. Zamknęłam drzwi i zbiegłam po schodach.
0.27. Pokrzepiłam się łykiem wina, od razu rozjaśniło mi się w głowie i zrozumiałam, że
pranie pościeli itd. nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko to, jasna sprawa, żeby
utrzymać dzieci przy życiu do rana, najlepiej unikając przy tym załamania nerwowego.
0.45. Dotarło do mnie, że wino wprawdzie rozjaśnia w głowie, ale na żołądek działa
wręcz przeciwnie.
0.50. Zwymiotowałam.
2.00. Billy i Mabel spali już na podłodze w łazience, przykryci ręcznikami, jakoś tam
umyci. Zdecydowałam się spać obok nich w pokrytej odchodami i wymiocinami odlegle
kojarzącej się z seksem koszuli nocnej.
2.05. Przepełniało mnie przyjemne poczucie triumfu, jakbym była generałem, któremu
udało się wymyślić pokojowe rozwiązanie konfliktu i — ledwo, ledwo — powstrzymać
masakrę, rozlew krwi i co tam jeszcze: w uszach brzmiała mi melodia z Gladiatora,
wyobrażałam sobie siebie jako Russella Crowe'a, częściowo przysłoniętą napisem
„Bohater powstanie".
Równocześnie nie potrafię opędzić się od myśli, że próba wdrażania dowolnego
scenariusza erotycznego, kiedy dzieją się takie rzeczy, to raczej nie najlepszy pomysł.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
NOWY POCZĄTEK — NOWA JA
20 KWIETNIA 2012, PIĄTEK
78 kilo, minuty przeznaczone na medytację 20, minuty spędzone na medytacji 0.
14.00. No dobra. Podjęłam decyzję. Mam zamiar całkowicie zmienić swoje życie. Znowu
zabiorę się do zen/New Age/poradników i do jogi itd., bo trzeba zacząć od tego, co
wewnątrz, a nie od tego, co na zewnątrz, medytować regularnie i zrzucić nadwagę.
Wszystko już sobie zorganizowałam w łazience: świece, mata do jogi i teraz pozostało mi
tylko spokojnie medytować i oczyścić umysł, zanim rano zawiozę dzieci do lekarza,
pamiętając jednak, że w międzyczasie trzeba zarezerwować czas na: a) zjedzenie czegoś
i b) znalezienie zgubionych kluczyków do samochodu.
Ponadto planuję jeszcze robić następujące rzeczy:
* Zrzucę 15 kilo.
* Zamiast czuć się stara i wyrzucona poza nawias, zarejestruję się na Twitterze,
Facebooku, Instagramie i WhatsApp, ponieważ wszyscy oprócz mnie są na
Twitterze, Facebooku, Instagramie i WhatsApp.
* Przestanę się bać telewizora, a zamiast tego po prostu poszukam instrukcji
obsługi TV i DVD, dowiem się, jak działają te wszystkie piloty i przyciski, żeby
telewizja stała się dla mnie w życiu źródłem przyjemności, a nie kolejnym
przyczynkiem do katastrofy.
* Regularnie będę sobie urządzać w życiu Life Loundry i jak w tym reality show
usuwać z domu wszystko, czego nie potrzebuję, zwłaszcza zawartość szafy pod
schodami, żeby mieć na wszystko miejsce i żeby wszystko miało swoje miejsce w
stylu buddyjskiego zendo, ewentualnie domu Marthy Stewart.
* Mając to na względzie, poproszę mamę, żeby przestała mi przysyłać
niepotrzebne jej torebki, etole, wazy Wedgwooda itp., zwracając jej uwagę, że
epoka racjonowania skończyła się już jakiś czas temu, a teraz cierpimy raczej na
niedostatek przestrzeni niż przedmiotów (przynajmniej w świecie Zachodu).
Więcej na: www.ebookgigs.eu
* Zabiorę się do pracy nad adaptacją Heddy Gabbler, żeby znowu mieć jakieś życie
zawodowe, jak przystoi osobie dorosłej.
* Naprawdę napiszę ten scenariusz, zamiast przez pół dnia zabierać się do
szukania czegoś, a potem wędrować bez celu z pokoju do pokoju, zamartwiając się
mailami, na które nie odpowiedziałam, SMS-ami, rachunkami, umówionymi
zabawami u innych dzieci, wyprawami na imprezy gokartowe, woskowaniem nóg,
wizytami u lekarza, wywiadówkami, rozkładem dyżurów opiekunki do dzieci,
dziwnymi odgłosami wydawanymi przez lodówkę, szafą pod schodami,
przyczynami, dla których telewizor nie działa — żeby na koniec zorientować się, iż
nie pamiętam już, czego w ogóle szukałam.
* Nie będę nosić przez cały czas tych samych trzech elementów ubrania, a zamiast
tego przejrzę garderobę i stworzę sobie modny „look", opierając się na wyglądzie
celebrytów na lotniskach.
* Wysprzątam szafę pod schodami.
* Jakimś sposobem dojdę do tego, dlaczego lodówka robi tyle hałasu.
* Będę poświęcała przynajmniej godzinę dziennie na korespondencję mailową,
zamiast tracić cały dzień w cybernetycznym błędnym kole maili, newsów,
kalendarza, Google'a, odwiedzania stron z ofertą komercyjną i wakacyjną, co
kończy się tym, że nie odpowiadam na żadne listy.
* Nie będę włączać Twittera, Facebooka, WhatsApp i czego tam jeszcze do
błędnego cybernetycznego koła, oczywiście kiedy już się na nich zarejestruję.
* Mailami zajmę się od razu, tak żeby stały się skutecznym narzędziem
komunikacji, a nie Niewybuchem Skrzynki Odbiorczej pełnej pułapek poczucia winy
i niezdetonowanych, wampirycznie-zegarowych bomb.
* Stanę się lepszą opiekunką dla dzieci niż Chloe.
* Ureguluję dzieciom rozkład zajęć, tak żeby każdy — a zwłaszcza ja — wiedział
dokładnie, gdzie są w danym momencie i czym się powinny akurat zajmować.
* Przeczytam poradniki dla rodziców, w tym Raz, dwa, trzy... Lepsze i łatwiejsze
wychowanie dzieci oraz Francuskie dzieci nie rzucają jedzeniem, żeby lepiej
opiekować się dziećmi niż Chloe.
* Będę milsza dla Talithy, Jude, Toma i Magdy w zamian za dobroć, jaką mi
okazali.
* Raz w tygodniu będę chodzić na pilates, dwa razy w tygodniu na zumbę. Trzy
razy w tygodniu siłownia, cztery razy joga.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
A oprócz tego planuję nie robić następujących rzeczy
* Nie będę piła tyle dietetycznej coli przed jogą, ponieważ wtedy każda sesja
zamienia się w mękę, gdy dokładam wszelkich starań, żeby nie puszczać bąków.
* Nigdy nie przegram w wyścigu po miejsca parkingowe przed szkołą.
* Żadnemu z uczestników tegoż wyścigu nie będę pokazywała palcami znaku „V".
* Nie dam się wyprowadzić z równowagi zmywarce do naczyń i kuchence
mikrofalowej, które w ten swój natarczywy sposób oznajmiają, że zakończyły cykl
swej pracy, a przede wszystkim nie będę marnować czasu, tańcząc po kuchni i
udając zmywarkę, śpiewać: „Oj, joj, patrzcie na mnie, jestem zmywarka i właśnie
zmyłam naczynia".
* Nie pozwolę się wyprowadzić z równowagi mamie, Unie i Perfekcyjnej Nicolette.
* Nie będę na Nicolette mówić „Nicorette".
* Nie będę żuć więcej niż dziesięć gum Nicorette dziennie.
* Nie będę chować przed Chloe pustych butelek po winie.
* Nie będę jeść tartego sera prosto z lodówki, zasypując nim całą podłogę.
* Nie będę wrzeszczeć ani warczeć na dzieci, tylko zawsze będę do nich mówić
tonem spokojnym i wyważonym, jakbym była tą osobą, która odzywa się w poczcie
głosowej.
* Nie będę piła więcej niż jedną puszkę red bulla i dietetycznej coli dziennie (to
znaczy po jednej z każdego).
* Nie będę piła więcej niż dwa bezkofeinowe cappuccino dziennie. No, trzy.
* Nie będę jadła więcej niż trzy Big Maki w McDonaldzie albo trzy panini z szynką i
serem w Starbucksie. Też dziennie.
* Nie będę powtarzała dzieciakom ostrzegawczym głosem: „Liczę do trzech! Raz...
dwa...", jeśli z góry nie będę wiedziała, co zrobię, gdy powiem „trzy".
* Nie będę zalegała rankiem w łóżku, oddając się ponurym albo erotycznym
rojeniom, tylko wstanę od razu o szóstej i przygotuję się do wyścigu po miejsca
parkingowe pod szkołą, jak to robią Stella McCartney, Claudia Schiffer i im
podobne.
* Nie będę się miotać histerycznie, kiedy coś mi nie idzie — zamiast tego osiągnę
spokój umysłu i stan akceptacji wszystkiego, co mi się przydarza. Będę niczym
wielkie drzewo, nieporuszone pośród całej tej zawieruchy.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Ale jak niby mam akceptować wszystko, co mi się przydarza? Na Boga, przecież nie
mogę... Jejku! Już czas jechać do lekarza, a ja jeszcze nie zrobiłam nic do jedzenia, nic
nie napisałam, nie medytowałam i nie ustaliłam, gdzie się podziały PIEPRZONE KLUCZYKI
DO SAMOCHODU! KURWA!
Więcej na: www.ebookgigs.eu
SPOŁECZNOSCIOWA DZIEWICA
21 KWIETNIA 2012, SOBOTA
78 kilo, minuty spędzone na rowerze stacjonarnym 0, minuty spędzone na sprzątaniu
szafy 0, minuty przeznaczone na rozgryzienie, jak działają piloty 0, dotrzymane
postanowienia 0.
21.15. Dzieci już śpią, dom jest ciemny i cichy. Boże, Boże, CZUJĘ SIĘ TAKA SAMOTNA.
Wszyscy w Londynie bawią się doskonale w pubach w towarzystwie przyjaciół, a potem
uprawiają seks.
21.25. Nie ma się co przejmować. To całkiem normalne, że w sobotę wieczorem jest się
samą. Wezmę się w garść i wysprzątam szafę pod schodami, a potem wsiądę na rower.
21.30. Właśnie zajrzałam do szafy. Może jednak nie.
21.32. Potem zajrzałam do lodówki. Może jednak naleję sobie kieliszek wina i wezmę
torebkę tartego sera.
21.35. Już lepiej. Postanowiłam wejść na Twittera! Od momentu powstania serwisów
społeczności owych nikt już nie musi czuć się odizolowany i osamotniony.
21.45. Weszłam na stronę Twittera, ale niczego nie zrozumiałam. To jakiś niepojęty
strumień bełkotu, urwane kawałki rozmów z @tamtym i @>owamtym. Skąd człowiek ma
wiedzieć, co tu jest grane?
22 KWIETNIA 2012, NIEDZIELA
21.15. OK. Już się zarejestrowałam na Twitterze. Teraz muszę wymyślić sobie nick. Coś
młodzieżowego: Zajefajna Bridget?
21.46. Może lepiej nie.
22.15. JoneseyBJ!
Więcej na: www.ebookgigs.eu
22.16. Ale dlaczego wpisało mi @JoneseyBJ? Małpa JoneseyBJ? Czemu małpa?
23 KWIETNIA 2012, PONIEDZIAŁEK
80 kilo (o Boże), śledzących mnie na Twitterze 0.
21.15. Nie umiem rozgryźć, jak wstawić tam swoje zdjęcie. Wciąż mam tam tylkor
szablon graficzny w kształcie takiego jakby jajka. Świetnie! Wstawię swoją fotografię
sprzed poczęcia!
21.45. No dobra. Poczekamy, aż ktoś zacznie mnie śledzić.
21.47.Nadal nikogo.
21.50. Raczej nie będę czekała, aż się ktoś pojawi. Woda w czajniku nigdy się nie chce
zagotować, jak się obserwuje czajnik.
22.00. Ciekawe, czy ktoś mnie już obserwuje.
22.02. Wciąż nikogo.
22.12. Dalej nikogo. Hm. Cała sprawa z Twitterem polega na tym, że to narzędzie, które
służy do rozmawiania z ludźmi, ale tu nie ma z kim rozmawiać.
22.15. Siedzących mnie 0. Czuję, jak powoli wzbierają we mnie wstyd i strach: może oni
wszyscy twittują między sobą, a mnie ignorują, bo mnie nie lubią?
22.16. Może nawet twittują między sobą, za moimi plecami, na temat tego, jak mnie nie
lubią?
22.30. Pięknie. Nie tylko jestem odizolowana i osamotniona, ale najwyraźniej również
nielubiana.
24 KWIETNIA 2012, WTOREK
79 kilo, kalorii 4827, liczba minut spędzonych na wściekłych zmaganiach z urządzeniami
technicznymi 127, liczba urządzeń technicznych, które udało mi się zmusić do robienia
tego, do czego są przeznaczone 0, liczba minut spędzonych na przyjemnych czynnościach
(nie licząc pochłonięcia 4827 kalorii i zmagań z urządzeniami technicznymi) 0, liczba
Więcej na: www.ebookgigs.eu
śledzących mnie na Twitterze 0.
7.06. Właśnie sobie przypomniałam, że jestem na Twitterze. I poczułam się taka z siebie
dumna, że omal nie pękłam! Jestem częścią rewolucji społecznej, jestem młoda. Wczoraj
wieczorem po prostu za mało się postarałam! Może przez noc pojawiły się tysiące tych,
którzy chcą mnie śledzić. Miliony! Stanę się internetowym memem. Nie mogę się
doczekać, żeby sprawdzić, jak mi idzie i ile osób mnie śledzi!!
7.10. No nie.
7.11. Wciąż nikt mnie nie śledzi.
25 KWIETNIA 2012, ŚRODA
80.5 kilo, liczba logowań na Twittera, żeby sprawdzić, ile osób mnie śledzi 87, śledzących
mnie na Twitterze 0, kalorie 4832 (niedobrze, ale to wina moich niematerializujących się
znajomych z Twittera).
9.15. Wciąż nikogo. Zjadłam, co następuje:
* 2 czekoladowe croissanty
* 7 serków Babybel (w tym jeden tylko do połowy)
* 1/2 torebki tartej mozzarelli
* 2 dietetyczne cole
* półtorej parówki ze śniadania dzieci
* 1/2 cheeseburgera z lodówki
* 3 ciepłe lody TunnockTea Cake
* 1 tabliczka Cadbury Dairy Milk (duża)
1 MAJA 2012, WTOREK
11.45. Znalazłam się właśnie na białej liście Twittera za sprawdzanie sto pięćdziesiąt
razy na godzinę, ile osób mnie tam śledzi.
2 MAJA 2012, ŚRODA
79.5 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
21.15. Nie będę już więcej zajmować się Twitterem ani sprawdzać, czy ktoś mnie na nim
śledzi. Może przeniosę się na Facebooka.
21.20. Przed chwilą zadzwoniłam do Jude i zapytałam, jak wejść na Facebooka.
— Uważaj — przestrzegła mnie. — Facebook jest dobry, żeby być w kontakcie, ale
ostatecznie tylko wgapiasz się w miliony fotek, na których twoi byli ściskają się ze swoimi
nowymi dziewczynami, a potem jeszcze się okazuje, że cię wykluczyli z grona znajomych.
Phi. Mnie raczej to nie grozi. Muszę spróbować z tym Facebookiem.
21.30. Może jednak trochę zaczekam, zanim spróbuję.
Jude tymczasem oddzwoniła i śmiejąc się, mówiła:
— Lepiej daj sobie na razie spokój z Facebookiem. Przed chwilą mi się wyświetliła
informacja, że Tom właśnie przegląda profile randkowe. Musiał przez pomyłkę coś
wcisnąć. I teraz wszyscy wiedzą, co robi, włączając w to jego rodziców i byłych
wykładowców z psychologii.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
LUŹNA PRZEPONA
9 MAJA 2012, ŚRODA
79 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0.
9.30. Ratunku! Coś się stało z moimi plecami! To znaczy nigdzie nie zniknęły, wciąż je
mam, w tym sensie, że mam coś, co łączy ramiona z tyłkiem. Ale właśnie sprawdzałam
liczbę śledzących mnie na Twitterze, a potem z trzaskiem zamknęłam pokrywę laptopa i
odrzuciłam lekceważąco głowę do tyłu, mówiąc: „Phi!" — i wtedy znienacka schwycił mnie
kurcz w lewej górnej części pleców. Jest tak, jakbym dotąd żyła sobie spokojnie, nie
wiedząc w ogóle, że mam plecy, a potem one znienacka stały się źródłem
niewyobrażalnych cierpień — i co ja mam teraz zrobić?
11.00. Właśnie wróciłam od osteopatki. Osteopatka wytłumaczyła mi, że to nie wina
Twittera, tylko skutek wieloletniego podnoszenia dzieci, i że powinnam się już schylać nie
z pleców, tylko z nóg — tzn. kucać jak afrykańskie kobiety. Wyobraziwszy to sobie,
uznałam, że to trochę niezgrabne, przez co nie twierdzę tutaj bynajmniej, że kobiety
afrykańskich plemion są niezgrabne, ponieważ oczywiście są bardzo zgrabne i pełne
wdzięku.
Zapytała, czy nie mam jeszcze jakichś innych objawów, więc powiedziałam:
— Zgaga.
Przez chwilę ugniatała mój brzuch, a potem wykrzyknęła:
— Kurczę! To jest najluźniejsza przepona, z jaką się w życiu zetknęłam.
Okazało się, że w moim wieku to, co mam w brzuchu, nie wraca już w naturalny
sposób na swoje miejsce i wszystkie moje wnętrzności swobodnie sobie zwisają w
środku. Nic dziwnego, że wylewają się znad moich czarnych spodni od dresu niczym
kipiąca owsianka.
— Co mam robić?
— Musi pani trochę popracować nad brzuchem — poradziła. — I zrzucić trochę tego
tłuszczu. Przy Szpitalu Świętej Katarzyny otworzyli nową, świetną klinikę dla otyłych.
— KLINIKA DLA OTYŁYCH!? — obruszyłam się, zeskakując ze stołu i wkładając z
Więcej na: www.ebookgigs.eu
powrotem ubranie. — Może i po dzieciach mam trochę tłuszczyku na sobie, ale nie jestem
otyła!
— Nie, nie — pospiesznie zaczęła mnie uspokajać. — Nie jest pani otyła. Chciałam
tylko powiedzieć, że zbędne kilogramy najskuteczniej zrzucać pod okiem profesjonalisty.
Samej jest trudno, zwłaszcza kiedy ma się maluchy.
— Któż to może wiedzieć lepiej ode mnie — paplałam. — Powszechnie wiadomo, że
należy jeść, ale kiedy o piątej po południu toniesz w resztkach paluszków rybnych i
chipsów i nie masz innego wyjścia, jak je zjeść, a potem jesz jeszcze własną kolację...
— No właśnie. W klinice karmią pożywieniem zastępczym, więc nie ma się takich
problemów — wyjaśniła osteopatka. — Po prostu nic więcej się nie wkłada do ust.
Hmm, hmm. Słowo daję, już widzę, jak by na to zareagowali Tom, Jude i Talitha.
Wyszłam stamtąd szybko, ale za drzwiami coś mnie tknęło, więc wróciłam i
zapytałam:
— Może chciałaby mnie pani śledzić na Twitterze?
21.15. Wróciłam do domu i z przerażeniem przyjrzałam się sobie w lustrze. Naprawdę
zaczynam przypominać czaplę. Ręce i nogi zostały takie same, ale moje ciało przypomina
sylwetkę ptaka z wielkim wałem tłuszczu wokół brzucha. Kiedy jestem ubrana, ptak
sprawia wrażenie, jakby można było go podać na świąteczny stół, z żurawinową galaretką
i sosem, za to kiedy jestem rozebrana, wygląda, jakby przez całą noc gotował się w garze
wypełnionym słomą, jak to robią w Szkocji, i miał być podany na śniadanie
wielopokoleniowej rodziny następnego dnia po tym szalonym szkockim sylwestrze, który
tam nazywają Hogmanay. Talitha miała rację. Cały sekret polega na tym, żeby nie
dopuścić do automatycznego odkładania się tłuszczu cechującego (uwaga, zbliża się
niedopuszczalne i niemodne określenie) Wiek Średni.
10 MAJA 2012, CZWARTEK
79 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0.
10.00. Przed chwilą rozmawiałam z Kliniką dla Otyłych. Rozmowa przebiegała w
pogodnej atmosferze, już choćby dlatego, że pojawiły się wątpliwości, czy jestem dość
otyła, żeby się zakwalifikować! Po raz pierwszy w mym życiu przyłapałam się na tym, że
kłamię na temat swojej wagi, zawyżając ją!
10.10. Zamierzam całkowicie przebudować swoje ciało i uczynić z niego jeden szczupły
Więcej na: www.ebookgigs.eu
mięsień, z tarką na brzuchu, która utrzymywać będzie wnętrzności na ich miejscu.
10.15. Właśnie przyłapałam się na tym, że odruchowo wpycham w siebie resztki ze
śniadania dzieci.
17 MAJA 2012, CZWARTEK
79,5 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0.
9.45. Zbieram się do wyjazdu do Kliniki dla Otyłych. Nastrój mam w niskiej strefie stanów
niskich. Będę wyglądać jak ci ludzie pokazywani w wiadomościach o tematyce medycznej,
którzy ewidentnie wstydzą się za siebie — siedzą w szpitalnych strojach, mierzą im
ciśnienie, a tymczasem stojący przed nimi wysmukły reporter o aerodynamicznej sylwetce
zatroskanym tonem rozwodzi się na temat „epidemii otyłości".
22.00. W Klinice dla Otyłych było SUPER. Po wstępnych wstydliwych przejściach, kiedy
musiałam recepcjonistce kilkakrotnie, za każdym razem coraz głośniej powtarzać: „Klinika
dla otyłych", w końcu trafiłam na miejsce, gdzie na wejściu ujrzałam człowieka tak
grubego, że autentycznie musiał pchać swój tłuszcz przed sobą na wózku. Obok niego szła
kobieta o niewiele mniejszych gabarytach, która zdaje się, próbowała z nim flirtować,
pytając uwodzicielskim głosem:
— Czy cierpiałeś na otyłość dziecięcą?
Ludzie oglądali się za mną wzrokiem pełnym podziwu, którego nie czułam na sobie, od
kiedy miałam dwadzieścia dwa lata i biegałam w zupełnie psychodelicznej z mojego
dzisiejszego punktu widzenia koszulce zawiązanej na węzeł i odsłaniającej płaski jak
deska brzuch. Zrozumiałam, że zapewne widzą we mnie żywą reklamę skuteczności kliniki
pod koniec „programu". Poczułam, jak wzbiera we mnie dawno nieodczuwana pewność
siebie. Po chwili zrozumiałam, że to nie w porządku, że w ten sposób okazuję brak
szacunku współpacjentom.
Poza tym dzięki temu, że na własne oczy zobaczyłam tłuszcz, który jest czymś
zupełnie osobnym od ciała, czymś, co trzeba pchać przed sobą na wózku, po raz pierwszy
dostrzegłam w nim coś rzeczywistego. Zrozumiałam, że dotąd był dla mnie całkowicie
niepojętym, przypadkowym dopustem bożym, a nie bezpośrednim skutkiem tego, co się
wkłada do ust.
— Nazwisko? — zapytał mnie mężczyzna stojący za kontuarem recepcji, który, co
niepokojące, sam był raczej dość gruby. Przecież niemożliwe, żeby pracownicy kliniki się
Więcej na: www.ebookgigs.eu
nim jeszcze skutecznie nie zajęli.
Cała sprawa przebiegała w atmosferze bardzo medycznej i była zadziwiająco
skomplikowana: badania krwi, seria EKG, wywiady, konsultacje. Raz tylko zrobiło mi się
nieprzyjemnie, kiedy próbowali wpisać do mojej kartoteki „późne macierzyństwo", a poza
tym było zupełnie odjazdowo. Wyszło na to, że ciągłe ważenie się nie ma większego
sensu. Powinno się raczej zwracać uwagę na zmniejszający się rozmiar sukienek. A
ludzie, którzy są naprawdę bardzo, ale to bardzo grubi — mają, powiedzmy, jakieś
dwadzieścia pięć czy pięćdziesiąt kilo nadwagi — potrafią też dużo i szybko zrzucić, nawet
i do dziesięciu kilo w ciągu tygodnia! I chodzi tu o prawdziwy tłuszcz. Natomiast kiedy
człowiek stara się zrzucić dziesięć, piętnaście procent wagi ciała, to wszystko, co traci
ponad parę kilogramów, to już nie jest tłuszcz, tylko inne (raczej ponure) rzeczy.
Chodzi o to, że kluczową kwestią nie jest sama waga ciała, ale stosunek masy mięśni
do masy tłuszczu. Kiedy przechodzi się na drakońską dietę, a równocześnie, na przykład,
nie podnosi ciężarów, kończy się na tym, że traci się mięśnie, których człowiek posiada
więcej niż tłuszczu. Tym sposobem traci się wagę, ale bynajmniej się nie chudnie. Czy coś
w tym stylu. W każdym razie wniosek był taki, że mam zacząć chodzić na siłownię.
Moja dieta składać się będzie z proteinowego budyniu o smaku czekoladowym i
proteinowych czekoladowych batoników, dopiero wieczorem będę mogła zjeść niewielką
porcję białka i warzyw, poza tym nie wolno mi brać do ust niczego innego. (Nie licząc
penisów, dodałam w myślach... Jakim cudem w mojej głowie zrodziło się coś takiego? Z
drugiej strony, byłoby fajnie... co więcej, po dzisiejszych osiągnięciach cała sprawa
zaczęła się nagle wydawać jakby bardziej realna).
Więcej na: www.ebookgigs.eu
ODNOWA!
24 MAJA 2012, CZWARTEK
81 kilo, stracone kilogramy 0, liczba śledzących mnie na Twitterze 0, skonsumowane
czekoladowe batoniki proteinowe 28, skonsumowane czekoladowe budynie proteinowe
37, liczba posiłków, zamiast których zjadłam czekoladowe batoniki proteinowe lub
budynie 0, średnia ilość kalorii dziennie liczonych łącznie dla normalnych posiłków i
produktów proteinowych 4798.
Właśnie dotarłam do Kliniki dla Otyłych na pierwszą tygodniową ocenę postępów.
— Bridget — powiedziała pielęgniarka — masz jeść produkty proteinowe zamiast
normalnych posiłków, a nie na dokładkę.
Objęłam ponurym spojrzeniem moją kartę pacjenta, a potem wypaliłam:
— Chciałabyś może śledzić mnie na Twitterze?
— Nie jestem na Twitterze — odparła. — Mniejsza o to, zapomnij na tydzień o
Twitterze i po prostu jedz te produkty. I nic więcej. Okej?
21.15. Dzieci już śpią. Och, Boże, Boże, czuję się taka samotna: nieśledzona na
Twitterze, gruba, głodna i chora od pieprzonych preparatów dla otyłych. Nienawidzę tych
chwil, kiedy dzieciaki śpią. Powinnam się wtedy relaksować, a zamiast tego po prostu
nurzam się w samotności. No dobra. Nie będę sobie na to pozwalać. W ciągu najbliższych
trzech miesięcy zamierzam:
* Zrzucić 35 kilo.
* Pozyskać 35 twitterowców.
* Napisać 35 stron scenariusza. Albo lepiej dwa razy tyle.
* Nauczyć się obsługiwać telewizor.
* Znaleźć sobie przyjaciółkę z dziećmi w wieku moich, która mieszka gdzieś
niedaleko i dzięki której wieczory stałyby się czymś rozrywkowym, a nie kolejną
otchłanią rozpaczy zakończoną opychaniem się tartym serem.
Tak! Tego mi właśnie trzeba. To nienaturalne, że dzieci zamyka się w domach, gdzie
tylko jedno lub dwoje rodziców nadmiernie troszczy się o ich szczęście, i nawet nie
wypuszcza na ulicę ze strachu przed pedofilami. Przecież kiedy myśmy dorastali, też
musieli być jacyś pedofile, jednak dopiero teraz zaindukowany przez środki masowego
przekazu strach przed pedofilem zmienił całe oblicze rodzicielstwa. Muszę znaleźć sobie
jakichś innych rodziców, z którymi będę mogła spontanicznie pogadać i napić się wina,
podczas gdy dzieci będą się bawić... i razem będziemy jak wielopokoleniowa włoska
rodzina spożywająca obiad pod drzewem. Ponieważ jak mówi przysłowie: „Trzeba całej
wioski, żeby wychować dziecko".
Poza tym jako przyszła celebrytka muszę się wprawiać w chodzeniu po czerwonym
dywanie.
Po prawdzie to mieszka tu naprzeciwko taka miła kobieta, która, zdaje się, ma dzieci
— chociaż „miła" to raczej nie jest właściwe słowo. Jest szalenie w stylu boho-chic, z
burzą czarnych włosów zwieńczonych rzeczami, które znacznie lepiej czułyby się w
centrum ogrodniczym lub w sklepie dla zwierząt niż na głowie. Z tym wszystkim
sprawiałaby dość dziwne wrażenie, gdyby nie jej egzotyczna, mroczna uroda, jaką
zwykliśmy kojarzyć z bohemą. Widziałam ją wiele razy w towarzystwie osób, które do niej
przychodzą albo od niej wychodzą: dzieci, nastolatki płci obojga — opiekunowie do dzieci?
kochankowie? — jakiś przystojny, bardzo męski mężczyzna, który może być jej mężem
albo zaprzyjaźnionym artystą, od czasu do czasu widuję tam niemowlę. Może ma
dzieciaki w tym samym wieku co moje?
Poweselałam. Jutro będzie lepiej.
31 MAJA 2012, CZWARTEK
79 kilo.
Hura! Zrzuciłam dwa kilo od ostatniego tygodnia! Wróciłam do wagi, którą miałam, gdy
przechodziłam na dietę. Choć pielęgniarka mówi, że tak naprawdę straciłam nie tłuszcz,
tylko te „inne rzeczy". Mówi też, że powinnam zacząć coś robić, np. jeździć na rowerze, a
nie siedzieć cały dzień na dupie.
7 CZERWCA 2012, CZWARTEK
77,5 kilo.
10.00. Opanowałam system wypożyczania rowerów opracowany przez naszego
ekscentrycznego (czytaj: racjonalnie myślącego) burmistrza, Borisa Johnsona — kupiłam
klucz dostępu do rowerów Borisa, wypożyczyłam rower Borisa i gotowe! Nagle poczułam
się częścią tego wyluzowanego Londynu, który jeździ na rowerach — jedną z tych
młodych beztroskich osób, które wyrzekły się samochodów, gromadzenia przedmiotów i
są eko! Będę jeździć na rowerze do Kliniki dla Otyłych.
10.30. Właśnie wróciłam do domu po traumatycznej przejażdżce rowerem. Kompletna
makabra. Cały czas miałam wrażenie, że zapomniałam zapiąć pasy, a za każdym razem,
gdy mijał mnie samochód, zsiadałam z siodełka. Może powinnam raczej pojeździć ścieżką
rowerową nad kanałem.
11.30. Właśnie wróciłam do domu z przejażdżki po ścieżce rowerowej nad kanałem. Było
zupełnie nieźle, póki ktoś nie rzucił we mnie jajkiem z mostu. A może to był jakiś ptak,
któremu w zupełnie nieodpowiedniej chwili zachciało się rodzić? Wyczyszczę ubranie z
jajecznicy, raczej na pewno dam sobie spokój z rowerem Borisa, a do Kliniki dla Otyłych
będę jeździła autobusem. Siedząc na dupie, będę przynajmniej żywa i czysta, zamiast
martwa i utytłana w jajecznicy.
14 CZERWCA 2012, CZWARTEK
75,5 kilo!
Wciąż się rozbieram i wchodzę na wagę, a potem zdejmuję zegarek, bransoletkę itd. i z
uwielbieniem wpatruję się w wyświetlacz. Tylko tego mi trzeba, żeby chcieć więcej i
więcej tej diety.
20 CZERWCA 2012, ŚRODA
13.00. Właśnie wróciłam z siłowni — co było doświadczeniem jak najbardziej dobrym,
choć oczywiście odrażającym. Jakie prawo stanowi, że kiedy w szatni jest oprócz
człowieka jakakolwiek inna osoba, to akurat musi mieć szafkę tuż nad moją?
Teraz wejdę na Twittera i poszukam ludzi.
13.30. <@DalaiLama: Jak wąż zrzuca skórę, tak my musimy wciąż zrzucać z siebie
przeszłość. >
No i co? DalaiLama i ja mamy ten sam cyberumysł. Zrzucam tłuszcz jak wąż skórę.
27 CZERWCA 2012, ŚRODA
9.30. Zabrałam się do scenariusza Heddy Gabbler. Tam są naprawdę ważne sprawy,
ponieważ sztuka opowiada o dziewczynie mieszkającej w Norwegii — ja ją ulokuję w
Queen's Park — która dochodzi do wniosku, że „dni tańca minęły" i nikt fajny już się z nią
nie ożeni, więc trzeba się zdecydować na jakiegoś nudziarza — jak podczas gry w „gorące
krzesła" kiedy muzyka przestaje grać i trzeba starać się zająć wolne miejsce. Może każę
jej też radykalnie zrzucać wagę i dam miliony fanów na Twitterze.
10.00. A może jednak nie. Liczba śledzących mnie na Twitterze 0.
28 CZERWCA 2012, CZWARTEK
72 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 7!
O mój Boże. Zrzuciłam 7 kilogramów! Najdziwniejsze jest to, że tam, gdzie zawiodły setki
diet, na które przez lata przechodziłam — nie mówię tu o tych, które trwały krócej niż
pięć dni — ta naprawdę...
maja maja czerwca czerwca czerwca czerwca
...działa! Musi tu chodzić o to, że co tydzień jestem w klinice, gdzie mnie ważą i mierzą
stosunek tłuszczu do mięśni, i że wiem, iż nie mogę oszukiwać, jak wtedy, gdy jak miałam
ochotę na pieczonego ziemniaka, to sobie wmawiałam, że jestem na diecie Haya, a kiedy
chciało mi się batonika, to byłam na diecie Weightwatchers. Niedawno odkryłam też, że
mieszczę się już w sukienkę, którą nosiłam, zanim byłam w ciąży (choć muszę szczerze
przyznać, że jest raczej rozkloszowana), co napełniło mnie prawdziwą lawiną optymizmu.
12 LIPCA 2012, CZWARTEK
70 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 9, liczba napisanych stron scenariusza 10, liczba
śledzących mnie na Twitterze 0.
21.15. O Boże, Boże, czuję się taka samotna. No dobra.
Muszę się na poważnie zabrać za Twittera.
21.20. Dalajlamę śledzą na Twitterze dwa miliony fanów, za to on nie śledzi nikogo. To
całkiem słuszne. Bóg nie może śledzić zwykłych śmiertelników. Zastanawiam się, czy on
sam to pisze, czy ma jakiegoś asystenta?
21.30. Kompletna załamka. Lady Gaga ma trzydzieści trzy miliony fanów! Czym ja się w
ogóle przejmuję? Twitter to po prostu wielki turniej na popularność, w którym dla mnie z
góry przeznaczono ostatnie miejsce.
21.35. Właśnie wysłałam SMS-a do Toma, w którym go poinformowałam, że Lady Gagę
śledzą na Twitterze trzydzieści trzy miliony ludzi, a mnie nikt.
21.40. <To ty masz śledzić ludzi. W przeciwnym razie skąd będą wiedzieli, że w ogóle
jesteś na Twitterze?>
<Ale Dalajlama nie śledzi nikogo.>
<Nie jesteś ani bogiem, ani Lady Gagą, złotko. Musisz być bardziej aktywna. Śledź
mnie: @TomKat37.>
22.00. @TomKat37 ma 878 śledzących. Jak mu się to udało?
13 LIPCA 2012, PIĄTEK
22.15. Zdobyłam kogoś, kto mnie śledzi! Jasna sprawa. Ludzie zaczynają doceniać mój
styl.
22.16. Och. <@TomKat37: Widzisz? Znalazł się ktoś, kto cię śledzi. Tylko tak dalej.>
To tylko Tom.
17 LIPCA 2012, WTOREK
69 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 1.
Południe. Dzień chwalebny i historyczny. Właśnie wróciłam z zakupów w H&M, gdzie
poprosiłam sprzedawczynię o rozmiar 16, a ona spojrzała na mnie, jakby miała do
czynienia z obłąkaną, i powiedziała:
— Przecież pani potrzebuje czternastki.
— Nigdy nie nosiłam czternastki — a ona ją wtedy przyniosła, i pasowała. Noszę 14!
I mam kogoś, kto mnie śledzi. Praktycznie rzecz biorąc, jestem już internetowym
memem.
26 LIPCA 2012, CZWARTEK
67,5 kilo, liczba stron scenariusza 25, liczba osób śledzących mnie na Twitterze 1.
Jupi! Przebiłam się przez niedosiężny próg 68 kilo (choć, przyznaję, może trochę stałam
na jednej nodze i opierałam się o umywalkę).
Poza tym jestem w stanie pisarskiego natchnienia. Zdecydowałam się dać mojemu
scenariuszowi tytuł Liście w jego włosach, co jest najbardziej znaną kwestią z Heddy
Gabbler. Nawet jeśli popularność swoją zawdzięcza temu, że nikt nie rozumie, co ona
chce przez to powiedzieć.
30 LIPCA 2012, PONIEDZIAŁEK
67 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 50 001.
21.15. Mam następną osobę, która mnie śledzi! Ale to jest dziwna osoba. Mojego
nowego fana śledzi pięćdziesiąt tysięcy osób.
21.35. O co tu chodzi? Ten ktoś tak jakby wisi nade mną jak jakiś statek kosmiczny,
śledząc mnie w milczeniu. Mam do niego strzelać czy co?
21.40. Nazywa się XTC Communications.
22.00. Przetwittowałam cały ten mój scenariusz z dziwnym śledzącym do Toma, który
odtwittował:
<@TomKat37 @JoneseyBJ: To jest spambot, kochanie. Czyli zwykła reklama.>
22.30. Hi, hi. Właśnie mu odpowiedziałam:
<@JoneseyBJ @TomKat37: Ja już mam spambota. Szkoda, że go nie widziałeś dzisiaj,
jak lśni w ostrych promieniach porannego słońca.>
31 LIPCA 2012, WTOREK
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 50 001.
14.00. PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY I JEDNA OSOBA ŚLEDZĄ MNIE NA TWITTERZE. Czuję się
niesamowicie! Właśnie kupiłam sobie błyszczyk powiększający usta! Wrażenie dość
dziwnie, ale chyba naprawdę działa.
15.00. Ciekawe, czy miałabym grube palce, gdybym posmarowała dłonie tym
błyszczykiem?
1 SIERPNIA 2012, ŚRODA
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 1 (znowu).
7.00. Hm. Spambot po prostu wziął i zniknął sobie, ot tak, zabierając ze sobą swoich
pięćdziesiąt tys. śledzących. Grr! Dzieciaki się budzą.
9.15. Sprawdzę tylko, co na Twitterze.
9.20. Tom przetwittował mój tw itt o spambocie i zaraz siedem osób zaczęło mnie śledzić.
9.50. Tylko co ja mam teraz z nimi zrobić? Pozdrowić? Przywitać gorąco?
9.51. Śledzić?
10.00. Zamilkłam, sparaliżowana społecznościowym skrępowaniem. Chyba już nigdy w
życiu nie wejdę na Twittera.
2 SIERPNIA 2012, CZWARTEK
64 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 15, przyrost mięśni 5% (cokolwiek to znaczy).
13.00. Jestem pijana ze szczęścia! Właśnie wróciłam z Kliniki dla Otyłych, gdzie
pielęgniarka powiedziała, że moje wyniki są lepsze od przewidywanych i że jestem
wzorcową pacjentką. Potem znowu poszłam do H&M, żeby sprawdzić rozmiar, i okazało
się, że noszę 12.
Jestem szczupła i przestałam być czaplą. Jestem jak Uma Thurman! Jestem jak
Jemima Kahn!
14.00. Wpadłam tylko na chwilę do Marksa & Spencera, żeby rzecz całą uczcić ciastkiem
z musem czekoladowym, a potem zjadłam je sama, w całości, jak niedźwiedź polarny,
który szufluje pożywienie do paszczy swoją wielką łapą.
3 SIERPNIA 2012, PIĄTEK
65,5 kilo (alarm).
10.00. Przysięgłabym, że ciastko czekoladowe powędrowało prosto z moich ust do
brzucha i teraz tam sobie siedzi, pod skórą, jak torba foliowa w skrzynce po tanim winie.
Muszę zapomnieć o scenariuszu, karierze itd. i wybrać się na siłownię.
Południe. Nigdy, za żadne skarby świata już nie pójdę na siłownię. I nigdy już nie zrzucę
zbędnych kilogramów... ale mam to w dupie. Dostałam ataku furii, kiedy leżałam na
brzuchu z wypiętym do góry tyłkiem i próbowałam podnieść ciężar zawieszony na
kostkach. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam ludzi uwięzionych w maszynach,
absurdalnie powykręcanych jak ci z obrazów Hieronima Boscha.
Dlaczego ciała są takie niesforne? Dlaczego? „Ach, ach, popatrz na mnie, jestem ciało
i będę jak dzikie obrastać tłuszczem, chyba że na przykład zaczniesz SIĘ GŁODZIĆ i
odwiedzać różne upokarzające KATOWNIE, i nie będziesz nic jadła, i nic piła". Nienawidzę_ r _
diety. To wszystko wina SPOŁECZEŃSTWA. Jak mi się będzie chciało, to będę stara i
tłusta i NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDĘ UPRA- WIAŁA SEKSU, I BĘDĘ WOZIŁA MÓJ TŁUSZCZ NA
WÓZKU.
5 SIERPNIA 2012, NIEDZIELA
Waga nieznana (nie odważyłam się sprawdzić).
23.00. Spożyłam dzisiaj następujące rzeczy:
* 2 muffinki „na dobry początek" (tj. 482 kalorie każda)
* klasyczne angielskie śniadanie z kiełbaskami, jajecznicą, bekonem, pomidorami i
grzankami
* pizzę z Pizza Express
* Banana Split
* 2 opakowania czekoladek Rolo
* pół sernika z czekoladą z Marksa & Spencera (jeśli mam być uczciwa, to cały
sernik z Marksa & Spencera)
* 2 kieliszki chardonnay
* 2 opakowania sera i chipsów cebulowych
* 1 opakowanie tartego sera
* 1 trzydziestocentymetrowego żelkowego „węża" kupionego w kinie Odeon
* 1 torbę popcornu
* 1 hot doga (dużego)
* resztki 2 hot dogów (dużych)
HE, HE, HE, JAK JASNA CHOLERA, HE, HE. Ludzkość może to sobie wsadzić wiadomo
gdzie i wypchać się tym!
9 SIERPNIA 2012, CZWARTEK
69 kilo, wzrost wagi od ostatniego tygodnia: 5 kilo (chociaż może to po prostu wciąż ten
czekoladowy sernik, który zamieszkał na dobre w moim brzuchu?).
14.00. Musiałam się bardzo zmuszać, żeby dotrzeć wreszcie do Kliniki dla Otyłych. Bo tak
się wstydziłam.
r-* *r oo fsii- (N C-i
Pielęgniarka tylko raz rzuciła okiem na wagę, po czym natychmiast zagnała mnie do
lekarza, a stamtąd zaraz na terapię grupową, gdzie ludzie rozmawiali właściwie wyłącznie
o „recydywach objadania się". Ale tak naprawdę było super. Moją „recydywę" wszyscy
uznali za najlepszą i wyraźnie byli pod wrażeniem.
21.15. Mimo kazania, którym poczęstowała mnie pielęgniarka („wyrobienie w sobie
nawyku zabiera trzy dni, trzeba trzech tygodni, żeby go zwalczyć") — a może właśnie,
żeby udowodnić jego głęboką prawdę — mam ochotę powtórzyć tę orgię serowo-
ciastkową, żeby za tydzień wszystkim jeszcze bardziej zaimponować.
21.30. Przed chwilą zadzwonił Tom; z ust leciały mi okruchy tartego sera, kiedy
zwierzałam się mu ze swojego pomysłu.
— Nieee! Ani mi się waż być lepszą recydywistką niż ta cała gromada grubasów! —
zaprotestował. — Co z Twitterem? Śledziłaś tych, którzy cię śledzą? Śledź Talithę.
21.45. Tom właśnie przetwittował mi adres Talithy na Twitterze.
21.50. @Talithafarciara ma 146 tysięcy śledzących. Nienawidzę jej. Nienawidzę Twittera.
Mam ochotę zjeść jeszcze trochę sera... albo Talithę.
21.52. Napisałam do Toma: <@JoneseyBJ @TomKat37: Talithę śledzi 146 tys. osób.>
<@TomKat37 @JoneseyBJ: Nie przejmuj się, kochanie, w większości są to ludzie, z
którymi się przespała, albo byli mężowie.>
22.00. Talitha odtwittowała:
<@Talithafarciara @TomKat37 @JoneseyBJ: Kochanie, to naprawdę OKROPNIE
wulgarne prowadzać się po Twitterze z jakimś zielonookim potworem.>
10 SIERPNIA 2012, PIĄTEK
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 75, później 102, jeszcze później 57, a obecnie
najprawdopodobniej 0.
7.15. Przez noc w tajemniczy sposób zaczęło mnie śledzić 75 osób.
21.15. Teraz jest już ich 102. Czuję spoczywający na mnie ciężar odpowiedzialności:
jakbym została przywódczynią jakiegoś kultu, a oni na mój rozkaz gotowi byliby potopić
się w jeziorze czy co tam. Najlepiej mi zrobi kieliszek wina.
21.30. Koniecznie muszę sprostać obowiązkom przywódczyni i przemówić do śledzących
mnie wyznawców.
<@JoneseyBJ: Witajcie, wyznawcy. Jam waszą przywódczynią. Mój kult otwiera przed
wami podwoje.>
<@Jonesey BJ: Ale dopraszam się, nic róbcie żadnych dziwnych rzeczy w stylu
topienia się w jeziorze, choćbym nawet wam kazała, ponieważ mogę być ździebko
pijana. >
21.45. <@JoneseyBJ: Grr! 41 z was śledzących mnie wyznawców zniknęło w onej samej
chwili, gdy tylko ukazałam się wam.>
<@JoneseyBJ: Wracajcież!>
16 SIERPNIA 2012, CZWARTEK
62 kilo, liczba napisanych stron scenariusza 45, liczba osób śledzących mnie na Twitterze
97.
16.30. Śledzący mnie na Twitterze wrócili, ich liczba urosła jak nos Pinokia. To bez
wątpienia jakiś omen lub znak. Znowu tracę wagę, skończyłam pisać drugi akt
scenariusza — no, z grubsza — i właśnie widziałam moją sąsiadkę w stylu boho.
Próbowałam zaparkować samochód. Co jest przedsięwzięciem niewykonalnym,
ponieważ nasza ulica jest wąska, zakręcona i po obu stronach stoją samochody.
Czternaście razy próbowałam się jakoś wpasować, aż w końcu uciekłam się do
„parkowania brajlem", tzn. wywalczyłam sobie miejsce siłą, uderzając kolejno w zderzaki
samochodów stojących z przodu i z tyłu. Na naszej ulicy nikt nie ma nic przeciwko
„parkowaniu brajlem", ponieważ wszyscy to robią, a zresztą od czasu do czasu przejeżdża
ciężarówka, rysując wszystkie karoserie, i wtedy ktoś zawsze spisze jej numer, a potem
ubezpieczenie płaci za naprawę uszkodzeń...
— Mamooo! — zawołał Billy. — Ktoś jest w tym samochodzie, w który uderzyłaś.
Bohemiasta sąsiadka siedziała na przednim siedzeniu i darła się na dzieciaki z tyłu. Od
razu zobaczyłam w niej bratnią duszę. Chwilę później wysiadła z samochodu, za nią
wygramoliła się dwójka ciemnowłosych dzieci o zdziczałym wyglądzie. Zupełnie jak Billy i
Mabel: w tym samym wieku, a poza tym starszy chłopiec i młodsza dziewczynka! Potem
sąsiadka zerknęła na zderzak swego auta, wyszczerzyła się do mnie i bez słowa zniknęła
za drzwiami swego domu.
Nawiązałyśmy pierwszy kontakt! Dałyśmy pierwszy krok na drodze do przyjaźni!
Wszystko będzie dobrze, pod warunkiem że nie zacznie się zachowywać jak spambot.
23 SIERPNIA 2012, CZWARTEK
61 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 18 (niewiarygodne), rozmiar sukni: w dół o 3.
Dzień historyczny i radosny. Nie mam już tłuszczu, nigdzie. Klinika dla Otyłych twierdzi, że
to jest moja zdrowa waga i że powinnam raczej ją „utrzymywać", a dalsze zrzucanie
kilogramów może być motywowane wyłącznie względami estetycznymi — ich zdaniem
wymagania zdrowotne zostały zaspokojone!
Żeby tego dowieść, od razu poszłam do H&M i okazało się, że mam rozmiar 10!
Napisałam już połowę scenariusza i ustaliłam, że faktycznie mam sąsiadkę z dziećmi w
wieku moich, i na Twitterze śledzi mnie 79 osób, i jestem częścią „załogowanego"
pokolenia serwisów społecznościowych, I NOSZĘ ROZMIAR 10. No i proszę! Może jednak
nie jestem tak zupełnie do niczego.
6 0 --------- 1--------- 1--------- 1--------- 1--------- 1--------- 1--------- 1--------- r
(0 10 fO fO fO fU fU fu W m 10 m■ — "• u U u U u u u u rm - r « ri—
Er f
£50*N<J
50*
5■ _
NU
5CUnu
g. .9-(N
a ą .
\D
cCL01
£aw
caą_,
01
c
aL i
O lr - j u rM s lA Lft Ln
f Nc o
ł N
f N O l * r> m<M
27 SIERPNIA 2012, PONIEDZIAŁEK
Liczba napisanych aktów scenariusza 2,25, liczba osób śledzących mnie na Twitterze 87.
Mabel jest taka zabawna. Siedziała sobie z dziwnym wzrokiem wbitym przed siebie.
— Co robisz? — zapytał Billy, przyglądający się jej z kolei uważnie i z lekka
rozbawiony. Mark Darcy. Mark Darcy, a właściwie jego kopia zaklęta w postaci dziecka.
— Plowadzę pojedynek na spojrzenia — odpowiedziała Mabel.
— Z kim?
— Z kledensem? — odparła Mabel, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na
świecie.
Billy i ja roześmialiśmy się, i wtedy on znienacka umilkł, spojrzał na mnie i zapytał:
— Znowu zaczęłaś się śmiać, mamo?
PIEKŁO Z TRIUMFUJĄCYMI STADŁAMI
1 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA
61 kilo, pozytywne myśli 0, romantyczne rokowania 0.
22.00. Gigantyczny krok w tył. Właśnie wróciłam z dorocznej rytualnej imprezy, czyli
wspólnych urodzin Magdy i Jeremy'ego. Spóźniłam się, bo dwadzieścia minut zajęło mi
zapinanie zamka od sukni, mimo całego tego czasu poświęconego na ćwiczenia z jogi,
podczas których próbowałam się nauczyć chwytać rękoma za plecami i nie puszczać przy
tym bąków.
Na progu znowu wezbrała fala wspomnień: te wszystkie lata, kiedy razem z Markiem
stałam w tym miejscu, a jego dłoń spoczywała na mych plecach; tamten rok, gdy właśnie
się zorientowałam, że jestem w ciąży z Billym, i chcieliśmy zaraz wszystkim o tym
powiedzieć; rok, gdy zabraliśmy ze sobą Mabel, razem z jej fotelikiem samochodowym.
Imprezy z Markiem były takie przyjemne. Nie musiałam się martwić zawczasu, co na
siebie włożę, bo on przyglądał się, jak przymierzałam wszystko, co mam w szafie, potem
pomagał wybrać, zapewniał, że bynajmniej nie wyglądam grubo, i jeszcze dopinał
wszystkie zamki. Kiedy robiłam jakieś kolejne głupstwo, zawsze umiał powiedzieć coś
miłego i śmiesznego, zawsze zagłuszał wszelkie meduzowate uwagi (tzn. takie, które
potrafią podstępnie porazić w samym środku ciepłego morza konwersacji).
Słyszałam dobiegające zza drzwi odgłosy muzyki i śmiechu. Walczyłam z pokusą, żeby
się odwrócić i uciec. Ale w tym momencie drzwi się otworzyły i ukazał się Jeremy.
Widziałam, że on czuje to, co ja czuję: tę ziejącą przepaść pod stopami. Bo gdzie
Mark, jego wieloletni przyjaciel?
— Ach, tu się czaisz! Świetnie — powiedział, zagadując nasz wspólny ból, jak to czynił
konsekwentnie, od kiedy to się stało. Takie są skutki wychowania w prywatnej szkole. —
Chodź, chodź. Wspaniale. Jak dzieci? Rosną?
— Nie — skądś zrodził się we mnie odruch sprzeciwu. — Uginają się i garbią pod
brzemieniem żałoby, więc pewnie do końca życia pozostaną karłami.
Jeremy najwidoczniej nie czytał żadnych książek o zen i nic nie wiedział o tym, że
trzeba po prostu być w swoim tu i teraz i pozwolić innym ludziom być, kim są. Na ułamek
sekundy to pustosłowie zamarło na jego ustach i byliśmy oboje po prostu sobą, czyli
dwoma osobami bezgranicznie zasmuconymi tym samym. Po chwili jednak on odkaszlnął i
zaczął od nowa, jakby nic się nie stało.
— Chodź! Wudżitsu z tonikiem? Daj, wezmę twój płaszcz. Wyglądasz bardzo
elegancko.
Zaprowadził mnie do znajomego salonu, gdzie siedziała Magda, która zaraz mi
pokiwała radośnie zza stołu zastawionego drinkami. Magdę poznałam na Uniwersytecie w
Bangor i tak naprawdę jest moją najstarszą przyjaciółką. Oprócz niej w salonie byli i inni:
rozejrzałam się po twarzach znanych mi od młodości — dawniej prawdziwa złota
młodzież, obecnie nieco już podstarzała. Wszystkie pary, które jedna po drugiej brały
śluby jak przewracające się kostki domina, od momentu gdy ukończyliśmy trzydzieści
jeden lat, wciąż były razem: Cosmo i Woney, Pony i Hugo, Johnny i Mufti. A kiedy o tym
pomyślałam, opadło mnie to poczucie, które dręczyło mnie już od dawna — jakbym była
tu rybą wyrzuconą na piasek, niezdolną przyłączyć się do ich pogaduszek, ponieważ
jestem na innym etapie życia, mimo że wszyscy mamy tyle samo lat. A jednak rozdzielił
nas czasowy wstrząs sejsmiczny i moje życie działo się daleko od ich życia, zostałam od
nich oderwana.
— Bridget! Cholernie dobrze cię widzieć. O matko, ależ ty schudłaś! Jak leci?
A potem ten nagły błysk w oczach, bo przypominają sobie o moim wdowieństwie.
— Jak dzieciaki? Jak im idzie?
Ale nie odnosiło się to do wszystkich. Cosmo, mąż Woney, okrąglutki z wyglądu,
świetnie prosperujący i pewny siebie menedżer funduszy inwestycyjnych, ruszył na mnie
jak walec drogowy.
— Hej! Bridget! Wciąż sama? Wyglądasz rozkosznie. Kiedy planujesz wyjść znowu za
mąż?
— Cosmo! — skarciła go Magda. — Przymknij się.
Jedną z korzyści wynikających z bycia wdową — w przeciwieństwie do bycia
trzydziestoletnią singielką, który to stan człowiek w całości zawdzięcza sobie, co z kolei
pozwala członkom Triumfujących Stadeł pleść co ślina na język przyniesie — jest to, iż ów
stan wymusza choć odrobinę taktu.
— Ale przecież minęło już trochę czasu, sama powiedz? — nie odpuszczał. — Nie
możesz do końca życia nosić żałoby.
— No nie, ale problem polega na...
Woney postanowiła się włączyć do dyskusji:
— Niełatwy jest los kobiety w średnim wieku, która znienacka zostaje sama.
— Błagam, unikajcie słów w rodzaju „w średnim wieku" — wymruczałam, starając się
naśladować głos Talithy.
— ...No bo na przykład weźcie takiego Binko Carruthersa. Niby żaden z niego cud-
miód, a jednak od czasu, gdy Rosemary go rzuciła, nie może się opędzić od bab!
Prześladują go! Biegają za nim z wywieszonymi językami.
— Rzucają się na niego — entuzjastycznie dokończył Hugo. — Kolacje, teatr, bilety.
Jak u Pana Boga za piecem.
— Tak, ale one wszystkie są jednak „w pewnym wieku", nieprawdaż? — zauważył
Johnny.
Grrr. „W pewnym wieku" jest jeszcze gorsze niż „w średnim wieku" przez swoją,
zawsze skierowaną pod adresem kobiet, protekcjonalną aluzyjność.
— To znaczy? — zapytała Woney.
— Cóż, sama wiesz — katował nas dalej Cosmo. — Skoro facet otrzymał nowe życie,
to pewnie znajdzie sobie coś młodszego, nie? Zieleńsze i bardziej żyzne pastwiska...
Dostrzegłam przelotny cień bólu w oczach Woney. Woney ewidentnie nie ukończyła tej
samej szkoły kreowania wizerunku co Talitha i pozwoliła na swobodne działanie procesów
alokacji tłuszczu cechujących wiek średni, to znaczy odkładanie się z tyłu i pod
biustonoszem. Zmarszczki mimiczne i luźne fałdy skóry nietknięte były zabiegami
kosmetycznymi, peelingiem lub choćby rozświetlającym podkładem pod makijaż. Dała też
posiwieć swoim długim niegdyś i lśniącym włosom — teraz ścinała je krótko, co tylko
podkreślało zanik linii szczęki (czemu, w opinii Talithy, można zaradzić za sprawą
profesjonalnego wycieniowania, które udatnie zarysuje owal twarzy), a ubierała się w
czarne suknie od Zary z szerokim, wysokim kołnierzem w kształcie kryzy, podobne do
tych, które z upodobaniem nosi Maggie Smith w serialu Downton Abbey.
Wyczuwam, że Woney robi to — albo nie robi, gdy patrzeć na sprawę od strony
„zmiany wizerunkowej" — nie z powodu jakichś „feministycznych" poglądów, tylko z
powodu tego, że żyje zgodnie ze zwykłym, czysto brytyjskim poczuciem uczciwości
osobistej, po części dlatego, żeby nie robić z siebie idiotki, po części z poczucia własnej
wartości i również dlatego, że nie utożsamia się ze swoim wyglądem i seksualnością. No i
zdaje się przede wszystkim dlatego, że czuje się bezwarunkowo kochana taką, jaka jest,
choćby przez Cosmo, który mimo zaokrąglonej sylwetki, pożółkłych zębów, braku włosów
na głowie i krzaczastych brwi również wierzy, że zasługuje na bezwarunkową miłość
dowolnej kobiety, która miała to szczęście, że obdarzył ją swymi względami.
Wtedy jednak, gdy zobaczyłam cień bólu w jej oczach, przez sekundę czułam
współczucie, które natychmiast zniknęło, gdy podjęła temat:
— Chcę powiedzieć, że dla samotnych mężczyzn w wieku Bridget to jest rynek
nadmiernej podaży. Tymczasem przed drzwiami Bridget jakoś nie ustawiają się kolejki,
nieprawdaż? Gdyby była mężczyzną w średnim wieku, ze swoim domem, pieniędzmi i
dwójką bezradnych dzieci, uganialiby się za nią ochotnicy do zajęcia się tym wszystkim. A
jak jest? Sami na nią spójrzcie.
Cosmo obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów.
— Cóż, no tak, powinniśmy jakoś ją wyreperować — powiedział. — Ale ja po prostu
nie mam pojęcia, rozumiecie, kto w pewnym wieku...
— Świetnie, świetnie — wybuchłam. — Mam już tego dość! Co to ma właściwie
znaczyć „w średnim wieku"? W czasach Jane Austen nikt z nas by już nie żył. A tak
dociągniemy do setki. Więc nasz wiek to dopiero połowa naszego życia. Ale owszem. Jak
się tak nad tym zastanowić, to nasz wiek rzeczywiście jest „średni". W tym sensie, że te
słowa nasuwają określone skojarzenia z określonym wyglądem. — Pogubiłam się,
spanikowałam, zerknęłam na Woney i tak się poczułam, jakbym beznadziejnie grzęzła w
jakiejś coraz to głębszej dziurze. — ...Albo z jakąś, jakąś... minioną przeszłością, z
upływającym życiem. A przecież wcale nie musi tak być. Poza tym niby skąd wiecie, że
nie mam faceta? Bo nie paplam na ten temat? A może mam? Może mam nie jednego, a
kilku!
Gapili się na mnie tak, że jeszcze trochę, a ślina by im pociekła z tych rozdziawionych
— A masz? — zapytał w końcu Cosmo.
— Masz kilku facetów? — dodała Woney takim tonem, jakby pytała: „Sypiasz z
kosmonautą?".
— Tak — skłamałam gładko na temat moich bezspornie mitologicznych facetów.
— W takim razie gdzie ich chowasz? — zdziwił się Cosmo. — Dlaczego nigdy ich nie
przyprowadzasz?
Już chciałam odwarknąć: „Nie zamierzam ich tutaj przyprowadzać, ponieważ uznaliby
was za zbyt starych, stetryczałych i gburowatych". Ale, choć zdało mi się to ironiczne,
powstrzymałam się przez wzgląd na te co najmniej dwadzieścia lat znajomości.
Zamiast tego skorzystałam z genialnego obyczajowego gambitu, którego
doskonaleniem zajmuję się od ostatnich dwudziestu lat, oznajmiając:
— Muszę do toalety.
Siedząc na muszli klozetowej, powtarzałam sobie:
— Okej. Okej. Wszystko w porządku. — Potem posmarowałam sobie usta
błyszczykiem powiększającym i wróciłam do moich przyjaciół. Minęłam Magdę w drodze
do kuchni, która niosła — symboliczny! — pusty półmisek po kiełbaskach.
— Nie słuchaj tego przeklętego Cosmo i przeklętej Woney — pocieszyła mnie. — Oni
się ostatnio bez przerwy żrą. Wszystko przez to, że Max poszedł na uniwersytet, a Cosmo
wkrótce odejdzie na emeryturę, więc przez następne trzydzieści lat będą musieli gapić się
na siebie ponad stołem, który w latach siedemdziesiątych kupili w Conran Shop.
— Dzięki, Mag.
— Łatwo się cieszyć z cudzego nieszczęścia. Zwłaszcza gdy ci, którym się ono
przytrafiło, właśnie byli dla ciebie niemili.
Magda jak zawsze była uosobieniem uprzejmości.
— Dobra, Bridget — podsumowała. — Nie przejmuj się nimi. Ale naprawdę ci powiem,
że musisz się wziąć do kupy, to znaczy jako kobieta. Znajdź sobie kogoś. Nie możesz
dalej tak tego ciągnąć. Znam cię od niepamiętnych czasów. Dasz radę.
22.25. Dam radę? Jakoś nie potrafię wykrzesać w sobie takiej wiary. Przynajmniej nie w
tym momencie. Wiadomo, że twój dobrobyt nie zależy od tego, jak się czujesz od
zewnątrz, tylko jak ci jest w środku. No masz! Telefon! Może... przyszły kochanek?
22.30. — Och, witaj, kochanie.
To moja matka.
— Tak tylko dzwonię na szybko, żeby się dowiedzieć, co robimy z Gwiazdką, bo Una
nie chce mieć zabiegu na twarzoczaszkę w spa, ponieważ właśnie wyszła od fryzjera i to
by miało być za piętnaście minut, choć nie potrafię pojąć, dlaczego w ogóle zrobiła sobie
objętość, skoro się umówiła na twarzoczaszkę i miała iść na aqua zumbę.
Zamrugałam zupełnie zbita z tropu, próbując wyłowić z jej słów jakikolwiek sens. Od
czasu, gdy mama z ciocią Uną przeprowadziły się do Domu św. Oswalda, odbieram od
nich telefony nieodmiennie podobnej treści. Dom św. Oswalda jest luksusowym domem
spokojnej starości niedaleko Kettering, choć oczywiście nie możemy mówić na niego
„dom spokojnej starości".
Pensjonat nie-spokojnej nie-starości wybudowano na terenie pewnej wiktoriańskiej
posiadłości, o ile wręcz nie arystokratycznej rezydencji. Na stronie internetowej pyszni się
jeziorem, terenami, na których można „spotkać wielką różnorodność dzikiej zwierzyny"
(tj. wiewiórek), „WINIARNIĄ" (tj. barem/bistro), „ZACHCIANKIEM" (tj. czymś bardziej już
podobnym do normalnej restauracji) oraz „CHATKĄ" (czyli barkiem kawowym), do tego
pomieszczeniami funkcyjnymi (służą do organizowania spotkań, a nie w charakterze
toalet), „apartamentami gościnnymi" dla odwiedzających rodzin, szeregiem „luksusowo
wyposażonych" domków i bungalowów, a nade wszystko „ogrodem w stylu włoskim
zaprojektowanym przez Russella Page'a w 1934 roku".
I do tego jest jeszcze „VIVA", czyli centrum odnowy biologicznej — z basenem, spa,
siłownią, salonem piękności, fryzjerem i kursami fitness — inaczej mówiąc, źródło
większości problemów.
— Bridget? Jesteś tam? Nie zatapiasz się w sobie, co?
— Tak! To znaczy nie! — odpowiedziałam, starając się mówić tonem radosnym i
pozytywnym, jak przystało na kogoś, kto żadną miarą nie zatapia się w sobie.
— Bridget. Zatapiasz się w sobie. Słyszę to po twoim głosie.
Grrr. Wiem, że mama też nie miała łatwo po śmierci ojca. Rak płuc zostawił mu tylko
sześć miesięcy życia, od diagnozy do pogrzebu. Jedyną jasną stroną całej sprawy, o ile w
ogóle można tu o takich mówić, był fakt, że ojciec tuż przed swoją śmiercią zdążył jeszcze
potrzymać nowo narodzonego Billy'ego w ramionach. Kiedy Una wciąż jeszcze miała
Geoffreya, mamie żyło się naprawdę ciężko. Una i Geoffrey byli przez pięćdziesiąt lat
najlepszymi przyjaciółmi rodziców i jak to mi do znudzenia powtarzano, znali mnie od
czasów, gdy biegałam nagusieńka po trawniku. Ale po zawale Geoffreya nic już nie stało
między mamą a Uną. Jeżeli nawet jeszcze tęskniły mama za tatą, a Una za Geoffreyem —
to prawie nigdy tego nie okazywały. W tym wojennym pokoleniu jest coś takiego, co im
każe zawsze radośnie maszerować przed siebie i brać się z życiem za bary. Może
zawdzięczają to tym jajkom w proszku i filetom z wieloryba w cieście?
— Jesteś wdową, ale to nie znaczy, że musisz snuć się z kąta w kąt, kochanie.
Powinnaś się zabawić! Może przyjedziesz i razem z Uną skoczymy do sauny?
Zaproszenie padło ze szczerego serca, ale jak ona sobie to wyobraża? Że zostawię
dzieci, wybiegnę z domu jak stoję, półtorej godziny samochodem, a potem zrzucę ciuchy,
zrobię sobie włosy i „wskoczę do sauny"?
— Ale do rzeczy! Co z Gwiazdką? Una i ja chciałybyśmy wiedzieć, czy wy przyjedziecie
do nas, czy też...
(Ciekawe, nieprawdaż, że kiedy ludzie stawiają cię przed wyborem, zawsze na drugim
miejscu znajduje się ta możliwość, na której im zależy?)
— ...Cóż, chodzi o to, że Święty Oswald urządza w tym roku rejs statkiem! I tak sobie
myślałyśmy, że może chciałabyś popłynąć? Oczywiście z dziećmi! Płyniemy na Wyspy
Kanaryjskie, ale, rozumiesz, nie tylko sami starzy ludzie. Po drodze zawija się do miejsc,
które są bardzo trendy.
— Dobrze, dobrze, rejs, świetnie — mamrotałam, ponieważ nagle przyszło mi do
głowy, że skoro w Klinice dla Otyłych mogę poczuć się szczupła, to być może wśród ludzi
po siedemdziesiątce poczuję się młoda.
I równocześnie w mojej głowie wykwitła wizja, w której gonię Mabel po pokładzie
liniowca w gąszczu trwałych ondulacji i elektrycznych wózków inwalidzkich.
— Będziesz się czuła całkiem swobodnie, ponieważ ten rejs jest dla ludzi po
pięćdziesiątce — dodała mama, tym samym w ułamku sekundy dusząc rojący się w mej
głowie plan.
— Widzisz, tak chyba na to wychodzi, że mamy swoje plany! Oczywiście, chętnie
byśmy was widzieli u siebie, niemniej to będzie chaos, ale jeżeli jedyną alternatywą jest
rejs statkiem w upale, to...
— O, nie, kochanie. Nie możemy zostawić was samych na święta. Przecież wiesz, że
Una i ja o niczym innym nie marzymy jak o przyjeździe do was. Byłoby super spędzić
Gwiazdkę z maluchami, bo przecież święta to dla nas taki smutny okres.
Grrr! Jak niby miałabym poradzić sobie z mamą, Uną i dzieciakami, bez pomocy Chloe,
która razem ze swoim chłopakiem Grahamem udaje się do klasztoru tai-chi na Goa? Nie
chciałam, żeby to się skończyło tak jak w zeszłym roku, kiedy pękało mi serce, gdy
zamiast Marka udawałam Świętego Mikołaja i łkałam za kuchennym blatem, a mama i
Una utyskiwały na grudki w sosie, komentowały mój styl wychowywania dzieci i
prowadzenia domu, jakbym bynajmniej nie zaprosiła ich na święta, tylko wezwała sobie
konsultantki od tych spraw.
— Daj mi się zastanowić... — powiedziałam.
— Cóż, chodzi o to, kochanie, że do jutra musimy zarezerwować miejsca na statku.
— A więc zarezerwujcie, ale tylko dla siebie, mamo. Szczerze mówiąc, jeszcze nie
przemyślałam...
— Cóż, rezerwację można odwołać z czternastodniowym wyprzedzeniem —
poinformowała mnie pomocnie.
— Wobec tego niech będzie — powiedziałam. — Okej.
Wspaniale, świąteczny rejs statkiem w towarzystwie ludzi po pięćdziesiątce. Świat
nagle zdał mi się mrocznym i ponurym miejscem.
23.00. Wciąż nosiłam swoje maskujące okulary słoneczne. Bo tak jest lepiej.
Może po prostu płynęłam na szczycie wznoszącej się fali, która teraz załamała się i nie
pozostaje mi nic innego, jak czekać na następną! Ponieważ, jak mówi książka Mężczyźni
są z Marsa, kobiety z Wenus, kobiety są jak fale, a mężczyźni jak jo-jo i uciekają do
swoich jaskiń, żeby wrócić.
Tyle że mój nie wrócił.
23.15. Weź przestań. Ponieważ, jak mówi Dalajlama na Twitterze:
<@Dalail_ama: Nie da się uniknąć bólu, nie da się uniknąć straty. Źródłem pogody
ducha jest swoboda i elastyczność, z jaką się zmieniamy.>
Może pójdę na jogę i stanę się bardziej elastyczna.
A może pójdę z przyjaciółmi do baru i się skuję.
PLAN
2 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA
Jednostki alkoholu 5 (chociaż w przypadku mojito trudno to stwierdzić — może 500?).
— Najwyższy czas — powiedział Tom, oswajając się ze swoim czwartym mojito w Quo
Vadis. — Zabieramy ją do Fortecy.
Forteca, którą prowadzi pacjent z jego grupy psychoterapeutycznej, stała się ostatnimi
czasy nieodłączną częścią mikroświata Toma. Lokal znajduje się w Hoxton i jest
urządzony na modłę amerykańskiego nielegalnego baru z czasów prohibicji.
— Tam jest jak na planie niesamowicie dobrze zrobionego teledysku —
entuzjazmował się Tom. — Wszyscy, w każdym wieku: młodzi, starzy, czarni, biali, geje i
hetero. Nawet Gwyneth tam ponoć kiedyś widziano! Poza tym to zupełnie świeże miejsce.
— Daj spokój — skrzywiła się Talitha. — Ile czasu mija, zanim zupełnie „świeże"
rzeczy znienacka się starzeją?
— Poza tym — dodała Jude — kto jeszcze chce się spotykać z ludźmi w real u?
— Ale Jude, tam są prawdziwi, żywi ludzie. I kapele grające americana, i kanapy...
możesz sobie siedzieć i gadać, możesz tańczyć, możesz pobyć wśród ludzi.
— Po co miałabym z kimś gadać, jeżeli za pomocą jednego kliknięcia dowiem się, czy
ten ktoś jest rozwiedziony, czy w separacji, czy z dziećmi, czy samotny, czy woli skakać
na bungee, czy chodzić do kina, czy zna się na ortografii, czy wie, że bez specyficznej
ironii nie wolno używać określeń z rodzaju „lol" albo „ktoś szczególny" i czy uważa, że
świat byłby lepszym miejscem, gdyby ludziom z niskim IQ nie pozwalano się rozmnażać?
— Cóż, wiesz przynajmniej, że nie masz do czynienia ze zdjęciem sprzed piętnastu lat
— zauważył Tom.
— Idziemy — zarządziła Talitha.
Stanęło na tym, że w czwartek wybieramy się do Hoxton, do Fortecy.
5 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA
Napisane akty scenariusza 2,5, próby znalezienia opiekunki do dzieci 5, znalezione
opiekunki do dzieci 0.
21.15. Katastrofa. Zapomniałam wczoraj poprosić Chloe, żeby przyszła, a dzisiaj okazało
się, że wybiera się oglądać Grahama podczas półfinałów Mistrzostw Południowej Anglii w
Tai-Chi.
— Wiesz, że chętnie bym została, Bridget, ale dla Grahama tai-chi jest strasznie
ważne. Zdecydowanie natomiast mogę odwieźć je w piątek rano, więc sobie pośpisz.
Co robić?
Nie mogę poprosić Toma, bo z nim idę do Fortecy, to samo z Jude i Talithą, a poza
tym Talitha nie zajmuje się dziećmi; mówi, że to już ma za sobą i dla swoich znajduje
zastosowanie wyłącznie w charakterze chodzika, gdy wybiera się na aukcję charytatywną.
21.30. Przed chwilą rozmawiałam z mamą.
— Och, kochanie, z radością, ale jutro mam kolację w Vivie! Będzie szynka w coca-
coli. Wszyscy ostatnio robią wszystko w coca-coli!
Głowa mi opadła na blat kuchennego stołu. Nawet nie próbowałam myśleć o tym, że
wszyscy robią wszystko w coca-coli. W spa, które nazywa się Viva. To takie
NIESPRAWIEDLIWE. Robię, co mogę, żeby znowu stać się kobietą, i ląduję w dupie bez...
Och! A może Daniel?
DANIEL W LŚNIĄCEJ ZBROI
5 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA (CIĄG DALSZY)
Jones, ty mała diablico — mruknął Daniel, gdy do niego zadzwoniłam. — W co jesteś
ubrana, jakiego koloru są twoje majtki i co z moimi dziećmi chrzestnymi?
Daniel Cleaver, mój były emocjonalnie popaprany „chłopak" i były arcywróg Marka,
robił dla mnie, przyznaję, co mógł, po tym, jak Mark zginął. Po latach zawziętej
rywalizacji, kiedy Billy przyszedł na świat, obaj się ostatecznie jakoś pogodzili i skończyło
się na tym, że Daniel jest ojcem chrzestnym dzieci.
Z tym że w wydaniu Daniela „co mógł" oznacza coś nieco innego niż w przypadku
pozostałych ludzi: ostatnim razem, gdy podrzuciłam mu dzieciaki, okazało się, że chciał
jakiejś lasce zaimponować swoimi dziećmi chrzestnymi i... wystarczy powiedzieć, że
spóźnił się trzy godziny, odwożąc je do szkoły, a kiedy je odebrałam, Mabel miała na
głowie niebywale skomplikowany kok.
— Mabel, jaka wspaniała fryzura! — powiedziałam wtedy, wyobrażając sobie, że
Daniel o wpół do ósmej rano sprowadził do swego domu samego Johna Friedę, żeby
uczesał Mabel i zrobił jej pełny makijaż.
— Pani mi w przedszkolu żłobiła — odparła Mabel. — Bo Daniel wyczesał mi włosy
widelcem, na któlym był sylop klonowy.
— Jones? Jesteś tam, Jones?
— Tak — odparłam zaskoczona.
— Dzwonisz w sprawie opieki nad dziećmi, Jones?
— Czy mógłbyś...
— Pewnie. Kiedy?
Skuliłam się w sobie i odpowiedziałam:
— Jutro?
Chwila ciszy po drugiej stronie. Daniel najwyraźniej coś robił.
— Jutro wieczorem jak najbardziej. I tak nie mam co robić, bo zostałem odrzucony
przez wszystkie kobiety podobne do człowieka w wieku poniżej osiemdziesiątki.
Ooooch.
— Wróciłabym dość późno. Nie przeszkadza ci to?
— Najdroższa, jestem nocnym stworzeniem.
— Nie... Chciałabym tylko wiedzieć, czy nie przyprowadzisz sobie jakiejś modelki
albo...
— Nie, nie i nie, Jones. Ja będę modelem. To znaczy modelową opiekunką do dzieci.
Gra w chińczyka. Tylko zdrowe pożywienie pełne witamin. A tak przy okazji...
— Tak? — nagle obudziły się we mnie niejasne podejrzenia.
— Jakie masz na sobie majtki? W tej chwili? Mamusine barchany? Ukochane przez
mamusię mamusine barchany? Pokażesz je jutro tatusiowi?
Wciąż kocham Daniela, ale nie w takim stopniu, żebym dała się wciągać w te jego
kretynizmy.
IDEALNA OPIEKUNK A DO DZIECI
6 WRZEŚNIA 2012, CZWARTEK
60 kilo (bdb), jednostki alkoholu 4, spełnienia seksualne w ciągu ostatnich pięciu lat 0,
spełnienia seksualne w ciągu ostatnich pięciu godzin 2, niewydarzone spełnienia
seksualne w ciągu ostatnich pięciu godzin 2.
Nadszedł dzień naszej wyprawy do Fortecy. Billy strasznie się podniecał wizytą Daniela.
— Amanda też tu będzie?
— Jaka Amanda?
— Ta pani z wielkimi cycuszkami, która tu była ostatnio.
— Nie! — odparłam. — Mabel, czego szukasz?
— Mojej szkotki do włosów — wyjaśniła ponuro.
Mimo całego tego podniecenia udało mi się przed przyjściem Daniela jakoś je wykąpać
i położyć spać, a samej przygotować się do wyjścia.
Postanowiłam włożyć dżinsy (budzącej dreszcz marki To nie dżinsy mojej córy) oraz
kowbojską koszulę, zakładając, że w ten sposób wpasuję się w nurt americana.
Daniel pojawił się późno, jak zawsze w garniturze, włosy miał przycięte krócej niż
niegdyś, ale po dawnemu zniewalał swoim uśmiechem. Nie spodziewałam się jednak, że
przyniesie całe naręcze prezentów: plastikowe karabiny, półnagie Barbie, wielkie torby
słodyczy, pączki Krispy Kreme oraz jakieś podejrzane DVD, częściowo zakamuflowane,
któremu nie miałam czasu się przyjrzeć, jako że byłam już kosmicznie spóźniona.
— Bim-bom, Jones! — powiedział. — Jesteś na diecie? Takiej cię chyba jeszcze nie
widziałem.
Przerażająca jest ta różnica, z jaką niektórzy ludzie traktują cię wtedy, gdy jesteś
gruba, w porównaniu z tym, kiedy nie jesteś. Czy też kiedy jesteś zrobiona albo
naturalna. Nic dziwnego, że kobietom brakuje poczucia bezpieczeństwa. Wiem, że
mężczyznom też. Ale jak się jest kobietą i ma się do dyspozycji wszystkie narzędzia
nowoczesnej kobiety, to w ciągu pół godziny można się przemienić w zupełnie inną
osobę.
Jednak nawet wtedy człowiek uważa, że wcale nie wygląda tak, jak powinien.
Wystarczy czasem spojrzeć na billboardy i piękne modelki, a potem na prawdziwych ludzi
na ulicy, żeby dojść do wniosku, że żyjemy na planecie pełnej kosmitów, którzy są mali,
grubi i zieloni. Wyjąwszy garstkę, która jest wysoka, szczupła i żółta. A reklamy zajmują
się wyłącznie tymi wysokimi i żółtymi, na dokładkę z tak wymodelowanymi fryzurami,
żeby się wydawali jeszcze wyżsi i bardziej żółci. I tym sposobem mali zieloni kosmici
przez cały czas żyją w smutku, ponieważ nie są wysocy, szczupli i żółci.
— Jones? Jesteś tam, w tej swojej głowie? Pytałem, czy jakieś dymanko zupełnie nie
wchodzi w grę?
— Nie! — odpowiedziałam i drgnęłam, wracając do rzeczywistości. — Nie wchodzi.
Chociaż nie powinieneś odbierać tego jako brak wdzięczności za opiekę nad dziećmi. — W
ekspresowym tempie przekazałam mu wszystkie instrukcje i wypadłam z domu jak
bomba, czując się równocześnie — jako feministka — urażona wycieczkami Daniela w
stronę kompleksu grubaski i — jako kobieta — podniesiona na duchu.
Kiedy dotarłam do domu Talithy, Tom na mój widok wybuchnął śmiechem.
— Jaja sobie robisz? Dolly Parton?
— W twoim wieku już się nie ma tyłka do dżinsów — rzuciła raźnie Talitha, wchodząc z
tacą mojito. — Trzeba stosować inne knyfy.
— Nie chciałam wyglądać jak połeć słoniny — odpowiedziałam. — Albo prostytutka.
— Cóż, może i tak, ale musisz mieć coś, co by nasuwało seksualne skojarzenia. To
mogą być nogi albo cycki. Ale nie jedno i drugie.
— A może jedna noga i jeden cycek? — podsunął Tom.
Ostatecznie skończyło się na bardzo drogiej krótkiej, czarnej tunice Talithy i
sięgających ud kozaczkach na kosmicznie wysokich szpilkach od Yves Saint Laurenta.
— Ale ja nie dam rady w tym chodzić.
— Kochanie — uspokoiła mnie Talitha — nie będziesz musiała chodzić.
W taksówce wyobrażałam sobie, jak Markowi podobałyby się te kozaczki.
— Przestań — powiedział Tom, spoglądając mi w oczy. — On chciałby, żebyś miała
jakieś życie.
W następnej kolejności zaczęłam martwić się o dzieci. Talitha, która znała Daniela z
czasów Sit Up Britain, wyciągnęła telefon i wysłała mu SMS-a:
<Daniel. Proszę, napisz do Bridget, że z dziećmi wszystko w porządku, że śpią i że
wyślesz SMS-a w tej samej chwili, gdy coś się stanie.>
Brak odpowiedzi. Siedzieliśmy nerwowo, wpatrując się w telefon.
— Daniel nie pisze SMS-ów — oznajmiłam w pewnym momencie, przypomniawszy
sobie. Potem dodałam: — Jest za stary.
Talitha ustawiła telefon tak, żebyśmy wszyscy mogli słyszeć, i zadzwoniła do Daniela.
— Talitha! Dziewczyno! Na samą myśl o tobie robię się niewytłumaczalnie, nadmiernie
podniecony. Co teraz robisz i jakiego koloru są twoje majtki?
Grrr. Miał OPIEKOWAĆ SIĘ DZIEĆMI.
— Jestem z Bridget — odpowiedziała sucho Talitha. — Jak leci?
— Okej, wszystko w najlepszym porządku. Dzieci śpią jak zabite. A ja sprawdzam
drzwi, okna i korytarze, jak żołnierz na warcie. Obiecuję zachowywać się
nieposzlakowanie.
— To dobrze. — I tu się rozłączyła. — Widzisz? Wszystko będzie dobrze. Więc
natychmiast przestań się martwić.
FORTECA
Forteca mieściła się w jakimś dawnym magazynie, prowadziły do niej nieoznakowane
metalowe drzwi, obok nich był domofon. Tom wstukał kod, a ja w swoich kosmicznych
szpilkach wdrapałam się po betonowych schodach — pachniało, jakby ktoś tu palił zielsko.
Kiedy jednak znaleźliśmy się w środku, a Tom dopisał nasze nazwiska do listy gości,w
poczułam przypływ beztroskiego podniecenia. Ściany były z surowej cegły, pod nimi
rozłożono bele słomy — na widok których pożałowałam przelotnie, że zrezygnowałam z
roli Dolly Parton — a na środku stały podniszczone kanapy. Grał jakiś zespół, w rogu był
bar obsługiwany przez młodzieńców, którzy wzbogacali atmosferę, rozglądając się
nerwowo po wnętrzu, jakby za chwilę miał przyjechać szeryf, uwiązać konia i wejść do
środka w kowbojskim kapeluszu, żeby rozpędzić całe towarzystwo. Twarze gości trudno
było dostrzec w artystycznie przyciemnionym świetle, ale udało mi się zorientować, że z
pewnością nie ma tu nastolatków, natomiast paru...
— ...są tu niezłe towary — zauważyła półgłosem Talitha.
— Chodźcie, dziewczyny — powiedział Tom. — Dosiądziemy tego konia.
— Jestem za stara! — zaprotestowałam.
— I co z tego? Praktycznie rzecz biorąc, jest tu ciemno jak w grobie.
— I o czym mam gadać? — paplałam zdenerwowana.
— Nie jestem otrzaskana w tej muzyce, która jest teraz na topie.
— Bridget — poinformowała mnie Talitha — zebraliśmy się tutaj, żeby ci pomóc
odkryć w sobie wewnętrzną zmysłowość i kobiecość. To nie ma nic wspólnego z
gadaniem.
Poczułam się, jakbym znowu była nastolatką i przeżywała te napady zwątpienia na
przemian z zachłystywaniem się nowymi możliwościami. Przypomniały mi się imprezy, na
które chodziłam, jak miałam szesnaście lat, kiedy — właściwie natychmiast po tym, jak
rodzice podrzucili nas na miejsce — gasły światła i wszyscy lądowali na podłodze,
migdaląc się z tymi, z którymi udało im się wcześniej nawiązać bodaj zdawkowy kontakt
wzrokowy.
— Spójrz na tamtego — rzucił Tom. — On na ciebie patrzy! On na ciebie patrzy!
— Tom, zamknij się — zgasiłam go półgębkiem, splatając ramiona na piersiach, a
zaraz potem próbując obciągnąć tunikę, żeby sięgała do butów.
— Weź się w garść, Bridget. ZRÓB COŚ.
Zmusiłam się, żeby spojrzeć, starając się równocześnie nie buzować ze złości. Ale
przystojny facet już rozmawiał z oszałamiającym kociakiem w króciutkich szortach i
sweterku odsłaniającym ramiona.
— O mój Boże, to jest obrzydliwe... ona jest jeszcze w wieku embrionalnym —
powiedziała Jude.
— Nazwiecie mnie może człowiekiem starej daty, ale czytałam w „Glamour", że
krótkie spodnie powinny sięgać niżej niż wagina — mruknęła Talitha.
Załamaliśmy się, nasza pewność siebie rozsypała się jak domek z kart.
— O Boże. Naprawdę wyglądamy jak grupa podstarzałych transwestytów? — zapytał
Tom.
— Stało się to, czego się od początku obawiałam — oznajmiłam. — Skończyliśmy jako
banda starych durniów, przekonanych, że wikariusz się w nas kocha, ponieważ wspomniał
coś o swoim organie.
— Kochani! — odezwała się Talitha. — Zabraniam wam ciągnąć dalej w tym stylu.
Talitha, Tom i Jude poszli na parkiet, a ja ponuro przysiadłam na beli słomy, przy
czym po głowie krążyły mi takie oto myśli: „Chcę do domu, chcę ukochać moje
maleństwa, chcę posłuchać ich spokojnych oddechów i wiedzieć, kim jestem i o co mi
chodzi w życiu". Ano tak, bezwstydnie wykorzystywałam swoje dzieci, żeby jakoś
upiększyć fakt, że jestem stara i życie już minęło.
I wtedy obok mnie, na tej samej beli słomy, przysiadła para dżinsów. Poczułam woń
MĘŻCZYZNY, ujmując to słowami Talithy, kiedy nachylił się do mego ucha:
— Zatańczymy?
Tak po prostu. Nie musiałam układać żadnego planu, zastanawiać się, co powiedzieć,
ani nic; wystarczyło spojrzeć w jego atrakcyjne piwne oczy i skinąć głową. Ujął mnie za
rękę i zdecydowanym ruchem podźwignął z miejsca. Kiedy szliśmy na parkiet, obejmował
mnie w talii i dzięki Bogu, biorąc pod uwagę kozaczki. Na szczęście taniec akurat był
wolny, bo inaczej pewnie skręciłabym kostkę. Kiedy się uśmiechał, na jego twarzy
pojawiały się zmarszczki i w ogóle w tych ciemnościach wyglądał jak człowiek, który
mógłby wystąpić w reklamie jakiegoś auta terenowego. Miał na sobie skórzaną
marynarkę. Objął mnie ręką w pasie i przyciągnął do siebie.
Kiedy położyłam mu dłoń na ramieniu, znienacka zrozumiałam, co Talitha i Tom chcieli
mi powiedzieć. Seks to po prostu seks.
Przez moje ciało zaczęły przelatywać rozbłyski i prądy dawno zapomnianego
pożądania, jakby ktoś podłączył prąd do potwora doktora Frankensteina, tylko że to było
bardziej romantyczne i zmysłowe — przyłapałam się na tym, że odruchowo sięgam
palcami do włosów nad kołnierzem mojego obcego i gładzę skórę na jego karku. Przytulił
mnie jeszcze mocniej, dając jednoznacznie do zrozumienia, że chodzi mu o seks, może
nawet ze mną? Kiedy powoli obracaliśmy się w rytm muzyki, widziałam, jak Tom i Talitha
popatrują na mnie z mieszaniną zdumienia i podziwu. Czułam się jak czternastolatka,
która wyrwała swojego pierwszego chłopaka. Strzelałam do nich miny, żeby powstrzymać
ich przed zrobieniem czegoś głupiego, a równocześnie powoli, niepowstrzymanie, na
modłę harlequinowej heroiny, szukałam ustami jego ust.
I w jednej chwili już się całowaliśmy. A wtedy świat wokół oszalał. To było niczym
jazda szybkim samochodem w wysokich szpilkach. Nic się we mnie nie popsuło, mimo lat
spędzonych w garażu. W jednej chwili blokowało mnie zupełnie na zakrętach, w
następnej nie miałam już żadnych hamulców — co ja wyprawiam? Co z dziećmi, co z
Markiem i w ogóle kim jest ten bezczelny facet?
— Chodźmy w jakieś spokojniejsze miejsce — szepnął. To wszystko to jakiś spisek. W
przeciwnym razie czemu by mnie poprosił do tańca? Zaplanował sobie, że mnie
zamorduje i zje!
— Przepraszam, muszę iść! Natychmiast!
— Co?
Spojrzałam na niego, przerażona. Była północ. Byłam Kopciuszkiem i musiałam wracać
do dziecięcych kołysek, opiekunek do dzieci, bezsenności i tego poczucia, że jestem
kompletnie aseksualna. I już po kres swoich dni miałam się wpatrywać w tunel życia
samotnej kobiety... ale czy to nie lepsze niż bycie zamordowaną?
— Strasznie przepraszam! Muszę iść. Przyjemności! Dzięki!
— Iść? — zdziwił się. — O Boże. Co za twarz!
Mimo iż z trudem gramoliłam się po pachnących ziołem schodach, jakoś zdołałam
znaleźć w sobie urażoną dumę i międliłam w głowie jego ostatnie słowa: „Co za twarz!"
Przecież ja to Kate Moss! Cheryl Cole! Która to koncepcja została poniekąd obalona nieco
później w taksówce, gdy w trakcie tłumaczenia tamtym, co się stało, zerknęłam do
lusterka i zobaczyłam ten dziki wyraz, opuchliznę od alkoholu, tusz rozmazany pod
oczyma...
— Chciał wyrazić swoją udrękę na widok twarzy geriatrycznej matki, której się uroiło,
że on chce ją zamordować, ponieważ go pocałowała! — nakrzyczał na mnie Tom.
— A potem ją zjeść — dodała Talitha i wszystkich skręciło ze śmiechu.
— Co ci przyszło do głowy? — zapytała Jude, chichocząc histerycznie. — Był naprawdę
gorący!
— Nic się nie stało — powiedziała Talitha, która pierwsza odzyskała panowanie nad
sobą i próbowała przybrać w miarę elegancką pozycję na tylnym siedzeniu taksówki, w
której pachniało curry. — Mam jego numer telefonu.
0.10. Właśnie przyjechałam do domu i zakradłam się do środka. Wszędzie było cicho i
ciemno. Gdzie Daniel?
0.20. Na palcach zeszłam na dół i zapaliłam światło. Suterena wyglądała, jakby wybuchła
w niej bomba. Xbox wciąż chodził, od ściany do ściany pokotem stały i leżały: króliczki z
Leśnej Rodziny, Barbie, pluszowe dinozaury, karabiny maszynowe, poduszki, kartony po
pizzy, torby po pączkach Krispy Kreme oraz sreberka i złotka po czekoladkach; na kanapę
wylewały się z pojemnika topniejące lody czekoladowe Haagen-Dazs. Dzieci pewnie będą
w nocy wymiotować, ale przynajmniej się zabawiły. Tylko gdzie Daniel?
Zakradłam się do ich pokoju. Spały słodko, z buziami umazanymi czekoladą, ale
oddychały miarowo. Wciąż nigdzie Daniela. Zaczynałam już panikować.
Szybko sprawdziłam rozkładaną kanapę w salonie — pudło. Pospieszyłam do sypialni,
otworzyłam drzwi i jęknęłam głośno. Daniel leżał w moim łóżku. Obudził się, podniósł
głowę i zmrużył oczy, próbując coś dostrzec w ciemnościach.
— Dobry Boże, Jones — powiedział. — Czy to możliwe, żebyś miała na sobie...
seksowne kozaczki? Mogę się bliżej przyjrzeć? — Odgarnął pościel. Był prawie nagi. —
Połóż się obok, Jones — zaproponował. — Obiecuję, że cię palcem nie tknę.
Cała ta mieszanina lekkiego upojenia, podniecenia niedawnym pocałunkiem i widoku
półnagiego Daniela, dziko atrakcyjnego w mroku sypialni, spowodowała, że zmieniłam się
nagle w tamtą trzydziestoparoletnią singielkę, którą kiedyś byłam. Ułamek sekundy
później, chichocząc, wskoczyłam do łóżka w kozaczkach.
— Dobra, Jones — zaczął Daniel — to są bardzo, ale to bardzo niegrzeczne buciki, a to
jest bardzo, ale to bardzo głupiutka tuniczka...
...a ja tymczasem w następnym ułamku sekundy wróciłam do teraźniejszości i
przypomniałam sobie... cóż, wszystko sobie przypomniałam.
— Grrr! Nie mogę tego zrobić! Strasznie mi przykro. Miłych snów — wybełkotałam,
wyskakując z łóżka.
Daniel zagapił się na mnie, potem wybuchnął śmiechem.
— Jones, Jones, Jones, jak zwykle jesteś kompletnie walnięta.
Poczekałam za drzwiami, aż wstanie i się ubierze, a wtedy — pośród moich przeprosin
i podziękowań za opiekę nad dziećmi — nadeszła chwila, gdy znów mi się wszystko
pomieszało i tak się nakręciłam, że o mały włos, a byłabym znowu się na niego rzuciła i
zaczęła go kąsać jak jakieś zwierzę. A potem zadzwonił jego telefon.
— Przepraszam, bardzo przepraszam — powiedział do telefonu. — Nie, moja kuleczko,
po prostu utknąłem w pracy, słuchaj, wiem, KURWA! — Oto wkurzony Daniel. —
Posłuchaj! Jezu! Powiedziałem, że mam prezentację. To jest poważny, wielki projekt...
Okej, okej, będę za piętnaście minut, tak... tak... hm... tęsknię za blaskiem twoich sfer...
Blask twoich sfer??
— ...tak chciałbym się zanurzyć...
Westchnąwszy z ulgą, że udało mi się oprzeć nawrotowi starych nawyków,
wypchnęłam go za drzwi, a potem wreszcie uwolniłam się od kozaczków Talithy.
Ogarnęłam salon na tyle, żeby Chloe nie wręczyła mi rano wypowiedzenia, a potem
zapadłam w puste łóżko.
0.55. Ale teraz czuję się niespokojna i podniecona seksualnie. Jakbym w ciągu jednego
wieczora wyszła z bezludnej pustyni na świat, gdzie mężczyźni rosną na drzewach.
NAZAJUTRZ
7 WRZEŚNIA 2012, PIĄTEK
7.00. Zupełnie naga z koszmarnym bólem głowy, a muszę wystartować w wyścigu o
miejsca parkingowe pod szkołą.
7.01. Nie! Przecież nie muszę. Dzisiaj rano miałam sobie pospać w nagrodę — a i tak się
obudziłam.
7.02. Grrr! Przypomniały mi się wszystkie wydarzenia wczorajszego wieczora, począwszy
od Faceta w Skórzanej Marynarce, a skończywszy na Danielu.
7.30. Skręcam się w udręce, słysząc dobiegające z dołu odgłosy pracy Chloe, która
zajmuje się tym, co sama powinnam robić: jeden batonik Weetabix dla Mabel, która ma
też prawo do łyżeczki cukru, dwa plasterki bekonu dla Billy'ego z ketchupem, ale bez
chleba.
7.45. Mam straszne poczucie winy: czuję się jak któraś z postaci granych przez Joan
Crawford, tyle że skacowana, w poranniku, ze szminką rozmazaną na twarzy, która
przysypiając na stojąco, pyta dzieci: „Cześć, skarby, jestem waszą mamą. Pamiętacie?
Przypomnijcie mi, jak macie na imię".
8.00. Drzwi trzaskają, odgłosy milkną.
8.01. Drzwi trzaskają, odgłosy pojawiają się znowu — trwają poszukiwania tornistra
Mabel.
8.05. Znowu trzaskają drzwi.
8.15. Cisza. Chłodna, nieskazitelnie biała pościel — jak miło wylegiwać się w niej nago i
nic nie robić. Czuję się tak, jakby zdjęto ze mnie zaklęcie, jakby Śpiącą — cóż, nie do
końca Królewnę — jakby Śpiącą Staruszkę z Dwójką Dzieci obudził pocałunek. Jakby
wiosna musnęła ogołocone na zimę gałęzie. A teraz po prawej, po lewej i w środku
wybijają pączki, z których rozwijają się liście i pączki kwiatów.
8.30. Sygnał SMS-a. Może Talitha! Przysyła mi numer Faceta w Skórzanej Marynarce! A
może nawet to sam Facet w Skórzanej Marynarce, żeby zbyć żartem całą sytuację i
umówić się ze mną! Czuję się pełnowartościowa seksualnie.
To oddział przedszkolny.
< Przypomina my, że na popołudnie trzeba dostarczyć pozwolenie na wycieczkę do
zoo.>
KOBIETA ZMIENNĄ JEST
8 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA
Liczba irytujących urządzeń elektronicznych w domu 74, liczba urządzeń elektronicznych,
które piszczą 7, liczba urządzeń elektronicznych, które umiem obsługiwać 0, liczba
urządzeń elektronicznych domagających się hasła 12, liczba haseł 18, liczba pamiętanych
haseł 0, minuty spędzone na myśleniu o seksie 342.
7.30. Właśnie się obudziłam z cudownego, zmysłowego snu, w którym był i Daniel, i
Facet w Skórzanej Marynarce i wszystko się pięknie ze sobą łączyło. Czuję się całkiem
inną osobą — zmysłową, kobiecą — choć wciąż nie mogę się opędzić od poczucia winy i
wrażenia, że zdradzam Marka, mimo to... to takie zmysłowe czuć się zmysłową kobietą,
odzyskać tę zmysłową stronę, która jest zmysłowo... och. Dzieci się obudziły.
11.30. Przez cały ranek czułam się pełna zmysłowości i spokoju. Początek dnia
spędziliśmy wszyscy razem w moim łóżku, przytulając się i oglądając telewizję. Potem
śniadanie. Potem zabawa w chowanego. Potem kolorowanki Moshi Monsters, na koniec
bieg z przeszkodami cały czas w piżamach, podczas gdy piekący się kurczak rozsiewał
wokół rozkoszne wonie.
11.32. Jestem i idealną matką, i kobietą zmysłową, która ma przed sobą szerokie
zmysłowe perspektywy. Chodzi mi o to, że w scenariusz naszego rajskiego poranka
znakomicie wpasowałby się ktoś jeszcze, na przykład Facet w Skórzanej Marynarce...
11.33. Billy:
— Mogę do komputera? Dzisiaj sobota...
11.34. Mabel:
— Chcę oglądać Kanciastopoltego SpongeBoba.
11.35. Nagle poczułam się zmęczona i przytłoczona, ogarnęła mnie ochota na lekturę
gazety w wielkiej, cichej, pustej sali. Choćby tylko dziesięć minut.
— Mamooo! Telewizol się popsuł.
Zdjęta grozą zrozumiałam, że Mabel dobrała się do pilotów. Odebrałam je jej i
zaczęłam nerwowo wciskać przyciski, czego skutkiem był śnieg na ekranie i
przeszywające trzaski w głośnikach.
— Śnieg! — ucieszyła się Mabel i w tym samym momencie zadźwięczała zmywarka do
naczyń.
— Mamo! — powiedział Billy. — Komputer się rozładował.
— No to podłącz go do gniazdka! — poradziłam, zanurzając głowę do pełnego kabli
wnętrza szafki telewizyjnej.
— Noc! — poinformowała mnie Mabel, kiedy obraz zupełnie zniknął, a równocześnie
do koncertu urządzeń dołączyła suszarka.
— Zasilacz nie działa.
— No to włącz sobie xboxa!
— Nie działa.
— Może Internet wysiadł.
— Mamo! Wyłączyłem AirPort i nie umiem go znowu włączyć.
Popatrzyłam na swój wewnętrzny termostat i zobaczyłam, że wskazówka
niebezpiecznie prędko zmierza w kierunku czerwonego pola, więc uciekłam po schodach
na górę, rzuciwszy na odchodnym:
— Czas się ubierać, zaraz będzie ekstra jedzenie! Przyniosę wam rzeczy. — A potem
pobiegłam do swojej sypialni, gdzie wybuchłam: — Nienawidzę tej pierdolonej techniki.
Dlaczego wszyscy się, KURWA, NIE ZAMKNĄ I NIE DADZĄ MI W SPOKOJU PRZECZYTAĆ
GAZETY?
Nagle z przerażeniem odkryłam, że elektroniczna niania jest włączona! O Boże, Boże.
Należało się jej pozbyć już wiele lat temu, ale paranoja samotnej matki, strach przed
śmiercią itd., itd. Zbiegłam na dół, a tam siedział Billy i zanosił się od płaczu.
— Och, Billy, tak mi przykro, przepraszam, nie chciałam. Usłyszałeś coś z
elektronicznej niani?
— Nieeeeeeeeee! — załkał. — Xbox się sfrizował.
— Mabel, może ty słyszałaś mamusię z niani?
— Nie — odparła spokojnie, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora. — Telewizol
się naplawił.
Ekran wyświetlał stronę logowania do Virgin TV.
— Billy, jakie jest hasło do Virgin? — zapytałam.
— Nie takie samo jak twój PIN do karty: 1066?
— Okej, ja zajmę się xboxem, a ty wpisz hasło — powiedziałam i w tym momencie
odezwał się dzwonek do drzwi.
— Hasło nie pasuje.
— Mamooo! — wrzasnęła Mabel.
— Cicho, oboje! — zgrzytnęłam zębami. — KTOŚ DZWONI DO DRZWI!
Pobiegłam na górę, w głowie kłębiły mi się myśli czarne od poczucia winy — Jestem
okropną matką, przez śmierć ojca mają w sercach pustkę, którą próbują wypełnić
elektronicznymi zabawkami" — i otworzyłam drzwi.
Za nimi zobaczyłam Jude — wyglądała bajecznie, choć była skacowana i miała łzy w
oczach.
— Och, Bridget — jęknęła, rzucając mi się w objęcia.
— Nie wytrzymam następnej samotnej soboty.
— Co się stało... opowiedz mamusi — powiedziałam, ale zaraz sobie przypomniałam,
że Jude jest dorosłą, grubą rybą ze świata finansów.
— Ten facet, którego poznałam na portalu Match i z którym się umówiłam
poprzedniego dnia, przed naszym wypadem do Fortecy? Ten, z którym się przespałam?
— Tak? — Bezowocnie usiłowałam sobie przypomnieć, o którego faceta chodzi.
— Nie zadzwonił. A wczoraj wieczorem dostałam SMS-a, którego wysłał zbiorczo do
wszystkich znajomych i tam było napisane, że jego żona właśnie urodziła dziewczynkę,
równe trzy kilo.
— O mój Boże. To obrzydliwe. To nieludzkie.
— Przez wszystkie te lata nie chciałam mieć dzieci, ale ludzie mówili, że jeszcze
zmienię zdanie. I mieli rację. Mam zamiar kazać rozmrozić swoje komórki jajowe.
— Jude — powiedziałam. — Dokonałaś wyboru. Tylko dlatego, że jakiś facet okazał się
popaprany, nie musisz zaraz tego wyboru kwestionować. Dla ciebie to był właściwy
wybór. Dzieci są... są... — Zerknęłam w dół schodów z mordem w oczach.
Wyciągnęła telefon, weszła na Instagram i pokazała mi zdjęcie popaprańca z
dzieckiem na rękach.
— ...przytulaśna, słodziutka, różowiutka, trzy kilo, za to ja tylko pracuję, puszczam się
na lewo i prawo, a w sobotę rano jestem sama. I...
— Chodźmy na dół — powiedziałam mrocznym tonem. — Pokażę ci, co znaczy
„przytulaśny" i „słodki".
Zlazłyśmy na dół. Billy i Mabel czekali na nas niczym para aniołków, trzymając przed
sobą kartkę, na której było napisane: „Kochamy Cię, Mamusiu".
— Postanowiliśmy wyjąć naczynia ze zmywarki, mamo — powiedział Billy. — Żeby ci
pomóc.
Cholera! Co im się stało?
— Dziękuję wam, dzieci — wymruczałam i wygnałam Jude z powrotem na górę, a
potem za drzwi, zanim dzieciakom przyjdzie do głowy coś jeszcze bardziej potwornego,
na przykład wyniesienie śmieci.
— Mam zamiar rozmrozić komórki jajowe — łkała Jude, kiedy już usiadłyśmy na
schodkach. — Wtedy technologia była prymitywna. Wręcz barbarzyńska. Ale może się
udać, jeżeli... to znaczy, chcę znaleźć dawcę spermy... Nagle otworzyło się okno na piętrze
w domu po drugiej stronie ulicy i wyleciały przez nie dwa piloty od xboxa, lądując z
charakterystycznym trzaskiem obok pojemników na śmieci.
Kilka chwil później otworzyły się frontowe drzwi i ukazała w nich moja awangardowa
sąsiadka w pantoflach z różowego futerka, wiktoriańskim szlafroku i meloniku na głowie;
na rękach niosła stertę laptopów, iPadów i iPodów. Zbiegła po schodach, podeszła do
śmietnika i wrzuciła całą elektronikę do środka — za nią biegł jej syn z dwoma kolegami,
drąc się wniebogłosy:
— Nieeeeee! Jeszcze nie przeszedłem poziooooomu!
— I dobrze! — odkrzyknęła. — Kiedy decydowałam się na dzieci, częścią umowy NIE
było, że stanę się niewolnicą martwych czarnych skrzynek i bandy
TECHNONAŁOGOWCÓW, którzy od rana do wieczora nie robią nic innego, tylko wgapiają
się w ekrany i dziobią kciukami w klawisze, równocześnie wymagając, bym ich
OBSŁUGIWAŁA niczym skrzyżowanie technika komputerowego z konsjerżką w
luksusowym hotelu. I wiecie, co jeszcze? Urodziłam was. Wychowałam was. A teraz
ZMIENIŁAM ZDANIE.
Przyglądałam się jej, myśląc: „Muszę się zaprzyjaźnić z tą kobietą".
— W Indiach sieroty w waszym wieku wychowuje ulica — kontynuowała. — A więc
teraz posiedzicie sobie na schodach i zamiast MYŚLEĆ TYLKO o przejściu na następny
poziom, pokombinujecie, co zrobić, żebym ZMIENIŁA ZDANIE i wpuściła was z powrotem
do środka. I nie ważcie się zaglądać do śmietnika, bo wystawię was w IGRZYSKACH
ŚMIERCI.
A potem zadarła głowę nakrytą melonikiem, weszła do domu i trzasnęła drzwiami.
— Mamooo! — Tym razem wrzaski i krzyki dobiegały z mojej sutereny. — Mamooo!
— Zostaniesz jeszcze? — zapytałam Jude.
— Nie, nie, już nie muszę — powiedziała, wyraźnie poweselawszy. Wstała. — Masz
całkowitą rację. Dokonałam właściwego wyboru. To tylko kac przeze mnie mówi. Zjem
śniadanie w Soho House, do tego Krwawa Mary, gazeta i będę jak nowa. Dzięki, Bridget.
Kocham cię. Pa!
I umknęła w wiązanych do kolan sandałach od Versace — uosobienie wszystkiego, co
w kacu piękne.
Zerknęłam, co dzieje się po drugiej stronie ulicy. Trzej chłopcy nadal siedzieli na
schodkach.
— Wszystko w porządku? — zawołałam.
Ciemnowłosy syn sąsiadki uśmiechnął się do mnie szeroko.
— Tak, jest okej. Ona tak ma czasami. Zaraz po nas przyjdzie.
Obejrzał się za sobie, jakby chciał sprawdzić, czy drzwi są wciąż zamknięte, a potem
wyciągnął z kieszeni iPoda. Wszyscy pochylili się nad ekranem i po chwili chichotali
wesoło.
W tym momencie zalała mnie fala ogromnej ulgi. Radośnie wróciłam do domu,
ponieważ przypomniałam sobie właśnie, że hasłem do wszystkiego jest „1890", czyli rok,
w którym Czechow napisał Heddę Gabbler.
— Mamooooo!
Chwyciłam pilota od xboxa, pilota od Virgin i wstukałam na jednym i drugim „1890", a
potem patrzyłam, jak w cudowny sposób oba ekrany budzą się do życia.
— Macie! — oznajmiłam. — Macie wasze ekrany. Ja nie jestem wam do niczego
potrzebna. Potrzebujecie tylko ekranów. Idę sobie. Zrobić. Filiżankę. Kawy.
Rzuciłam piloty na fotel i demonstracyjnie, zamaszyście, w stylu bohemiarskiej
sąsiadki ruszyłam w kierunku kuchenki, a Billy'ego i Mabel skręciło ze śmiechu.
— Mamo! — śmiał się Billy. — Znowu wszystko wyłączyłaś.
20.30. Cała sprawa skończyła się dobrze i szczęśliwie, Billy miał swojego xboxa, a Mabel
oglądała Kanciastoportego SpongeBoba przytulona do mnie na kanapie, a potem wszyscy
poszliśmy do parku Hampstead Heath, gdzie myślałam o Facecie w Skórzanej Marynarce i
o tym, jak cudownie było znów się całować i czuć się seksy, i o tym, że może Tom ma
rację, mówiąc, że powinnam na powrót być kobietą i mieć kogoś w życiu, co wcale nie
byłoby takie złe, i jeszcze o tym, że może zadzwonię do Talithy i wezmę od niej jego
numer telefonu.
ZAŁAMUJĄCA SIĘ FALA
9 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA
61 kilo, liczba kalorii 3250, ilość razy, gdy sprawdzałam, czy nie przyszedł SMS od Faceta
w Skórzanej Marynarce 27, liczba SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, liczba
myśli obciążonych poczuciem winy 47.
14.00. Wszystko źle. Wysłałam SMS-a do Talithy. Okazało się, że nie tylko wzięła numer
telefonu od Faceta w Skórzanej Marynarce, ale również DAŁA MU MÓJ NUMER. Poczułam
ukłucie niepewności w żołądku. Skoro ma mój numer, to czemu nie dzwoni?
17.00. Nigdy, przenigdy nie będę się już zadawać z mężczyznami. Najwyraźniej na
śmierć zapomniałam, na czym polega koszmar pod hasłem: „Dlaczego on nie dzwoni?"
21.15. Dzieci już śpią, wszystko jest gotowe na poniedziałkowy poranek. Ale ja jestem w
zupełnej rozsypce. Dlaczego Facet w Skórzanej Marynarce nie napisał? Dlaczego?
Najwyraźniej uznał mnie za starą wariatkę. Co jest moją winą. Powinnam być po prostu
matką, tylko matką i nikim więcej — dzieci wracałyby każdego dnia do domu, w którym
pachnie zapiekanką i unosi się zapach świeżo zrobionego puddingu. Czytałabym im do
snu Jaskółki i Amazonki, otulałabym kołderkami, a potem... Potem co? Kolejny odcinek
Downton Abbey, kolejna seria rojeń na temat seksu z Matthew i kolejny poranek z
batonami zbożowymi Weetabix?
21.16. Przed chwilą zadzwoniłam do Talithy i wszystko jej opowiedziałam. Zaraz tu
przyjedzie.
21.45. — Daj mi się czegoś napić, proszę.
Zrobiłam jej to, co zwykle: wódkę z wodą sodową.
— Znowu zaczynasz szaleć, ponieważ facet, z którym tańczyłaś przez pięć minut, nie
przysłał ci żadnego SMS-a. Udało nam się otworzyć cię na życie, a teraz najwyraźniej
chcesz wszystko zmarnować. Dlaczego ty do niego nie napiszesz?
— Nie należy się uganiać za facetem, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie — odparłam,
cytując naszą mantrę z czasów, gdy byłyśmy trzydziestoletnimi singielkami. — Anjelica
Huston nigdy nie dzwoniła do Jacka Nicholsona, za żadne skarby świata.
— Kochana, musisz zrozumieć, że nie masz pojęcia, o czym mówisz. Od tamtych
czasów wszystko się zmieniło. Wtedy nie było SMS-ów. Nie było maili. Ludzie
porozumiewali się przez telefon. Poza tym teraz młode kobiety są znacznie bardziej
agresywne seksualnie, a mężczyźni przez to zrobili się bardziej leniwi. Przynajmniej
powinnaś go jakoś zainspirować.
— Niczego nie wysyłaj — krzyknęłam, rzucając się do telefonu.
— Nie mam zamiaru. Ale wszystko jest dogadane. Kiedy wymieniałam się z nim twoim
numerem, pogadałam też trochę i powiedziałam mu, że jesteś wdową...
— Co ZROBIŁAŚ?
— Lepiej niż rozwódką. W sumie to takie romantyczne i oryginalne.
— A więc praktycznie rzecz biorąc, wysługujesz się śmiercią Marka, żeby mi naraić
faceta?
U dołu schodów rozległy się jakieś hałasy. Potem pojawił się Billy w swojej piżamie w
paski.
— Mamo, nie odrobiłem matematyki.
Talitha uniosła na chwilę wzrok, wyraźnie rozkojarzona, po czym pochyliła się znowu
nad ekranem telefonu.
— Powiedz: „Dzień dobry, miło cię znowu widzieć" do cioci Talithy i patrz jej przy tym
w oczy — skarciłam go odruchowo. Dlaczego rodzice to robią? „Powiedz: proszę",
„Powiedz: dzień dobry!" „Powiedz: dziękuję, że mnie urodziłaś". Jeżeli nie udało się ich
tego nauczyć, zanim życie zaczęło od nich wymagać praktycznego stosowania tej wiedzy,
wówczas jaki sens...
— Dzień dobry, Talitha.
— Cześć, kochanie — odparła Talitha, nie unosząc wzroku. — On jest przeuroczy.
— Odrobiłeś matematykę, Billy. Nie pamiętasz tych zadań? Rozwiązaliśmy je w piątek,
zaraz po twoim powrocie ze szkoły.
— Okej, a co ty na to? — Talitha uniosła wzrok, a potem znowu skupiła się na
telefonie.
— Ale był jeszcze jeden arkusz — upierał się Billy. — Zobacz tutaj. Wychowanie
plastyczne.
Tylko nie wychowanie plastyczne. Przez ostatnich sześć tygodni Billy zajmował się
tworzeniem myszy ze skrawków filcu, a potem dostał „arkusze", na których znajdowały
się tajemnicze pytania teoretyczne. Zerknęłam na ostatni arkusz: „Co chciałeś osiągnąć,
tworząc mysz?"
Billy i ja popatrzyliśmy sobie z rozpaczą w oczy. Jak ogólna powinna być odpowiedź na
takie pytanie, to znaczy w filozoficznym sensie? Podałam Billy'emu ołówek. Usiadł za
stołem w kuchni, zaczął pisać, po chwili podał mi kartkę.
„Chciałem stworzyć mysz".
— Dobrze — pochwaliłam. — Bardzo dobrze. Teraz zaprowadzę cię do łóżka.
Skinął głową i podał mi rękę.
— Dobranoc, Talitha.
— Powiedz Talicie „dobranoc".
— Mamo, właśnie powiedziałem.
Mabel spała smacznie na dolnym łóżku plecami do ściany, ściskając w ręku Spalinę.
— Przytulisz mnie na dobranoc? — zapytał Billy, wspinając się na górne łóżko. Przed
oczyma stanęła mi Talitha, która zapewne coraz bardziej się niecierpliwiła na dole, ale
wspięłam się na łóżko z nim, z pufflem numer jeden, Mariem i Horsiem.
— Mamo?
— Tak, kochanie? — zapytałam, a serce mi zadrżało, bo bałam się, że chodzi o tatę
lub śmierć.
— Ilu ludzi mieszka w Chinach? — O Boże, wygląda zupełnie jak Mark, który też
stawiał sobie takie pytania. I co ja robię, szalejąc na punkcie SMS-a od jakiegoś
nieogolonego obcego faceta w skórzanej marynarce, który zresztą najpewniej...
— Mamo?
— Czterysta milionów — skłamałam gładko.
— Och. Dlaczego Ziemia się zmniejsza o centymetr rocznie?
— Hm... — To mi przemówiło do wyobraźni. Naprawdę świat się zmniejsza o
centymetr rocznie? To znaczy cała planeta czy tylko lądy? Może ma to coś wspólnego z
globalnym ociepleniem? Albo niezmierzoną potęgą fal czy... I wtedy okazało się, że mogę
odetchnąć z ulgą, bo Billy już śpi.
Zbiegłam na dół tak szybko, że aż się zadyszałam. Talitha spojrzała na mnie z
wyrazem zadowolenia na twarzy.
— Okej. Mam nadzieję, że docenisz. A nie było to łatwe.
Podała mi telefon.
<Nareszcie pokonałam wstyd, że tak uciekłam od swojego Księcia i jego Fortecy. W
obliczu tej burzy zmysłów zlękłam się po prostu, że stanę w ogniu albo zamienię się w
dynię. Miałbyś na coś ochotę?>
— Wysłałaś to?
— Jeszcze nie. Ale jest dobre. Musisz dopieścić jego ego. Jak ci się wydaje, co sobie
może pomyśleć biedny facet, kiedy bez słowa wyjaśnienia tak mu uciekasz sprzed nosa?
— Ale czy to nie...
— To jest pytanie i zachęta do odpowiedzi. Nie kombinuj tyle, po prostu...
Wzięła mój palec i nacisnęła nim „Wyślij".
— Nieee! Powiedziałaś, że nie...
— To nie ja. Sama wysłałaś. Mogłabym dostać jeszcze tycio-tycio tej wódeczki?
Z zamętem w głowie poszłam do lodówki, ale gdy tylko ją otworzyłam, rozległ się
sygnał powiadomienia o przychodzącym SMS-ie. Talitha porwała telefon. Uśmiech pełen
samozadowolenia rozciągnął jej idealnie wymodelowane rysy.
<Cześć. Czy to Kopciuszek?>
— Dobra, Bridget — oznajmiła Talitha surowo, widząc emocje malujące się na mojej
twarzy — musisz być dzielna, musisz wskoczyć na to siodło, przez wzgląd na innych, a
zwłaszcza... — Skinęła głową w górę.
W końcu wyszło na to, że Talitha miała rację. Ale cała sprawa z Facetem w Skórzanej
Marynarce gorzej się chyba nie mogła skończyć. Jak też sama Talitha przyznała, gdy
siedziałyśmy dużo później na mojej kanapie pośrodku krwawego pobojowiska:
— To wszystko moja wina. Zapomniałam cię ostrzec. Kiedy po naprawdę długim
związku angażujesz się w następny, to on się zawsze paskudnie kończy. Chodzi o to, że
zbyt wiele próbujesz w nim zmieścić. Wydaje ci się, że to ma być dla ciebie ratunek. A tak
nie jest. Wydaje ci się, że to test na to, czy jeszcze się do czegokolwiek nadajesz.
Oczywiście, że się nadajesz, ale w ten sposób sobie tego nie udowodnisz.
Z Facetem w Skórzanej Marynarce złamałam wszystkie — co do jednej — Zasadnicze
Reguły Randkowania. Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że wówczas nie
wiedziałam, że Reguły Randkowania w ogóle istnieją.
JAK NIE UMAWIAĆ SIĘ NA RANDKI
12 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA
60 kilo (straciłam kilogram skutkiem intensywnej pracy kciuków podczas wysyłania SMS-
ów), minuty spędzone na fantazjach o Facecie w Skórzanej Marynarce 347, ilość razy, gdy
sprawdzałam, czy nie przyszedł SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce 37, liczba SMS-ów
od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, ilość razy, gdy w Niewybuchu Skrzynki Odbiorczej
sprawdzałam, czy nie przyszedł mail od Faceta w Skórzanej Marynarce, choć Facet w
Skórzanej Marynarce nie ma mojego adresu mailowego 12 (czyste szaleństwo), zbiorcza
suma minut spóźnienia w wyścigu o miejsca parkingowe pod szkołą 27.
14.30. Mmm. Przed chwilą wróciłam z lunchu z Facetem w Skórzanej Marynarce w
Primrose Hill. W świetle dnia jeszcze bardziej przypominał modela z reklamy
samochodów, tym razem miał na sobie brązową skórę i okulary przeciwsłoneczne. Dzień
był niezwykle ciepły jak na tę porę roku — pogodny, jesienny dzionek, błękitne niebo,
prażyło słońce, a myśmy siedzieli w ogródku przed kawiarnią.
Dobrze
Kocham go. Kocham go.
Źle
Jest mniej więcej w moim wieku, rozwiedziony, z dwójką dzieci. I ma na imię Andy —
jakie fajne imię...
Andy??
Kiedy usiedliśmy przy stoliku, zdjął okulary. Oczy miał jak dwa wielkie stawy. Stawy pełne
jasnej, przejrzystej wody, jaką widuje się w morzach tropikalnych...
Hamuj się, dziewczyno
...tylko brązowe. Kocham go. Bogowie Randek okazali mi swą życzliwość.
Próbuj zachować przynajmniej odrobinę obiektywizmu
On NAPRAWDĘ rozumie, jak to jest, kiedy się jest samotnym rodzicem. Pyta o rzeczy w
stylu: „Ile lat mają twoje dzieciaki?"
Przez cały lunch czułam się jak zabójczo podniecony szczeniak, który zaraz zacznie
kopulować z jego nogą.
Nie wyciągaj przedwczesnych wniosków, nie popuszczaj wodzy fantazji
Wyobrażałam sobie, jak super byłoby teraz się z nim kochać, w niedzielę rano, a potem
śniadanie z czwórką naszych dzieciaków — śmiech, decydujemy się zamieszkać razem,
sprzedajemy nasze domy i kupujemy taki, z którego dzieci mogą chodzić do szkoły
piechotą. Kiedy dotarłam do momentu, w którym planowałam, że „...moglibyśmy mieć
tylko jeden samochód i uniknąć problemów z pozwoleniem na parkowanie", w tok moich
myśli wdarły się jego słowa:
— Masz ochotę na kawę?
Zamrugałam, zdezorientowana i tylko w ostatniej chwili zdążyłam się ugryźć w język,
żeby nie spytać: „Myślisz, że wystarczy nam jeden samochód?"
Na pierwszej randce pozwól mu zapłacić rachunek
Kiedy pojawił się rachunek, zrobiłam wielkie zamieszanie z szukaniem karty kredytowej i
paplaniem: „Nie, pozwól, że ja..." oraz „Może po połowie?"
— Ja zapłacę — oświadczył, przyglądając mi się dziwnie... może już zrozumiał, że też
mnie kocha?
Reaguj na to, co się naprawdę dzieje, a nie na to, co sobie wyobrażasz
Po lunchu jakoś nie potrafiłam się z nim rozstać i zaproponowałam spacer po Hill. Było
pięknie. Kiedy w końcu wróciliśmy do jego samochodu, przez głowę przemknęła mi
absurdalna nadzieja, że zaraz mnie pocałuje — jak wtedy — ale on tylko cmoknął mnie w
policzek i powiedział:
— Trzymaj się.
Spanikowałam.
— Myślisz, że się jeszcze spotkamy?
Może trochę przesadziłam, ale MOIM ZDANIEM miałam prawo zapytać.
Nie miałam
— Jasne — uśmiechnął się lekko. — Nic nie mówiłem, bo czekałem, aż uciekniesz z
wrzaskiem.
Po czym błysnął uśmiechem niczym z reklamy terenówek i poszedł do auta.
Jaki zabawny!
Nie pozwól, by związek z nim zakłócał ci życie lub wewnętrzną równowagę
Och, wszystko wydaje się takie beznadziejne. Nie mogę leżeć w łóżku i MASTURBOWAĆ
SIĘ przez cały dzień, kiedy czeka na mnie scenariusz, a dzieciaki potrzebują mamy.
13 WRZEŚNIA 2012, CZWARTEK
Nie pogrążaj się w myślach i fantazjach podczas prowadzenia samochodu
8.30. Hm. Chodzi o to, że kiedy zapytałam: „Myślisz, że się jeszcze spotkamy?" on nie
odpowiedział: „Nie", tylko „Jasne".
A więc miał na myśli, że tak, że się spotkamy, nieprawdaż? Dlaczego więc przy
pożegnaniu nic nie powiedział o następnym razie? Albo dlaczego nie przysłał mi SMS-a?
GRRR!
9.30. Skręciłam za róg, a tam tuż przede mną ni stąd, ni zowąd zatrzymała się taksówka,
zupełnie nie zważając na panujący ruch. Za mną zaraz utworzył się długi korek.
Wyminęłam taksówkę, obrzuciłam złym spojrzeniem kierowcę. Potem spojrzałam
przed siebie i zobaczyłam pędzący na mnie samochód, którego kierowca wskazywał coś
dłonią i mówił słowa, które odczytałam z ruchu jego warg:
— Cofnij się. No już. Do. Tyłu.
„No wiadomo, mężczyźni za kierownicą!" — pomyślałam, pokazując mu znak „V".
(Oczywiście nie odnosiło się to do Faceta w Skórzanej Marynarce, który na pewno
zachowuje się na drodze z odpowiednim szacunkiem dla innych). „Och, och, popatrzcie na
nas! Jesteśmy samcami alfa! Będziemy grozić bezbronnym kobietom, zmuszając je do
cofania".
— Mamo — powiedział Billy. — Taksówka się zatrzymała po to, żeby tamten
samochód mógł nas wyminąć.
W jednej chwili mnie oświeciło i zrozumiałam, o co Billy'emu chodzi. Jadący na mnie
samochód BYŁ TU WCZEŚNIEJ, a taksówkarz, który w końcu jest doświadczonym
kierowcą, wcale nie zatrzymał się po to, żeby go przepuścić. I to ja wyszłam na samicę
alfa w SUV-ie (tyle tylko, że nie w SUV-ie), która próbowała wyminąć doświadczonego
taksówkarza i wymusić pierwszeństwo na nadjeżdżającym, jakbym miała pod sobą
wściekły pług śnieżny, a za sobą Pierwszą Lokatę w Oksfordzie (zamiast trzeciej z
Bangor).
Postarałam się ułożyć wargi w wyraźne: „Przepraszaaam!", a równocześnie wrzuciłam
wsteczny bieg, ale tamten tylko popatrzył na mnie z tym pełnym zdumienia wyrazem
twarzy, za którym kryje się bezradne pytanie: „Co się dzieje z tym światem?", a którym
sama często szafowałam w wyścigach o miejsce parkingowe pod szkołą.
— No dobra! — rzuciłam raźnie, kiedy już skręciliśmy za róg. — Billy, jakie masz dzisiaj
lekcje? Wuef?
— Mamo.
Spojrzałam na niego. Te same oczy. Ten sam ton, kiedy wychodzi na jaw, że sobie nie
radzę.
— Co? — zapytałam.
— Mówisz tak, bo czujesz, że się wygłupiłaś?
14 WRZEŚNIA 2012, PIĄTEK
Nie dopuść, żebyś przez niego stała się roztrzepana, i nie wariuj
Właśnie nawiązałam kontakt wzrokowy z Motywacyjnie Bohemiastą Sąsiadką, co mnie tak
roztrzepało, że wszystko kompletnie spieprzyłam. Szłam sobie od samochodu, kiedy
zobaczyłam, jak ona wychodzi z domu, mając na sobie: wełnianą czapkę ozdobioną
włochatymi kuleczkami, glany i płaszcz, który był czymś pośrednim między szynelem
niemieckiego ofi cera z czasów II wojny światowej a krynoliną obszytą na dole falbaną.
— Cześć — powiedziała niespodziewanie. — Jestem Rebecca. Ty tu mieszkasz,
prawda, po drugiej stronie ulicy?
— Tak — odparłam uszczęśliwiona, a potem rozpoczęłam natychmiast nerwowy
monolog: — Masz dzieci, które są chyba w tym samym wieku co moje? Ile mają lat? Jaka
ładna czapka!...
Wszystko poszło znakomicie, a na koniec Rebecca powiedziała:
— Cóż, może wpadniesz kiedyś do mnie i umówimy dzieciaki na zabawę... jak myślę o
tym, że teraz trzeba dzieci „umawiać", to mam ochotę się zastrzelić...
— Ha, ha, ha! No, tak — odparłam i udałam, że strzelam sobie w głowę. — Byłoby
super. Cześć! — A potem przeszłam przez ulicę i wspięłam się na swoje schodki, myśląc
sobie: „Super! Może zostaniemy przyjaciółkami i może przedstawię ją Facetowi w
Skórzanej Marynarce, i...
— Czekaj! — zawołała za mną Rebecca.
Odwróciłam się.
— To nie jest przypadkiem twoja córka?
Cholera! Zupełnie zapomniałam o Mabel. Stała zdumiona na chodniku pod domem
Rebekki, sama, porzucona jak pies.
Zastanów się, jak się przy nim czujesz. Gdzieś na tej liście — między „podniecona77 a „przerażona tak, że musisz łykać tabletki na
uspokojenie" — powinno się znaleźć słowo „szczęśliwa"
21.15. Wciąż żadnego SMS -a. Cała ta sprawa z Facetem w Skórzanej Marynarce
powoduje, że mnie mdli z nerwów.
ZASADNICZA REGUŁA RANDKOWANIA NUMER JEDEN
15 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA
Nie pisać SMS-ów po pijanemu
20,15, Jupi! Telefon!
21.00. — Och, witaj, kochanie! — to moja matka, cholera! Zupełnie wytrącona z
równowagi zastanawiam się gorączkowo, czy SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce
dojdzie na mój telefon, mimo że właśnie rozmawiam.
— Bridget? Bridget? Jesteś tam? Postanowiłaś, co z wycieczką?
— Hm, no cóż, myślę, że to może być trochę...
— Chciałabym cię zapewnić, że większość osób ze Świętego Oswalda będzie tam ze
swoimi wnukami. To jest jedyny taki czas w roku, który ludzie naprawdę powinni spędzać
z wnukami. Julie Enderbury i Michael zabierają całą rodzinę na Cape Verde.
— A co z wnukami Uny? — spróbowałam skontrować.
— Teraz jest kolej teściów.
— Racja, racja.
Teściowie. Admirał Darcy i jego żona Elaine są dla Billy'ego i Mabel uroczy, a na
dodatek nadzwyczaj taktownie układają swoje stosunki z nimi, bo zapraszają każde
oddzielnie na odpowiednio przemyślane i krótkie poczęstunki. Nie sądzę jednak, że byliby
w stanie ugościć nas na Gwiazdkę. Jeszcze za życia Marka to my ich zapraszaliśmy do
naszego wielkiego domu w Holland Park, ale świąteczną kolację zawsze przygotowywał
wynajęty kucharz, co nie było — jak twierdził Mark — złośliwym komentarzem pod
adresem mojego gotowania, ale chęcią uwolnienia nas od obowiązków, dzięki czemu w
swobodnej atmosferze mogliśmy cały czas poświęcić sobie. No nie wiem. A czemu niby
moje gotowanie miałoby zakłócić „swobodną atmosferę"? Może jednak chodziło o moje
kompetencje kulinarne?
— Bridget? Jesteś tam? Ja tylko nie chcę, żebyś była sama — mówiła mama. —
Dzwonię, żeby ci przypomnieć, że masz jeszcze trochę czasu na podjęcie ostatecznej
decyzji.
— Świetnie! Coś wymyślimy — odparłam. — Do świąt jeszcze daleko.
I poszła sobie na aqua zumbę. Szkoda, że ojca już nie ma, on potrafiłby jakoś nad
mamą zapanować, on umiał się ze mną śmiać, umiał mnie przytulić. Mam ochotę wypić
całą butelkę wina i skuć się do nieprzytomności.
21.15. Uch, właśnie usłyszałam, że Chloe wróciła z wieczornego wypadu do Camden.
Pozwoliłam jej przespać się u mnie na kanapie, żeby mogła rano zdążyć na tai-chi.
21.30. Skoro ona już tu jest, nie zaszkodzi kieliszeczek wina dla poprawy nastroju.
Alarm! Alarm! Nawet nie bierz butelki do ręki, zanim nie nakleisz na telefonie kartki z napisem: „żadnych SMS-ów" i nie schowasz go
gdzieś wysoko
21.45. Znacznie lepiej. Włączę sobie jakąś muzykę. Może Play the Game Queen.
Gejowski obraz świata zawsze jest OK, zwłaszcza w postaci muzycznej. Mmm. Facet w
Skórzanej Marynarce. Szkoda, że do mnie nie napisał, moglibyśmy się spotkać i mieć
zmysłowe...
22.00. Może jeszcze kieliszeczek.
Alarm! Alarm!
22.05. Kocham Queenow.
22.20. Mmm. Tańczę sobie...
This is your life... don't play hard to get... „To twoje życie... nie napinaj się tak..."
22.20. Czysta prawda. Love runs... pumping through my veeeeiiiins! „Miłość krąży...
pulsuje mi w żyłach!" Kocham Faceta w Skórzanej Marynarce. Wogle nidzie zie nie ruszam
i gniiiję w defetyźmie. A miłoźć jezd jak rzeeeka.
Nie pozwól, by teksty popowych piosenek kierowały twoim zachowaniem, zwłaszcza gdy jesteś pijana
22.21.1 co? Nieee napinać zie? To może ezemesik do nieeego...?
Grrr! No i na tym właśnie polega problem z nowoczesnym światem. W czasach, gdy pisało
się listy na papierze, nawet nie byłabym w stanie znaleźć pióra, kartki, koperty, znaczka
oraz adresu domowego Faceta w Skórzanej Marynarce, nie wspominając już o
zostawieniu dzieci samych i wyjściu na dwór o 23.30 w poszukiwaniu skrzynki pocztowej.
A SMS wymaga tylko kilku muśnięć palcami — jak eksplozja bomby atomowej lub pocisku
rakietowego Exocet.
22.35. Właśnie wcisłam WYŚLIJ. Jezd gites, nieee?
Nie pisz SMS-ów po pijanemu
CIĄG DALSZY R ANDKOWEGO NIEDOŁĘSTWA
16 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA
60 kilo (czuję się napchana).
— Nie! — powiedziała Talitha, siedząc w moim salonie wraz z Tomem i Jude. — Nie
jest „gites".
— Dlaczego? — zapytałam, wpatrując się z grozą w SMS-a, którego napisałam.
<Tak fajnie było w środęe. Spotkajmy się jak najszbcij! >
— Cóż, po pierwsze, byłaś kompletnie pijana — wyjaśniła Jude, odrywając się na
moment od portalu randkowego OkCupid.
— Po drugie, tu jest godzina: jedenasta trzydzieści w nocy — dodał Tom. — Po trzecie,
już mu powiedziałaś, że chcesz się z nim znowu spotkać, i ten SMS nabiera przez to dość
rozpaczliwego charakteru.
— Po czwarte, użyłaś wykrzyknika — ostro podsumowała mnie Jude.
— A to jest nieautentyczne emocjonalnie — wyjaśnił Tom. — Sprawia, że cały tekst
brzmi, jakby pisała go rozemocjonowana, sztucznie wesoła nastolatka, której udało się
namówić kapitan swojej drużyny siatkówki, żeby usiadła przy niej podczas lunchu, i która
próbuje się z nią na siłę zaprzyjaźnić, a równocześnie udaje, że jej nie zależy.
— A on nie odpowiedział — podsumowała Jude.
— Wszystko zniszczyłam?
— Potraktujmy to jako naiwność nowo narodzonego króliczka pośród stada
drapieżnych kojotów — powiedział Tom.
W tym momencie rozległ się sygnał SMS-a.
<Jak twój harmonogram opieki nad dziećmi? Lepiej niż pisownia? Może w sobotę
wieczorem?>
Powiodłam po nich wzrokiem aktywisty działającego przeciw wojnie irackiej, który
właśnie się dowiedział, że nie było żadnej broni masowego rażenia. Potem przez moment
pozwoliłam sobie żeglować na oparach — bynajmniej nie chemicznych — uniesienia.
— Jak twój harmonogram opieki nad dziećmi? — podśpiewywałam, tańcząc wkoło. —
Jest taki TROSKLIWY.
— Próbuje wleźć ci do majtek — zauważyła Jude.
— Nie stój tak — dopingował mnie Tom. — Odpowiedz zaraz!
Zastanawiałam się przez chwilę, po czym odpisałam:
<Sobota wieczór, idealnie, muszę tylko gdzieś zdobyć mocny sznur do związania
dzieci. >
<Ja wolę taśmę izolacyjną> — nadeszła natychmiast odpowiedź.
— Jest zabawny — uznał Tom. — I masz tu aluzję do sadomaso. Miłe.
Popatrzyliśmy po sobie uradowani. Triumf jednego był triumfem wszystkich nas.
— Otwórzmy następną butelkę — zaproponowała Jude w workowatym kombinezonie i
wielkich puszystych skarpetach, ruszając w kierunku lodówki. Po drodze pocałowała mnie
w czubek głowy. — Dobra robota, kochani, dobra robota.
ESKALACJA RANDKOWEGO NIEDOŁĘSTWA
Na pierwszej randce — po prostu zgadzaj się na to, co on mówi
19 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA
60,5 kilo, przybrane kilogramy 0,5, złamane Reguły Randkowania 2.
21.15. Chloe jest zajęta w sobotę wieczorem, a ja zamiast zająć się poszukiwaniem
kogoś innego, tak głęboko pogrążyłam się w obsesyjnych myślach i fantazjach na temat
kolacji i tego, co na siebie włożę i jak on będzie na mnie patrzył, kiedy wystąpię w
granatowej jedwabnej sukni, że nic nie zrobiłam. Grr! SMS od Faceta w Skórzanej
Marynarce.
<Masz ochotę na kino w sobotę? Argo?>
21.17. Na Argo? Na Operację Argo? Film to nie jest PORZĄDNA RANDKA. A poza tym
Operacja Argo to film dla facetów! I nie mogę iść do kina w sukni z granatowego
jedwabiu, bo będę zbyt elegancka. Tak czy siak, Chloe w sobotę jest zajęta, więc...
21.20. Właśnie wysłałam SMS-a: <A co z kolacją? Chciałabym cię bliżej poznać.>
Nie wciągaj w całą sprawę opiekunki do dzieci
21.21. Ja: <Poza tym — problem z opiekunką do dzieci na sobotę. Może dałoby się w
piątek?>
22.00. O Boże, Boże. Facet w Skórzanej Marynarce nie odpisał. Może wyszedł gdzieś? Z
inną kobietą?
23.00. Facet w Skórzanej Marynarce: <W piątek nie mogę. Może w przyszłym tygodniu?
Piątek? Sobota?>
23.05. Odpisałam: <Tak! Sobota!>, a potem się załamałam. On chce czekać jeszcze
tydzień? Jak da radę wytrzymać?
23 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA
21.15. Kompletna rozpacz. Facet w Skórzanej Marynarce nie odezwał się przez cały
weekend. Najwyraźniej przestało mu na mnie zależeć. O ile w ogóle mu zależało.
22.00. Trzeba coś z tym zrobić, na nowo nadać sprawie bieg.
Nie planuj pierwszego seksu
24 WRZEŚNIA 2012, PONIEDZIAŁEK
61,5 kilo, przybrane kilogramy 1, SMS-y od Faceta w Skórzanej Marynarce (zapewne
skutkiem przybrania na wadze, o czym on nic nie może wiedzieć, bo się jeszcze nie
widzieliśmy) 0.
21.15. Facet w Skórzanej Marynarce się nie odzywa. Uważa mnie za zdesperowaną
dziwkę.
25 WRZEŚNIA 2012, WTOREK
61 kilo, SMS-y od Faceta w Skórzanej Marynarce 1 (źle).
11.00. Właśnie odpowiedział.
<Świetnie. Może ENO w Notting Hill. 19.45? Już się cieszę na widok szpilek.>
Nienawidzi mnie.
29 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA
Liczba zmienianych koncepcji stroju na randkę 7, minuty spóźnienia na randkę 25, ilość
pozytywnych myśli w trakcie randki 0, liczba SMS-ów wysłanych do Faceta w Skórzanej
Marynarce 12, liczba SMS-ów otrzymanych od Faceta w Skórzanej Marynarce 2, złamane
Reguły Randkowania 13, pozytywne skutki całej sprawy 0.
Przychodź na czas, pamiętaj, że to znacznie ważniejsze niż strojenie się i malowanie w ostatniej chwili — traktuj to bardziej jak lot
samolotem
19.00. Spędziłam tyle czasu na przebieraniu się, a potem rozbieraniu, że taksówka
odjechała i już nie wróciła, a na ulicy nie byłam w stanie nic złapać. Wysłałam cały szereg
histerycznych SMS-ów, na które uzyskałam tylko jedną odpowiedź: <Tu jest mnóstwo
taksówek.>
20.00. Dotarłam już do Electric Bar. Skończyło się na tym, że wzięłam samochód, ale
spóźniłam się tak bardzo, że zaparkowałam go w strefie parkowania dla mieszkańców i na
pewno dostanę mandat. Faceta w Skórzanej Marynarce nie ma w środku.
Upewnij się, że oboje wiecie, gdzie się umówiliście i o której godzinie
20.10. O cholera! Cholera, cholera! On nie napisał „Electric". Napisał „ENO".
20.15. Jestem walnięta. Właśnie wysłałam mu SMS-a, w którym napisałam, że pomyliłam
miejsca i teraz biegnę do ENO.
Kiedy pojawisz się na umówionym miejscu, bądź świeża i uśmiechaj się niczym bogini światłości i odprężenia
Do ENO dotarłam czterdzieści minut spóźniona, na dodatek natknęłam się na hostessę,
która uznała mnie za obłąkaną i nie chciała wpuścić.
Zdałam sobie sprawę, że nigdzie nie widzę Faceta w Skórzanej Marynarce i że nie
pamiętam jego prawdziwego imienia.
W końcu go zobaczyłam — ku mojemu przerażeniu, przy długim stole, w otoczeniu
jakichś cool osób, jakby wyjętych prosto z reklamy. Musiałam do niego podejść i dotknąć
jego ramienia, żeby zwrócił na mnie uwagę, po czym on chciał mnie wszystkim
przedstawić, ale najwyraźniej również nie pamiętał, jak mam na imię.
Potem próbował wciągnąć mnie w to towarzystwo. Ale nie było dla mnie krzesła, więc
musieliśmy usiąść przy stoliku dla dwojga, ale potem Facet w Skórzanej Marynarce wciąż
patrzył na swoich wyrafinowanych przyjaciół, bez wątpienia myśląc, o ile są zabawniejsi
ode mnie.
Kiedy wychodziliśmy, jeden z jego wyrafinowanych przyjaciół zaprosił nas oboje na
imprezę, na co ja — myśląc: „Nieeeee!" — odpowiedziałam:
— Tak! Dzięki. Z przyjemnością!
Na tym z lekka przerażającym przyjęciu natychmiast straciłam go z oczu. Schował się
w toalecie.
Nie upijaj się i nie odurzaj innymi środkami
Kiedy go znalazłam, palił trawę. Sama ostatni raz paliłam przed piętnastoma laty, a
nawet wtedy były to tylko dwa machy, po których dostałam strasznej paranoi i wydawało
mi się, że wszyscy mnie ignorują, podczas gdy oni próbowali właśnie porozumieć się ze
mną. Niemniej uległam presji środowiskowej przyjaciół Faceta w Skórzanej Marynarce i
wzięłam dwa machy z jointa. Natychmiast się uwaliłam i dostałam paranoi.
Pewnie zorientował się, co się dzieje, ponieważ powiedział:
— Wejdziemy tam? — wskazując gestem jakieś zamknięte drzwi. Nie potrafiąc
wykrztusić słowa, skinęłam głową.
Znaleźliśmy się w jakiejś zapasowej sypialni, zawalonej płaszczami. On zamknął drzwi,
przycisnął mnie do nich i zaczął całować po szyi, wsuwając równocześnie dłoń pod
spódniczkę. Mruczał:
— Mówiłaś, że opiekunka do dzieci zostaje na noc?
Nie potrafiąc wykrztusić słowa, skinęłam głową.
Nie zaczynaj seksu, póki nie jesteś gotowa
Nie tylko byłam upalona, nie tylko trzęsła mną paranoja, ale nie kochałam się od czterech
i pół roku — nietrudno sobie wyobrazić moje przerażenie. A co, gdy zobaczy, jaka jestem
odrażająca bez ubrania? A co, jeśli prześpię się z nim, a on potem nie zadzwoni? A co,
jeśli zapomniałam, jak to się robi?
— Wszystko okej?
Nie znikaj na całe godziny w toalecie, bo inaczej on zacznie cię podejrzewać o problemy z narkotykami lub trawieniem
Skinęłam głową i jakoś wykrztusiłam:
— Muszę iść do kibla.
Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, usiadł na łóżku.
Kiedy wróciłam z łazienki, wciąż siedział na łóżku. Na mój widok wstał, zamknął drzwi i
znowu zaczął mnie całować po szyi oraz wsuwać rękę pod spódniczkę.
— Może pojedziemy do mnie? — zapytał.
Skinęłam głową i zdołałam wykrztusić:
— Ale...
Nie rób mu wody z mózgu
— Słuchaj, jeżeli nie masz ochoty...
— Nie, nie, mam, mam. Ale...
Ty decydujesz, kiedy chcesz uprawiać seks, nie on. Więc zdecyduj i daj mu to jasno do zrozumienia
— Powiedziałaś, że masz załatwioną opiekunkę na całą noc.
Nie naciskaj
— Chodzi o to, że nie spałam z nikim od czterech i pół roku.
— CZTERY I PÓŁ ROKU? Jezu. Nie chcę naciskać.
— Wiem. Chodzi tylko o to, że wreszcie spotkałam kogoś, kto mi się podoba.
— Co??
Nie ujawniaj swoich słabych stron. Poczekaj, aż poznacie się na tyle, żeby mógł zrozumieć
Chodzi mi o to, że spotkałam ciebie, ale z drugiej strony właściwie się jeszcze nie znamy,
a co będzie, jak ci się nie spodobam bez ubrania? A może już nie pamiętam, co trzeba
robić, i jestem wdową, i może mi się zdawać, że jestem niewierna, i zacznę płakać, a
potem będę czekała, aż zadzwoni telefon, a ty nie będziesz dzwonił!
— A co ze mną? Ja również spotkałem kogoś, kto mi się podoba.
Zawsze zachowuj klasę, nigdy nie szalej
Kogo? — spytałam trochę urażona. — Spotkałeś kogoś w ciągu tych ostatnich dwóch
tygodni? Kim ona jest? Jak mogłeś?
— Mówię o tobie. Posłuchaj. Spróbuj pomyśleć o tym z punktu widzenia faceta. Czy
ona chce, żebym zadzwonił? Czy chce się ze mną przespać?
— Wiem, wiem, chcę...
— Dobrze, no, więc... — Znowu zaczął mnie całować. I spróbował zaciągnąć na łóżko,
ale skończyło się jakoś tak niezgrabnie, że usiadłam mu na kolanach.
Nie przypieraj go do muru
— Ale przecież... — wybuchłam znowu — jeżeli mamy się kochać, musisz mi obiecać, że
do mnie zadzwonisz i że zobaczymy się znowu... a może od razu moglibyśmy się umówić
na następną randkę? Żebym się nie musiała tym denerwować!
— Posłuchaj. — Przysięgam, że przez chwilę znów nie mógł sobie przypomnieć, jak
mam na imię. — Jesteś wspaniałą kobietą. Wydaje mi się jednak, że jeszcze nie jesteś na
to gotowa. Nie chcę, żebyś przeze mnie dostawała szału. Pozwól, że cię wsadzę do
taksówki... i tak. Tak. Zadzwonię.
— Okej — odpowiedziałam żałośnie, a potem poszłam za nim, w milczeniu kiwając
głową i nie mogąc wykrztusić słowa, kiedy on się ze mną żegnał. Wsadził mnie do
taksówki. Kiedy odjeżdżała, odwróciłam się, żeby mu pomachać, i zobaczyłam, jak wraca
na imprezę.
Postaraj się o przyjemne wspomnienia
Przelotnie przejrzałam się w lusterku taksówki. Włosy w nieładzie, na dodatek te same
oczy Alice Coopera z rozmazanym tuszem i ten sam obłąkany wyraz twarzy co wówczas,
gdy mu uciekłam z Fortecy.
23.20. Skończyło się na tym, że cicho zakradłam się do domu i Chloe nigdy się nie
dowiedziała, jaką katastrofą zakończyła się moja randka.
30 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA
60 kilo, przespane minuty 0, kilogramy zrzucone skutkiem stresu i nieszczęścia 1, koszt
mandatu za niewłaściwe parkowanie i odholowanie samochodu 245 funtów.
5.00. Nie zmrużyłam oka przez całą noc. Jestem straszną nieudacznicą, odrażającą, starą
i do niczego z mężczyznami.
8.00. Właśnie próbowałam się wyślizgnąć z domu, żeby zabrać samochód, zanim mi go
odholują, ale natknęłam się na Mabel, Billy'ego i Chloe, którzy w tej samej chwili
wychodzili z kuchni, udając się do parku.
— Mamo — zaczął Billy. — Myślałem, że ma cię nie być całą noc.
— Nie poszło dobrze, co? — zatroskała się Chloe, ale żadne uczucia nie odbiły się na
jej świeżutkiej i idealnej twarzy.
Samochód został już dawno odholowany i musiałam go odebrać z jakiegoś okropnego
wykopu między A40 a główną trasą kolejową do Kornwalii i, żeby go odzyskać, zapłaciłam
więcej, niż wynosi tygodniówka Chloe. Jest mi strasznie smutno z tego powodu, że jak już
spotkałam kogoś, kto mi się spodobał, to musiałam wszystko spieprzyć. Nigdy już sobie
nikogo nie znajdę. Nie tylko działam alergicznie na mężczyzn, ale jestem również
niedołęgą. Może jednak przyśle SMS-a. Albo zadzwoni.
5 PAŹDZIERNIKA 2012, PIĄTEK
60,5 kilo, liczba telefonów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, liczba SMS-ów od Faceta
w Skórzanej Marynarce 0.
9.15. Nie zadzwonił.
8 PAŹDZIERNIKA 2012, PONIEDZIAŁEK
59 kilo (zmarnowana, stara), liczba telefonów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, liczba
SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0.
7.00. Wciąż nie dzwoni. Muszę wziąć się do pracy i na poważnie ruszyć ze scenariuszem.
9 PAŹDZIERNIKA 2012, WTOREK
Liczba SMS -ów do Faceta w Skórzanej Marynarce 1, liczba SMS -ów od Faceta w
Skórzanej Marynarce 0, liczba napisanych słów scenariusza 0, liczba złamanych Reguł
Randkowania 2.
Wciąż nie dzwoni.
Jeżeli oddala się od ciebie, nie goń. Czekaj na luzie
23.00. Może napiszę SMS -a do Faceta w Skórzanej Marynarce?
Bądź sobą
r
2.30. Ja: <Hej. Dzięki za wspaniałą imprezę zeszłej soboty. Świetnie się bawiłam!>
10 PAŹDZIERNIKA 2012, ŚRODA
Liczba SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0.
Żadnej odpowiedzi.
19 PAŹDZIERNIKA 2012, PIĄTEK
Liczba SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 1, liczba rokujących jakiekolwiek
nadzieje SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, liczba napisanych słów scenariusza
0.
10.00. Facet w Skórzanej Marynarce: <Hej, nie przejmuj się. Wszyscy to
przerabialiśmy. >
27 PAŹDZIERNIKA 2012, SOBOTA
Żadnych wieści od Faceta w Skórzanej Marynarce.
28 PAŹDZIERNIKA 2012, NIEDZIELA
Nie wysyłaj SMS-ów o najdziwniejszych porach dnia i nocy, żeby to nie przypominało nękania
5.30. Może tak SMS do Faceta w Skórzanej Marynarce?
<Jak leci?>
Wyobrażałam sobie, że to nasze dusze wyciągają do siebie ramiona ponad dymiącymi
ruinami katastrofy, która przypadkowo stała się naszym udziałem, że jesteśmy niczym
para prostaczków związanych ze sobą nierozerwalnymi więzami: Adam Leonarda da Vinci
i jego ręka — na tym obrazie! — muskająca czubki palców Boga.
2 LISTOPADA 2012, PIĄTEK
Ilość możliwości, że kiedykolwiek cokolwiek połączy mnie z męską rasą 0.
11.30. SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce.
F
<Swietnie, chociaż jestem trochę zajęty — jutro wylatuję do Zurychu i zostanę tam
jakiś czas. Wesołych świąt.>
I tak to się skończyło.
— Powinnaś się z tego śmiać — pocieszała mnie Talitha.
— Przecież nie może być tak, żeby twoje poczucie własnej wartości zależało od
jakiegoś faceta. Albo twoja seksualność. Albo co tam.
Niemniej trzeba coś z tym zrobić.
DOGŁĘBNE STUDIA NAD RANDKAMI
Noc w noc, kiedy dzieciaki już spały, studiowałam pilnie — jakbym uczęszczała na kursy
jakiegoś uniwersytetu otwartego — jak należy umawiać się z mężczyznami. Dzieci chyba
czuły, że pochłonął mnie jakiś wielki projekt, ponieważ traktowały mnie z należytym
szacunkiem. Na przykład Mabel, wpadając ze Spaliną w ramionach do mojej sypialni po
nocy i skarżąc się na złe sny, szeptała cicho:
— Przeplaszam, mamusiu, ale wielka mlówka siedzi mi w uchu — równocześnie
spoglądając spod grzywy splątanych włosów na stosy grubych tomów na łóżku.
Oczywiście, równolegle nie zrezygnowałam z Twittera i dorobiłam się oszałamiającej
liczby 437 śledzących mnie osób.
Bibliografia:
Zaczęłam od skatalogowania mojego archiwum — na pierwszy ogień poszła klasyka z
czasów, gdy miałam trzydzieści lat.
* Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus
* Jak znaleźć miłość, której pragniesz
* Pozwól, aby miłość cię odnalazła
* Czego pragną mężczyźni
* Czego mężczyźni potajemnie pragną
* Czego naprawdę pragną mężczyźni
* Czego rzeczywiście pragną mężczyźni
* Jak myślą mężczyźni
* O czym myśli mężczyzna, gdy nie myśli o seksie
Ale czegoś mi w tym było mało. Weszłam na Amazon i tam znalazłam siedemdziesiąt
pięć stron poradników randkowania, z których mogłam sobie wybierać.
* Pułapka na singla: Przewodnik w dwóch krokach, jak jej uniknąć i odnaleźć
trwałe uczucie
* Trzy najskuteczniejsze profile z portali randkowych
* Jak mieć czterokrotnie więcej randek
* Trzeba wszystkich pięciu: Poradnik dla matki singielki, która szuka tego jedynego
* Jak sprawić, żeby cię błagał, abyś go chciała, w sześciu prostych krokach
* 100% miłości: 7 naukowych kroków, dzięki którym znajdziesz prawdziwą miłość
swego życia
* Miłość bez strachu: 8 prostych reguł, które zmienią twoje randki, seks i związki
* Prawa miłości: 9 głównych zasad trwałego i pełnego miłości związku
* 10 lekcji randkowania według Seksu w wielkim mieście
* Jak się okazać interesującą: 12 najlepszych tematów do rozmowy na randce i w
podrywie
* 20 reguł randkowania przez Internet
* Reguły alarmowe: 50 reguł, dzięki którym będziesz wiedziała, czy go zatrzymać,
pocałować, czy powiedzieć mu „do widzenia"
* 99 reguł randkowania przez Internet
* Nowe reguły: Co wypada i czego nie wypada robić na randkach cyfrowego
pokolenia (ci sami autorzy, którzy napisali oryginalne Reguły)
* Stare reguły randkowania (inni autorzy niż w przypadku oryginalnych Reguł)
* Niepisane reguły
* Niewypowiedziane reguły
* Duchowe reguły na randki, w związku i w seksie
* Zmiana reguł
* Randka, bzykanie i miłość: Któż mógł wiedzieć, że są tu jakieś reguły
* Antyreguły: Już go zdobyłaś, jak się go teraz pozbędziesz
* Trzydziestodniowy odwyk od randek
* Zen i sztuka zakochiwania się
* Sekrety gejszy
* Dlaczego mężczyźni kochają najgorsze suki
* Jesteś zniewalająca
* Jemu po prostu aż tak na tobie nie zależy
* Strategia
* Automatyczna druga randka: wszystko, co należy zrobić i powiedzieć na
pierwszej randce, żeby druga była gwarantowana
* Idąc na trzecią randkę
* Randka z dziewczyną marzeń: Trzecia randka i dalej
* Czwarta randka po piątej i seks
* A teraz co? Za barierą piątej randki
* Kolizja Marsa i Wenus
* „Sztuka wojny" dla umawiających się na randki
* Poradnik radzenia sobie w najgorszych sytuacjach: Randki
* Randka z martwym
* Samobójstwo z miłości
* Randka: To nie takie trudne
Na pierwszy rzut oka można dostać od tego pomieszania, ale tak naprawdę wszystko
jest dość proste! Mistrzowie randek zgadzają się ze sobą częściej niż sobie przeczą. Pilnie
studiowałam, zaznaczając odpowiednie miejsca w książkach, robiąc notatki i wyłapując
rzeczy wspólne — jakbym uprawiała komparatystykę wielkich religii i filozoficznych tez,
żeby w końcu wydobyć z nich twardy rdzeń zasadniczych reguł:
Reguły Randkowania
* Nie pisać SMS-ów po pijanemu.
* Zawsze mieć klasę, nigdy nie szaleć.
* Nie spóźniać się.
* Prowadzić autentyczne rozmowy.
* Nie chodzić w nieodpowiednie miejsca.
* Nie zbijać go z tropu. Mówić i zachowywać się racjonalnie, spójnie i
konsekwentnie.
* Nie pogrążać się w obsesjach i fantazjach.
* Nie pogrążać się w obsesjach i fantazjach podczas prowadzenia samochodu.
* Reagować na to, co się faktycznie dzieje, a nie na swoje urojenia.
* Na pierwszej randce zgadzać się na jego propozycje (pod warunkiem że nie będą
to ludowe tańce obrzędowe związane z kultem urodzaju, walki psów, otwarte
propozycje seksualne itp.).
* Upewnić się, że czuję się z nim dobrze.
* Próbować zachować choć odrobinę obiektywizmu.
* Kiedy przychodzi, powitajmy, gdy odchodzi, pozwólmy odejść.
* Nie upalać się i nie skuwać do nieprzytomności.
* Być uśmiechniętą boginią światłości.
* Pozwolić, żeby rzeczy rozwijały się swoim rytmem, niczym płatki kwiatu, np.
zdjęta paniką i brakiem poczucia pewności siebie nie umawiać się na trzecią
randkę w trakcie seksu podczas drugiej.
* Ubierać się w seksowne, ale wygodne rzeczy.
* Przez cały czas zachować spokój, pewność siebie i jasność myśli — można to
osiągnąć dzięki medytacji, hipnoterapii, psychoterapii, środkom anty psychotycznym
itd.
* Nie miotać się, tylko wykonywać zmysłowe gesty, jak na przykład wodzenie
palcami po nóżce kieliszka do wina.
* Nie umawiać się w sprawie pierwszego seksu.
* Nie przypierać go do muru.
* Nigdy nie wspominać o następujących sprawach: byli faceci, otyłość, brak
poczucia bezpieczeństwa, problemy, kłopoty, pieniądze, cellulit, botoks, liposukcja,
peeling/ laser/mikrodermabrazja twarzy itd., bielizna wyszczuplająca, możliwość
uzyskania pozwoleń na parkowanie dla małżeństw, plany posadzenia gości na
weselu, opiekunki do dzieci, małżeństwo/religia (chyba że właśnie się okazało, że
on jest poligamicznym mormonem, w takim wypadku należy upić się w trupa i
jednym histerycznym tchem wyrzucić z siebie wszystko, co wyżej napisane, a
potem przeprosić, poskarżyć się na swoją otyłość i wymówić koniecznością
zluzowania opiekunki do dzieci).
* Tworzyć piękne wspomnienia.
* Nie pisać SMS-ów po pijanemu.
Rzecz jasna, cały ten bezmierny korpus wiedzy był czystą teorią — jakby siedzący w
wieży z kości słoniowej filozof (tak na marginesie, chodzi o prawdziwą wieżę z kości
słoniowej, a nie IvoryTowers.net, które jest zwykłą stroną internetową dla randkowiczów
i tylko przypadkiem nosi po angielsku tę samą nazwę) snuł swe teorie na temat tego, jak
życie powinno wyglądać, zamiast po prostu żyć.
Jedynym materiałem empirycznym, jakim dysponowałam, były moje doświadczenia z
Facetem w Skórzanej Marynarce. W świetle świeżo zdobytej wiedzy i wynikającego z niej
zrozumienia, udało mi się przeanalizować wszystkie błędy, jakie popełniłam w jego
przypadku, dzięki czemu byłam w stanie ukoić szalejące we mnie poczucie nieudolności,
obrzydzenia do samej siebie, klęski i bycia niekochaną i odnaleźć nadzieję na to, że
nawet jeśli wszystko już stracone — o ile w ogóle kiedykolwiek zostało zdobyte — z
Facetem w Skórzanej Marynarce, to być może nie dotyczy to pozostałych przedstawicieli
rasy męskiej na tej ziemi.
Ale w większości tych książek był zazwyczaj jeszcze jeden rozdział, dotyczący ZASAD
ZNALEZIENIA PART- NERA NA RANDKĘ — a u mnie ta rubryka była pusta.
NURZANIE SIĘ
26 LISTOPADA 2012, PONIEDZIAŁEK
60 kilo, liczba fanów na Twitterze będących pod wrażeniem mojego oczytania w
poradnikach randkowych 468, ilość romantycznych perspektyw 0.
12.30. Przed chwilą wróciłam z Oxford Street. Wszystko jest jakby przytłumione lawiną
świateł, błyszczących ozdóbek, romantycznych aranżacji na wystawach, scen rodzajowych
i w kółko puszczanych kolęd, co wzbudza w człowieku paniczny lęk, że święta Bożego
Narodzenia jakimś sposobem przyspieszyły i już nadeszły — a ja nie zdążyłam kupić
indyka. Co robić? Czuję się zupełnie niegotowa na zbliżający się wielkimi krokami
egzamin z histerycznej empatii, na konieczność wywiązania się nie tylko ze zwykłych
obowiązków, ale i dodatkowych, równie ciężkich, a związanych z wyprawianiem świąt. A
najgorsza jest cała ta oprawa: wpychanie do gardeł obrazów idealnej rodziny nuklearnej,
scenki domowe przy kominku, tragiczne emocje, beznadziejne wspomnienia minionych
świąt i perspektywa przebierania się za Świętego Mikołaja i...
13.00. Dom wydaje się ciemny, opuszczony i żałosny. Jak niby mam pisać scenariusz,
kiedy tak się czuję?
13.05. Już mi trochę lepiej, wszystko pewnie przez te okulary korekcyjne, które znowu
włożyłam. Ale dalej nie wyobrażam sobie kupowania choinki, wyciągania wszystkich tych
ozdób, które razem z Markiem kupowaliśmy... przynajmniej jest jakaś alternatywa... jest
ta wycieczka statkiem ze Świętego Oswalda...
13.20. O Boże, Boże. Co ja mam zrobić? W ciągu mniej niż czterech tygodni muszę dać
znać mamie, co zdecydowałam. Dzieci mi się potopią na tych morzach, poza tym cała
sprawa to czyste szaleństwo, ale jeśli nie popłyniemy, będę sama z dzieciakami, i
wszystko będzie spoczywać na moich barkach, i jestem taka samotna. Samooootna!
2 GRUDNIA 2012, NIEDZIELA
21.15. Przed chwilą zadzwoniłam do Jude i roztoczyłam przed nią wizję mojego
emocjonalnego załamania.
— Najlepiej wejdź do Internetu.
21.30. Zarejestrowałam się na bezpłatny okres próbny na SingleParentMix.com, portalu
randkowym dla samotnych rodziców. Skorzystałam z rady Jude, żeby skłamać trochę na
temat wieku, ponieważ kto w ogóle ogląda profile osób po pięćdziesiątce? Chociaż muszę
uważać, żeby nie podzielić się z Talithą takimi spostrzeżeniami. Nie wkleiłam zdjęcia, nie
podałam szczegółów na swoim profilu, czy co tam.
21.45. O, właśnie dostałam wiadomość! Wiadomość! Już! Więc jednak gdzieś tam są
prawdziwi ludzie i...
Och. Jest od czterdziestodziewięcioletniego mężczyzny o nicku „5razywnocy".
No cóż, czemu nie... to jest...
Właśnie otworzyłam wiadomość: <Cześć, sexy! lol :)>
Przed chwilą weszłam na jego profil i obejrzałam zdjęcia. Gruby, mocno wytatuowany
facet w czarnej, lateksowej sukience i blond peruce.
Mark, pomocy. Mark, błagam.
21.50. No dalej, weź się w garść. Trzeba Kurwa Walczyć. Muszę tylko jakoś... muszę
jakoś przez to przejść. NIE WOLNO mi myśleć: „Gdyby tylko Mark tu był". Muszę przestać
wspominać, jak spał, otaczając mnie ramieniem, jak mnie chronił, przestać wracać
pamięcią do fizycznej bliskości, woni pach, krzywizn mięśni, zarostu na podbródku.
Zapomnieć, jak przez telefon rozmawiał o pracy, a potem wchodził w rolę człowieka
zajętego i poważnego, jak spoglądał na mnie w trakcie rozmowy tymi swoimi piwnymi
oczyma, w których igrały te ogniki, ale które równocześnie były takie wrażliwe. Albo jak
Billy mówił: „Ułożymy puzzle?" a potem razem z Markiem spędzali godziny nad jakimiś
niemożliwie skomplikowanymi układankami, bo obaj były tacy bystrzy... Przecież tak nie
może być, żeby te wszystkie słodkie chwile z dziećmi już na zawsze skażone były
smutkiem. Jak Spalina została wybrana do roli Dzieciątka Jezus w pierwszych jasełkach
Mabel (sama Mabel była tam kurą). Jak Billy wystąpił na pierwszym koncercie kolęd dla
dorosłych. Jak Billy i Mabel kupili mi ekspres Nespresso do kawy (przy pomocy Chloe), bo
chciałam dostać taką „niespodziankę" na święta, przy czym Mabel co wieczór opowiadała
mi o tym szeptem. Nie będzie już takich świąt. Nie będzie następnego takiego roku jak
ten. Nie dam rady dalej tak tego ciągnąć.
22.00. Przed chwilą zadzwoniłam do Toma.
— Bridget, musisz odbyć tę żałobę. Dotąd tego nie zrobiłaś. Napisz list do Marka. I
TAM nurzaj się w smutku.
NU-RZAJ SIĘ!
22.15. Właśnie weszłam na górę. Billy i Mabel spali przytuleni do siebie na górnym łóżku.
Wgramoliłam się po drabince i położyłam z nimi, a Billy obudził się i powiedział:
— Mama?
— Tak — odszepnęłam.
— Gdzie tata? — Aż mnie coś skręciło w środku z żalu nad nim i przytuliłam go do
siebie, przerażona. Skąd akurat dzisiaj w nocy takie emocje?
— Nie wiem, gdzie jest — zaczęłam. — Ale...
Billy już i tak zasnął. Zostałam z nimi, na górnym łóżku, w ciasnocie, mocno je do
siebie przytulając.
23.00. Teraz ze łzami w oczach siedzę na podłodze, a wokół leżą porozrzucane wycinki i
zdjęcia. Nie obchodzi mnie, co mówi mama, właśnie, że się będę w tym nurzać i zatapiać.
23.15. Otworzyłam pudełko z wycinkami z gazet, wzięłam do ręki pierwszy lepszy.
Mark Darcy, brytyjski adwokat specjalizujący się w prawach człowieka, zginął w
Darfurze, regionie Sudanu, kiedy pod opancerzonym pojazdem, którym jechał,
eksplodowała mina lądowa. Reuter donosi, że Darcy, cieszący się międzynarodową
sławą autorytet w dziedzinie transgranicznych sporów sądowych i rozwiązywania
kwestii spornych, oraz Anton Daviniere, przedstawiciel Szwajcarii w Radzie Praw
Człowieka ONZ, ponieśli śmierć na miejscu.
Mark Darcy był jednym z czołowych prawników na międzynarodowej arenie procesów
odszkodowawczych, postacią aktywną w rozwiązywaniu kryzysów międzynarodowych i
specjalistą od kwestii związanych z przejściowymi systemami wymiaru
sprawiedliwości. Regularnie uczestniczył w pracach międzynarodowych instytucji,
rządów, doradzał działaczom opozycji i postaciom publicznym. Znany był jako gorliwy
zwolennik Amnesty International. Podjęte przez niego tuż przed tragiczną śmiercią
działania doprowadziły do uwolnienia brytyjskich działaczy charytatywnych, lana
Thompsona i Stevena Younga, których przez siedem miesięcy przetrzymywali w
Sudanie zwolennicy rebelianckiego rządu i których egzekucji świat oczekiwał w każdej
chwili.
Liczne kondolencje napływają od przywódców państw, agencji pomocy
międzynarodowej i osób prywatnych.
Mark Darcy zostawił po sobie wdowę Bridget, dwuletniego syna Williama i
trzymiesięczną córkę Mabel.
23.45. Łkam niepowstrzymanie, pudełko, wycinki i zdjęcia leżą wokół mnie na podłodze.
Tonę w nich.
Drogi Marku!
Tak bardzo za Tobą tęsknię. Tak bardzo Cię kocham.
Brzmi to jak banał. Jeden z tych banałów, których pełne są listy do wdów: „Najszczersze kondolencje z powodu straty". A jednak kiedy ludzie pisali do mnie po Twojej śmierci, wdzięczna byłam za każde słowo, nawet jeśli tak naprawdę nie wiedzieli, co mi powiedzieć, i używali grzecznościowych formułek. Ale chcę Ci powiedzieć jedno, Mark: nie radzę sobie bez Ciebie. Naprawdę, naprawdę nie daję rady. Wiem. Mam dzieci, przyjaciół i piszę „Liście w jego włosach", ale bez Ciebie czuję się taka samotna. Nie ma mnie kto pocieszyć, nie ma mi kto doradzić... nie ma nic z tych rzeczy, które obiecywaliśmy sobie na ślubie. I nie ma mnie kto przytulić. I powiedzieć, co mam robić, kiedy ogarnia mnie ten zamęt. Powiedzieć, co mam robić, kiedy czuję się beznadziejnie. Nie ma mi kto zapiąć zamka... o Boże, jak to było, kiedy pierwszy raz mnie pocałowałeś i ja powiedziałam: „Grzeczni chłopcy tak nie całują" a Ty odparłeś: „A właśnie, że, kurwa, tak". Tak za Tobą, kurwa, tęsknię i tak bym chciała, żebyś mnie zerżnął.
I żałuję, że nasze życie... Nie mogę znieść myśli, że nie zobaczysz, jak dzieci rosną.
ALE MUSZĘ JAKOŚ TO DALEJ CIĄGNĄĆ I COŚ Z TEGO MIEĆ. Życie nikomu nie układa się po jego myśli, a ja i tak mogę mówić o szczęściu, bo mam Billy'ego i Mabel, a Ty zadbałeś, żeby nam nic nie brakowało, zatroszczyłeś się o dom i wszystko. Wiem, że musiałeś jechać do tego Sudanu, wiem, jak bardzo starałeś się wyciągnąć tych zakładników, wiem, że zrobiłeś wszystko,
żeby jak najmniej ryzykować. Wiem, żebyś tam nie pojechał, gdybyś uznał, że ryzyko jest za duże. To nie była Twoja wina.
Po prostu żałuję, że nie dane nam było razem przeżyć reszty życia, że nie będziemy dzielić już jego drobnych radości. Jak Billy ma się nauczyć być mężczyzną bez ojca? A Mabel? Nie mają taty. Nie poznali Cię. I moglibyśmy spokojnie spędzić Gwiazdkę w domu, gdyby tylko... muszę przestać. I już nigdy nie używać słów: „gdyby tylko", „jeśli tylko" i „powinno być".
Przepraszam, że jestem taką beznadziejną matką. Wybacz mi, proszę. Przepraszam, że spędziłam cztery tygodnie na czytaniu książek o randkowaniu i że stworzyłam fałszywą cybernetyczną wersję samej siebie, żeby złapał się na nią facet w lateksowej miniówie, i że denerwuję się wszystkim, zamiast tylko tym, że Ciebie nie ma. Kocham Cię.
Całuję Bridget xxxx
23.46. Przed chwilą usłyszałam jakiś łomot. Któreś dziecko wypadło z łóżka.
Północ. Mabel wyszła z dolnego łóżka i teraz stała przy oknie. Wlewające się z dworu
światło kreśliło na jego tle jej sylwetkę w piżamce. Podeszłam i uklękłam obok.
— Ten księżyc — powiedziała. Popatrzyła na mnie i z całą powagą wyznała: — On
mnie śledzi.
Księżyc w pełni wisiał nad naszym małym ogródkiem. Zaczęłam już mówić:
— Cóż, z księżycem jest tak, Mabel, że...
— I tam jest sowa — przerwała mi.
Spojrzałam w stronę, w którą wskazywała palcem. Na ogrodowym murze siedziała
płomykówka, biała w księżycowej poświacie, i patrzyła na nas niemrugającymi oczami.
Nigdy w życiu na oczy nie widziałam sowy. Myślałam, że wyginęły i teraz żyją tylko na wsi
i w zoo.
— Zasłoń okno — powiedziała Mabel i od razu sięgnęła rączką, władczym i
praktycznym gestem. — Ty się nie bój. One nas pilnują.
Wspięła się na górne łóżko.
— Opowiedz mi Malutką Księżniczkę.
Wciąż lekko wyprowadzona z równowagi widokiem sowy, wzięłam ją za rękę i
powiedziałam bajkę na dobranoc, którą Mark wymyślił, gdy Mabel się urodziła.
— Bo Malutka Księżniczka jest nie tylko słodziutka, ale też piękna, delikatna, dobra i
cudowna. A gdziekolwiek pójdzie i cokolwiek zrobi, mama i tata zawsze będą ją kochali.
Bo jest taka śliczna i ma na imię...
— ...Mabel! — dokończyła moja córka.
— I jeszcze o myślach... — odezwał się Billy zaspanym głosem.
W uszach brzmiał mi głos Marka, kiedy szeptałam:
— Wszystkie myśli się chowają. Jak ptaki do swoich gniazd i króliki do swoich norek.
Dzisiaj myśli już nie potrzebują Billy'ego i Mabel. Świat będzie się kręcił bez nich. I księżyc
będzie świecił bez nich. Bo Billy i Mabel muszą się wyspać i odpocząć. Bo Billy i Mabel
muszą tylko...
Oboje już spali. Odsunęłam zasłonę, żeby sprawdzić, czy ta sowa rzeczywiście tam
jest. Wciąż była, gapiła się na mnie niemrugającymi oczami. Długo tak patrzyłyśmy na
siebie, a potem zasłoniłam okno.
GWIAZDKA
7 GRUDNIA 2012, PIĄTEK
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 602 (przekroczyłam barierę 600), liczba
napisanych słów scenariusza 15 (już lepiej, choć same bzdury), liczba zaproszeń na
święta (na początek dnia) 1, liczba zaproszeń na święta (z końcem dnia) 10, ilość
pomysłów względem tego, co zrobić z nieoczekiwaną lawiną zaproszeń w większości
zupełnie niestosownych dla małych dzieci 0.
9.15. No dobra. Postanowienia świąteczne:
Rzeczy, które będę robić:
* Zamiast się smucić i myśleć, jak sobie urządzić życie przy pomocy mężczyzn,
będę myślała o dzieciach i świętach.
* Urządzę najbardziej świąteczne święta, czyniąc z nich nowy początek.
* Sprawię, że wszyscy poczują się świątecznie i będą mieli piękną Gwiazdkę.
* Nie będę się bała perspektywy świątecznych i radosnych świąt.
* Postaram się podejść do świąt bardziej po buddyjsku. Choć jest to przecież z
samej swej istoty święto chrześcijańskie, a nie buddyjskie.
Rzeczy, których nie będę robić:
* Nie zamówię, jako rzekomy „Gwiazdor", sterty plastikowych gówien z Amazonu,
których zresztą w ogóle nie można otworzyć, ponieważ te tak zwane „Plastipaks"
składają się z dwunastu kawałków drutu przymocowanych do kartonowych
podkładek. Zamiast tego zaproponuję Billy'emu i Mabel, żeby każde z nich wybrało
sobie coś od „Gwiazdora", coś, co naprawdę chcieliby mieć. Może coś z drewna.r
* Nie popłynę na wycieczkę statkiem ze Świętym Oswaldem, zamiast tego zrobię
wszystko, żeby mieć świąteczne święta.
15.15. Tak jest! Akcja bezpośrednia! Wysłałam maile chyba do wszystkich znajomych —
do Magdy, Talithy, Toma, Jude, rodziców Marka, jak też paru matek znanych mi ze szkoły
dzieci — z pytaniem: „Co robicie w święta?"
16.30. Przed chwilą wróciłam z wyścigu o miejsca parkingowe pod szkołą. Właśnie
zabierałam się do matczynych obowiązków, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Przyszła
moja sąsiadka, Rebecca. Miała na sobie spodnie w szkocką kratę, głęboko wycięty
plisowany top, gruby skórzany pasek z ogniwami i ćwiekami, a we włosach drozda
siedzącego na gnieździe, którego widziałam wcześniej na gwiazdkowej wystawie w
witrynie Graham and Green.
— Cześć. Macie ochotę wpaść do nas?
Zdjął nas szał radości! W końcu! W niespełna kilka chwil już zbiegaliśmy na dół, do
kuchni Rebekki jakby żywcem wyjętej z Downton Abbey: ciemne deski na podłodze, sufit
z belkowaniem, stara drewniana szkolna ławka, zdjęcia, kapelusze, obrazy, ogromny
niedźwiedź i obdrapane drzwi balkonowe, za którymi krył się tajemny świat ceglanych
chodników, wysokiej polnej trawy, krowa naturalnych rozmiarów z koroną na głowie i
laminowana tabliczka z hotelu z napisem „Wolne pokoje", a na gałęziach drzew —
kandelabry.
Naprawdę udał nam się wieczór. Siedziałyśmy za kuchennym stołem, popijając wino i
wpychając dzieciakom pizzę — dziewczynki wystroiły kota Rebekki w szaliki i sukienki
lalek, a chłopcy dostawali napadów szału, gdy im kazałyśmy odstawić xboxa.
— Czy to normalne tak się bać swojego syna, żeby nie być w stanie mu powiedzieć,
aby „odstawił" xboxa? — zapytała Rebecca, ogarniając spojrzeniem chłopców. — Och, w
dupę z tym. ODSTAWCIE NATYCHMIAST TEGO CHOLERNEGO XBOXA!
Nie ma nic milszego na świecie niż przyjaciółka, która uważa swoje dzieci za gorzej
wychowane.
Wyłuszczyłam jej swoją teorię w kwestii ideału rodzicielstwa opartą na wizji
wielopokoleniowej włoskiej rodziny, która jada obiady pod drzewem, w otoczeniu
bawiących się dzieci. Rebecca dolała nam obu wina i wyłuszczyła swoją teorię w kwestii
rodzicielstwa, która sprowadzała się do tego, że należy być dla nich najgorszą, jak to
tylko możliwe, aby w końcu zbuntowały się i skończyły jak Saffron z Absolutnie
fantastyczne. Snułyśmy też plany o tym, jak będziemy się spotykać na „spontanicznych
kolacjach w kuchni", i opowiadałyśmy sobie o wakacjach, na które nigdy nie pojedziemy,
o pływaniu promem między greckimi wyspami z biletami w rodzaju tych na przejazdy
koleją InterRail, tyle tylko, że wyłącznie na promy i że nic nie weźmiemy ze sobą —
odnosiło się to też do dzieciaków — prócz szczoteczek do zębów, kostiumów kąpielowych
i powłóczystych pareo.
Kiedy wychodziliśmy koło dziewiątej, Rebecca zapytała:
— Co robicie w święta?
— Nic.
— Dobra, przyjdźcie do nas!
— Z przyjemnością! — odparłam, zupełnie oszołomiona.
22.00. Grrr! Właśnie sprawdziłam maila. Wywołałam straszną lawinę poczucia winy
wśród przyjaciół i znajomych, której skutkiem było to, że od całkowitego braku
świątecznych planów przeszliśmy do niemożliwego do wcielenia w życie wachlarza ofert.
Tak więc obecnie mamy do wyboru, co następuje:
Z Tomem: Bierzemy dzieci na Gwiazdkową Paradę Drag Queen w Berlinie.
Z Jude: Bierzemy dzieci do małego domku jej matki w dzikiej części Nottingham, skąd
ta matka nie chce się wyprowadzić (nie pytajcie dlaczego), a potem jedziemy na północ
Szkocji na polowanie na gęsi z ojcem Jude (właśnie tak) i jego przyjaciółmi.
Z Talithą: Bierzemy dzieci na, jak to określiła, „luksusową wódkę podczas rejsu
jachtem po Morzu Czarnym w nieokreślonym towarzystwie podejrzanych Rosjan
zajmujących się praniem brudnych pieniędzy".
Z admirałem Darcym i Elaine: Zmusiwszy ich do odwołania Gwiazdki na Barbados,
wpuszczamy moje dzieci w ich kolekcję ceramiki i robimy kipisz w ich nieskazitelnym
neobarokowym domu w Grafton Underwood w poszukiwaniu gniazdka do Internetu.
Z Danielem: Towarzyszymy mu podczas romantycznego weekendu w sypialni w
bliżej nieokreślonym europejskim mieście z kimś, komu na imię Helgada.
r
Z mamą Jeremiaha, czyli kolegi Billy'ego: Świętujemy Chanukę w Golders Green
w towarzystwie taty Jeremiaha, jego babci, czterech ciotek, siedemnastu kuzynów oraz
rabina, choć większość czasu będziemy musieli spędzić sami, gdyż oni będą w synagodze.
Z mamą Cosmaty: Będziemy się przyglądać, jak jej najstarsze dziecko statystuje w
inscenizacji Pierścienia Nibelungów w Berlinie.
Z mamą i liną: Nic nowego, na rejsie dla pięćdziesięciolatków organizowanym przez
/ ■
Świętego Oswalda.
Tak sobie myślę: A może dzieciom podobałaby się Gwiazdkowa Parada Drag Queen w
Berlinie?
O Boże, Boże. Ledwo zaprzyjaźniłam się z Rebeccą, zrobiłam coś normalnego, a znowu
wyszłam na kompletną wariatkę.
22.15. Przed chwilą rozmawiałam przez telefon z Magdą.
— Przyjedźcie do nas — upierała się. — Przecież nie możesz na poważnie myśleć o
którejś z tych rzeczy z dwójką dzieci, a poleganie na sąsiadce, którą się dopiero poznało,
nie jest zbyt rozsądne. Przyjedźcie do nas, do Gloucestershire. Zaproszę sąsiadów z
najbliższej farmy, oni mają dzieci w tym samym wieku co twoje, przecież dzieciakom nic
więcej nie trzeba. Poza tym nie ma tu nic, co mogłyby popsuć, a na dodatek mamy też te
wszystkie xboxy. Olej resztę. Odpisz im zaraz w mailach, że właśnie przyszedł ci do głowy
idealny i przyjazny dzieciom plan. A mamie powiedz, że wyprawisz jej specjalne święta u
Świętego Oswalda, gdy tylko wrócą w wycieczki. Będzie super.
31 GRUDNIA 2012, PONIEDZIAŁEK
Święta udały się nad podziw dobrze. Mamie spodobał się mój plan postświątecznych
świąt i bawiła się jak nigdy na statku, dzwoniąc do nas bez przerwy, paplając o „Pawle",
który był tam cukiernikiem, i o jakimś gościu, który wszystkim właził na koje. Rebecca
uznała mój zawrót głowy wobec wachlarza propozycji za reakcję histeryczną i stwierdziła,
że zdecydowanie powinniśmy się skoncentrować na alternatywie: Parada Drag Queen
albo wódka na jachcie z Rosjanami od brudnych pieniędzy — a jak nie, to ona czeka na
nas z winem i przypalonym jedzeniem.
Wigilia Bożego Narodzenia i pierwsze święto u Magdy i Jeremy'ego były wspaniałe.
Pomogłam Magdzie przygotować imprezę wigilijną: położyłyśmy pod choinką skarpety z
prezentami, w które upakowałyśmy gigantyczną stertę plastikowego gówna, które
„Gwiazdor" oczywiście w końcu zamówił z Amazonu. A tak poważnie mówiąc, sądzę, że
Billy i Mabel byli naprawdę zadowoleni. Billy nie może pamiętać żadnych świąt z Markiem,
a Mabel nigdy ich nie przeżyła. Billy tylko dwa, a poza tym był jeszcze taki malutki...
Resztę świąt spędziliśmy u Rebekki, tudzież Rebecca u nas — przemierzałyśmy ulicę
tam i z powrotem z garnkami pełnymi przypalonego jedzenia i narzekałyśmy na gry
komputerowe, dzieci też były to tu, to tam... Nowy rok będzie znacznie lepszy od
poprzedniego!
CZĘŚĆ DRUGA
SZALEJĄC ZA FACETEM
DZIENNIK 2013
1 STYCZNIA 2013, WTOREK
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 636, postanowienia noworoczne, żeby nie robić
żadnych noworocznych postanowień 1, spośród nich postanowienia dotrzymane 0, liczba
postanowień noworocznych 3.
21.15. Podjęłam decyzję. Zamierzam całkowicie zmienić swoje życie. W tym roku nie
będę robiła żadnych noworocznych postanowień, a zamiast tego skoncentruję się na
wdzięczności za to, co mam i czym jestem. Postanowienia noworoczne w istocie są
wyrazem niezadowolenia z istniejącego stanu rzeczy i nie mają nic wspólnego z
buddyjskim poczuciem wdzięczności.
— Sporządzę sobie po prostu esencję postanowień noworocznych — innymi słowy,
zrobię z nimi to, co wkrótce czeka moje ubrania, które staną się esencją garderoby.
Co zrobię:
* Przede wszystkim zajmę się dziećmi, zamiast wciąż myśleć o facetach.
* Jeżeli jakimś cudem na mojej drodze życia pojawią się atrakcyjni mężczyźni,
będę się ściśle trzymać Reguł Randkowania, przez co stanę się mistrzynią randek.
* A tam, w dupę. Znajdę sobie po prostu dobry towar na bzykanie, kogoś
zabawnego, przy kim będę się czuła cudownie, a nie jak potwór, i będziemy
uprawiać SEKS.
IDEALNA MATKA
5 STYCZNIA 2013, SOBOTA
9.15. No dobra! W książce Raz, dwa, trzy... Lepsze i łatwiejsze wychowanie dzieci
powiedziane jest, że wszystko sprowadza się do prostej metody: dwa wyraźne
ostrzeżenia i konsekwentne ich egzekwowanie — ot tak, raz, dwa, trzy i wychowanie
dwójki dzieci nie powinno nastręczać już żadnych problemów; natomiast dzieło Francuskie
dzieci nie rzucają jedzeniem tłumaczy, że francuskie dzieci w swoim życiu kierują się
rodzajem regulaminu, przypominającego trochę regulamin szkolny, w którym istnieje
zbiór nieprzekraczalnych zasad, co do których tak naprawdę wiadomo, że nie można ich
łamać (a jeśli jednak zdarzy im się je złamać, wtedy po prostu trzeba się odwołać do
metody „Raz, dwa, trzy... lepsze i łatwiejsze wychowanie" i nie krzyczeć na nie za dużo, i
wtedy można już spokojnie ubierać się w eleganckie francuskie rzeczy, i uprawiać seks...),
11.30. Cóż za prześliczny poranek! Najpierw leżeliśmy w łóżku, tuląc się i kokosząc.
Później śniadanie. Potem bawiliśmy się w chowanego. Potem rysowaliśmy i
kolorowaliśmy Rośliny i Zombi z Plants vs. Zombies. No i proszę! Nic łatwiejszego. Trzeba
tylko w pełni poświęcić się dzieciom i mieć regulamin, i... i...
11.31.1 wtedy Billy powiedział:
— Mamo, pogramy w piłkę?
11.32. Mabel:
— Niee! Mamo, weźmiesz mnie na lęce i poklęcimy się w kółko?
— Ścigana niekończącymi się okrzykami: „Mamo, mamo!", schroniłam się w łazience.
— Jestem w TOALECIE! — odkrzyknęłam. — Dajcie mi spokój na moment.
Okrzyki przybrały na sile.
— No dobra! — powiedziałam, wzięłam się w garść i wyszłam z łazienki. — Może
gdzieś pójdziemy, co?
— Nie chcę nigdzie chodzić.
— Chcę grać na komputeeeerzeeee!
I natychmiast się rozpłakały.
11.45. Wróciłam do łazienki, z całej siły ugryzłam się w rękę i wysyczałam:
— To wszystko jest nie do zniesienia. Nienawidzę samej siebie, jestem najgorszą
matką na świecie. — Po czym zupełnie absurdalnym gestem zaczęłam drzeć papier
toaletowy i z braku lepszego pomysłu dramatycznie cisnęłam go do muszli klozetowej.
Opanowałam się i wyszłam do dzieciaków z szerokim uśmiechem przylepionym do twarzy.
Zobaczyłam jeszcze, jak Mabel bije Billy'ego po głowie Spaliną i w następnej chwili siada
jak gdyby nigdy nic do zabawy Leśną Rodziną, a po chwili do moich uszu dotarł
rozdzierający płacz Billy'ego.
11.50. O Boże, Boże. Naprawdę, NAPRAWDĘ potrzebuję choćby chwili wytchnienia z kimś
innym, kimś normalnym. I seksu. Seksu też potrzebuję.
11.51. Wróciłam do łazienki, narzuciłam sobie ręcznik na głowę i wyszeptałam:
— Proszę, błagam, czy nie moglibyście się choć na chwilę ZAMKNĄĆ?!
Ktoś otworzył drzwi. Wyjrzałam spod ręcznika, zobaczyłam poważne oczy Mabel.
— Z Billym nie da się wytrzymać — oznajmiła, a potem pobiegła do pokoju, wołając:
— Mamusia je lęczniki!
Billy zamilkł i odruchowo ruszył zobaczyć, co się dzieje, ale po chwili przypomniał sobie
o swoim cierpieniu.
— Mabel mnie uderzyła Spaliną!
— Nieplawda.
— Prawda.
— Mabel, widziałam, jak uderzyłaś Billy'ego — włączyłam się do dyskusji.
Mabel popatrzyła na mnie spod oka, zmarszczyła czoło i wybuchła:
— On mnie uderzył... uderzył MŁOTKIEM!
— Nieprawda — zawodził Billy. — Nie mamy w domu młotka.
— Ależ mamy! — obraziłam się. Dalej był już tylko płacz bez słów.
— Nie bijcie się — wyszeptałam zrozpaczona. — Nie bijcie się. Policzę do... do...
Przemoc nie jest okej.
Uch! Bezsensowne określenie: „Nie jest okej". Jakbym była zbyt tępa albo
psychologicznie powikłana, żeby nie móc wprost powiedzieć, czym jest „przemoc" (czymś
bardzo złym, czymś cholernie denerwującym itd.), a zamiast tego lękliwie odpycham ją
od siebie, wpisując w mętne tło tych wszystkich rzeczy, które mi się nie wydają „OK".
Tymczasem Mabel, zupełnie obojętna na to, czy przemoc jest OK, czy nie, schwyciła
widelec leżący na stole i dźgnęła nim Billy'ego, a potem schowała się za zasłoną.
— Mabel — powiedziałam. — To będzie „Raz". Oddaj mi ten widelec.
— Tak, płoszę pani — powiedziała, odrzucając widelec na bok i natychmiast biegnąc w
stronę szafki po drugi.
— Mabel! — podniosłam głos. — Zaraz powiem... powiem... DWA!
I zamarłam, wewnętrznie sparaliżowana, myśląc: „Co niby mam zrobić, gdy już
powiem: trzy?"
Po chwili przełamałam się, uznawszy, że nie jest to odpowiednia chwila, aby w
otwarty sposób postawić kwestię przemocy.
— Dajcie już spokój! Chodźcie, pojedziemy do Heath — powiedziałam fałszywie
radosnym tonem.
— Nieeee! Ja chcę pograć w WizardlOl.
— Nie chcę jechać samochodem! Chcę oglądać SpongeBoba Kanciastopoltego.
Znienacka poczułam się jakoś strasznie osobiście dotknięta tym, że w dzisiejszych
czasach dzieci zupełnie zatraciły tradycyjne wartości, skutkiem rozpanoszenia się
amerykańskich kreskówek, gier komputerowych i kultury konsumpcyjnej jako takiej. Przed
oczyma przeleciało mi kilka obrazków z własnego dzieciństwa, poczułam nieprzeparte
pragnienie nauczenia ich piosenki z czasów, gdy byłam druhną.
— „Płonie ognisko i szumią knieje, drużynowy jest wśród nas" — śpiewałam.
— Mamo! — skarcił mnie Billy, a mnie się wydawało, jakbym słyszała Marka.
— „Opowiada starodawne dzieje, bohaterski wskrzesza czas" — piałam. — „Już do
odwrotu głos trąbki wzywa, alarmując ze wszech stron. Staje wiara w ordynku szczęśliwa,
serca biją w zgodny ton".
— Koniec — powiedziała Mabel.
— „Każda twarz się uniesieniem płoni, każdy laskę krzepko dzierży w dłoni..."
— Mamusiu, przestań! — powtórzył Billy.
— „A z młodzieńczej się piersi wyrywa pieśń potężna, pieśń jak dzwon!" —
zakończyłam dziarsko.
Zorientowałam się, że spoglądają na mnie niepewnie, jakbym się urwała prosto z
Plants vs. Zombies.
— Mogę już iść do komputera? — zapytał Billy.
Spokojnie, kontrolując każdy swój ruch, podeszłam do lodówki, otworzyłam ją i z
górnej półki zdjęłam zachomikowane czekoladki.
— Słodkości! — powiedziałam, tańcząc po kuchni i żonglując stosem czekoladowych
talarków, jakbym odgrywała wróżkę na tematycznym przyjęciu dla dzieci. — Idziemy po
czekoladowych śladach, żeby zobaczyć, dokąd prowadzą! — Po namyśle dodałam: — Po
podwójnych śladach. — Żeby zdusić w zarodku zarzewie potencjalnego konfliktu. A potem
zabrałam się do układania dwóch rzędów czekoladek na schodach, a dalej ku drzwiom,
świadomie ignorując fakt, że dywan zadeptany jest przez buty niezliczonych dostawców,
na których prawdopodobnie trafiły do środka resztki psich kup.
Oboje posłusznie podreptali za mną po schodach, wpychając do ust czekoladki
prawdopodobnie — no, nie, wcale nie prawdopodobnie, tylko na pewno! — usmarowane
resztkami psich kup.
Po drodze do samochodu zastanawiałam się, co zrobić z kwestią przemocy wśród moich
dzieci. Francuskie dzieci nie rzucają jedzeniem nie zostawia w tej dziedzinie większych
wątpliwości: przemoc jest całkowicie pozaregulaminowa (ale w tym samym duchu
należałoby traktować wywabianie dzieci z domu po czekoladowych śladach); podobnie
jest według Raz, dwa, trzy... Lepsze i łatwiejsze wychowanie dzieci — w tej sprawie
należy stosować politykę spalonej ziemi, politykę „zero tolerancji", politykę Donalda
Rumsfelda, czyli „do trzech razy sztuka i już cię nie ma".
— Mabel? — spróbowałam nawiązać kontakt. Jechaliśmy już samochodem.
Milczenie.
— Billy?
Milczenie.
— Ziemia do Mabel i Billy'ego...
Oboje sprawiali wrażenie jakby pogrążonych w transie. Ale czemuż ten trans jakoś nie
przydarzył im się w domu, dzięki czemu mogłabym spokojnie przeczytać dział poświęcony
modzie z zeszłotygod ni owego „Sunday Times" (równocześnie skutecznie przekonując
samą siebie, że czytam komentarze polityczne)?
Lepiej im nie przerywać — niech się dzieje, co chce, ja po prostu skorzystam z okazji,
żeby się uspokoić i pomyśleć. W sumie jechało się całkiem miło, świeciło słońce, ludzie
kręcili się tu i tam, kochankowie spacerowali wtuleni w siebie, zaraz na pewno...
— Mamo?
Aha! Postanowiłam kuć żelazo póki gorące i w dyplomatycznym, a równocześnie
pompatycznym stylu, jakby żywcem ściągniętym z Baracka Obamy, powiedziałam:
— Tak. Słucham. Muszę wam coś powiedzieć. Tobie, Billy, ale przede wszystkim tobie,
Mabel: w naszej rodzinie przemoc, bicie są niedozwolone. Dlatego mówię, co następuje:
każdy, kto przez cały dzień nikogo nie uderzy... ani nie dźgnie, ani nie kopnie... dostanie
złotą gwiazdkę. Dlatego mówię: każdy, kto kogoś uderzy, dostanie czarną kropkę. I
mówię to wam jako osoba wyrzekająca się przemocy i wasza matka: każdy, kto pod
koniec tygodnia będzie miał pięć złotych gwiazdek, dostanie taki prezent, jakiego sobie
zażyczy, oczywiście w granicach rozsądku.
— Leśną Lodzinę? — z podnieceniem zapytała Mabel.
— Lodzinkę Szopów Slaczy?
— Rodzinkę Szopów Praczy — zgodziłam się.
— Nie powiedziała „Praczy". Powiedziała „Sraczy". Kupisz mi korony na WizardlOl?
— Tak.
— Czekaj. Ile kosztuje Rodzinka Szopów Praczy? Dostanę koron za tyle samo? —
Proszę, oto Mark Darcy w szczytowej formie negocjacyjnej, wcielony w postać ośmiolatka.
— Ile pieniędzy straciła Mabel za gadanie o sraczach?
— Ja nie powiedziałam nic brzydkiego.
— Powiedziałaś.
— Nieplawda. Powiedziałam „Szopy Slacze".
— Ile koron z WizardlOl traci Mabel za to, że wciąż gada o sraczach?
— I oto jesteśmy w Heath, naszym czarownym Heath! — oznajmiłam radośnie,
zatrzymując samochód na parkingu.
Niesamowite, jak uspokajająco potrafi na ludzi działać przyroda — błękitne niebo nad
głową, jasne słońce, rześkie zimowe powietrze... Ruszyliśmy ku tym drzewom, na które
można się wspinać, a potem stałam obok, przyglądając się, jak Billy i Mabel nieruchomo
zwisają głowami w dół z solidnych, tuż nad ziemią rozpościerających się gałęzi. Niczym
lemury.
Na ułamek sekundy wyobraziłam sobie, że jesteśmy lemurami, i zrobiło mi się smutno.
13.00. W tej samej chwili opanowało mnie nieprzeparte pragnienie zobaczenia, jak mi
idzie na Twitterze, więc wyciągnęłam iPhone'a, żeby to sprawdzić.
13.01. Mammooo! Mabel utknęła na drzewie!
Przerażona, uniosłam wzrok. Przecież nie minęło pół minuty, kiedy nieruchomo wisieli
do góry nogami. Jakim sposobem udało im się wleźć na górę? Mabel była już naprawdę
wysoko i kurczowo trzymała się pnia drzewa. Już nie lemur, lecz koala — na dodatek
powoli zsuwała się w dół.
— Trzymaj się. Idę na pomoc.
Zdjęłam kurtkę i niezgrabnie zaczęłam się gramolić na drzewo. Dotarłam do Mabel,
wyciągnęłam rękę do góry, podparłam jej pośladki, równocześnie nie potrafiąc nie myśleć
o tym, że pasek stringów na pewno wystaje mi spod biodrówek...
— Mamo, ja też nie mogę zejść — skarżył się dalej Billy, skulony na gałęzi po prawej
stronie niczym przerażony ptak.
— Uhm — mruknęłam. — Trzymaj się.
Z całej siły wtuliłam się w pień drzewa, równocześnie dając krok na wyższą gałąź,
dzięki czemu znalazłam się bliżej Billy'ego i podparłam dłonią jego pośladki, nie
puszczając Mabel — i wciąż nie mogłam przestać myśleć, że te przeklęte dżinsy obsuwają
się coraz niżej z moich pośladków...
— Nie ruszaj się, nie puszczaj! Tylko spokojnie...
Utknęliśmy. Sytuacja była patowa. Co robić? Czy na wieki zostaniemy na drzewie,
skamieniali w tej samej pozycji niczym trzy jaszczurki?
— Hej tam, na górze! Wszystko w porządku?
— To pan Wallakel — powiedziała Mabel.
Spróbowałam zerknąć przez ramię.
Faktycznie był to pan Wallaker. W spodniach od dresu i szarej koszulce ewidentnie
zaliczył już chyba tor przeszkód.
— Wszystko w porządku? — powtórzył, zatrzymując się tuż pod nami. Przypominał
raczej jakiegoś obszarpańca niż nauczyciela, jednak spojrzenie mu pozostało.
Denerwujące, surowe.
— Tak, nie, wszystko w jak najlepszym porządku! — zaszczebiotałam. — Po prostu,
hm, chodzimy sobie po drzewach!
— Tak, tyle widzę.
No to świetnie, pomyślałam. Teraz cała szkoła się dowie, jaka ze mnie
nieodpowiedzialna matka, co pozwala swoim dzieciom łazić po drzewach. Spod dżinsów
wystawały już górne części moich pośladków, każdy mógł podziwiać czarne koronkowe
stringi.
— No tak. To dobrze. Cóż. Będę się zbierał. Cześć!
— Cześć! — zawołałam radośnie przez ramię, zaraz jednak postanowiłam pójść po
rozum do głowy. — Hm... Panie Wallaker?
— Taaak?
— Czy nie mógłby pan...
— Billy — zdecydowanym głosem oznajmił pan Wallaker — odsuń się od matki, wejdź
na gałąź, usiądź na niej.
Mogłam opuścić zdrętwiałe ramię, którym wcześniej podtrzymywałam Billy'ego, i objąć
nim Mabel.
— Dobrze. Słuchaj. Patrz na mnie. Kiedy doliczę do trzech, zrobisz, co ci powiem.
— Okej — radośnie odparł Billy.
— Raz, dwa, trzy... skacz!
Szarpnęłam się w tył i omalże nie wrzasnęłam ze strachu, kiedy Billy zeskoczył z
drzewa. Czy tego Wallakera porąbało?
— Ii i i i... przewrót!
Billy wylądował na ziemi i z jakąś niesamowitą wojskową zręcznością zrobił koziołka, a
potem wstał roześmiany.
— Dobrze. Teraz, pani Darcy, zechce mi pani wybaczyć, ale... — Z tymi słowy pan
Wallaker wspiął się na gałęzie pode mną. — Muszę... — O co mu chodzi? O mnie? O moje
stringi? Ale on tylko powiedział: — Mabel... — i sięgnął rękoma obok mnie, chwytając
pulchne ciałko Mabel. — Pani niech się puści i zeskoczy.
Starając się ignorować przelotny dreszcz emocji wywołany bliskością pana Wallakera i
jego męskim zapachem, zrobiłam, co mi kazał, a więc skoczyłam w dół, równocześnie
starając się podciągnąć dżinsy. On tymczasem silnym, zdecydowanym gestem posadził
sobie Mabel na ramieniu i razem z nią zszedł na dół.
— Powiedziałam „Slacze" — odezwała się Mabel, ponuro spoglądając spode łba.
— Mniej więcej podobne skojarzenia przyszły mi na myśl — odparł pan Wallaker. —
Ale teraz już wszystko w najlepszym porządku, nieprawdaż?
— Pogramy w piłkę? — zapytał Billy.
— Obawiam się, że niestety czas na mnie — rozczarował go Wallaker — muszę wracać
do... do rodziny. Radzę jednak unikać włażenia zbyt wysoko.
I pobiegł truchtem, rytmicznie wymachując zgiętymi w łokciach rękami; dłonie trzymał
sztywno wyprostowane. Co mu się właściwie wydaje, że kim niby jest?
Ku swemu zdumieniu usłyszałam znienacka w uszach własny głos:
— Panie Wallaker?
Zatrzymał się, odwrócił. Nie miałam pojęcia, co właściwie chciałam mu powiedzieć. Z
wirujących w głowie myśli zrodziło się:
— Dziękuję. — Po chwili, sama właściwie nie wiedząc dlaczego, dodałam: — Może
chciałby mnie pan śledzić na Twitterze?
— Wykluczone — odparł sucho, a potem znowu się odwrócił i ruszył truchtem przed
siebie.
Phi. Ponury drań. Choć z drzewa nas ściągnął...
IGŁA W STOGU SIANA, CZYLI JAK WSROD SETEK TWITTEROWICZÓW ZNALEŹĆ TEGO JEDYNEGO
5 STYCZNIA 2013, SOBOTA (CIĄG DALSZY)
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 652, liczba osób na Twitterze, na których może
mi zależy 1.
16.00. W uszach nie przestawały mi brzmieć słowa o żonie i dzieciach, które pan
Wallaker wypowiedział pod drzewem. Czułam się trochę jak nienormalna. Wszyscy
spędzają soboty w towarzystwie swoich rodzin nuklearnych, tatusiowie grają z synami w
ping-ponga, mamy robią zakupy, a potem odwiedzają manikiurzystki i pedikiurzystki ze
swoimi nieskazitelnie ubranymi córeczkami. O! Dzwonek do drzwi!
21.00. To była Rebecca! Spędziłyśmy cudowne popołudnie przy jej kuchennym stole,
podczas gdy dzieciaki robiły, co chciały. Dręczące mnie poczucie odstępstwa od normy
nieco osłabło, choć nie do końca, ponieważ okazało się, że Rebecca ma jakiegoś męża, a
przynajmniej „partnera", bo ślubu nie brali. Wysoki, przystojny, trochę zniszczony życiem,
i jest muzykiem. Wtajemniczyłam Rebeccę w moje paranoiczne wizje reszty ludzkości
spędzającej soboty w swoich rodzinach nuklearnych, na co ona parsknęła:
— Rodziny nuklearne? Z Jakiem widuję się raz na miesiąc. Zawsze ma jakiś koncert
albo trasę, a kiedy już się pojawia, to odnoszę wrażenie, jakbym się związała z
nastoletnim ćpunem.
Potem przeszłyśmy do nas, gdzie obejrzałyśmy Mam talent, a ja gotowałam (to
znaczy, zrobiłam popcorn w mikrofali). Dzieci już śpią. Billy i Finn u Rebekki, a Mabel i
Oleander u mnie.
6 STYCZNIA 2013, NIEDZIELA
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 649 (już ich widzę, jak żegnają się ze mną,
łkając: „Dlaczego? Dlaczego?").
20.00. Kolejny miły dzień z Rebeccą i dzieciakami. Najlepiej było, gdy razem z Mabel i
Billym oglądaliśmy w łóżku finał Mam talent, a ja załogowana na Twitterze wystukiwałam
na klawiaturze iPhone'a wszystkim śledzącym mnie (aż 649 osobom) błyskotliwe
komentarze na temat tego, co działo się w telewizji, np.:
<@JoneseyBJ: Łał! #Piosenka Chevaune b. wzruszająca i kompletnie zajefajna.>
20.15. Och. Dostałam odpowiedź na swój komentarz od kogoś, kto podpisuje się
@_Roxster!
<@_Roxster @JoneseyBJ: #Piosenka Chevaune „kompletnie zajefajna"? Sam nie
wiem, czy to szlochy, czy skurcze mdłości.>
— Mamo? — zapytał Billy.
— Hm? — odmruknęłam.
— Dlaczego się tak uśmiechasz?
NIE TWITTUJ PO PIJANEMU
10 STYCZNIA 2013, CZWARTEK
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 652, liczba osób na Twitterze, które wróciły do
mnie 1, liczba nowych fanów 2, jednostek alkoholu (nawet nie chce mi się liczyć. Ale —
powiedziane drżącym głosem — czyż nie zasługuję na bodaj kapkę szczęścia?)
21.30. Chloe została u mnie na noc po swojej randce z Grahamem w Camden. Jak miło
posiedzieć sobie wieczorem przy zasłużonym kieliszku — może dwóch — białego wina,
zorientować się, co się dzieje w świecie, i nadgonić sprawy na Twitterze.
22.00. Łał! Ale afera: W wołowej lasagne było 100% koniny!
22.25. He, he. Właśnie zatwittowałam:
<@Jonesey BJ: Ostrzeżenie! W paluszkach rybnych wykryto 90% konika m orskiego
Na pewno zaraz posypią się odpowiedzi i zlecą stada nowych fanów, aż stanę się
twitterowym spambotem!
Tymczasem może sobie naleję kieliszek. W końcu Chloe przecież tu jest, więc nie piję
sama i wszystko w porządku.
Cieszę się, że ton komentarzy na moim Twitterze jest tak pogodny i sympatyczny. Nie
to, co u innych, gdzie wszyscy się hejtują. Jakbyśmy wrócili do czasów Robin Hooda i
każdy szlachetka walczył z sąsiadem, i... och...
22.30. Wszyscy mnie hejtują. I mojego twitta.
<@_Sunnysmile @JoneseyBJ: Myślisz, że to sama wymyśliłaś? Nie czytasz nic oprócz
siebie? To jakaś obsesja na własnym punkcie czy co?>
Teraz tu już naprawdę muszę się napić.
22.45. No dobra, muszę coś odpisać do @sunny czy jak tam się ona nazywa, żeby jej w
pięty poszło. To już nie można wymyślać własnych dowcipów?
23.00. <@JoneseyBJ @_Sunnysmile: Jeżeli nie przestaniesz być niemiła, wyłączę cię z
grona śledzących.>
23.01. <@JoneseyBJ @_Sunnysmile: Oto jak rozsiewać na Twitterze radość i pozytywną
energię. Jak te gołębie.>
23.07. <@JoneseyBJ: „Nie pracują ani twittują". Hm. Wręcz przeciwnie, twittują aż
nadto. Stąd skojarzenie z gołębiami.>
23.08. <@JoneseyBJ: Tak czy siak, niech się p..... ą. Durne gołębie, co trzepocą
skrzydłami i zatwittowują całe to miejsce. Ach, ach, popatrzcie na mnie! Jestem gołąb! >
23.15. <JoneseyBJ: Nienawidzę gołębi. Przypomnijcie sobie ten film Ptaki! Ptaki JEDZĄ
LUDZI! >
23.16. <@JoneseyBJ: Wydziobują oczy kobitom we fryzurach z lat 60. Wstrętne
paskudne ptaszyska.>
23.30. <@JoneseyBJ: Znikło mi 85 śledzącycch osob. Czemu? Co wam zrobilm przecie
niechcialm? wracajci!e>
<@JoneseyBJ: Niee! Znikją mi fani jka niegdysiejsze śniegi.>
<@JoneseyBJ: Nieee! Nienawidze ptaki Nienawidze twitter Nienawidze znikajcych
fanów. Ide spac!>
NAZ AJUTRZ PO PIJANYCH TWITTACH
11 STYCZNIA 2013, PIĄTEK
Liczba fanów utraconych na Twitterze 551, liczba osób wciąż śledzących mnie na
Twitterze 101, ilość napisanych słów scenariusza 0.
6.35. Zaraz sprawdzę, co tam na Twi... Grrr! W tym momencie przypomniała mi się
wczorajsza nocna orgia bełkotliwych pijackich wpisów, a zwłaszcza te demonstracje
obrzydzenia wobec gołębi i wszelkiego ptactwa, którymi nie wiadomo czemu,
postanowiłam uraczyć setki całkiem obcych sobie ludzi. O Boże. Mam kaca giganta, a
zaraz muszę wystartować w wyścigu do miejsc parkingowych pod szkołą. Aha, nie, nie
jest tak źle, bo wczoraj umówiłam się z Chloe, że mnie zastąpi. Mogę jeszcze pospać.
10.00. Cholera, może nie ma co się przejmować, może da się to jakoś odwrócić jak
każdą katastrofę marketingową. Z wyjątkiem — zapewne — marketingowej katastrofy,
którą zafundował sobie Lance Armstrong.
10.15. No dobra. Liście w jego włosach. Trzeba się wziąć do roboty.
11.15. Tak mi chodzi po głowie, że może powinnam spróbować zrobić karierę w
marketingu! O cholera, jest 11.15, a miałam się wziąć za scenariusz. Chyba jednak
najpierw powinnam szybko i jak najbardziej szczerze przeprosić te nieliczne osoby z
Twittera, które mnie jeszcze nie wykluczyły z grona śledzonych.
<@JoneseyBJ: Bardzo przepraszam za #pijane ptasie twitty z zeszłej nocy.>
11.16. <@JoneseyBJ: Ptaki niosą radość naszym uszom i oczom swoim upierzeniem i
śpiewem! I tępią robaki. Zostawcie ptaki w spokoju!>
11.45. Może na dokładkę dorzucę jakiś cytat z Dalajlamy:
<@JoneseyBJ: Jak wąż zrzuca skórę, tak my możemy zrzucić z siebie przeszłość i
zacząć od nowa (@DalaiLama).>
21.15. No dobra. Dzieci już śpią. Wracam na Twittera.
21.16. OMG. Twitt od @_Roxster! Jupi! Przynajmniej Roxster nie opuścił mnie w
pogardzie.
<@_Roxster @JoneseyBJ @Dalail_ama: Kac już minął?
Zdajesz sobie sprawę, że znalazłaś się w wątku #pijane twitty?>
21.17. O Boże, Boże. Wszyscy się ze mnie śmieją i retwittują sobie moje pijane wpisy o
ptakach. Muszę natychmiast przystąpić do eliminowania szkód, naprawić zrujnowaną
reputację.
<@JoneseyBJ #pijane twitty o ptakach: Słuchajcie, przykro mi, że tak — jak to
powiedzieć? Twittałam? Twiterrowałam? — z tymi ptakami.>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Podejrzewam, że właściwą formą czasu przeszłego jest po
angielsku tw ati.>
<@JoneseyBJ @_Roxster: Taki z ciebie językowy purysta czy prostak?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Ten pierwszy *pretensjonalnym głosem*: z łacińskiego
twitto, twittarse^i, twittat.>
Zabawny jest. A na zdjęciu widać, że na dodatek przystojny. I młodo wygląda.
Ciekawe, któż to taki?
<@JoneseyBJ @_Roxster: Roxster, jeżeli dalej będziesz mówił takie rzeczy, twoim
pozostałym 103 Twitterati będą potrzebne torebki na wymiociny.>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Czemu? Wszyscy mają kaca po ptasich pijackich twittach z
zeszłej nocy?>
Mmmmmmmmmmmmmmm. Słodziutki bezczelny smarkacz.
<@JoneseyBJ @_Roxster: Przestań być niegrzeczny, bo cię wytarmoszę.>
<@_Roxster @JoneseyBJ Wytarmoszę czy wytwittuję? To drugie lepiej nie. Właśnie
straciłaś kolejnych 48 śledzących.>
<@JoneseyBJ @_Roxster O nie! Wszyscy myślą, że jestem zneurotyzowaną twitterką i
skandalicznie grubą.>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Napisałaś właśnie „skatologicznie"?>
<@JoneseyBJ @_Roxster: Nie, Roxster. Napisałam „skandalicznie". Masz chyba jakąś
obsesję na punkcie skatologii: smarki, wymiociny, wosk z uszu, co jeszcze? Może
pierdzenie?>
Roxster po prostu zretwittował mi wpis od jednego ze swoich śledzących: <@Raef_P
@Rory: Widzimy się o piątej, stary? Pod Wosque?>, dodając od siebie:
<@_Roxster @JoneseyBJ: Raczej skateboarding niż skatologia, czy cieplej:
snowboarding. Chłopaki szusują we Francji.>
<@JoneseyBJ @_Roxster: Ale jaki wosk?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Wosque od woskowania, smarque od smarowania,
pierdzielnique od...>
22.00. Woskowanie? Francja? Znienacka się przestraszyłam, że Roxster wcale nie jest
milutkim chłopczykiem, któremu czemuś wydałam się zabawna, ale zwykłym gejem,
któremu Talitha i ja wydajemy się ironicznymi symbolami starych, zrujnowanych drag
queen, kimś w rodzaju Lily Savage.
22.05. Przed chwilą zadzwoniłam do Talithy, żeby dowiedzieć się, co ona na ten temat
myśli.
— Roxster? Coś mi świta. To jeden ze śledzących mnie na Twitterze?
— To jest mój fan z Twittera! — obruszyłam się, ale po chwili zreflektowałam: — Choć
faktycznie, mogłam ci go ukraść.
— Jest cudowny. Roxster. Roxby Jakośtam. Zaprosiłam kiedyś do programu człowieka,
który zajmuje się renowacją designerskich pojemników na odpadki spożywcze, i Roxby
przyszedł razem z nim. Pracuje dla jakiejś fundacji ekologicznej. Młody, miły facet. Bardzo
przystojny. Nie ma się co zastanawiać!
22.15. <@JoneseyBJ @_Roxster: Wybierasz się do Francji, żeby tam się woskować,
Roxster?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: *Głębokim męskim głosem* Jonesey, nie jestem gejem.
Woskuje się deski.>
<@JoneseyBJ @_Roxster: „Ach, ach, popatrzcie na mnie, jestem młody i wyluzowany.
Zjeżdżam na desce w luźnych spodniach, spod których wystają mi majtki".>
<@JoneseyBJ @_Roxster: „Zamiast elegancko śmigać na nartach, zerkając spod
obszytego futrem kapturka".>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Lubisz młodszych mężczyzn, Jonesey?>
<@JoneseyBJ @_Roxster: Tonem lodowatym, omalże lodowcowym* Słucham? O co
DOKŁADNIE chcesz zapytać?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: *Głos spod stołu* Ile masz lat, Jonesey?>
<@JoneseyBJ @_Roxster: Oscar Wilde: Nie można ufać kobiecie, która zdradza swój
wiek, bo zdolna jest zdradzić w szystko
<@JoneseyBJ @_Roxster: Ile ty masz lat, Roxster?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: 29.>
* Gra słów: „twat" które może przypominać formę przeszłą angielskiego czasownika nieregularnego, oznacza w
rzeczywistości „cipę" — przyp. tłum.
„ A r s e " — z ang. „dupa" — przyp. tłum.
PRACA NAD SCENARIUSZEM
14 STYCZNIA 2013, PONIEDZIAŁEK
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 793 (jestem gwiazdą #pijanych twittów), liczba
twittów 17, liczba tragicznie zakończonych spotkań towarzyskich 1 (albo może raczej trzy
w jednym), ilość napisanych słów scenariusza 0.
10.00. No dobra, trzeba się brać do roboty!
10.05. Ale może najpierw sprawdzę, co tam w świecie.
10.15. Och. Strasznie mi się podoba nowa fryzura Michelle Obamy z grzywką, czy może
raczej z grzywką tej odmiany, na którą mówi się „pazurki". Może powinnam sprawić sobie
grzywkę albo pazurki? Oczywiście, tak samo cieszę się z reelekcji samego Obamy.
10.20. Naprawdę wychodzi na to, że ostatnio światem rządzą sami mili ludzie: Obama,
ten nowy arcybiskup Canterbury, który wcześniej miał prawdziwą pracę, a teraz otwarcie
mówi o chciwości banków, i jeszcze William i Kate. Dobra, do roboty. O, telefon!
11.00. To była Talitha.
— Kochana! Skończyłaś już scenariusz?
— Tak! — powiedziałam. — No, w pewnym sensie. — Prawda była taka, że przez całą
tę sprawę z Facetem w Skórzanej Marynarce, dogłębne studia nad randkami, a potem
przez Twittera Liście w jego włosach raczej przeminęły z wiatrem. Och, czy liście mogą
przeminąć z wiatrem? Jak najbardziej.
— Bridget? Jesteś tam? Zrobiłaś cokolwiek, co można pokazać ludziom?
— Tak! — skłamałam.
— Cóż, wyślij mi. Sergei robi jakieś „deale" w przemyśle filmowym, można by
skorzystać z okazji i znaleźć ci agenta.
— Dzięki — odparłam, poruszona do głębi.
— Wyślesz mi dzisiaj?
— Hm. Tak! A może daj mi jeszcze parę dni?
— Okej — zgodziła się. — Ale zabierz się do roboty, dobra? Nie można tylko twittować
z chłopaczkami. Pamiętasz? Nie wolno dopuścić do tego, żeby Twitter stał się obsesją.
11.15. No dobra. Wiem, co mam dzisiaj robić: żadnego twittowania, tylko skończyć
scenariusz. To znaczy napisać zakończenie. No i może jeszcze trochę ze środka. I z
początku też. A może po prostu na chwilkę zerknę na Twittera, żeby sprawdzić, czy
@_Roxster się nie odezwał. Ach! Telefon.
— Och, cześć, kochanie — moja mama. — Dzwonię, żeby cię poinformować, że w
przyszłą sobotę będzie pokaz slajdów z wycieczki statkiem i kolejny event z cyklu Kaski z
Głów. I jeszcze muszę ci opowiedzieć, jak wspaniale udała się Gwiazdka po Gwiazdce w
„Chatce", aż sobie pomyślałam...
Walczyłam z pokusą, żeby natychmiast wpisać na Twitterze jakiś strasznie śmieszny
komentarz, stanowiący niejako bieżące didaskalia do mojej rozmowy z mamą o jej rejsie
statkiem. Oczywiście mama nigdy nie zajrzy na Twittera.
— Bridget?
— Tak, mamo — powiedziałam machinalnie, ze wszystkich sił starając się utrzymać
ręce z dala od Twittera.
— Och! Więc jednak możemy się ciebie spodziewać?
— Hm — mruknęłam. — Może mi powtórzysz, co mówiłaś?
Westchnęła.
— Mamy taki regularny event, który się nazywa Kaski z Głów i odbywa po ukończeniuF _
kolejnego budynku na terenie Świętego Oswalda. Tym razem chodzi o Pawilony
Kordegardy! Wszyscy będziemy mieli kaski na głowach, a potem podrzucimy je w
powietrze!
— I kiedy to jest?
— W przyszłą sobotę. Musisz przyjechać, kochanie, ponieważ Mavis odwiedzają Julie z
Michaelem oraz wszystkie wnuki.
— A więc mogę zabrać dzieci?
W głosie mamy pojawiła się ledwie zauważalna pauza.
— Tak, oczywiście, kochanie, o to w tym wszystkim chodzi, ale...
— Ale co?
— Nic, nic, kochanie. Chciałam się tylko upewnić, że Mabel będzie miała na sobie tę
sukienkę, którą jej wysłałam.
Westchnęłam. Nie pamiętam już od kiedy próbowałam prośbą i groźbą skłonić Mabel
do wkładania ubrań od babci, na które przeważnie składały się kombinacje szortów z
bikerami z sekcji dziecięcej H&M albo rozkloszowane sukienki wizytowe. Mabel jednak
miała zawsze własne zdanie, jak się nosić, czyli coś pośredniego między Disneyem a
Hamishem: brokatowy T-shirt, legginsy i długa do kostek falbaniasta spódnica. W trakcie
tych zmagań czułam się zawsze jak przedstawicielka zupełnie innego pokolenia, która nie
ma pojęcia, jak dzisiaj ubiera się młodzież.
— Bridget! — powtórzyła po raz kolejny mama, ewidentnie, co zresztą całkiem
zrozumiałe, zirytowana. — Musisz przyjechać, kochanie, jakoś sobie poradzimy z tymi
rozwydrzonymi dzieciakami.
— One nie są rozwydrzone!
— Cóż, inne wnuki są nieco starsze, ponieważ ty zdecydowałaś się na dzieci dość
późno i oczywiście sama musisz je wychowywać, więc nic dziwnego, że...
— Nie wiem jeszcze, czy przyszłą sobotę będę miała wolną.
— Do wszystkich przyjadą wnuki i tylko ja będę sama, więc będzie mi strasznie ciężko.
— Okej. Dobrze, mamo, muszę już iść.
— Mówiłam ci o tych problemach, które mieliśmy z...? — Zaczęła paplać, jak zawsze,
gdy próbowałam się wykręcić od rozmowy. — Jest tu taki jeden mężczyzna, który wędruje
od sypialni do sypialni. Kenneth Garside, mówiłam ci? Ląduje w łóżku prawie z każdą.
— Podoba ci się ten Kenneth Garside, mamo? — zapytałam z fałszywą niewinnością.
— Och, nie wygłupiaj się, kochanie. W moim wieku mężczyźni są już do niczego
niepotrzebni. Tylko zajmować się nimi trzeba.
Ciekawa sprawa, jak asymetrycznie zależne od wieku są wzajemne potrzeby mężczyzn
i kobiet.
Dwudziestka: Kobiety mają wyraźną przewagę, ponieważ każdy chce się z nimi bzykać,
co daje im władzę nad mężczyznami. A dwudziestokilkuletni mężczyźni z jednej strony są
bardzo napaleni, z drugiej znajdują się u początków kariery, więc nie mają jeszcze nic do
pokazania.
Trzydziestka: Mężczyźni zdobywają zdecydowaną przewagę. Trzydziestka i dalej to
zdecydowanie najgorszy okres na romans dla kobiety: powoli, nieuchronnie zaczyna już
tykać niesprawiedliwy zegar biologiczny, czego skutkiem stanie się wkrótce doskonałość
zamrożonych komórek jajowych w stylu Jude, a głośne tykanie zegara biologicznego
zastąpi milczenie cyfrowego wyświetlacza, które nikomu nie spędza snu z powiek.
Tymczasem dla mężczyzn ten sam proces jest niczym woń krwi dla rekina, a
równocześnie ich kariery nabierają rozmachu, więc szale przechylają cię coraz bardziej na
ich stronę, póki nie nastąpi...
Czterdziestka: O której niewiele w sumie wiem, ponieważ czterdzieste lata swego życia
spędziłam w większej części z Markiem. Może wtedy się wszystko wyrównuje? Jeżeli nie
brać dzieci pod uwagę. A może mężczyznom się tylko wydaje, że ich jest na górze, gdyż
w ich przekonaniu równolatki ich pragną, oni zaś pragną młodszych kobiet. Prawda jest
taka, że w głębi duszy kobiety też pragną młodszych mężczyzn. A młodsi mężczyźni
uganiają się za starszymi kobietami dlatego, że tamte na szczęście nie widzą w nich
finansowego oparcia, a poza tym nie myślą już o dzieciach.
Pięćdziesiątka: Kiedyś traktowano ją jak wiek „niewidzialnej kobiety" Germaine Greer,
czyli zupełnie nieatrakcyjnej postaci po menopauzie, która może być co najwyżej strawą
dla sitcomów. Ale obecnie to się wszystko zmienia, odkąd na scenę wkroczyły kobiety z
podejściem do życia łączącym styl Talithy, Kim Cattrall, Juliannę Moore, Demi Moore itd.
Sześćdziesiątka: Tu już szale przechylają się całkowicie w drugą stronę. Mężczyźni
uświadamiają sobie, że dalej już nie zajdą i że jakoś nie starczyło czasu na zdobycie
prawdziwych przyjaciół (kobiety zaś mają wierne przyjaciółki), a zamiast tego tracili czas
na gadaninę o sporcie i tego rodzaju głupstwach. Poza tym kobiety potrafią lepiej o siebie
zadbać — ot, choćby taka Helen Mirren czy Joanna Lumley!
Siedemdziesiątka: Tu kobiety zdecydowanie dominują, wciąż elegancko ubrane,
mieszkające w ładnych domach, potrafiące gotować...
— Bridget, jesteś tam jeszcze?
Ostatecznie skończyło się na tym, że zgodziłam się przywieźć dzieciaki na event Kaski
z Głów na cześć nowych Pawilonów Kordegardy połączony z pokazem slajdów z rejsu
statkiem oraz Rodzinną Herbatką w „Chatce", która będzie zwieńczeniem ceremonii. I
wciąż nie zasiadłam do scenariusza.
15 STYCZNIA 2013, WTOREK
23.55. Cały wczorajszy wieczór, pół nocy i dzisiejszy dzień spędziłam, pisząc, pisząc i
pisząc, ale przed chwilą wysłałam Talicie maila z dołączonymi Liśćmi w jego włosach.
16 STYCZNIA 2013, ŚRODA
61 kilo (źle, zbyt dużo siedzenia nieruchomo na tyłku), niemniej liczba zainteresowanych
agentów 1.
11.00. Przed chwilą zadzwonił do mnie agent! Nieszczęśliwie się złożyło, że miałam
akurat usta pełne tartego sera, co jednak jakoś mi uszło płazem, ponieważ nie musiałam
wiele gadać.
— Brian Katzenberg chciałby z panią mówić — oznajmiła asystentka.
— Dobra — wszedł jej w słowo Brian Katzenberg. — Znamy się przez Sergeia, wiem,
że on myśli, żeby coś zrobić z tym scenariuszem.
— Czytałeś? — zapytałam podniecona. — Podobał ci się?
— Myślę, że jest świetny, i dlatego chcę go zaraz pokazać właściwym ludziom. Więc
możesz powiedzieć Sergeiowi, że dzwoniłem. Miło cię było poznać.
— Dzięki — wyjąkałam bezsensownie.
— Ale powiedz Sergeiowi, że dzwoniłem.
— Tak! — obiecałam. — Powiem!
11.05. Zadzwoniłam do Talithy, żeby jej podziękować.
— Powiesz Sergeiowi? — upewniłam się. — Chyba mu strasznie zależało, żeby mu
zaraz powiedzieć.
— O Boże. Tak, powiem Sergeiowi. Cholera wie, co się tam dzieje. Niemniej,
kochanie, jestem z ciebie bardzo dumna. Dałaś radę.
LET IT SNOW!
17 STYCZNIA 2013, CZWARTEK
Liczba SMS-ów na temat śniegu 12, liczba twittów na temat śniegu 13, liczba płatków
śniegu, które spadły z nieba 0.
20.00. SMS ze szkoły.
<Szanowni Rodzice. Na jutro zapowiadane są obfite opady śniegu. Prosimy o
niewychodzenie z domu przed 8.00 i sprawdzanie SMS-ów. Poinformujemy or
ewentualnym zamknięciu szkoły i ogłoszeniu Dnia Śniegu.>
20.15. Czysta radość spowodowana perspektywą wagarów i wyprawy na sanki! Dzieciaki
nie mają najmniejszej ochoty iść do łóżka. Przy odsuniętych zasłonach wpatrujemy się w
światło ulicznych lamp, czekając, aż zatańczą w nim pierwsze płatki.
20.30. Śnieg nie pada.
20.45. Śnieg dalej nie chce spaść. A pora już najwyższa, żeby położyć dzieci.
21.00. W końcu zdołałam je zapakować do łóżek, jak papuga powtarzając bez końca
słowa:
— Idźcie spać, idźcie spać, bo w przeciwnym razie ominie was ZABAWA na bajecznym
śniegu! — Ewidentne kłamstwo, bo niby z kim innym miałabym iść na sannę?
21.45. Ze śniegu wciąż nici. Może sprawdzę, co tam na Twitterze.
21.46. @_Roxster twittuje na temat śniegu!
<@_Roxster: Komu jeszcze spać nie daje zapowiedziany śnieg?>
21.50. <@JoneseyBJ @_Roxster: Mnie. Ale gdzież on? „Och, och, spójrzcie na mnie!
Jestem śnieg, choć mnie nie ma!">
22.00. Odpowiedź od Roxstera!
<@_Roxster @JoneseyBJ: Jonesey, znowu pijackie twitty? Czy naprawdę tak
przepadasz za śniegiem jak ja?>
22.15. Pochłonął mnie flirt z @_Roxster.
<@JoneseyBJ @_Roxster: Robisz już sobie małe wosque?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Nie inaczej.>
Po chwili przyłączyła się do nas Talitha. <@Talithafarciara @JoneseyBJ @_Roxster:
Strasznie jesteście oboje zabawni. A teraz DO ŁÓŻKA.>
22.30. Mmmm. Uwielbiam Twittera. Uwielbiam tę świadomość, że gdzieś tam jest ktoś,
kogo też ekscytują te wszystkie drobiazgi, które i mi nie są obojętne.
23.00. A śnieg jak nie padał, tak nie pada.
18 STYCZNIA 2013, PIĄTEK
Ilość razy, kiedy sprawdzałam, czy nie spadł śnieg 12, liczba płatków śniegu, które spadły
z nieba 0, liczba twittów od Roxster 7, liczba twittów rzekomo napisanych do
wszystkich śledzących mnie, a tak naprawdę adresowanych do Roxstera 6 (czyli mniej niż
on, bardzo dobrze).
7.00. Obudziłam się i zaraz podniecona podbiegłam do okna. Ani krztyny bieli.
7.15. Przez chwilę walczyłam z kuszącą perspektywą, żeby mimo braku śniegu zrobić
jednak Dzień Śniegu i zostać w piżamach, ale w końcu się przełamałam i zmusiłam całą
naszą trójkę do włożenia normalnych rzeczy na wypadek, gdyby SMS ogłaszający Dzień
Śniegu miał jednak nie nadejść.
7.45. Żadnego SMS-a. Może chociaż pojawił się tw itt od @_Roxster?
7.59. SMS nie nadszedł. @_Roxster też milczy. Walcząc z rozczarowaniem zarówno
własnym, jak powszechnie odczuwanym, machinalnie skonsumowałam trzy chipolaty
zawinięte w bekon i dopiero po chwili przyszło mi na myśl, żeby zapytać dzieciaki:
— Któreś też chce?
8.00 SMS ze szkoły nie przyszedł. Czas w drogę.
9.00. Odprowadziłam Mabel, a potem z Billym dotarłam na oddział juniorów i trafiłam w
sam środek ekscytującego szaleństwa: pan Wal la ker dowodził szeregami chłopców
schowanych za wyimaginowanymi ścianami ze śniegu i toczącymi wojnę na
wyimaginowane śnieżne kulki. Oparłam się pokusie, żeby zaraz wrzucić opis tej sceny na
Twitter, ponieważ lepiej, aby @_Roxster nie wiedział na razie o moich dzieciach.
— Piękny śnieg, pani Darcy! — usłyszałam głos pana Wallakera, który znienacka
wyrósł przy nas. — Zapowiada się wspinaczka po drzewach?
— Zaiste, piękny! Czekałam na niego całą noc — odpowiedziałam, gładko przechodząc
do porządku nad aluzją do drzew. — Tylko gdzie on jest?
— Nadciąga z zachodu! W Somerset już pada. Lubi pani śnieg?
— Lubię, pod warunkiem że jest punktualny — odparłam ponuro.
— Może utknął w korku na M4 — zażartował. — Podobno śnieg zatarasował ją przy
rozjeździe 13, bo tam napadało.
— Aha! — ucieszyłam się.
— Moment — wtrącił Billy, w jego głosie brzmiały podejrzliwe tony. — Jak śnieg może
zatarasować śnieg?
W oczach pana Wallakera rozbłysły wesołe ogniki, a po chwili Billy uśmiechnął się
szeroko. Przez moment poczułam się naprawdę nieswojo — jakby sobie stroili żarty moim
kosztem.
— Miłego dnia! — odpowiedziałam, nie do końca wiedząc dlaczego, pozdrowieniem
właściwym raczej dla słonecznej Kalifornii, a potem niepewnym krokiem ruszyłam przez
lód, żeby jak najszybciej zasiąść do Twittera... to znaczy, do scenariusza. Co mnie też
podkusiło, żeby włożyć buty na wysokich obcasach?
9.30. Z powrotem w domu. No dobra! Liście w jego włosach.
9.35. Jeszcze tylko przetwittuję do @_Roxster, to znaczy do moich fanów, dowcip pana
Wallakera.
9.45. <@JoneseyBJ: Wygląda na to, że śnieg utknął w korku spowodowanym przez śnieg
na M4, ale wkrótce ma do nas dotrzeć.>
10.00. Pięć osób odpowiedziało na mój twitt! Pojawiło się nowych dwanaście osób, które
śledzą mnie na Twitterze.
10.15. W telewizorze wciąż OSTRZEGAJĄ PRZED OPA- DAMI ŚNIEGU!
10.30. Śnieg zaczął padać!
11.00. Pada i pada, coraz gęstszy. Nie mogę się powstrzymać, żeby co rusz nie
podchodzić do okna i nie patrzeć.
11.45. Pochłonął mnie cud sypiącego śniegu. Jakby ktoś na biało wycieniował gałęzie
drzew. Na blacie stołu za oknem zgromadziła się już warstwa gruba na cztery centymetry
— niczym lukrowa polewa na torcie. Albo bita śmietana... Choć może wcale nie jest tego
cztery centymetry. Przez chwilę rozważałam pomysł, aby wyjść na zewnątrz z linijką i
zmierzyć, ale szybko zdałam sobie sprawę z bezsensowności tego odruchu. Mam milion
rzeczy do zrobienia.
Południe. OMG. Twitt od @_Roxster.
<@_Roxster @JoneseyBJ: Może urwiemy się z pracy, zaaplikujemy trochę wosque i
pójdziemy na sanki??>
Aż zamrugałam ze zdumienia. Czyżby @_Roxster naprawdę chciał się ze mną umówić?
Na poważnie? A ja na pewno wyglądam jak obłąkana z tymi włosami sterczącymi na
głowie... Moment. Głowę można umyć! Ubrać się odpowiednio na sanki, a poza tym, żyje
się raz i pada śnieg! Odtwittowałam: <@JoneseyBJ @_Roxster: Tak! A ty dasz radę?>
W tym samym momencie przyszedł SMS:
<ODDZIAŁ PRZEDSZKOLNY I ODDZIAŁ JUNIORÓW. Ze względu na opady śniegu
prosimy o jak najszybsze odebranie dzieci ze szkoły i odwiezienie bezpiecznie do domów.
Szkoła zostanie zamknięta o godz. 13.30.>
12.15. Co robić? Nie mogę przecież na poważnie liczyć, że dwudziestodziewięcioletni
książę marzeń zechce wybrać się na sanki z dwójką dzieci i ich podstarzałą matką z
fryzurą wariatki? Cała wartość starszej kobiety polega na tym, że jest zawsze soignee w
czarnych jedwabnych pończochach i zajmuje się dziećmi w perfekcyjnym stylu
rodzicielstwa na francuską modłę, i jest jak Catherine Deneuve i Charlotte Rampling.
Muszę odebrać dzieciaki, ale jak miałabym wystawić do wiatru @_Roxster, skoro Reguły
Randkowania głoszą, że to jest jak taniec i trzeba się po prostu dostosować do rytmu
kroków partnera, ale...
Kolejny SMS:
<Uczniowie z oddziałów przedszkolnego i juniorów czekają zebrani w korytarzu szkoły.
Uprasza się rodziców o jak najszybszy odbiór dzieci.>
Sytuacja jest naprawdę alarmowa!
12.30. Zbiegłam na dół, żeby z szafy wydobyć sanki, szybko oczyściłam je z pajęczyn itd.
12.50. Otworzyłam drzwi i moim oczom ukazała się ulica całkiem zasypana śniegiem. To
jakaś wielka zadymka, niebezpieczna klęska żywiołowa! Ogarnęło mnie podniecenie. Ale
co z @_Roxster? Najpierw trzeba się zająć dzieciakami.
13.00. OK, mam już na sobie kompletny strój narciarski, nie wiem, czy kask też jest
wymagany, ale bez gogli się nie obejdzie. Do bagażnika wrzuciłam śniegowce,
kombinezony, kurtki, rękawiczki, pakiet survivalowy, łopatę, latarkę, butelki z wodą, kilka
tabliczek czekolady i sanki.
17.00. W końcu jakoś dotarłam do szkoły po dramatycznej podróży śliską nawierzchnią.
Zaraz musiałam zdjąć gogle i założyć okulary, żeby sprawdzić twitty od @_Roxster.
<@_Roxster @JoneseyBJ: Przepraszam, Jonesey — to była skłamana beztroska. Mam
pracę i nie mogę jej rzucić, żeby bawić się w śniegu. Najwyraźniej w przeciwieństwie do
ciebie.>
Załamana. Wystawiono mnie do wiatru na śnieżnej randce.
Niezgrabnie pomaszerowałam pod górkę do szkoły, czując się, jakbym była Lance'em
Armstrongiem na Księżycu — to znaczy, Neilem Armstrongiem — okutana w kombinezon
nałożony na dżinsy, kurtkę i całą resztę, i myśląc: „OK, nie muszę odpowiadać @_Roxster,
ponieważ, praktycznie rzecz biorąc, wystawił mnie do wiatru z tymi sankami. A wcześniej
odpowiadałam i reagowałam zgodnie ze wszystkimi zasadami randkowania, więc..."
Jak burza wpadłam na szkolny korytarz, gdzie czekały zgromadzone przedszkolaki oraz
juniorzy, i moim oczom ukazała się Perfekcyjna Nicorette wyglądająca niczym Królowa
Śniegu w białych kozaczkach, długim białym płaszczu, z szyją otuloną jakąś białą
futerkową istotą, z wielką torbą z czarnej lakierowanej skóry przewieszoną przez ramię i
perfekcyjnie ułożonymi włosami — ona i pan Wallaker śmiali się do siebie zalotnie. Hm.
Męska dziwka. Ma żonę, a flirtuje z Nicorette. W tym momencie pan Wallaker usłyszał
chyba, że weszłam, odwrócił się, spojrzał na mnie i wybuchnął gromkim śmiechem.
Nie śmiałby się tak, gdyby wiedział, że już-już miałam prawie zaklepaną saneczkową
randkę ze ślicznym chłopaczkiem, no nie? Jestem Catherine Deneuve, jestem Charlotte
Rampling.
— Mamaaa! — Billy i Mabel podbiegli do mnie rozradowani. — Idziemy na sanki?
— Pewnie! Mam sanki w samochodzie! — zapewniłam ich i obdarzywszy pana
Wallakera królewskim spojrzeniem, nasunęłam gogle na oczy i pełnym gracji ruchem na
ile oczywiście było to możliwe w moim stroju — wyślizgnęłam się na dwór.
22.00. Wspaniały dzień. Cudowne sanki. Na Primrose Hill pojawiła się też Rebecca ze
swoją gromadką i wszystko działo się jak w baśni i wyglądało jak na kartkach
bożonarodzeniowych. Śnieg był głęboki, puszysty, z początku prócz nas prawie nikogo nie
było, więc można było śmigać na sankach, nie zważając na nic. A poza tym zatwittował
do mnie @_Roxster.
<@_Roxster @JoneseyBJ: Może później byśmy pojeździli? Wieczorem, jak znajdziesz
czas.>
@_Roxster @JoneseyBJ: Choć martwię się o zdradzieckie warunki. Może któregoś
kolejnego wieczora?>
Odpowiedzieć nie mogłam, ponieważ palce miałam sztywne od mrozu, a zanim
odczytałam te twitty, musiałam założyć okulary i równocześnie uważać na innych
zjeżdżających itd., itd., a więc po prostu pozwoliłam im tak wisieć, rozkoszując się tym, że
ostatecznie to on do mnie napisał i że @_Roxster chce się ze mną umówić!
W miarę jak wieczór mijał, na Primrose Hill robiło się coraz tłoczniej i chłodniej, więc
w końcu wróciliśmy wszyscy do nas, wypiliśmy gorącej czekolady, zjedliśmy razem kolację
i było naprawdę zabawnie. Potem zostawiłam dzieci na pięć minut z Rebeccą i
wymknęłam się, żeby sprawdzić mojego Twittera, a kiedy w przelocie zerknęłam do
lustra, zrozumiałam, że dzisiaj naprawdę nie był najlepszy moment na randkę z moim
chłopaczkiem.
W powodzi wszystkich szczebioczących na temat śniegu i M4 twittów znalazłam jeden
od @_Roxster.
<@_Roxster @JoneseyBJ: Jonesey? Zginęłaś w tych śniegach?>
<@JoneseyBJ @_Roxster: O mało co. To było prawdziwe szaleństwo na dziewiczym
śniegu. Chętnie to powtórzę z tobą.>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Masz już upatrzoną konkretną datę?>
No proszę, bezpośrednia, autentyczna komunikacja! Tak trzymać. Odtwittowałam:
<@JoneseyBJ @_Roxster: Niech tylko sprawdzę w pękającym w szwach terminarzu...
<@_Roxster @JoneseyBJ: Chciałaś powiedzieć: w pękającej w szwach bibliotece
poradników randkowych?>
OMG. Czy Roxster czytał moje twitty jeszcze w czasach Faceta w Skórzanej
Marynarce?
<@JoneseyBJ @_Roxster: *Lekko przechodząc do porządku nad impertynencjami
bezczelnego smarkacza* A ty co proponujesz?>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Wtorek?>
Z rozanieloną miną wróciłam do kuchni. Wszystko układa się tak, że lepiej nie może! Mam
randkę z cudownym, zabawnym, przystojnym dwudziestodziewięcioletnim chłopakiem,
dom pełen dzieci o rumianych policzkach, pachnącego jedzenia, sanek i szału (to znaczy,
chciałam powiedzieć: szalów, miękkich szalów — nie wiem, skąd mi się to wzięło).
NIE TWITTUJ NA TEMAT RANDKI W TRAKCIE JEJ TRWANIA
20 STYCZNIA 2013, NIEDZIELA
Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 873, liczba twittów od @_Roxster 7.
11.00. Moja kariera na Twitterze kwitnie. Od czasu jak pojawiły się #pijackie twitty o
ptakach, z każdym dniem śledziło mnie coraz więcej osób. Jednak nie sposób było nie
zauważyć, że Roxster zamilkł. Może jako mężczyzna uznał, że umówiwszy się ze mną,
osiągnął cel, jakby zaliczywszy kolejny poziom w grze na xboxie, nie widział sensu w
pałętaniu się po nim dłużej.
11.02. Doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi zatwittować do wszystkich, żeby wiedzieli,
co się dzieje.
<@JoneseyBJ: *Ćwierkając, zadowolona z siebie, pełna wiosennej radości i wiary w
randkę z tajemniczym znajomym z Twittera* Witaaaaam wszystkich! >
11.05. OMG, straciłam dwie ze śledzących mnie osób. Dlaczego? Dlaczego? Czy mój ton
nie był odpowiedni? Lepiej wyślę następnego twitta.
<@JoneseyBJ: Przepraszam, najwyraźniej zniechęciłam parę osób moim
wczesnoporannym samozadowoleniem. Wszyscy powinni wiedzieć, że randka się nie uda i
zostanę wystawiona do wiatru.>
11.15. Świetnie, straciłam kolejne trzy osoby. Muszę sobie zanotować, żeby nie
przesadzać z twittowaniem o poranku. A może po prostu im mniej będę twittować, tym
więcej będzie osób śledzących na Twitterze.
Roxster się odezwał! No proszę, oto moja nagroda za mistrzostwo świata w
samokontroli.
<@_Roxster @JoneseyBJ: *Urażony, zdruzgotany* Wystawię cię do wiatru, Jonesey??
<@JoneseyBJ @_Roxster: Roxster! Wróciłeś!>
<@JoneseyBJ @_Roxster: Chciałam tylko osłabić wymowę wcześniejszych
przechwałek, kiedy okazało się, że opuszczają mnie moi fani. A więc wciąż jesteś online?
<@_Roxster @JoneseyBJ: Jonesey, może jestem małolatem, ale nie jestem
niedojrzały ani nie oszukuję.>
I kolejny wpis: <@_Roxster @JoneseyBJ: OK. Co byś powiedziała na spotkanie pod
stacją metra na Leicester Sq. o 7.30? Potem możemy iść do Nando. Albo na rybę z
frytka m i ?>
21.45. Natychmiast się załamałam. Stacja metra na Leicester Sq.?? Stacja metra na
Leicester Sq.?? Przecież jest mróz. Ale potem przypomniałam sobie Zasadnicze Reguły
Randkowania.
Po prostu zgadzaj się na to, co on mówi
<@JoneseyBJ @_Roxster: *Rozkosznie mrucząc* Cóż, byłoby wspaniale!>
<@_Roxster @JoneseyBJ: *Delikatnie pomrukując* Do zobaczenia, skarbie.>
No i proszę! O ileż lepiej w ten sposób, niż na siłę starać się manipulować sytuacją?
21.50. Znienacka dopadł mnie atak paniki, ponieważ sobie uświadomiłam, że jestem
przecież samotną matką, a tu umówiłam się z zupełnie obcym facetem z Twittera pod
stacją metra na Leicester Square.
21.51. Zadzwoniłam do Toma, który zgodził się do mnie wpaść.
22.50. Niestety Tom nie bardzo mógł mi pomóc, ponieważ sam przeżywa właśnie
emocjonalne załamanie na tle jakiegoś węgierskiego architekta imieniem Arkis. Dlatego
też najpierw chciał mi pokazać w Scruffie na swoim iPhonie wszystkie zdjęcia i wpisy
Arkisa.
— Scruff jest znacznie lepszy niż Grindr. Do niedawna wszyscy uważali, że jest raczej
ciężki, ale teraz się zrobił modnie ciężki: obcisła, skąpa garderoba i duże okulary, ale nie
w stylu George'a Michaela.
— A więc na czym polega problem? — zapytałam w rzeczowy, profesjonalny sposób,
jakbym to ja była psychoterapeutką, a nie on.
— Podejrzewam, że Arkis umie dużo gadać, ale w spodniach to on za wiele nie ma.
Nocami przysyła mi naprawdę rajcujące, ostre SMS-y, ale nic z tego nie wynika.
— Rozumiem. Zaproponowałeś spotkanie? — dociekałam.
— O pierwszej w nocy napisałem, że chciałbym go bliżej poznać, spodziewając się
potwierdzenia, ale zamiast potwierdzenia, on nie odzywał się do mnie przez dwa dni, a
potem nawet się nie zająknął na temat propozycji, tylko znowu gadał o moich zdjęciach
na Scruffie... I teraz błądzę po świecie z tym okropnym bólem w klatce piersiowej,
ponieważ myślę, że on pomyślał sobie...
— Wiem, wiem — podchwyciłam skwapliwie. — Miałam dokładnie tak samo z Facetem
w Skórzanej Marynarce. To jest tak, jakby obiekt twego miłosnego zainteresowania
zyskiwał nagle nad tobą wielką władzę, jakby stawał się surowym, osądzającym
olbrzymem, perfekcyjnie obytym we wszelkich zasadach randkowania, a patrząc na
siebie, masz wrażenie, że jesteś nędznym, żałosnym petentem.
— No — zgodził się smutno. — Ale potem powiedział, że chciałby pójść ze mną na
Wroga numer jeden.
— I co? Powinieneś się zgodzić, matołku! — oznajmiłam z wyższością. — W
przeciwnym razie będzie to jak pojedynek na spojrzenia. Kto pierwszy odwróci wzrok!
Tom przyznał w końcu, że plan ten ma sensowne psychologiczne podstawy, dzięki
czemu mogłam niepostrzeżenie przejść do własnych kłopotów, na które on zareagował
lapidarnie:
— Oczywiście, że powinnaś się spotkać z @_Roxster, póki będzie to spotkanie w
miejscu publicznym. Talitha twierdzi, że on jest w porządku. Na wszelki wypadek
będziemy wszyscy czekać pod telefonem. A że poznałaś go w cyberprzestrzeni? Co z
tego?
Uwielbiam tę łatwość, z jaką na przemian z Tomem wchodzimy w role ekspertów od
randkowej obyczajowości — jakbyśmy byli na huśtawce — przy czym jasne jest, że żadne
z nas nie ma większego pojęcia, o czym mówi. Czasami widzę ludzkość jako miliony tego
rodzaju huśtawek, kołyszących się równocześnie, rytmicznie niczym głowy tych
samochodowych piesków. I wszyscy jesteśmy to na górze, to na dole.
23.00. Niebiosa mi dzisiaj sprzyjają. Roxster odezwał się znowu.
<@_Roxster @JoneseyBJ: Na zewnątrz mróz jak cholera, Jonesey. Może zamiast tego
spotkamy się w barze w Dean Street Townhouse?>
Aha. Myślał, myślał i coś mu się nie zgadzało. Jest nie tylko cudowny, ale i troskliwy.
Odtwittowałam:
<@JoneseyBJ @_Roxster: Doskonale. Do zobaczenia na miejscu.>
<@_Roxster @JoneseyBJ: Nie mogę się doczekać, skarbie.>
22 STYCZNIA 2013, WTOREK
60 kilo (wciąż!), liczba kombinacji garderoby przymierzona i ciśnięta na podłogę 12, ilość
twittów wysłanych w trakcie ubierania się 7 (bardzo głupie), choć liczba osób śledzących
mnie na Twitterze 698 (korzyści związane z twittowaniem kompensowane są przez straty
powodowane opóźnieniem).
18.30. No dobra. Prawie gotowa. Talitha, Jude i Tom wiedzą dokładnie, gdzie będę, i
gotowi są ruszać na ratunek, gdy tylko coś pójdzie źle. Tym razem postanowiłam za
wszelką cenę nie popełnić podobnego błędu co wcześniej i się nie spóźnić. Tylko
przeszkadza mi, że nie potrafię uwolnić się od Twittera i zająć wyłącznie garderobą.
Jakbym wzięła na siebie obowiązek wobec wszystkich tych, którzy mnie śledzą,
obowiązek polegający na nieustannym donoszeniu im, co aktualnie robię.
<@JoneseyBJ: Co jest ważniejsze? Dobrze wyglądać czy być na czas? To jest, przy
założeniu, że albo jedno, albo drugie?>
Łał — lawina odpowiedzi i komentarzy:
<@JamesAP27 @JoneseyBJ: Oczywiście, że być na czas. Jak możesz być tak próżna?
To takie nieatrakcyjnej
Hm. Racja. Zobaczymy, co odpowie:
<@JoneseyBJ @JamesAP27: To nie próżność, tylko TROSKA o drugiego człowieka.
Chodzi o to, żeby się nie przestraszył i nie zniechęcił od razu.>
18.45. Cholera, cholera, okazało się, że przez przypadek pomyliłam wodoodporny tusz do
rzęs z błyszczykiem do ust, ponieważ były we właściwie identycznych tubkach od Laury
Mercier i teraz nie chce zejść. O Boże, Boże. Nie dość, że się spóźnię, to jeszcze będę
miała czarne usta.
19.15. OK. Siedzę już w taksówce, wciąż próbując wytrzeć usta. Mam chwilę na kilka
twittów.
<@JoneseyBJ: Już dobrze — siedzę w taksówce — wrażliwa i czuła Kobieta Dojrzała...
<@JoneseyBJ: ...bogini radości i światła. *Wrzask na taksówkarza* Nieee! Nie jedź tą
p..... ną Regent St!>
<@JoneseyBJ: *Palcami ściskając nos, wydaje z siebie głos policyjnego radia* Zbliża
się do Dean Street Townhouse. Dojeżdża DO Townhouse.>
<@JoneseyBJ: Życzcie mi szczęścia. Wyłączam się. Bez odbioru.>
<@JoneseyBJ: *Szept* On jest FANTASTYCZNY. >
<@JoneseyBJ: Dużo można by mówić o młodszym mężczyźnie, o ile nie jest na tyle
młody, abym mogła być jego babcią.>
<@JoneseyBJ: Uśmiecha się! Wstaje na mój widok, jak dżentelmen.>
Roxster zaiste był cudowny, przystojniejszy nawet niż na swoim zdjęciu, lecz, co
najważniejsze, wyglądał, jakby lubił się śmiać. Miało się wrażenie, że zaraz wybuchnie
śmiechem.
— Cześć. — Kierowana jakimś absurdalnym odruchem już sięgnęłam do telefonu, żeby
zatwittować coś w rodzaju: <Ma najcudowniejszy głos na świecie>, ale położył dłoń na
mojej, przykrywając nią również iPhone'a.
— Żadnego twittowania.
— Przecież nie...! — odparłam w amoku.
— Jonesey, przez całą drogę tutaj twittujesz niczym pijana. Czytałem to wszystko.
RANDKA Z CHŁOPAKIEM
22 STYCZNIA 2013, WTOREK (CIĄG DALSZY)
Zawstydzona, ogłupiała wtuliłam głowę w ramiona. Roxster roześmiał się.
— Nie ma sprawy. Czego się napijesz?
— Poproszę białe wino — kontynuowałam niezbyt bystro i znowu jakiś odruch kazał mi
sięgnąć po telefon.
— Świetnie. A tę zabawkę konfiskuję na jakiś czas.
Zabrał mi telefon, wsadził do kieszeni i gestem wezwał barmankę — wszystko to
jednym, płynnym ruchem.
— Żebyś bezkarnie mógł mnie zamordować? — zapytałam, nie odrywając wzroku od
jego kieszeni. W głowie czułam osobliwą mieszaninę podniecenia i strachu — myśli
krążyły gorączkowo: Jeśli pojawi się konieczność wezwania Toma czy Talithy, to chyba
będę musiała obalić go na ziemię i wydrzeć mu ten telefon.
— Nie. Żeby cię zamordować, niepotrzebny mi twój telefon. Po prostu nie mam
ochoty, abyś na żywo o mnie twittowała do wszystkich czekających z zapartym tchem
Twitterati.
Kiedy odwrócił głowę w bok, wpiłam się oczyma w spektakl, jaki tworzyły delikatne
kontury jego twarzy: prosty nos, kości policzkowe, brwi. Oczy miał migdałowe, tęczówki
nakrapiane. Był taki... młody. Skórę miał jak świeża brzoskwinia, nieskazitelnie białe zęby,
włosy mocne i lśniące, nieco dłuższe, niż wymagała aktualna moda, ponieważ spływające
aż na kołnierz koszuli. A jego wargi rysowały się tym delikatnym wyrazistym konturem,
który przemija wraz z autentyczną młodością.
— Masz ładne okulary — powiedział, podając mi nalane przez barmankę wino.
— Dziękuję — odparłam grzecznie. (W okularach mam progresywne soczewki, dzięki
czemu mogę ich używać zarówno na ulicy, jak i do czytania. Założyłam je, aby uniknąć
konieczności nakładania okularów do czytania, a pośrednio by nie zdradzać się z moim
wiekiem).
— Mogę je zdjąć? — zapytał w taki sposób, jakby chodziło mu o moje... ubranie.
— Okej — zgodziłam się. Zdjął je, położył na barze, przy okazji delikatnie musnął moją
dłoń i spojrzał mi w oczy.
— Jesteś znacznie ładniejsza niż na zdjęciu.
— Roxster, zdjęcie przy moim profilu przedstawia coś w rodzaju jajka —
powiedziałam, upijając łyk wina; zbyt późno sobie przypomniałam, że powinnam siedzieć
nieruchomo i pozwolić mu podziwiać, jak podniecającym gestem gładzę nóżkę kieliszka.
— Wiem.
— Nie bałeś się, że okażę się stukilowym transwestytą?
— Tak. Ośmiu moich kumpli siedzi w barze, czekając, żeby mi przyjść z odsieczą.
— To niesamowite — powiedziałam. — Ja mam snajperów we wszystkich oknach po
drugiej stronie ulicy, którzy cię podziurawią, gdy mnie zamordujesz i zjesz.
— Ale wszyscy są gładziutcy od wosque jak małe dziewczynki?
Właśnie przytknęłam kieliszek do ust, roześmiałam się, zakrztusiłam, odbiło mi się.
— Co się stało?
Niezbornie machnęłam dłonią. W ustach miałam mieszaninę wina i soków
żołądkowych. Roxster podał mi garść papierowych serwetek. Ruszyłam do toalety,
przyciskając serwetki do ust. Dotarłam do niej akurat na czas, żeby wypluć paskudną
treść do umywalki, a w głowie krążyła mi absurdalna nowa reguła randkowania: „Nie
pozwól, aby ci się odbijało na samym początku randki".
Przepłukałam usta, przypomniawszy sobie, że szczęśliwym zrządzeniem losu mam
gdzieś na dnie torebki dziecięcą szczoteczkę do zębów. I gumę do żucia.
Kiedy wróciłam do baru, Roxster zdążył zdobyć dla nas stolik i czekał przy nim,
wpatrując się w ekran swego telefonu.
— Myślałem, że to ja mam obsesję na punkcie wymiocin — powiedział, nie unosząc
wzroku. — Właśnie twittuję twoim fanom całą tę historię.
— Nie robisz tego.
— Nieeee. — Oddał mi mój telefon i zaśmiał się. — Wszystko dobrze? — Śmiał się tak
mocno, że ledwie mógł mówić. — Przepraszam, ale prawie nie potrafię uwierzyć, że
zemdliło cię na naszej pierwszej randce.
Zachichotałam mu do wtóru i wtedy zorientowałam się, że powiedział „nasza pierwsza
randka". Z czego w oczywisty sposób wynikało, iż sądzi, że mamy przed sobą kolejne,
niezależnie od tego, co się ze mną stało.
— W następnej kolejności będziesz pierdzieć? — zapytał, kiedy kelner przyniósł nam
menu.
— Zamknij się, Roxster — zachichotałam. Widziałam przecież, że mam do czynienia z
facetem w mentalnym wieku lat siedmiu, ale dzięki temu czułam się jak w domu. Poza
tym dawało to nadzieję, że nie ucieknie z wrzaskiem, przerażony swobodą, z jaką w
naszym domu traktuje się funkcje cielesne.
Kiedy otworzyłam swoje menu, z przerażeniem zorientowałam się, że oczywiście nie
mam już okularów na nosie.
Wbiłam wzrok w zamazane literki, żołądek znów podszedł mi do gardła. Roxster
niczego nie zauważył. Zbyt pochłaniały go wizje jedzenia, które jego wyobraźnia
wyczarowywała z menu.
— Mmm. Mmm. Na co masz ochotę, Jonesey?
Popatrzyłam na niego jak królik oślepiony światłami nadjeżdżającego samochodu.
— Wszystko w porządku?
— Zgubiłam okulary — wymamrotałam, zawstydzona.
— Pewnie zostały przy barze — powiedział, wstając.
Podziwiając jego fascynującą, młodą sylwetkę, przyglądałam się, jak idzie do miejsca,
gdzie przedtem staliśmy, rozgląda się i zagaduje barmankę.
— Nie ma ich — wyjaśnił, wróciwszy. W jego głosie brzmiał niepokój. — Drogie były?
— Nie, nie, to nic takiego — skłamałam. (Były drogie. I naprawdę je lubiłam).
— Mogę ci przeczytać menu. A potem, jeśli zechcesz, pokroić jedzenie na kawałki. —
Znowu się roześmiał. — Choć pewnie będę musiał uważać na twoje zęby.
— Roxster, nie podoba mi się kierunek, w którym zmierzają twoje żarty.
— Wiem, wiem. Przepraszam.
Kiedy już odczytał mi zawartość menu, spróbowałam przypomnieć sobie kolejne
Reguły Randkowania i zaczęłam wodzić zmysłowo palcem po nóżce od kieliszka, choć
sama nie wiedziałam, po co — skoro Roxster miał już moje kolano między swymi silnymi,
młodzieńczymi udami. Mimo ogarniającego mnie podniecenia, zrozumiałam, że MUSZĘ
znaleźć okulary. Tak łatwo byłoby poddać się seksualnym bodźcom i ulec konfuzji... ale to
były naprawdę piękne okulary.
— Pójdę poszukać pod hokerami — oznajmiłam, gdy już złożyliśmy zamówienie.
— A co z twoimi kolanami?
— Daj spokój.
Skończyło się na tym, że oboje pełzaliśmy pod hokerami. Dwie młode dziewczyny,
które usiadły na naszych wcześniejszych miejscach, były bardzo niezadowolone. Nagle
ogarnął mnie straszny wstyd, że oto jestem na randce z moim chłopaczkiem i zamiast
tworzyć romantyczną atmosferę, zmuszam go do zaglądania pod spódniczki jakimś
laskom w poszukiwaniu okularów. Umierałam ze wstydu.
— Nie ma tu i nie było żadnych okularów, jasne? — powiedziała jedna z nich,
spoglądając na mnie wściekle.
Roxster przewrócił oczyma i znowu zanurkował pod bar, mówiąc:
— Póki już tu jestem na dole... — i zaczął macać podłogę. Dziewczyny nie uznały jego
słów za zabawne. Ale wtedy Roxster wyprostował się triumfalnie i pokazał trzymane w
dłoni okulary.
— Znalazłem — oznajmił i wsadził mi je na nos. — Oto masz, kochanie.
A potem demonstracyjnie pocałował mnie w usta, obrzucił dziewczęta znaczącym
spojrzeniem i zaprowadził mnie z powrotem do stolika, gdzie przez dłuższy czas nie
mogłam myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, czy podczas tego pocałunku czegoś nie
wyczuł.
Rozmowa toczyła się bez wysiłku. Naprawdę nazywał się Roxby McDuff, pracował dla
fundacji ekologicznej, poznał Talithę w jej programie i przeniósł się z jej Twittera na mój.
— Więc co, tak sobie śledzisz na Twitterze stare pantery polujące na młodych
chłopców?
— Nie lubię tego określenia — odparł.
— Sugeruje raczej myśliwego niż... zwierzynę.
Przepełniająca mnie konfuzja musiała się wyraźnie odbić na twarzy, ponieważ dodał
cicho:
— Lubię starsze kobiety. One w nieco większym stopniu wiedzą, co robią. Mają więcej
do powiedzenia. A ty, co? Co ty tu robisz z młodszym mężczyzną z Twittera?
— Próbuję poszerzyć grono znajomych — odparłam nonszalancko.
Roxster spojrzał mi prosto w oczy i przez chwilę tak patrzył, nie mrugając.
— W tej sprawie możesz na mnie liczyć.
RADOSC MIESZAJĄCA SIĘ Z MDŁOŚCIAMI
22 STYCZNIA 2013, WTOREK (CIĄG DALSZY)
Kiedy nadszedł czas, by się pożegnać, stanęliśmy skrępowani na ulicy.
— Jak chcesz wrócić? — zapytał, a ja natychmiast posmutniałam, ponieważ
zrozumiałam, że nie zamierza wracać ze mną, mimo iż żadną miarą nie mógł przecież
liczyć na to, że go o to poproszę. Żadną miarą.
— Taksówka? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie. Spojrzał na mnie zaskoczony.
Uświadomiłam sobie, że właściwie nigdy nie byłam w Soho bez Talithy, Toma i Jude, a
wtedy razem składaliśmy się na taksówkę, niemniej sam pomysł musiał się młodemu
człowiekowi wydać strasznie ekstrawagancki. Tak czy siak, żadnych taksówek w pobliżu
nie było widać.
— Chcesz, żebym wezwał helikopter czy pojedziemy metrem? Wiesz, jak skorzystać z
metra?
— Oczywiście, że wiem! — obruszyłam się. Ale tak po prawdzie, to czułam się raczej
nieswojo wśród tych tłumów kłębiących się późną nocą w Soho, bez przyjaciół. Dopiero
gdy Roxster wziął mnie pod ramię i poprowadził w stronę stacji metra na Tottenham
Court Road, poczucie obcości ustąpiło dreszczowi podniecenia.
— Poczekam, aż zejdziesz na dół — obiecał. Jednak kiedy dotarliśmy do barierek,
zorientowałam się, że nie mam swojej karty Oyster. Chciałam jakoś zapłacić maszynie,
ale to okazało się niemożliwe.
— Wracaj tutaj — powiedział, wyjął z kieszeni zapasową kartę, podał mi, a potem
przeprowadził przez barierki i na właściwy peron. Pociąg właśnie nadjeżdżał.
— Szybko, daj mi numer swojej komórki — powiedział. — W końcu jakoś cię nie
zamordowałem.
Pospiesznie wyrzuciłam z siebie ciąg cyfr, a on zapisał je w telefonie. Drzwi się
otworzyły, wypłynął z nich ludzki strumień.
Potem zupełnie nieoczekiwanie i znienacka Roxster pocałował mnie w usta.
— Mmm, wymiociny — powiedział.
— O, nie! Przecież umyłam zęby.
— Nosisz przy sobie szczoteczkę do zębów? Zawsze cię mdli na randkach?
A potem, na widok mojej zdjętej grozą twarzy, roześmiał się i powiedział:
— Żartowałem. Wszystko jest w porządku.
Pasażerowie tymczasem zaczęli się wciskać do wagonu. Pocałował mnie znowu,
delikatnie, popatrzył na mnie swoimi migdałowymi oczami, w których igrały wesołe
iskierki, a potem jeszcze raz, tym razem rozchylając usta i łagodnie szukając swoim
językiem mojego. ZNACZNIE lepiej niż ten głupi Facet w Skórzanej Marynarce ze swoimi
seksualnymi odpałami...
— Ruszaj, drzwi się zamykają! — Popchnął mnie w kierunku pociągu, a ja wcisnęłam
się do środka. Drzwi zamknęły się, pociąg ruszył, przez szybę widziałam go, jak stał na
peronie, uśmiechając się lekko do siebie — cudowny, cudowny chłopaczek.
Wysiadłam na Chalk Farm, wciąż w kompletnej euforii i rozanielona z podniecenia.
Rozległ się sygnał powiadamiający o przyjściu SMS-a. Od Roxstera.
<Wysiadłaś czy zagubiona jeździsz w kółko?> Odpisałam: < Pomocy, trafiłam do
Stanmore. Wyczyściłeś już zęby z moich mdłości?>
Bez odpowiedzi. Pewnie nie powinnam pisać tego ostatniego zdania.
A jednak!
<Nie, ponieważ nie mogę znaleźć swoich okularów do czytania. Masz zamiar użyć tej
zarzyganej szczoteczki w najbliższej przyszłości?>
<Właśnie to robię. Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm.>
23.40. Zaraz po powrocie do domu dość obcesowo wyprosiłam Chloe, ponieważ chciałam
natychmiast wrócić do SMS-owania.
I proszę, mam, czego chciałam! Jest SMS. Wspaniała sprawa — z powrotem w świecie
flirtów i randek. Jakie to romantyczne. Och.
<Uwielbiam słodki smak twoich wymiocin.>
Odpowiedziałam natychmiast: <Och, Roxster. Chyba masz poważne zaległości do
nadrobienia w wiedzy o randkach.>
Przedłużające się milczenie. O, nie. To nie był właściwy ton. Nic w nim nie było
zalotnego. Belferskie pouczenia. Spieprzyłam sprawę.
23.45. Poszłam na górę, żeby zobaczyć, co u dzieci. Billy spał smacznie z Horsiem. Mabel
w piżamie założonej tyłem do przodu, skulona i przytulona do Spaliny. Zaraz się
pocieszyłam — nieważne, że żadna ze mnie heroina randek, przynajmniej potrafię dzieci
utrzymać przy życiu.
23.50. Pospiesznie zbiegłam na dół, żeby sprawdzić, czy coś nie wykluło się w telefonie.
Nic nie ma.
Wszystko nie tak. Jestem samotną matką i nie mogę sobie pozwolić, żeby mną
miotało w tę i we w tę, bo jakiemuś obcemu facetowi, który mógłby być moim synem, nie
chce się odpisywać na SMS-y.
22.55. Właśnie przyszedł SMS.
<Wyglądałaś naprawdę ślicznie, pocałunek był wspaniały, to był naprawdę miły
wieczór. >
Przypływ szczęścia. Który po chwili ustąpił miejsca niepokojącej refleksji, bo przecież
Roxster nie zaproponował drugiego spotkania. Powinnam odpowiedzieć czy milczeć?
Lepiej milczeć. Jude twierdzi, że najlepiej nie wypuszczać ostatniej nitki z SMS-owego
kłębka.
23.57. Tak bym chciała, żeby tu ze mną był, jakże żałuję, że go nie ma. Choć, rzecz
jasna, nigdy w życiu nie zaprosiłabym do domu takiego bezczelnego smarkacza. Nie ma
mowy!
23 STYCZNIA 2013, ŚRODA
5.15. I świetnie się stało, że go tu nie było. Przed chwilą do mojej sypialni z hałasem
wpadła Mabel. Tyle że zamiast mieć na sobie założoną tyłem na przód piżamę, ubrana
była w szkolny mundurek. Biedactwo. Podejrzewam, że tak się przejęła pozorami
spóźnienia, które każdego ranka kreuję swym miotaniem się, że tym razem postanowiła
mi pomóc i z góry się przygotować. Doceniłam jej starania, bo skąd miała wiedzieć, że
dzisiaj jest dzień Chloe, a kiedy Chloe startuje w szkolnym wyścigu, pojawia się punkt
siódma, jaśniejąca i idealnie ubrana, spokojnie ubiera dzieci, po czym przygotowuje
śniadanie, pozwalając im oglądać TV, nie ulegając napadom furii w obliczu padających z
ekranu słów ani histerii wywołanej piskliwym wrzaskiem w SpongeBobie
Kanciastoportym, o ósmej wyprowadza je z domu, a potem czeka na murku pod szkołą,
dopóki nie otworzą się jej podwoje.
Chciałam tylko powiedzieć, że wczoraj sama poradziłam sobie równie sprawnie i
byliśmy na murku o szalonej 8.05, czyli chyba całkiem nieźle? Po co tracić dziesięć minut
na siedzenie na murku? Przypuszczam, że ma to poprawić społeczne interakcje między
rodzicami.
Teraz jednak, w środku nocy utuliłam Mabel w rzeczach do snu, w końcu sama też
zasnęłam i nie usłyszałam budzika.
PODCHODY DO DRUGIEJ RANDKI
24 STYCZNIA 2013, CZWARTEK
21.15. Dzieci śpią. Minęło prawie czterdzieści osiem godzin od ostatniego SMS-a od
Roxstera.
W tym czasie ani razu nie zwróciłam się o radę do przyjaciół, ponieważ — zob. Reguły
Randkowania — byłoby bardzo nie w porządku, gdybym pozwoliła im urządzać całość
własnego związku.
21.20. Przed chwilą zadzwoniłam do Talithy i odczytałam jej ostatniego SMS-a od
Roxstera.
<Wyglądałaś naprawdę ślicznie, pocałunek był wspaniały, to był naprawdę miły
wieczór. >
— I tak to zostawiłaś?
— Tak. Ponieważ nie zapytał, czy się znowu spotkamy ani nic z tych rzeczy. Odniosłam
wrażenie, że dziękuje mi za spędzony ze mną czas i na tym koniec.
— Och, kochanie...
— Co?
— Co ja mam z tobą zrobić? Ile czasu minęło od tego SMS-a?
— Dwa dni.
— DWA DNI? Czyli przysłał ci go w nocy, po zakończeniu waszej randki? Okej. Wyłącz
się. Zaraz ci coś przyślę.
Po chwili odezwał się sygnał powiadomienia oznaczającego SMS od Talithy.
<W końcu jakoś otrząsnęłam się ze wstydu wywołanego wymiotowaniem na naszej
pierwszej randce. Ja też miło ją wspominam. Całujesz świetnie. Co teraz?>
— Nieźle, wręcz znakomicie... ale to „Co teraz?". Nie brzmi to trochę...?
— Nie kombinuj. Wyślij. Szczerze mówiąc, trudno będzie go obwiniać, jeśli każe ci trzy
dni czekać na odpowiedź. Każdy by się zdenerwował.
Wysłałam tego SMS-a. W tej samej chwili pożałowałam i tknięta odruchem rozpaczy
pomaszerowałam do lodówki. Wyciągałam z niej właśnie torebkę startego sera i butelkę
wina, kiedy telefon powiadomił mnie o przyjściu SMS-a.
<Jonesey! Martwiłem się, że się udusiłaś własnymi wymiocinami. Jestem w Holiday
Inn, ale w Wigan, mam tu umówione spotkanie z działem recyklingu rady gminy. Co
robisz? Znowu szukasz okularów?>
< Roxster, jesteś niemądry. Gdybym zgubiła okulary, nie przeczytałabym tego SMS-a.>
< Mogłaś ściągnąć sobie kogoś z tej fundacji pomagającej starszym ludziom, Help the
Aged, żeby ci go odczytał. Masz zajęty weekend, Jonesey?>
Roxster jest niesamowity. Nie musiałam nawet SMS--ować do Talithy ani sprawdzać w
Regułach Randkowania, żeby wiedzieć, że to jest zaproszenie. No bo jest! Zdecydowanie!
O cholera, przecież w ten weekend jest ten event u Świętego Oswalda, Kaski z Głów. A
nie mogę Roxsterowi powiedzieć prawdy, to znaczy, że moja mama jest w domu starców,
ponieważ może się okazać, iż jego mama jest w moim wieku.
<Jasna sprawa, impreza za imprezą, co jedna, to lepsza. *Z zawstydzeniem* Będę u
mamy na przedmieściach Kettering.>
A potem, przypomniawszy sobie, że powinnam mu ułatwić wybór daty następnej
randki, napisałam kolejnego SMS-a:
< Niemniej w przyszłym tygodniu nie mam co robić, więc chętnie ukarzę cię za twoją
bezczelność. >
Zapanowało niepokojące milczenie.
<To może wieczorem w przyszły piątek? Ale wezmę ze sobą jakąś książkę.>
< Poradnik na temat randkowania?>
< Pięćdziesiąt odcieni grona nowych znajomych. Piątek OK?>
< Piątek idealny.>
< Dobrze. Całuski do poduszki, Jonesey. Muszę się wyspać, żeby dobrze wypaść przed
radą gminy Wigan.>
<Całuski do poduszki, Roxster.>
KASKI Z GŁOW!
26 STYCZNIA 2013, SOBOTA
60,5 kilo (oby tylko nie obsunąć się z powrotem w otyłość, z winy matki zresztą), liczba
SMS-ów od Roxstera 42, liczba minut spędzonych na wyobrażaniu sobie randki z
Roxsterem 242, liczba potencjalnych osób, które zajmą się dziećmi, dzięki czemu będę
mogła pójść na randkę z Roxsterem 0.
10.30. Przed nami dzień eventu Kaski z Głów w Domu św. Oswalda. Telefon zadzwonił w
chwili, gdy mordowałam się z Mabel, żeby zechciała zdjąć brokatowy T-shirt i fioletowe
legginsy, w które wystroiła się ukradkiem, gdy ja byłam na górze (Mabel za nic nie chce
przyjąć do wiadomości, że legginsy zaliczają się raczej do kategorii „rajstopy", nie zaś
„spodnie" i że naprawdę trzeba jeszcze coś na nie włożyć). Zamiast tego miała wziąć
sukienkę ze sweterkiem od babci, żywcem z lat pięćdziesiątych: czerwone serduszka na
białym tle, od dołu klosz i jeszcze czerwona szarfa wiązana z tyłu na kokardę.
— Bridget, nie spóźnisz się, co? Słuchaj, punktualnie o pierwszej mają przemawiać
Philip Hollobine i Nick Bowering, a dobrze by było, żebyśmy wcześniej zjadły lunch.
— Co to są za ludzie? Philip Hollobine i Nick Bowering? — spytałam, dziwując się
umiejętności, jaką posiadła moja matka w nonszalanckim żonglowaniu nazwiskami, o
których nikt nie słyszał, na dodatek takim tonem, jakby należały do elity hollywoodzkich
celebrytów.
— Ależ znasz przecież Philipa, kochanie. Pamiętasz? Nasz parlamentarzysta z
Kettering! On jest zawsze chętny na wszystkie eventy w Świętym Oswaldzie, choć Una
mówi, że tylko dlatego, bo wie, że później jego twarz pojawi się w „Głosie Kettering",
gdzie Nick ma znajomości w redakcji
— Kto to jest Nick? — powiedziałam i syknęłam: — Chociaż to przymierz! — Syk był
skierowany do Mabel i brzmiał upiornym, wielopokoleniowym echem głosu mojej matki
usiłującej wbijać mnie w garsonki utrzymane w stylu streszczającym się w nazwie
„sportowa elegancja".
— Przecież znasz Nicka, kochanie. Nick! Jest dyrektorem generalnym TGŻ — po czym
dodała prędko: — Thorntońskiego Godziwego Życia! Chcę też, żebyś poznała... — i tu jej
głos niespodzianie obniżył się o oktawę — ...Paula, naszego cukiernika. — Usłyszawszy,
jak z obcym akcentem wymawia jego imię... brzmiało to „Pawi"., od razu zaczęłam
przeczuwać kłopoty. — Nie ubierzesz się na czarno, prawda? Włóż coś ładnego i
kolorowego! Czerwień! Walentynki za pasem!
11.00. W końcu pożegnałam się z mamą, a Mabel udało mi się ubrać w czerwono-białą
sukienkę, skądinąd całkiem uroczą.
— Sama kiedyś nosiłam takie sukienki — powiedziałam z tęsknotą w głosie.
— Och. Ulodziłaś się w epoce wiktoliańskiej? — spytała Mabel.
— Skądże! — odparowałam z oburzeniem.
— Och. No to w lenesansie?
Myślami wróciłam do Roxstera i naszych ostatnich SMS-ów. Opowiedziałam mu o
dzieciach i odniosłam wrażenie, że ich istnienie wcale mu nie przeszkadza. SMS-y
naprawdę wszystko rozkosznie podkręcają między nami i chyba kompletnie wyparły moją
twitterową fiksację, choć równocześnie nie mogę się oprzeć wrażeniu, że postępuję
bezwstydnie i nieodpowiedzialnie względem tych, którzy wcześniej zdecydowali się mnie
śledzić.
Ale Twitter wypacza charakter, bo zrodził we mnie obsesję liczenia śledzących mnie
osób, bo po każdym wysłaniu twitta wstydzę się i żałuję, że to zrobiłam, bo męczy mnie
poczucie winy, gdy nie donoszę o wszystkich najdrobniejszych nawet zdarzeniach z
mojego życia, bo płaczę po tych śledzących mnie, którzy wówczas natychmiast znikają.
— Mamo! — powiedział Billy. — Dlaczego tak gapisz się w przestrzeń?
— Przepraszam — odparłam, zerkając z uczuciem paniki na zegar. — Aj! Jesteśmy
spóźnieni! — A potem zaczęłam biegać w kółko i jak papuga powtarzać bez końca
polecenia, potęgujące tym samym tylko ogólny chaos: — Włóżcie buty! Włóżcie buty! —
W samym środku tego wszystkiego dostałam SMS-a od Chloe, w którym informowała
mnie, że naprawdę, z ręką na sercu, za skarby świata nie jest w stanie zająć się dziećmi
w piątkowy wieczór.
Ten SMS oznaczał totalną katastrofę, bo stawiał pod ogromnym znakiem zapytania
randkę z Roxsterem. Rebecca w ten weekend wybiera się do swoich „teściów" (choć
przecież nie jest mężatką), Tom jedzie do Sitges na jakąś imprezę urodzinową (wynajął
apartament z tarasem o powierzchni 40 metrów kwadratowych i wanną do chromoterapii
za 297 funtów plus podatek), Talitha nie zajmuje się dziećmi, Jude idzie na swoją drugą
randkę... No i świetnie! Tylko co ja mam teraz zrobić?
Kiedy pruliśmy spóźnieni w stronę Kettering, znienacka wpadłam na genialny pomysł:
poproszę mamę, żeby przypilnowała mi dzieci! A nuż tę noc Billy i Mabel mogliby spędzić
w Domu św. Oswalda?
PENIS WĄSONOGA
26 STYCZNIA 2013, SOBOTA (CIĄG DALSZY)
Na miejsce dotarłam o 12.59 i przed moimi oczami roztoczył się widok Domu św.
Oswalda, który przypominał skrzyżowanie „drzwi otwartych" w pokazowym domu na
nowo budowanym osiedlu z ceremonią sadzenia królewskiego drzewka. Mnóstwo
czerwono-białych flag Thorntońskiego Godziwego Życia i czerwonych baloników, wszędzie
kieliszki z białym winem oraz dziewczyny z podkładkami do pisania w rękach i w
sztywnych kostiumikach przypominających te, w których paradują pracownice miesiąca —
wodziły w krąg pełnym nadziei wzrokiem w poszukiwaniu kogoś nowego, kto być może
uwielbia dobrą zabawę, a przy okazji nie bardzo panuje nad swoim pęcherzem
moczowym.
Zgodnie ze wskazówkami, jakich mi udzieliły, obeszłam dom i trafiłam do ogrodu w
pseudowłoskim stylu, żeby przekonać się, że ceremonia rozwijała się już w najlepsze.
Przez system nagłaśniający do grupy rozgadanych staruszków ubranych w najnowsze
modele kasków przemawiał Nick... albo może Phil. Wręczyłam Mabel przywieziony koszyk
z czekoladowymi serduszkami, a ona natychmiast upuściła go na żwir. Wszystko na
moment zamarło, po czym: a) Billy podeptał serduszka, b) Mabel zaniosła się
histerycznym płaczem, tak głośnym, że Nick... albo może Phil... przestał przemawiać i
wszyscy obrócili się w naszą stronę, c) Billy zaniósł się histerycznym łkaniem, d) mama z
Uną podeszły do nas, nie kryjąc wściekłości; włosy miały wariacko natapirowane, a
ubrane były w identyczne, pastelowe sukienki skompletowane z płaszczykami, w jakich
zwykła pokazywać się matka Kate Middleton, e) Mabel zaczęła zbierać z ziemi
czekoladowe serduszka, ale widok jej cierpienia i upokorzenia tak mocno chwycił mnie za
serce, że wzięłam ją w objęcia niczym Matka Boska, poniewczasie zauważając, że kilka
czekoladowych glutów uwięzło między jej czerwono-białym strojem a la Shirley Tempie a
moim pastelowym płaszczem w stylu Grace Kelly od J. Crew.
— To nieważne — szepnęłam do Mabel, której pulchne, małe ciałko trzęsło się od
szlochów. — Serduszka były tylko na pokaz, tak naprawdę liczysz się tylko ty.
W tym momencie dopadła nas moja matka.
— Och, na litość boską, pozwól, że JA ją wezmę!
— Uważaj... — zaczęłam, ale było już za późno. Płaszczyk w kolorze lodowatego
błękitu a la matka Kate Middleton pokryły smugi czekolady.
— O Boże święty! — jęknęła matka, ze złością stawiając Mabel na ziemi. Moja córka
wpiła się całą (upapraną czekoladą) sobą w nogawki moich kremowych spodni i
rozszlochała się jeszcze głośniej.
— Chcę do dooooooooomu! — rozdarł się Billy.
Odezwał się mój telefon: Roxster!
<Jonesey. Jestem w Muzeum Historii Naturalnej. Czy wiesz, że ze wszystkich stworzeń
na świecie wąsonóg ma najdłuższego penisa w stosunku do długości ciała?>
Zaskoczona wypuściłam z rąk telefon, który o mało nie uderzył Mabel w głowę. Matka
pochyliła się, żeby go podnieść.
— A cóż to takiego? — spytała. — Wyjątkowo osobliwa wiadomość.
— To nic, nic — wybąkałam, rzucając się na telefon. — To tylko... człowiek ze sklepu
rybnego!!
Tymczasem pobrzmiewająca w tle przemowa Nicka... a może Phila... zmierzała
właśnie do swoistego crescendo, zwieńczonego na koniec okrzykiem: „Kaski z głów!"
podjętym przez grupę staruszków, którzy podrzucili swoje kaski w powietrze. Na ten
widok Billy znowu zalał się łzami i zawył:
— Ja też chciałem podrzucić kask!
— Cholela jasna! — zaklęła Mabel, a wówczas Billy, rozjuszony tą stresującą sytuacją
w sposób, który znałam aż za dobrze, obrócił się ku mnie i krzyknął:
— To wszystko twoja wina. Zabiję cię!
Zanim się połapałam, co się ze mną dzieje, sama wybuchłam jak kocioł parowy
poddany nadmiarowi stresu i wrzasnęłam:
— Ja cię zabiję pierwsza!
— Bridget! — upomniała mnie mama, z pozoru bliska apopleksji.
— To on zaczął! — odparowałam.
— Nie, wcale nie ja. Ty to zaczęłaś, bo się spóźniłaś! — odparował Billy.
Cała ta sytuacja zmieniła się w totalny koszmar, koszmar totalny i popieprzony. I
znikąd łaski. Ruszyliśmy razem do damskiej toalety obok sali bankietowej, żeby się jakoś
oczyścić. Udało mi się schować w kabinie i odpowiedzieć Roxsterowi w związku z
gigantycznym penisem wąsonoga.
<Poważnie? Dyn-dol! W stanie wzwodu czy spoczynku?>
<Zaczekaj. Sprawdzę, czy dam radę podniecić wąsonoga.>
Gdy wyszliśmy z toalety, przyozdobieni plamami z czekolady, które w wyniku
rozcierania zrobiły się jeszcze większe, czekało nas interludium od stresu, ponieważ
mama poszła się przebrać, a dzieci rozbawił klaun robiący zwierzątka z podłużnych
baloników. Klaun najwyraźniej się nudził, bo Mabel i Billy byli jedynymi wnuczętami, które
miały mniej niż trzydzieści pięć lat, jeśli nie liczyć kilkorga prawnucząt w wieku
niemowlęcym. Wysłałam SMS-a do Roxstera na temat klauna i balonowych zwierzątek, na
co odpisał:
<Możesz go poprosić, żeby zrobił dla mnie wąsonoga z erekcją?>
Ja: <Czy odwzorowanie musi być wierne?>
Hi, hi. W SMS-ach fantastyczne jest to, że pomagają nawiązać natychmiastową,
intymną i emocjonalną więź, w ramach której można komentować na bieżąco życie
każdego z nas — bez tracenia czasu, bez konieczności umawiania się na spotkania,
ustalania czegoś i w ogóle wykonywania wszelkich skomplikowanych czynności, które
wykonuje się w nudnym, archaicznym, niecybernetycznym świecie. Gdyby nie seks,
zapewne dałoby się żyć w pełnoprawnych związkach, o wiele zdrowszych i bliższych niż
niejedno tradycyjne małżeństwo, i w ogóle, ani razu nie spotkać się twarzą w twarz!
Może zresztą tak to kiedyś będzie. Spermę będzie się oddawało do banku spermy za
pośrednictwem serwisu randkowego, na którym ludzie się poznali. Lecz przecież, hm...
kobiety tak czy owak będą robiły to, co ja w tej chwili robię, to znaczy biegały jak wariatki
między jednym dzieckiem, które zrobiło coś brudnego i przedziwnego w łazience, a
drugim dzieckiem, które zaklinowało się w drzwiach lodówki. Więc może przyszłość należy
do cyberdzieci skrojonych jakoś tam na modłę japońskich zwierzątek tamagotchi, które
przez dwa dni, dopóki się nie sprzykrzą, będą zapewniały człowiekowi iluzję, że jest
rodzicem. Oczywiście takie cyberdzieci dostawałoby się od razu w komplecie z
zabawkami-przytulankami. Tylko że wtedy ludzka rasa by wymarła i... Och! Kolejny SMS
od Roxstera!
<Z wiernym odwzorowaniem może być trudno. Ale niech użyje balonu w cielistym,
różowym kolorze.>
Ja: <Wąsonogi nie są różowe.>
Roxster: <To się dowiedz, że taki Megabalanus coccopoma, który występuje na
zachodnim wybrzeżu Ameryki, jest barwy jaskraworóżowej. Ale klaun na pewno o tym
wie.>
— Bridget, czy ty nadal rozmawiasz z tym człowiekiem ze sklepu rybnego? — Matka
już się przebrała w kolejną sukienkę skompletowaną z płaszczykiem matki Kate
Middleton, tyle że tym razem w różowym kolorze Megabalanusa coccopomy. — Dlaczego
się nie przejdziesz do Sainsbury's? Oni tam mają rewelacyjne stoisko z rybami! A tak w
ogóle, to muszę ci coś powiedzieć! Wiesz, że Penny Husbands-Bosworth jest już mężatką?
— paplała, odrywając mnie od scenariusza z dziećmi i balonami. — Ashley Green!
Pamiętasz Ashley? Rak trzustki! Ledwie Wyn zniknęła za kurtyną krematorium, a Penny
znowu dzwoniła do drzwi jej domu z zapiekanką z kiełbasy.
— Chyba nie powinnam zostawiać...
— Nic im się nie stanie, kochanie, to tylko baloniki. W każdym razie Penny stwierdziła,
że naprawdę powinniśmy cię spiknąć z Kennethem Garside'em! On żyje sam. Ty żyjesz
sama i...
— Mamo! — syknęłam, kiedy mnie wlokła do miejsca, które nosiło niepokojącą nazwę
„sali bankietowej". — Czy to ten człowiek, który podczas rejsu próbował się zakradać do
wszystkich sypialni?
— No cóż, tak, kochanie, chodzi właśnie o niego. Ale chodzi też o to, że najwyraźniej
ma BARDZO duży popęd seksualny, dlatego potrzebuje młodszej kobiety i...
— Mamo! — wybuchłam, w momencie gdy mój telefon powiadomił mnie o przyjściu
SMS-a od Roxstera. Nacisnęłam klawisz, żeby go odczytać, ale matka wyrwała mi telefon
z ręki.
— Znowu ten człowiek z rybnego — zjeżyła się, pokazując mi tekst.
<60 cm sflaczały, 120 we wzwodzie.>
— Kim jest ten człowiek? O! Popatrz! To Kenneth.
Kenneth Garside, ubrany w szare porcięta i różowy sweter, wykonał krótkie taneczne
pas w naszą stronę. Przez sekundę miałam wrażenie, że to wujek Geoffrey. Wujek
Geoffrey, mąż Uny, najlepszy przyjaciel taty — portki, swetry z golfem, taneczne pas itd.
— który zwykł pytać: Jak tam twoje sprawy sercowe? Kiedy wydamy cię za mąż?".
Runęłam w dół spirali żałoby po tacie i zaczęłam się zastanawiać, jak on by patrzył na
to wszystko. Ale Kenneth Garside wyrwał mnie z tego stanu błyskiem wyszczerzonych,
wydatnych i bardzo białych zębów sztucznej szczęki, które rozcięły jego czerstwe oblicze.
— Witam piękną młodą damę! — zagaił tonem wywołującym ciarki. — Jestem Ken69.
To mój „wiek dla prasy", sekretne preferencje oraz imię, którym się przedstawiam na
swoim profilu w serwisie randkowym. Skoro jednak poznałem ciebie, może nie będzie mi
już potrzebny!
„Fuj!" — przemknęło mi przez myśl, po czym natychmiast wzdrygnęłam się
wewnętrznie porażona własną hipokryzją, ponieważ z arytmetyki mojego umysłu
natychmiast wyniknęło — ku mojemu przerażeniu zresztą — że różnica wieku między mną
a Roxsterem jest o cztery lata większa niż między mną a „wiekiem dla prasy" Kennetha
Garside'a.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się moja matka. — O, Pawi idzie. Chyba zamienię z nim
słówko na temat profiterolek — powiedziała, rzucając się w stronę mężczyzny w stroju
kucharza, a mnie zostawiając na pastwę olśniewającej sztucznej szczęki Kennetha
Garside'a; całe szczęście, że Una zaczęła właśnie głośno łomotać łyżeczką w kieliszek z
winem.
— Panie i panowie! Zaraz zaczynamy pokaz slajdów z wycieczki!
— Czy mogę pannie służyć swym ramieniem? — spytał Kenneth, chwytając mnie za
rękę i prowadząc triumfalnie do sali balowej, gdzie przed gigantycznym ekranem ze
zdjęciem statku stały rzędy zdobnych krzesełek z kremowymi obiciami i złoceniami.
— Cóż to się przylepiło do naszych spodni? — spytał Kenneth Garside, kiedy
usiedliśmy, i zaczął przecierać moje kolano chustką do nosa, gdy tymczasem na podium
wdrapała się Una i zaczęła przemawiać:_ r
— Przyjaciele! Rodziny! Tegoroczny rejs Świętego Oswalda stał się najważniejszym
punktem już i tak bogatego roku, który przyniósł nam wszystkim tyle zadowolenia!
— Przestań pan! — syknęłam do Kennetha Garside'a.
— Wszystko jest już skomputeryzowane! — ciągnęła Una. — W takim razie bez
dalszych wstępów przystąpię do omówienia „pokazu Macslide'ów", by niektórzy z nas
mogli jeszcze raz przeżyć tamten sen!
Zdjęcie statku przeobraziło się w mozaikę zdjęć, a na jej tle wykwitło powiększenie
ujęcia przedstawiającego mamę z Uną, które wchodzą po trapie na statek i machają
rękoma.
— Mężczyźni wolą blondynki! — powiedziała Una do mikrofonu, tłumacząc, dlaczego
słyszymy Marilyn Monroe i Jane Russell śpiewające Two Little Girls from Little Rock, czyli
„Dwa dziewczątka z Little Rock", jako podkład dźwiękowy do fotki mamy z Uną, które leżą
obok siebie na podwójnym łóżku w kajucie i strzelają kokieteryjnymi spojrzeniami w
stronę obiektywu, każda z jedną nogą uniesioną — bezsprzecznie w ramach jakiegoś
przerażającego hołdu dla Mężczyźni wolą blondynki.
— Ja cię przepraszam! — powiedział Kenneth.
Podkład dźwiękowy został znienacka zagłuszony dziwnie znajomą elektroniczną
melodyjką i w miejsce slajdów pokazała się upiorna kreskówka ze smokiem plującym
ogniem na jednookiego czarodzieja. Osłupiałam, bo dotarło do mnie, że to przecież
WizardlOl, ta gra komputerowa. Czy to możliwe... czy to możliwe, że Billy dopadł do
jakiegoś komputera i...? Nagle strona z WizardlOl zniknęła, ustępując miejsca stronie z
MOJĄ SKRZYNKĄ ODBIORCZĄ, z nagłówkiem „Witaj, Bridget"; listę tematów otwierał ten
od Toma: „Koszmar porejsowej imprezy u św. Oswalda". Co ten Billy WYPRAWIA?
— Przepraszam, przepraszam — mówiłam, gdy spanikowana torowałam sobie drogę
między krzesłami i wśród ogólnej konsternacji, za wszelką cenę unikając spojrzenia
mamy.
Z korytarza wparowałam do pokoju z balonami i tam znalazłam Billy'ego, który
niepomny niczego stukał jak wściekły w klawiaturę MacBooka Air, doczepionego do
kłębowiska jakichś drutów i routera na bocznym stoliku.
— Billy!
— Czekaj! Muszę tylko przejść ten poziooom! Nie wchodziłem do twoich maili. Ja tylko
chciałem wydostać swoje hasło.
— Wyjdź z tego — wychrypiałam. Udało mi się oderwać go siłą od laptopa, pozamykać
WizardalOl i Yahoo i zawlec go z powrotem do balonów, zanim do pomieszczenia wdarł
się mężczyzna w okularach w drucianej oprawie, który doskoczył do laptopa z miną
kogoś, kto przeżył właśnie coś strasznie traumatycznego.
— Czy ktoś tego dotykał? — zapytał, z niedowierzaniem omiatając spojrzeniem
wnętrze.
Spojrzałam na twarz Billy'ego, w nadziei, że będzie albo milczał jak głaz, albo kłamał.
Tymczasem mój syn zmarszczył się z namysłem i już widziałam, że odtwarza w głowie
wszystkie moje cholerne wykłady o tym, jak ważna jest uczciwość i prawdomówność. „Nie
teraz!", chciałam wrzasnąć. „Wolno kłamać, kiedy mamusia tego potrzebuje!"
— Tak, to byłem ja — wyznał ze smutkiem Billy. — I wcale nie chciałem wchodzić do
poczty mamusi, ale zapomniałem swoje hasło.
21.15. W domu. Już w łóżku. Na domiar złego, oprócz całej tej okropnej katastrofy, wciąż
otwarta pozostaje kwestia, skąd wziąć na piątek opiekunkę do dzieci. Gdy całe
zamieszanie już nieco przygasło, zebrałam się na odwagę i spróbowałam wcisnąć
piątkową noc mamie, ale ona tylko spojrzała na mnie zimno i odparła, że ma aqua
zumbę.
21.30. Z Magdą też się nie udało, bo wyjeżdża na krótki urlop do Stambułu, razem z
Cosmo i Woney.
— Żałuję, ale nie mogę, Bridget — powiedziała. — Ja w takich alarmowych sytuacjach
zawsze prosiłam moją matkę, ale jak się ma takie małe dzieci w starszym wieku, to
pewnie jest trudno. Małe dzieci absorbują cię za bardzo, żebyś ty mogła jej pomagać, a
ona z kolei jest zbyt stara, żeby pomagać tobie?
— Nie — odparłam. — Ona ma zajęcia z aqua zumby. Będę musiała spróbować z
Danielem.
22.45. Zadzwoniłam do Daniela.
— Kogo posuwasz, Jones?
— Nikogo?
— Ja to muszę wiedzieć.
— Nikogo, to tylko...
— Ukarzę cię.
— Po prostu sobie pomyślałam, że chciałbyś je gościć u siebie.
— Jones. Zawsze byłaś kataklizmatycznie beznadziejną kłamczuchą. Szaleję z
zazdrości seksualnej. Czuję się tragicznie, stary dureń, który ma już to za sobą.
— Daniel, nie wydurniaj się, jesteś niesamowicie atrakcyjny, męski, młody z wyglądu,
nieodparcie seksowny i...
— Wiem, Jones, wiem. Dziękuję ci, dziękuję.
Skutkiem tej rozmowy Daniel przyjedzie o osiemnastej trzydzieści w piątek i zabierze
je do siebie!
PRZESPAĆ SIĘ Z NIM CZY NIE?
30 STYCZNIA 2013, ŚRODA
Liczba argumentów przemawiających za tym, żeby przespać się z Roxsterem 12,
przeciwko 3, stosunek czasu spędzonego na podejmowaniu decyzji, czy się przespać, czy
nie przespać z Roxsterem, oraz wyobrażaniu sobie, że się przespałam z Roxsterem,
wobec czasu rzeczywistego, który prawdopodobnie zajęłoby przespanie się z Roxsterem
585%.
21.40. Przed chwilą rozmawiałam przez telefon z Tomem.
— TO OCZYWISTE, ŻE MUSISZ SIĘ Z NIM PRZESPAĆ — powiedział. — Musisz utracić
swoje „odrodzone dziewictwo", bo inaczej będzie ci w coraz większym stopniu ciężarem
nie do zniesienia. Talitha twierdzi, że gość jest w porządku. A poza tym okazja czyni
złodzieja. Jak często miewasz dom wyłącznie dla siebie?
Zadzwoniłam do Talithy, tworząc coś w rodzaju konsylium:
— Mówiłam przecież, żebyś za szybko nie szła z nikim do łóżka?
— Powiedziałaś: „nie rób tego, dopóki nie poczujesz się gotowa", a nie „za szybko" —
przypomniałam, po czym streściłam argument Toma i na koniec dodałam jeszcze, by
wzmocnić własne stanowisko: — Od tygodni pisujemy do siebie SMS-y. Jak w epoce Jane
Austen, kiedy całymi miesiącami pisało się do siebie listy, a potem nagle, ot tak, robił się
z tego ślub.
— Bridget. Seks podczas drugiej randki z dwudziestodziewięciolatkiem poznanym na
Twitterze to ani trochę nie jest „jak w epoce Jane Austen".
— Ale powiedziałaś też: „Ona musi się z kimś przespać".
— No cóż, racja, powiedziałam. A Roxster wydaje się wartościowym facetem. Po
prostu zdaj się na swój instynkt, moja droga. Ale pilnuj się, bądź w kontakcie i używaj
prezerwatyw.
— Prezerwatywy! Przecież nie mam zamiaru z nim spać! A co się robi z nagością?
— Kup sobie halkę, moja droga.
— Halkę? Przecież halkę się nosi...
— Idź do La Perlą... Nie, nie chodź do La Perlą, ceny są szokujące. Idź do Intimissimi
albo La Senza i kup sobie ze dwie malutkie, króciutkie, seksowne haleczki z czarnego
jedwabiu. W czasach, kiedy jeszcze to robiłaś, mówiono na to bodajże „dessous". Albo
może jedną czarną i jedną białą. W takiej halce możesz pochwalić się ramionami, nogami
i dekoltem, które starzeją się na końcu, ale centralny obszar... który zdecydowanie
wymaga retuszu... należy tuszować. Okej?
31 STYCZNIA 2013, CZWARTEK
10.00. Właśnie sprawdziłam maile.
Nadawca: Brian Katzenberg
Temat: Twój scenariusz
10.01. Jupi! Przyjęli scenariusz!
10.02. E tam.
Nadawca: Brian Katzenberg
Temat: Twój scenariusz
Dostaliśmy kilka odpowiedzi w związku z twoim scenariuszem. Na razie mówią pas.
Temat est fascynujący, ale chcą czegoś bardziej w klimacie komedii romantycznej.
Będę dalej próbował.
10.05. Posłałam w odpowiedzi fałszywie radosnego maila:
Dzięki, Brian. Trzymam kciuki.
Ale tak naprawdę jestem w rozpaczy. Zawiodłam jako scenarzystka. Może pójdę sobie
kupić jakąś bieliznę.
Południe. Właśnie wróciłam z zakupów. Halkę mam, ale nie zamierzam przespać się z
Roxsterem. Jasna sprawa.
14.00. Już jestem w domu, mam wydepilowane łydki i okolice bikini. Ale nie zamierzam
się z nim przespać. Jasna sprawa.
Chardonnay z salonu piękności powiedziała, że powinnam się poddać depilacji
brazylijskiej, bo tego oczekują mężczyźni w dzisiejszych czasach, i zasugerowała też, że
przyda mi się seria zabiegów laserem.
— Ale jeśli depilacja brazylijska wyjdzie z mody i koniecznie trzeba będzie znowu mieć
takie przesadne, gigantyczne krzaczysko jak kiedyś Francuzi?
Chardonnay szepnęła, że sama dała sobie wszystko usunąć laserem i jest teraz jak
malutka dziewczynka. Tylko się boi, co będzie, jak pójdzie do łóżka z kimś, komu pełna
brazylijska depilacja się nie podoba? I przyznała, że myśli, czy nie użyć tego balsamu, od
którego łysym mężczyznom odrastają włosy.
15.15. Umieram z bólu. Zdecydowałam się na „paseczek", czyli zmodyfikowaną depilację
brazylijską. Mowy nie ma, żeby po czymś takim uprawiać z kimś seks, a zresztą nie ma
sprawy, bo i tak nie zamierzam uprawiać z nikim seksu. Jasna sprawa.
1 LUTEGO 2013, PIĄTEK
9.30 Wstąpiłam ukradkiem do sieciowej apteki Boots po prezerwatywy, ale najpierw
odwiozłam dzieci, bo raczej nie powinnam tego kupować przy nich. (Chociaż z drugiej
strony, mogłoby to świadczyć o odpowiedzialnym podejściu do kwestii przeludnienia
świata, a nie o rozwiązłości).
Stałam już przy kasie, kiedy zorientowałam się, że ktoś zapuszcza żurawia do mojego
koszyka. Uniosłam wzrok i zobaczyłam pana Wallakera, który stał w kolejce do sąsiedniej
kasy i choć teraz gdzie indziej błądził wzrokiem, to z pewnością zauważył te
prezerwatywy, gdyż kącik ust drgał mu nieznacznie.
Cyniczna do bólu, wbiłam wzrok w przestrzeń przed sobą i zagadnęłam go:
— Taka psia pogoda dziś, że nie da się pograć w rugby, nieprawdaż?
— No nie wiem, w takim błocie można się czasem nieźle zabawić — odparł, biorąc
swoją torbę z zakupami i parskając cicho, z rozbawieniem. — Miłego weekendu życzę.
Uch. Obleśny Wallaker. A tak a propos, co on, do cholery, robił w aptece o wpół do
dziesiątej rano w środku tygodnia? Nie powinien być w szkole i organizować kolejnego
zbrojnego powstania? Pewnie też kupował prezerwatywy. Kolorowe.
W drodze do domu przelotny atak paniki wywołała u mnie myśl o pozostawieniu dzieci
pod opieką Daniela. Zadzwoniłam do niego.
— Jones, Jones, Jones, Jones, Jones. Co ty sugerujesz? Twoje oczka w głowie zostaną
otoczone staranną opieką, żeby wręcz nie powiedzieć nadopiekuńczą opieką. Zabiorę je
— rzucił wspaniałomyślnym tonem — do kina.
— Na jaki film? — spytałam nerwowo.
— Na Wroga numer jeden.
— co?— Coś, co w naszym gronie, to znaczy przedstawicieli gatunku homo sapiens, nazywa
się „żartem", Jones. Mam bilety na Ralpha Demolkę. Czy raczej niedługo będę miał bilety
n a Ralpha Demolkę, ponieważ dialog z tobą właśnie mi przypomniał o pewnej
fantastycznej okazji. A potem zabiorę je do jakiegoś wspaniałego lokalu
gastronomicznego typu McDonald's, a jeszcze później poczytam im do snu, dopóki
rozkosznie pomrukując, nie zmrużą swych ocząt. I na wszelki wypadek podeślij mi swoją
szczotkę do włosów; będę je nią bił, jeśli okażą się niegrzeczne. No dobra. Kogo CHCESZ
przelecieć?
Dokładnie w tym momencie telefon powiadomił mnie o przyjściu SMS-a: Roxster.
<Masz ochotę na kino? Co myślisz o Les Miserables?>
KINO??? Poczułam, że mózg mi eksploduje. Czy on nie WIE, że ja wykonuję te
wszystkie skomplikowane łamańce dokładnie po to, żebyśmy mogli przespać się z sobą?
Halki, depilacje, prezerwatywy, Daniel i planowanie, co należy spakować na pobyt u
niego?
Przypomniawszy sobie Reguły Randkowania, zrobiłam kilka uspokajających wdechów i
odpisałam: <Znakomity pomysł. Czy to komedia romantyczna?>
<Masz na myśli Las Mister Ables'a? — ten sławny erotyk produkcji angielsko-
francuskiej, w którym bohaterowie obściskują się z drzewami?>
I wymiana SMS-ów ciągnęła się, uderzając w coraz to bardziej ryzykowne tony.
17.00 Szał pakowania przed spaniem u Daniela objął: Spalinę, różnorodne króliczki,
Horsia, Maria, puffle numer jeden, dwa i trzy, króliczki z Leśnej Rodziny, piżamy,
szczoteczki do zębów, pastę do zębów, kredki i książeczki z kolorowankami oraz
zagadkami, całe pudło z DVD na wypadek, gdyby Danielowi skończyły się pomysły,
odpowiednie książki, żeby przypadkiem lekturą do snu nie było „Penthouse Forum", listę
telefonów od nagłych wypadków, apteczkę pierwszej pomocy, podręcznik pierwszej
pomocy i przede wszystkim szczotkę do włosów.
Daniel przyjechał mercedesem z opuszczonym dachem. Nadludzkim wysiłkiem woli
zwalczyłam odruch i nie zażądałam, żeby podniósł dach. Bo czyż nie jest to niebezpieczne
wozić dzieci przy opuszczonym dachu? A co jeśli z jakiejś ciężarówki spadnie wielka
deska? Albo wjadą pod wiadukt i ktoś spuści stamtąd kawał betonu?
— Mam podnieść dach? — spytał Daniel Billy'ego, poprawnie odczytawszy wyraz na
mojej twarzy, na co Billy zaprotestował: „Nieeeeeee!"
— Tylko... przełóżcie te... — dodał Daniel, zgarniając gładkim ruchem jakieś
czasopisma z przedniego siedzenia. Na okładce tego, które było na wierzchu, widniała
bardzo dziwna fotografia z podpisem: W MYJNI SAMO- CHODOWEJ Z LATYNOSKIMI
LESBIJKAMI!
— Może się kiedyś nauczę — rzucił pogodnie, wsiadł do samochodu i pomógł Billy'emu
usadowić się na przednim siedzeniu. — Okej, ja nacisnę na hamulec, a ty zajmiesz się
przyciskami.
Dzieci — kompletnie zapomniawszy o swej zdziczałej z przerażenia matce — pisnęły z
podnieceniem, gdy dach zaczął się podnosić. Ale potem Mabel zrobiła strapioną minę i
powiedziała:
— Wujku Danielu, nie zamkłeś nam pasów.
W końcu udało mi się przekonać Daniela, żeby przesadził Billy'ego na tylne siedzenie i
wszystkich przypiął pasami, a potem pomknęli w dal, nie obejrzawszy się ani razu, ale ja i
tak machałam za nimi.
Dom zionął pustką. Wyniosłam z sypialni wszystkie pluszowe zabawki, plastikowe
dinozaury i żenujące poradniki, a potem zabrałam się do usuwania dziecięcych akcentów
z salonu, po chwili jednak poddałam się, bo zadanie okazało się ponad siły — zresztą i tak
się z nim nie prześpię! Potem napuściłam gorącej wody do wanny, nalałam słodko
pachnących olejków i włączyłam muzykę, przypomniawszy sobie, że najważniejsze to: a)
osiągnąć spokój, a jednocześnie wprawić się w seksualny nastrój (który to problem
zresztą mnie wcale nie dotyczy!) oraz b) znaleźć się we właściwym miejscu o właściwym
czasie.
DRUGA RANDKA Z CHŁOPCZYKIEM
1 LUTEGO 2013, PIĄTEK (CIĄG DALSZY)
Autentycznie nie mam pojęcia, o co chodziło w Nędznikach, dlatego pewnie będę musiała
to jeszcze raz kiedyś obejrzeć. Podobno świetny film. Tymczasem siedziałam w kinie i nie
umiałam myśleć o niczym innym jak tylko o tym, jaka jestem napalona, gdy czułam
kolano Roxstera tak blisko mojego. Trzymał dłoń na swoim lewym udzie, a ja swoją na
swoim prawym, przez co dzieliła je odległość nędznych kilkunastu centymetrów. Było to
obłędnie podniecające i pamiętam, zastanawiałam się, czy on czuje to samo co ja, bo
pewności nie miałam. I nagle, po bardzo długim czasie, Roxster położył dłoń na moim
prawym udzie, przesuwając kciukiem po jedwabiu granatowej sukienki okrywającym gołą
nogę. Był to wysoce skuteczny gambit, którego, jak uznałam, raczej nie sposób mylnie
zinterpretować.
Na ekranie, przy wtórze muzyki, ludzie rzucali się w otchłanie spiętrzonych wód i
umierali, bo ktoś im źle ostrzygł włosy, a tymczasem ja raz po raz zerkałam na Roxstera.
Patrzył spokojnie na ekran i jedynie nieznaczne błyski w oczach zdradzały, że za nimi
dzieje się coś więcej niż tylko skupienie na operowych scenach nędzy i rozpaczy. W
którymś momencie przysunął się i szepnął:
— Wyjdziemy?
Wyszliśmy z kina i natychmiast zaczęliśmy się całować jak wariaci, potem przytuliliśmy
się do siebie, ostatecznie doszliśmy do wniosku, że należałoby jednak wstąpić do jakiejś
restauracji. Cały czar Roxstera polegał na tym, że nawet w lawinie zgiełku kolejnych
szalenie hałaśliwych restauracji w Soho, w których nie było żadnych wolnych miejsc,
przezabawnie się z nim rozmawiało. W końcu, po wielu, wielu drinkach, mnóstwie
gadania i śmiechu co niemiara, wylądowaliśmy w restauracji, w której zarezerwował
stolik zaraz po wyjściu z kina.
Podczas kolacji wziął mnie za rękę i przejechał kciukiem między moimi palcami. Ja z
kolei oplotłam palce wokół jego kciuka i gładziłam go nimi w sposób, który ledwie muskał
tę granicę, po przekroczeniu której byłby uznany za czytelną demonstrację tego, co
mogłabym zrobić mu ręką. I przez cały ten czas żadne z nas niczym się nie zdradziło w
rozmowie, że jesteśmy kimś więcej niż tylko parą wesołkowatych kumpli. Było to
niesamowicie podniecające. Tuż przed wyjściem poszłam do toalety i zadzwoniłam
stamtąd do Talithy.
— Jeśli uważasz, że tak będzie dobrze, moja droga, to skorzystaj z okazji. Jakby co,
dzwoń. Będę warowała pod telefonem.
Kiedy wyszliśmy na ulicę — znowu Soho, ale tym razem piątkowa noc, więc oczywiście
taksówek jak na lekarstwo — zapytał:
— Jak ty się dostaniesz do domu? Metro już nie jeździ.
Zachwiałam się jakby od ciosu. Po tych wszystkich zabiegach, głaskaniu kciuka i
wydzwanianiu do przyjaciół, okazało się, że jednak jesteśmy tylko wesołkowatymi
kumplami! Potworność.
— Jonesey — uśmiechnął się szeroko. — Jechałaś kiedykolwiek nocnym autobusem?
Chyba cię jednak odwiozę do domu.
W autobusie nocnym poczułam się, jakbym wykroczyła poza siebie, a otaczający mnie
ludzie stali się członkami mojego ciała, członkami, o których istnieniu dotąd nie miałam
pojęcia. Jakbym stopiła się w jedno z resztą autobusowej wspólnoty w zażyłej komunii,
jakiej nie dane mi było zaznać w całym moim życiu. Roxster jednakże popatrywał
markotnie, jakby było mu wstyd, że skazuje mnie na jazdę nocnym autobusem.
— Jest okej? — spytał samym ruchem warg.
Przytaknęłam entuzjastycznie, żałując, że nie stoję wciśnięta w niego, tylko w jakąś
kuriozalną kobietę, z którą praktycznie spleciona byłam w pozie z lesbijskiej myjni
samochodowej, wypisz wymaluj obrazek z czasopisma Daniela.
Autobus zatrzymał się i ludzie zaczęli wysiadać. Roxster zdobył wolne siedzenie i
usiadł na nim, co w jego przypadku zakrawało na czyn wybitnie nierycerski. Lecz chwilę
później, kiedy już wszyscy usiedli, wstał i zainstalował mnie na swoim miejscu.
Uśmiechnęłam się do niego, dumna, że mam takiego przystojnego i krzepkiego
towarzysza, ale zauważyłam, że on patrzy w dół z przerażoną miną. Jedna ze
współpasażerek w milczeniu rzygała na mój but.
Roxster walczył z ogarniającym go atakiem śmiechu. To był już nasz przystanek. Gdy
wysiedliśmy, objął mnie ramieniem.
— Noc bez rzygów to noc bez Jonesey — powiedział. — Zaczekaj tu. — Wszedł do
całodobowego supermarketu i po chwili wrócił z butelką wody Evian, gazetą i zwitkiem
papierowych serwetek. — Muszę zacząć nosić zawsze taki sprzęt przy sobie. Nie ruszaj
Polał wodą mój but, ukląkł i starł wymiociny. Było to straszliwie romantyczne.
— Teraz ja pachnę wymiocinami — stwierdził ponuro.
— Zmyjemy to w domu — odparłam, czując, jak podskakuje mi serce, bo, zdaje się,
zyskałam pretekst, aby móc zaprosić go do siebie, nawet jeżeli tym pretekstem były
wymiociny.
Byliśmy już niedaleko domu, gdy zauważyłam, że się rozgląda, starając się
zorientować, gdzie trafił, w jakiej okolicy mieszkam. Byłam niesamowicie zdenerwowana.
Trzęsącymi się dłońmi wsunęłam klucz do dziurki, ale nie dałam rady otworzyć zamka.
— Pozwól — powiedział.
— Proszę, wejdź — odparłam, absurdalnie formalnym głosem, jakbym była gospodynią
koktajl party z lat siedemdziesiątych.
— Mam się gdzieś schować, dopóki opiekunka sobie nie pójdzie? — szepnął.
— Ich tu nie ma — odszepnęłam.
— Ich? Masz dwie opiekunki? A mimo to zostawiłaś dzieci same?
— Nie — zachichotałam. — Są u chrzestnych — dodałam, zmieniając Daniela w
„rodziców chrzestnych", żeby Roxster jakimś cudem nie wyczuł, że Daniel jest
atrakcyjnym seksualnie mężczyzną. Przynajmniej dopóki się go nie pozna bliżej.
A więc mamy cały dom dla siebie! — zagrzmiał Roxster. — Mogę iść zmyć z rąk te
dziewczęce rzygi?
Zaprowadziłam go do łazienki na półpiętrze, a potem zbiegłam na dół, do kuchni,
gdzie przeczesałam włosy, uróżowałam się i przyciemniłam światła, przy okazji
konstatując, że Roxster jeszcze ani razu nie widział mnie w świetle dnia.
Znienacka zobaczyłam samą siebie jako jedną z tych starszych kobiet, które uparcie
tkwią w domach, za zaciągniętymi zasłonami i przez większość życia snują się przy
świetle kominków lub świec, a gdy ktoś do nich przychodzi, malują krzywo usta.
Po tej wizji przyszła chwila paniki i straszliwych wyrzutów sumienia wobec Marka.
Poczułam się, jakbym go zdradzała, jakbym zaraz miała zstąpić w jakąś piekielną czeluść,
jakbym tak bardzo oddaliła się od wszystkiego, co znam, że nigdy już nie zaznam
poczucia bezpieczeństwa. Pochyliłam się nad zlewem, z przeświadczeniem, że zaraz... no
cóż... chyba stosownie do tej chwili... że zaraz będę wymiotować, gdy nagle usłyszałam
wybuch śmiechu. Odwróciłam się.
O cholera! Roxster patrzył na wykaz sporządzony przez Chloe.
Otóż Chloe stwierdziła, że Billy i Mabel będą znacznie grzeczniejsi rankami, jeśli
wyposaży się ich w jakąś BAZĘ, i dlatego opracowała rozkład wydarzeń, jakie, mniej
więcej minuta po minucie, powinny mieć miejsce, kiedy odwozi je do szkoły. Nie było w
tym absolutnie nic złego, poza tym, że rozkład był idiotycznie obszerny, a jeden z jego
punktów — ten, nad którym akurat zaśmiał się Roxster — brzmiał:
7.55-8.00. Uściski i całuski z mamusią!
— Czy ty w ogóle wiesz, jak one mają na imię? — zapytał. Po czym, na widok mojej
miny, zaśmiał się znowu i wyciągnął rękę, żebym ją powąchała.
— Nieskazitelnie czyste — stwierdziłam. — Wolne od rzygowin. Chciałbyś może
kieliszek...? — Ale Roxster już mnie całował. Niczego nie przyspieszał. Był delikatny,
nieomal czuły, ale w pełni panował nad sytuacją.
— Pójdziemy na górę? — szepnął. — Chcę uścisków i całusków z mamusią.
Przestraszyłam się, że mój tyłek od tyłu i z dołu będzie wyglądał grubo, ale po drodze
okazało się, że Roxster zamiast mną zajmuje się gaszeniem kolejnych świateł.
— Ćśśś, a co z oszczędzaniem energii, Jonesey?
Ach, ta dzisiejsza młodzież i jej troska o los planety!
Kiedy otwarłam drzwi, ukazał nam się piękny widok wnętrza sypialni, rozświetlonej
światłem padającym z podestu schodów, którego Roxster na szczęście nie zgasił. Wszedł
za mną do środka, częściowo tylko przymykając drzwi. Zdjął koszulę, a mnie zaparło dech
w piersi. Wyglądał jak facet z reklamy. Jak wy retuszowany. Dom opustoszał, światła
zostały przygaszone, a on był dobry dla mnie, kojący i niewiarygodnie piękny.
I wtedy powiedział:
— Chodź tutaj, mała.
UTRATA DZIEWICTWA
2 LUTEGO 2013, SOBOTA
11.40. Przed chwilą Roxster poszedł sobie, bo za dwadzieścia minut miały wrócić dzieci z
Danielem. Tak mnie wzięło, że po prostu musiałam puścić sobie tę piosenkę Dinah
Washington o tym, jak ona szaleje za facetem, a potem tańczyłam po kuchni cała
rozmarzona. Czuję się bosko, wręcz fantastycznie, jakby wszystkie moje problemy już się
skończyły. Chodzę w kółko jak nakręcona, biorę do ręki różne rzeczy i zaraz odkładam je
na miejsce, otumaniona ze szczętem. Jest tak, jakbym się w czymś wykąpała, w blasku
słońca albo... albo w mleku... no co, to nie było mleko. Stale przypominają mi się epizody
z ostatniej nocy: Roxster leży na łóżku i przygląda mi się, bo właśnie wyszłam z łazienki w
samej halce. Zdejmuję halkę. Mówi, że wyglądam lepiej bez halki. Ja wpatruję się w
piękną twarz Roxstera nade mną, zatracona w tym, co właśnie robimy, wpatruję się w tę
szczelinę w przednich zębach. I nagle przychodzi wstrząs, taki dorosły wstrząs, bo on
wnika we mnie bez ostrzeżenia, a później niespodziewany szok i rozkoszny dreszcz po
jakże bardzo, bardzo długim odczuwaniu, że mnie sobą wypełnia, chwila przerwy, żeby
się tym delektować, i potem znowu zaczynamy się poruszać i przypominam sobie tę
ekstazę, jaką są w stanie wytworzyć dwa ciała. To po prostu zdumiewające, do czego są
zdolne dwa ciała. I potem, kiedy już osiągnęłam szczyt, o wiele za wcześnie, Roxster
wpatrywał się w moją twarz, roznamiętniony i równocześnie pełen niedowierzania, a
chwilę później poczułam, że on się trzęsie ze śmiechu.
— Co? — spytałam.
— Właśnie się zastanawiałem, jak długo to będzie trwało.
I wtedy znienacka schwycił moje nogi pod kołdrą, przeciągnął mnie do stóp łóżka i
wybuchł śmiechem. A potem znowu zaczął robić tamto, właśnie tam, w stopach łóżka.
Udawałam, że nie mam orgazmu, żeby znowu nie zaczął się ze mnie śmiać.
I potem, wiele, wiele godzin później, gładziłam go po gęstych, ciemnych włosach, gdy
na krótko ułożył głowę na poduszce, i studiowałam kolejno każdy szczegół jego idealnych
rysów, cieniusieńkich zmarszczek, to czoło, ten nos, linię szczęki, usta. O Boże, ta czułość,
ta bliskość, ekstaza i radość, że po tak długim czasie dotyka mnie ktoś tak piękny, tak
młody i taki świetny w te klocki. Wsparłam głowę na jego piersi i paplałam do niego w
mroku, aż wreszcie Roxster ścisnął palcami moją dolną wargę z górną wargą, mówiąc:
„Ćśśś", a ja i tak usiłowałam dalej tak gadać przez jego palce.
— Ale ja nie fcę pfeftać ghadhath.
Na co Roxster szepnął dobrotliwie, jakbym była dzieckiem albo jakąś wariatką:
— Nie chodzi o to, żebyś przestała gadać, bardziej o to, żebyś przełożyła to gadanie
na rano.
A potem...
O cholera. Dzwonek.
Cała rozpromieniona otwarłam drzwi. Dzieci były zdziczałe, potargane, brudne na
buziach, ale szczęśliwe. Daniel obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i stwierdził:
— Jones. Noc najwyraźniej była przednia, wyglądasz na młodszą o dwadzieścia pięć
lat. Zechcesz przysiąść na moim kolanie i prędko zreferować szczegóły, wnikliwie i
precyzyjnie, w trakcie gdy one będą oglądać SpongeBoba Kanciastoportego?
3 LUTEGO 2013, NIEDZIELA
21.15. To był cudowny, rekreacyjny weekend. Dzieci były szczęśliwe, bo ja byłam
szczęśliwa. Wyszliśmy z domu, łaziliśmy po drzewach, a potem wróciliśmy i oglądaliśmy
Mam talent. O drugiej po południu Roxster przysłał SMS-a, że było cudownie, jeśli nie
liczyć rzygowin, które znalazły się na rękawie jego marynarki. Odpisałam, że było
cudownie, jeśli nie liczyć gnoju, którego narobił w pościeli. A potem zgodziliśmy się, że
oboje jesteśmy w niezbyt zaawansowanym wieku emocjonalnym, co od tego czasu
notorycznie demonstrujemy w SMS-ach.
Jestem niesamowitą szczęściarą, że w tym punkcie mojego życia dane mi było przeżyć
choć jedną, jedyną noc z kimś tak młodym i przystojnym. Przepełnia mnie poczucie
wdzięczności.
21.30. O Boże. Z jakiegoś powodu przypomniał mi się cytat z filmu Ostatni król Szkocji, w
którym ktoś mówi: „Wolę sypiać z mężatkami. Są potem takie wdzięczne". Zdaje się, że
powiedział to Idi Amin.
POWRÓT DO CHWILI TERAŹNIEJSZEJ
CIEMNA NOC DUSZY
20 KWIETNIA 2013, SOBOTA
Liczba SMS-ów od Roxstera 0, ilość razy, gdy sprawdzałam, czy przyszedł SMS od
Roxstera 4567, liczba wszy znalezionych u Billy'ego 6, liczba wszy znalezionych u Mabel 0,
liczba wszy znalezionych u mnie 0, minut spędzonych na rozmyślaniu o Marku, utracie,
smutku, śmierci, życiu bez Marka, próbach bycia znowu kobietą, Mężczyźnie w Skórzanej
Marynarce, katastrofalnych randkach, wychowywaniu dzieci i całym ostatnim roku 395,
liczba myśli poświęconych poniedziałkowemu spotkaniu z Greenlight Productions w
sprawie scenariusza 0, liczba minut snu 0.
5.00. Cała sprawa nie skończyła się na tej jednej, jedynej nocy. Roxster i ja przypadliśmy
sobie do gustu i tydzień przeobraził się w dwa tygodnie, potem w sześć tygodni, a teraz
to już jest jedenaście tygodni i jeden dzień.
Najważniejsze, że choć istniały wszelkie przesłanki, aby mój związek z Roxsterem
okazał się dość trudny, to w sumie układał się zaskakująco łatwo. Rozmaite względy
praktyczne stały nam na przeszkodzie: Roxster mieszkał z trzema innymi chłopakami w
tym samym wieku, tak więc oczywiście nie mogliśmy tam chodzić, bo sytuacja byłaby a la
Beavis i Butt-head — stykałabym się z pościelą jak psu z gardła wyjętą i zlewem pełnym
brudnych naczyń, jednocześnie udając, że jestem przyjaciółką matki Roxstera, która
przyszła, żeby przenocować razem z nim w jego łóżku, w jego pościeli jak psu z gardła
wyjętej.
Ja z kolei sama nie miałam ochoty przedstawiać Roxstera dzieciom, przynajmniej nie
od razu, a nade wszystko nie chciałam, żeby nakryły nas w łóżku. Ale — dzięki haczykowi
w drzwiach sypialni — znaleźliśmy metodę. I było tak cudownie. Tak cudownie mieć
oddzielne, dorosłe życie, spotykać się w pubach i małych knajpkach, chodzić do kina i na
spacery po Heath, i uprawiać fantastyczny seks, i mieć kogoś, komu na tobie zależy. Nie
poznał jeszcze dzieci, niemniej stały się one elementem naszych dialogów i SMS-ów, w
których na bieżąco komentowaliśmy nasze życia, w których pisaliśmy sobie, co akurat
robimy, co jemy, o której odwiozłam dzieciaki do szkoły, co zrobił szef Roxstera i co
akurat Roxster je.
Gdy oglądam się wstecz, wydaje mi się, że cały czas żyłam w delirium, non stop pijana
od seksu, spowita w mgłę szczęścia. A teraz jest piąta rano, sobota, i dotąd nie
zmrużyłam oka, bo rozmyślałam o tych wszystkich sprawach, o tym, że dzieci wstaną za
godzinę, że mam spotkanie z filmowcami w poniedziałek, a jeszcze niczego nie
przygotowałam, że prawdopodobnie mam wszy i że wciąż nie dostałam SMS-a od
Roxstera.
22.00. Nadal zero SMS-ów, znowu się rozkleiłam. Próby kontaktu z Jude, Tomem i
Talithą za pomocą wiadomości nagrywanych na pocztę głosową i rozpaczliwych SMS-ów
spełzły na niczym; zniknęli albo co. To znaczy Jude jest na randce z kimś z portalu dla
miłośników tańca, czy może różańca, a jednocześnie przy pomocy wymyślonej dziewczyny
wystawia do wiatru Podłego Richarda. O! Telefon!
To była Talitha, szła mi na ratunek. Nie chciała słuchać mojego skowytania na nutę:
„To dlatego, że jestem w średnim wieku!"
— Bredzisz, moja droga! — odparła i przypomniała mi jeszcze, że w Mężczyźni są z
Marsa, kobiety z Wenus jest napisane, że mężczyźni, niezależnie od wieku, czasami nie
mogą inaczej i chowają się w swoich jaskiniach.
— A poza tym, moja droga — dodała na końcu — widziałaś go w czwartek wieczorem.
Nie możesz oczekiwać, że będziesz miała biedaka co drugi dzień.
Gdy już kładłam się do łóżka, telefon poinformował mnie o przyjściu SMS-a.
Doskoczyłam do niego z nadzieją.
Jeszcze raz Talitha.
<Natychmiast przestań się zamartwiać. Taka aura zapanowała akurat w waszym
związku. Przypomnij sobie wszystko, czego się nauczyłaś. Jesteś wytrawną żeglarką na
randkowym oceanie, obiecuję ci, że pomyślnie pokonasz ten drobny szkwał.>
21 KWIETNIA 2013, NIEDZIELA
61,5 kilo (o nie, to się musi skończyć!), 2850 kalorii (to również, ale tym razem wina
Roxstera), liczba minut spędzonych na zabawie z dziećmi 452, liczba minut spędzonych
na denerwowaniu się z powodu Roxstera podczas zabawy z dziećmi 452 (mam nadzieję,
że nie czyta tego opieka społeczna).
15.00. Nadal zero seksu. Chciałam powiedzieć SMS-owych tekstów. Ale dzisiaj już lepiej
panuję nad sobą. Jestem spokojna, buddyjska, wręcz dalajlamska. Kiedy przychodzi,
powitajmy. Kiedy odchodzi, pozwalamy odejść.
15.05. PIEPRZYĆ ROXSTERA! PIEPRZYĆ GO! Ni stąd, ni zowąd po tej całej... po tej całej
BLISKOŚCI, zaczął się zabawiać w „SMS-owe morderstwo". To jest nieludzkie. Zresztą i
tak wcale go nie lubiłam. Ja tylko... ja tylko... WYKORZYSTYWAŁAM GO DO SEKSU... jak
jakąś zabawkę. I NAPRAWDĘ świetnie się stało, że dzieci go nie poznały — bo teraz
wszystko się skończyło i przynajmniej nic przy okazji nie ucierpiały. Tylko gdzie ja znajdę
kogoś, z kim będę się tak dobrze dogadywała i kto będzie taki zabawny, cudowny, piękny
— Mamo? — Billy przerwał mi tok myśli. — Ile jest żywiołów?
— Cztery! — odparłam inteligentnie, błyskawicznie wracając do rzeczywistości
bałaganiarskiego, niedzielnego popołudnia w kuchni. — Powietrze, ogień i drewno. I
tego...
— Jakie DREWNO?! Drewno to nie żywioł.
Oj. Nagle do mnie dociera, że to „drewno" wzięło mi się z książki o „designie
żywiołów" w projektowaniu wnętrz, którą przeczytałam, kiedy naszła mnie fantazja, że
przerobię dom na buddyjskie zendo — dowiedziałam się, że w domu powinny być: woda,
drewno, ziemia i ogień. Przynajmniej z tym ostatnim nie ma problemów!
— Żywiołów jest pięć.
— Nie, nieprawda! — zaprotestowałam z oburzeniem. — Są cztery żywioły.
— Nie, żywiołów jest pięć — powtórzył Billy. — Powietrze, ziemia, woda, ogień i
technologia. Pięć.
— Technologia to nie żywioł.
— A właśnie, że tak!
— A właśnie, że nie!
— Tak! To jest w Skylandersach na konsolę Wii: powietrze, ziemia, woda, ogień i
technologia.
Spojrzałam na niego z bezgranicznym przerażeniem. Czyżby niepostrzeżenie
technologia stała się kolejnym żywiołem? Poważnie? Technologia to piąty żywioł
(element?), a moje pokolenie po prostu tego nie rozumie, jak nie rozumieli Inkowie,
którzy zwyczajnie zapomnieli wynaleźć koło? Albo może Inkowie wynaleźli koło, a za to
Aztekowie nigdy na to nie wpadli?
— Billy? — powiedziałam. — Kto wynalazł koło? Inkowie czy Aztekowie?
— Maaaamoooo! To było w Azji, osiem tysięcy lat przed naszą erą — odparł Billy, nie
unosząc wzroku.
Jakimś sposobem wszedł do swojego iPoda, a ja tego nie zauważyłam.
— Co ty WYPRAWIASZ?! — wybuchłam. — Twój czas minął. Nie wolno ci aż do
czwartej!
— Ale ja nie grałem w Skylandersów przez czterdzieści pięć minut, tylko trzydzieści
siedem minut, bo się ładowało i nie mogłem ich zabrać do łazienki, a ty POWIEDZIAŁAŚ,
że mi doliczysz ten czas.
Złapałam się za włosy i zaczęłam je sobie rwać z głowy, starając się nie myśleć o
gnidach. Po prostu nie mam zielonego pojęcia, jak sobie poradzić z technologią. W
tygodniu jest zakazana, a podczas weekendu dozwolona na dwie i pół godziny maks, przy
czym nie dłużej niż czterdzieści pięć minut za jednym zamachem i z co najmniej godziną
przerwy pomiędzy jedną a drugą sesją, nie mniej, ale cała sprawa powoli staje się
skomplikowanym algorytmem, w którym trzeba uwzględniać kończenie poziomów,
ładowanie, chodzenie do łazienki i bawienie się w cyberczarodziejów z kimś, kto mieszka
po drugiej stronie ulicy... a mnie to normalnie doprowadza do SZAŁU, ponieważ zamienia
moje dzieci w istoty nie-obecne, a przecież równie dobrze mogłabym wciąż leżeć w
ŁÓŻKU i...
— Billy — powiedziałam takim tonem, jakbym nagrywała powitanie na skrzynkę
głosową. — Wykorzystałeś już swój czas ekranowy. Zechcesz mi oddać tego iPada?
Chciałam powiedzieć iPoda?
— To nie jest iPod.
— Oddaj mi to — powiedziałam, patrząc na ten zły, cienki, czarny przedmiot wzrokiem
Meduzy.
— To Kindle.
— DOŚĆ EKRANÓW, powiedziałam!
— Mamo. To twój Kindle. To jest książka.
Zamrugałam raptownie, z uczuciem, że dostaję już kręćka od tego wszystkiego. To
było technologiczne, czarne, cienkie i dlatego stanowiło ucieleśnienie wszelkiego Zła,
ale...
— Czytam Jakubka i brzoskwinię olbrzymkę Roalda Dahla.
...ale przecież była to książka.
— Ano tak! — rzuciłam pogodnie, starając się odzyskać utraconą godność. — Czy ktoś
chce coś przekąsić?
— Mamo — powiedział Billy. — Jaka ty jesteś głupia.
— Okej, przepraaaaszam — odparłam tonem nadąsanej nastolatki. Porwałam go w
objęcia i przytuliłam do siebie, może ciut za bardzo uczuciowo.
I nagle ten dźwięk. Dopadłam do telefonu. Roxster! To był Roxster!
<Jonesey, bardzo przepraszam, że nie dawałem znaku życia. Zostawiłem telefon na
stole w kuchni, kiedy pojechałem do Cardiff w piątek, a nie mam nigdzie zapisanego
twojego numeru. Twittowałem do ciebie i mailowałem jak wściekły. Mrówki ci oblazły
komputer?>
O Boże! Wszystko się zgadza. Roxster mówił, że w ten weekend wybiera się do Cardiff
na mecz rugby. Dlatego właśnie chciał się ze mną zobaczyć w czwartek, ale wtedy się
okazało, że Billy ma wszy. W ten weekend było rugby w Cardiff!
Odbyliśmy rozkoszną rozmowę SMS-ową, której kulminacja wyglądała następująco:
<Mam wpaść koło północy na przeprosinowy seks? Mimo że jeszcze nie uprawialiśmy
pożegnalnego seksu? Ale może moglibyśmy to zrobić później?>
Zamierzam powiedzieć „nie". Mam jutro spotkanie i koniecznie muszę się
przygotować, być wypoczęta i świeża, bo taką właśnie jestem profesjonalną, świadomą
priorytetów Supermatką. Kiedy dzieci zasną, zajmę się przygotowaniami do tego
Superspotkania.
23.55. Mmmmm. Nie ma to jak przeprosinowy seks z chłopaczkiem, który pojechał na
mecz rugby i nie wziął z sobą telefonu.
VIP-MAMA
22 KWIETNIA 2013, PONIEDZIAŁEK
60 kilo (coś tam wyparowało za sprawą seksu), liczba numerków 5, liczba minut
spędzonych na przygotowaniach do spotkania 0, pomysłów na to, co powiem na
spotkaniu 0 (O Boże, Boże...),
11.30. Hol recepcyjny w wytwórni filmowej.
O Boże... Seks do białego rana. Co ja sobie myślałam? Całe to gadanie o godzeniu się i
rozstawaniu wprawiło nas w seksualny szał i żadne z nas nie było w stanie usnąć. Zwisam
sobie do góry nogami ze skraju łóżka, Roxster trzyma moje łydki i w tej oto pozycji mnie
posuwa, aż tu nagle...
— Mamo! — Szczęknęła klamka w drzwiach.
O Boże, jak trudno było przestać.
— Mamo!
Przerażony Roxster odskoczył, a ja klapnęłam tyłkiem na podłogę...
— Mamo! Co to za walenie?
— Nic, kotku! — zaćwierkałam, wciąż do góry nogami. — Zaraz dochodzę... znaczy idę!
— Ja też — szepnął wtedy Roxster.
Próbowałam się obrócić, zupełnie nie jak dama, z tyłkiem w powietrzu, a Roxster
zaczął rechotać, wciągając mnie na łóżko.
— Błagam, nie pierdnij — powiedział, wciąż szepcząc.
— Mamo? Gdzie jesteś? Dlaczego drzwi są zamknięte?
Przeskoczyłam przez łóżko, po drodze obciągając halkę, gdy tymczasem Roxster ukrył
się po drugiej stronie. Odczepiłam haczyk i pospiesznie wyszłam na korytarz, uchyliwszy
wcześniej tylko szparę w drzwiach, które natychmiast za sobą zamknęłam.
— Wszystko w porządku, Billy, mamusia tu jest i wszystko jest dobrze. Co się stało?
— Mamo — powiedział Billy, patrząc na mnie dziwnie — dlaczego masz cycuszki na
wierzchu?
Po tym jak już odwiozłam dzieci do szkoły, poranek zmienił się w kompletny koszmar,
wywołany próbami rozwiązania układu wielu równań z wieloma niewiadomymi:
konieczność odebrania dzieci, wszy, dylematy grafiku umówionych zabaw z innymi
dziećmi dla Chloe, modelowanie włosów (co prawdopodobnie zainfekowało całą łazienkę
wszami z początku cyklu rozwojowego), fakt, że sukienka z granatowego jedwabiu trafiła
na samo dno szafy i wynikająca stąd konieczność prasowania jej i usuwania plam z
czekolady itd. — a teraz jestem tutaj i czekam na spotkanie z filmowcami, ale wciąż
całkowicie nieprzygotowana mentalnie.
Niewiarygodnie przerażające wnętrza. Hol recepcyjny jest jak galeria sztuki.
Stanowisko recepcjonistki przypomina ogromną, betonową, wolno stojącą wannę... i
jeszcze jest tu mężczyzna, który leży na podłodze twarzą w dół. Czyżby kolejny ambitny
scenarzysta, dla którego „wstępne spotkanie w sprawie opcji" zakończyło się nie po
myśli?
12.05. O! To jest rzeźba, a może raczej rodzaj instalacji.
12.07. Spokój i skupienie. Spokój i skupienie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Żeby tylko nie zapomnieć, co jest w scenariuszu.
12.10. Może dostanę nagrodę BAFTA za najlepszy scenariusz adaptowany. „Chciałabym
przede wszystkim podziękować Talicie, Sergeiowi, Billy'emu, Mabel, Roxsterowi... a
zresztą dość o nich! Urodziłam się trzydzieści pięć lat temu i..."
12.12. Weź przestań, Bridget, powiedziałam sobie w duchu. Uporządkuj myśli.
Najważniejsza sprawa: jest to uwspółcześniona feministyczna tragedia. Głównym
wątkiem jest wewnętrzny dramat Heddy, która zamiast po prostu być niezależna jak
Jude, wybiera sobie nudnego, nieciekawego z wyglądu pracownika akademickiego, który
nadweręża swój budżet, żeby kupić dom w Queen's Park. A potem, rozczarowana
intelektualnym miesiącem miodowym we Florencji (bo tak naprawdę pragnęła jechać na
Ibizę) i rozczarowana żenującym seksem (bo tak naprawdę pragnęła wyjść za swojego
seksownego kochanka alkoholika), wraca, znowu się rozczarowuje, tym razem
obskurnym, wilgotnym domem w Queen's Park, ostatecznie strzela sobie w łeb i... Grrr!
17.00. Z obłoków na ziemię ściągnęła mnie wysoka, ciemnowłosa dziewczyna, ubrana od
stóp do głów na czarno. Za jej plecami stał nieco niższy młodzian, z włosami z jednej
strony długimi, z drugiej strony przystrzyżonymi na krótko. Uśmiechali się z przesadnym
entuzjazmem, jakby już było wiadomo, co zrobiłam (coś strasznie złego...), a teraz
chodziło tylko o to, żeby mnie uspokoić, po czym zostanę bezproblemowo zabita i rzucona
jak ten gość — na podłogę.
— Cześć, jestem Imogen, a to jest Damian.
Wcisnęliśmy się do windy z nierdzewnej stali, gdzie wśród kłopotliwego milczenia
popatrywaliśmy na siebie z towarzyszeniem maniakalnych uśmiechów, gorączkowo
szukając tematu do rozmowy.
— Bardzo ładna winda — wypaliłam.
— Owszem, niczego sobie — odparła Imogen, a wtedy drzwi otworzyły się i wyszliśmy
bezpośrednio do imponującej sali konferencyjnej, za której oknami rozciągał się widok na
dachy Londynu.
— Napijesz się czegoś? — spytała Imogen, wskazując niski bufet, na którym pyszniły
się designerskie wody mineralne, dietetyczne cole, kawy, ciasteczka czekoladowe, batony
zbożowe, herbatniki owsiane, miska owoców i czekoladki z nadzieniem oraz, co zdało mi
się nieco dziwne o tej porze dnia: croissanty.
Chcąc sprostać atmosferze „prestiżowego biznesowego lunchu", poczęstowałam się
kawą i croissantem, a wtedy drzwi otworzyły się raptownie i do środka wkroczył wysoki,
władczy mężczyzna w wielkich, ciemnych okularach i nieskazitelnie wyprasowanej koszuli;
robił wrażenie kogoś bardzo zajętego i nad wyraz ważnego.
— Przepraszam — rzucił głębokim głosem, nie patrząc na nikogo. — Telekonferencja.
Okej. Na czym stoimy?
— Bridget, to jest George, prezes Greenlight Productions — wyjaśniła Imogen, a
dokładnie w tym samym momencie moja torebka zagdakała głośno. O Boże. Billy
najwyraźniej znów majstrował przy dźwiękach powiadomień o SMS-ach.
— Przepraszam — zaszczebiotałam z udawaną wesołością. — Zaraz to wyłączę. — Po
czym zaczęłam grzebać w okruchach sera wypełniających torebkę, gorączkowo szukając
telefonu. Tyle że to gdakanie nie oznaczało SMS-a, tylko jakiś inny alarm, w związku z
czym telefon nie przestawał gdakać, a ja żadną miarą nie mogłam go znaleźć wśród tych
wszystkich śmieci, które noszę w torebce. Tamci patrzyli na mnie, wybałuszając oczy.
— No więc... — podjął George, wskazując gestem krzesło obok, podczas gdy ja
znalazłam wreszcie telefon, starłam z niego kawałek zmiażdżonego banana i wyłączyłam.
— No więc... spodobał nam się twój scenariusz.
— O, to wspaniale! — odparłam, cichcem przełączając telefon na „wibrowanie" i
kładąc go sobie na kolanach, na wypadek gdyby przyszedł jakiś SMS od Roxstera, tfu, od
żadnego Roxstera, tylko od Chloe albo ze szkoły.
— Jest w nim parę naprawdę kapitalnych rzeczy — oznajmiła Imogen.
— Dziękuję! — rozpromieniłam się. — Przygotowałam się do naszej dyskusji, mam tu
gdzieś notatki i...
W tym momencie telefon zaczął wibrować. SMS od Chloe.
<Mama Cosmaty twierdzi, że można przyprowadzić Mabel, bo Cosmata i Thelonius też
mają wszy, ale mama Atticusa nie zgadza się na jego zabawę z Billym — bo wszy. Poza
tym Billy wymiotował w szkole i chcą, żeby ktoś go zaraz odebrał, ale ja nie mogę, a
mama Cosmaty boi się zarazków, dlatego nie mogę jechać z Billym do domu Cosmaty,
żeby odebrać Ma bel. >
Skołowaciała od tej brei z imion dzieci brzmiących jak koniugacje łacińskich
czasowników — Cosmo, Cosmas, Cosmata, Theo, Thea, Thelonius, Atticutas — i od
ohydnego dylematu przywieźć/wymiotować, usiłowałam znaleźć odpowiedź na pytanie, co
poczynają VIP-mamy w podobnych sytuacjach.
— Zasadniczo uważamy, że uwspółcześnienie historii Heddy i nadanie jej nowej
wymowy to znakomity pomysł — mówiła właśnie Imogen.
— Postaci Heddy — wtrącił obcesowo George.
Imogen zarumieniła się lekko, najwyraźniej odebrawszy to jako swoisty ochrzan, ale
ciągnęła swoje:
— Uważamy, że pomysł z kobietą niezadowoloną ze swego losu, rozdartą między
mężem wybranym z rozsądku a nieokiełznanie kreatywnym...
— No właśnie — zgodziłam się w chwili, gdy telefon znowu zawibrował. — Chodzi o to,
że to było dawno temu, a jednak kobiety wciąż stają w obliczu takich decyzji. A Queen's
Park to jest dokładnie takie miejsce...
Zerknęłam ukradkiem na ekran. Roxster!
<W co jesteś ubrana i jak przebiega spotkanie z filmowcami?>
— Okej, nasza propozycja... akcję umieszczamy na Hawajach — wszedł mi w słowo
George.
— Na HAWAJACH!? — spytałam z niedowierzaniem.
— No.
Zorientowałam się, że być może w tej chwili decyduje się wszystko, więc zebrałam się
na odwagę i powiedziałam:
— Ale w zamyśle to jest takie bardziej norweskie: listopadowe, mroczne,
przygnębiające. Ciemny, depresyjny dom w Queen's Park.
— Kauai by się nadawało — rzuciła zachęcająco Imogen. — Tam wiecznie pada.
— Czyli zamiast w mrocznym, depresyjnym domu wszystko będzie się działo...
— Na jachcie! — ucieszyła się Imogen. — Chodzi nam o coś w stylu tej luksusowej
aury lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych.
— Jak w Różowej panterze — wtrącił Damian.
— Chcecie powiedzieć, że to będzie kreskówka? — spytałam, a pod biurkiem
ukradkiem pisałam SMS-a: <Sukienka z granatowego jedwabiu. Koszmar.>
— Nie, nie, jak w tej oryginalnej Różowej panterze z Davidem Nivenem i Peterem
Sellersem, czaisz? — wytłumaczyła Imogen.
— A to się przypadkiem nie rozgrywało w Paryżu i Gstaad?
— Niby tak, ale nam chodzi o ten feelling. O nastrój — powiedziała Imogen.
— Jacht na Hawajach w nastroju Paryża i Gstaad? — spytałam.
— I będzie padało — potwierdziła Imogen.
— Bardzo mroczne niebo zasnute chmurami — uzupełnił Damian.
Zapadłam się w sobie. Cały pomysł opierał się na tym, że życie jest rozczarowujące i
obskurne. Z drugiej strony, jako rzecze Brian Agent, scenarzysta absolutnie nie powinien
być upierdliwy.
Znów zawibrował telefon. Roxster.
<GBH x. To ta jedwabna kiecka, którą miałem na głowie w zeszłym tygodniu?>
— W takim razie... — odezwał się George. — Heddą będzie Kate Hudson.
— Tak, tak — przytaknęłam, wpisałam „Kate Hudson" do swoich notatek w iPhonie,
prędko wysłałam SMS-a: <GBH x?>, a równocześnie starałam się wyrzucić z pamięci
obraz głowy Roxstera pod moją kiecką.
— Tym nudnym mężem będzie Leonardo DiCaprio, a zapijaczonym eks...?
— Heath Ledger — powiedział prędko Damian.
— Ale przecież on nie żyje — zauważyła Imogen, gdy tymczasem Roxster przysłał
SMS-a: <Great Big Hamburger, to znaczy Hug, to znaczy: Wielkie Przytulaski.>
— Tak, tak, tak, tak, tak — mówił Damian. — Nie Heath Ledger, tylko ktoś w typie
Heatha Ledgera, tyle że...
— Żywy? — spytała Imogen, wpatrując się zimno w Damiana. — Colin Farrell?
— No — podsumował George. — Widzę to. Colin Farrell pasi. O ile akurat teraz jest w
grzecznej fazie, ale myślę, że jest. A co z tą drugą dziewczyną?
— Przyjaciółka... ta, z którą Hedda Gabbler chodziła do szkoły? — spytała Imogen.
Kolejna wibracja.
<Billy już nie wymiotuje, więc mogę po niego jechać, ale matka Cosmaty nadal nie
chce go widzieć pod swoimi drzwiami. Mogę go zostawić w samochodzie?>
— Alida Silverstone — zaproponował Damian. — Chcemy mieć coś jak Clueless.
— Nie — uciął George.
— Nie — zaprzeczył samemu sobie Damian.
— Wiecie co? — rzekł George, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. — Hedda
mogłaby być bardziej jak Cameron Diaz. A może Bradley Cooper na tego nudnego męża?
— Mmm! Tak! — ucieszyłam się. — Tylko czy Bradley Cooper nie jest za bardzo
sekso...
— Jude Law z Anny Kareniny — dorzuciła swoje Imogen z porozumiewawczym
uśmiechem. — Albo całą obsadę zrobić starszą i kazać George'owi Clooneyowi zagrać
nietypową rolę?
Poczułam się, jakbym trafiła do jakiegoś mętnego półświatka, gdzie siedzimy sobie i
przerzucamy się nazwiskami strasznie sławnych ludzi, których nie ma i nigdy nie będzie z
nami. Dlaczego matka Cosmaty uważa, że wszy i zarazki są w stanie przeskoczyć z
chodnika do jej domu, i czemu George Clooney miałby zagrać w uwspółcześnionej wersji
Heddy Gabbler, której akcja osadzona jest na jachcie na Hawajach, a scenariusz napisany
został przeze mnie?
— A gdyby tak ona nie umarła? — powiedział George, wstając i zaczynając chodzić w
kółko. — W książce ona umiera, dobrze mówię?
— W sztuce — poprawiła go Imogen.
— W tym całe sedno — zauważyłam.
— Tak, ale to przecież komedia romantyczna?
— To nie komedia romantyczna, tylko dramat — odparowałam i natychmiast
pożałowałam swojej zarozumiałości.
Znowu telefon. SMS. Chloe.
<Nie da się zaparkować przy ulicy Cosmaty. A jej matka nie wyjdzie za róg, bo boi się
zostawić małe dziecko. >
— Ona się zabija z pistoletu — wyjaśniła Imogen.
— Zabija się z pistoletu? Z pistoletu? — zdumiał się George. — Kto robi takie rzeczy?
— Nie wolno tak mówić o kimś, kto się zabija — skomentowała Imogen.
— Dokładnie tak tam jest powiedziane! W oryginale! — oznajmiłam, starając się
zwalczyć ogarniające mnie uczucie irytacji na matkę Cosmaty. — „Dobry Boże! Ludzie nie
robią takich rzeczy!"
Zapadło milczenie. Widziałam, że powiedziałam kompletnie nie to, co trzeba.
Oczy Imogen były jak dwa sztylety. Trzeba przestać czytać te SMS-y i wreszcie SIĘ
SKONCENTROWAĆ. Najwyraźniej trafiłam w sam środek jakiejś niewiarygodnie
skomplikowanej polityki, którą nie do końca ogarniam... A zatem jedno lub drugie dziecko
musi zostać samo, a fiksacja kulinarna Roxstera pozostanie bezprzedmiotowa... Imogen
wsparła moją koncepcję postaci i rozwiązania akcji, wskazując, że zdziwienie
samobójstwem bohaterki jest nie na miejscu — ponieważ ewidentnie czasami zabijają się
z pistoletu i to nie tylko w sztukach teatralnych — ja z kolei, zamiast okazać zadowolenie
z jej poparcia, opowiedziałam się po stronie George'a, cytując na dokładkę autora sztuki...
— Chciałam powiedzieć, że zgadzam się z Imogen — wyjąkałam pospiesznie. —
Zabijanie się z pistoletu to norma. Znaczy się nie norma, ale co jakiś czas ktoś
rzeczywiście do siebie strzela. Weźmy na przykład, na przykład, eee... — Rozejrzałam się
dookoła w poszukiwaniu inspiracji, żałując, że nie mogę natychmiast wpisać do Google'a
zapytania: „Współcześni celebryci, którzy się zastrzelili z pistoletu". Pozostało mi tylko
prędziutko SMS-ować do Chloe: <Zdobądź maseczkę chirurgiczną dla Billy'ego.>
— Okej — powiedział George, siadając znowu na krześle i w jednej chwili stając się
poważnym biznesmenem. — Do rzeczy. Damy ci kilka dni. Nie ma mowy, żeby Kate
Hudson do siebie strzelała. To ma być komedia romantyczna. Chcemy komedii.
Wbiłam w niego osłupiałe spojrzenie. Liście w jego włosach jakimś dziwnym sposobem
pod moim piórem tragedia nabrała znamion komicznych? Jednak Hedda Gabbler musi się
zabić. To jest sprawa całkowicie fundamentalna. Niemniej skoro, jak powiedział Brian, w
biznesie filmowym integralność artysty musi iść ręka w rękę z pragmatyzmem, to...
Kolejny SMS od Roxstera!
<Może im zaproponuj, żeby nakręcili kreskówkę Wszy w stylu wytwórni Pixar.>
Może to wcale nie taki zły pomysł? Z dyskusji na temat Różowej pantery i „wszawej"
propozycji Roxstera zrodziła się w mojej głowie genialna idea.
— A Tom i Jerry? — wypaliłam.
George, który stał już w otwartych drzwiach, obejrzał się za siebie.
— Chodzi o to, że Tom i Jerry to komedia, ale Tomowi i Jerry'emu przydarzają się
najokropniejsze rzeczy. To znaczy Tomowi bardziej... a to coś go rozgniata na płask, a to
poraża prąd, a mimo to jakimś sposobem...
— Zawsze ożywa! — dokończyła Imogen, uśmiechając się do mnie.
— Sugerujesz, żeby ją reanimować? — spytał George.
— Takie skrzyżowanie Nie wszystko złoto, co się świeci z Ostrym dyżurem i Pasją Mela
Gibsona — podniecił się Damian, ale po chwili dodał pospiesznie: — Tyle że bez tych
żydowskich podtekstów.
— Spróbuj się zastanowić, przyślij nam przeróbkę w czwartek, a my zobaczymy, co
wychodzi z tych tekstów— powiedział George swoim głębokim głosem. — No dobra,
muszę lecieć. Mam telekonferencję.
Zawibrował telefon. Roxster: < Dali ci coś do jedzenia?> Pożegnaliśmy się w
nastrojach euforycznych — „Znakomicie sobie poradziłaś! Strasznie mi się podoba twoja
sukienka" — wyściskaliśmy (przy czym starałam się odchylać głowę do tyłu, bo jakby to
wyglądało, gdyby wszy emigrowały w asymetryczną fryzurę Damiana?), a potem
znalazłam sobie miejsce w holu i zabrałam się do czytania najświeższych SMS-ów.
Chloe: <Z Billym już OK. Więc pozwolę matce Cosmaty odebrać Mabel, potem sama
odbiorę Billy'ego i razem z nim odbiorę Mabel?>
Roxster: <Właśnie wyszedłem z biura i myślę o uspokajającym, zimnym prysznicu —
przed jedzeniem, rozumiesz, a nie na tle fantazji sukienkowo-randkowych. Dostarczysz
pełną listę tego, co było do jedzenia?>
A ja zamiast zastanowić się nad całym tym spotkaniem, a potem zadzwonić do Briana
i zmusić go, żeby ich zmusił, żeby dali mi więcej czasu, następnie zaś pognać do domu i
sprawdzić, jak się Billy czuje, po drodze zastanawiając się głęboko, co Chloe chciała
powiedzieć, skarżąc się, że musi sama podejmować decyzje, jeśli ja akurat jestem na
ważnym spotkaniu, odpisałam Roxsterowi, podając kompletną listę wszystkich rzeczy do
jedzenia, które tu zaserwowano, dodając na zakończenie: <Wątpię, czy twoja głowa
kiedykolwiek się znajdowała pod moją kiecką.>
WSZY W AKCJI
23 KWIETNIA 2013, WTOREK
Liczba minut spędzonych nad scenariuszem 0, liczba minut spędzonych na zajmowaniu się
cudzymi wszami, minut, które mogłabym poświęcić pracy 507, liczba osób, które moja
rodzina mogła zarazić wszami (licząc Toma, Jude, wszystkich facetów, z którymi Jude
umawiała się ostatnio na randki, Talithę, Roxstera, Arkisa, Sergeia, Grazinę Sprzątaczkę,
Chloe, Briana Agenta — ale tylko w wypadku, jeśli można się zarazić przez telefon — oraz
całą ekipę Greenlight Productions) 23 (nie licząc osób, które ww. mogli zarazić).
9.30. No dobra. To mój pierwszy dzień oficjalnej pracy nad przeróbką scenariusza do
Liści w jego włosach. Pękam z dumy i upajam się! Mam wrażenie, jakby dotychczas to
było tylko jakieś hobby, a teraz zaczęło się naprawdę.
10.05. Grrr. To jednak dość trudne. Nie chcę robić z siebie jakiejś primadonny, ale
osadzenie Heddy Gabbler w scenerii jachtu na Hawajach jakimś niewytłumaczalnym
sposobem zmienia nastrój i wymowę całego utworu. Poza tym rodzi cały wachlarz
trudności nieobecnych w kamienicy w Queen's Park. Och! Mniam! SMS!
10.45. Od Toma. <Swędzi cię głowa? Bo mnie tak. Może to psychosomatyczne, ale czy
przypadkiem nie pocieraliśmy się głowami przy pożegnaniu, jak wychodziłem zeszłej
nocy?>
Oszalała z przerażenia, wysłałam SMS-a zwrotnego: <Jasne, że to psychosomatyczne.
Mnie nic nie swędzi.> Ale już w chwili, gdy pisałam te słowa, zaczęła swędzieć mnie
głowa.
Znowu Tom: <Wreszcie się przespałem z Arkisem, w sobotę. Mam mu powiedzieć?>
Zatrząsł mną paroksyzm poczucia winy. Ta noc — tzn. Toma i Arkisa — miała być
uwieńczeniem wielomiesięcznych dyskusji, obmyślania strategii itd., a ja być może
wszystko zniszczyłam!
11.00. Właśnie posłałam do Toma SMS-a z listą preparatów na wszy, grzebieni itd.,
oferując też, że jak tu wpadnie, to go wyczeszę.
11.15. Przed chwilą dzwoniła Jude, w jej głosie brzmiały drżące, grobowe tony:
— Podły Richard zablokował Isabellę.
— Kto to jest Isabella?
— Ta zmyślona dziewczyna na PlentyofFish.com, pamiętasz? Wystawiła go do wiatru
w sobotę i teraz...
Jude była naprawdę zdenerwowana.
— Co?
— Podły Richard zlikwidował swój profil, a zamiast tego pokazuje się wiadomość, że
nie jest już dostępny, bo poznał kogoś innego. Czuję się zraniona do głębi, Bridget. Jak on
mógł tak szybko poznać kogoś innego?
Próbowałam wyjaśnić Jude, że Isabella nie istnieje naprawdę i Podły Richard raczej
nikogo nie poznał, tylko usiłuje wziąć odwet na Isabelli za to, że go wystawiła do wiatru,
choć jak mogłoby być inaczej, skoro Isabella nie istnieje?
Usłyszawszy to, Jude nieco poweselała.
— W sobotę poznałam miłego faceta, no wiesz, tego ze strony miłośników tańca.
Tylko że on nienawidzi tańczyć. Twierdzi, że pewnie przenieśli jego profil ze strony o
snowboardzie.
Przynajmniej nic nie wspomniała o wszach.
Południe. No dobra. Jude już spokojna i zadowolona, zabiorę się do Liści w jego
włosach.
Kłopot polega na tym, że ludzie raczej nie MIESZKAJĄ na jachtach, prawda? A może
się mylę? W końcu na barkach w kanale mieszkają. Z drugiej strony, jak kogoś stać na
jacht, to stać go też na wielki dom, a na jachcie spędza tylko wakacje. Albo — co bardziej
a propos — miesiące miodowe.
12.15. SMS do Talithy:
<Znasz ludzi, którzy mieszkają na jachtach?>
<Nie, chyba że członkowie załogi albo gangsterzy od prania brudnych pieniędzy.>
12.30. Kolejny SMS od Talithy:
<A przy okazji, nie swędzi cię głowa? Bo mnie tak. Czy przypadkiem nie pożyczałam
od ciebie szczotki podczas ostatniego wypadu? Trochę się denerwuję, jak to może
wpłynąć na moje przedłużane włosy.>
O Boże. Przedłużane włosy Talithy! Czy można wyczesać wszy z przedłużanych
włosów?
Kolejny SMS od Jude:
<A przy okazji, nie swędzi cię głowa? Bo mnie tak.>
16.15. Psiakrew! Psiakrew! Trzask, łomot i głosy, czyli wszyscy już wracają do domu.
17.00. Wparowała Mabel z jakimś listem w ręku. Usiadła na kanapie i po jej policzkach
popłynęły wielkie łzy.
Do wszystkich rodziców dzieci uczęszczających do oddziału przedszkolnego.
U jednego z dzieci ze Śpiącej Różyczki...
Dlaczego wszystkie nazwy klas z przedszkola brzmią jak nazwy letnich domków wśród
wzgórz Cotswold, które stale wyszukuję w Google, zamiast pracować nad Liśćmi w jego
włosach?
...stwierdzono wszy głowowe. Zaleca się nabycie odpowiedniego grzebienia i preparatów leczniczych oraz staranne sprawdzanie dzieci przed udaniem się do szkoły.— To przeze mnie — wyłkała Mabel. — Ja zainfektowałam wszystkich wszami. To ja
jestem Jedno z dzieci ze Śpiącej Lóżyczki".
— To nie ty — zapewniłam, tuląc ją do siebie, skutkiem czego była prawdopodobnie
kolejna infekcja wszami; ja ją lub ona mnie. — To Cosmata ma wszy. U ciebie żadnych
nie znaleźliśmy. Pewnie piszą „jedno z dzieci", a mają na myśli mnóstwo.
24 KWIETNIA 2013, ŚRODA
61 kilo (zdaje się recydywa), liczba zżutych nicorette 29 (to znaczy tego substytutu
papierosów, a nie Szkolnej Matki), liczba wypitych puszek coli dietetycznej 4, liczba red
bulli 5 (straszne, praktycznie fruwam pod sufitem), liczba opakowań tartego sera 2,
kawałków ryżowego chleba 8, kalorii 4897, przespanych godzin 0, napisanych stron 12.
Uff.
12.30. No dobra. W ogóle nie ma co panikować. Jeżeli fabuła jest ciekawa i są w niej
tematy wzięte ze współczesnego życia, to miejsce akcji powinno być nieistotne.
13.00. Ale pomysł, że Hedda i jej nudny mąż, dysponując jachtem, jadą na miesiąc
miodowy gdzieś indziej, a potem wracają i dalej jak gdyby nigdy nic mieszkają na jachcie,
to jest piramidalny nonsens.
13.15. Niech ta głowa wreszcie przestanie swędzieć!
13.20. A może wysłać ich na wyprawę samochodową po amerykańskim Zachodzie? Z
pewnością samochód mógłby być miłą odmianą po życiu przez cały czas na pokładzie
jachtu.
16.30. Tak się zastanawiam, czy nie zadzwonić do Briana Agenta i nie omówić z nim
całej sprawy. No bo przecież po to właśnie są agenci, racja?
17.00. Wyjaśniłam wszystko Brianowi Agentowi, w trakcie rozmowy ustawicznie drapiąc
się po głowie jak jakaś wariatka.
— A więc o to chodzi — uświadomił mnie Brian. — Plotka głosi, że Greenlight wynajęło
jacht na Hawajach do marihuanowej komedii Nadmuchać magicznego smoka, a potem
cały projekt upadł, więc teraz muszą coś z tym jachtem zrobić.
— Och — jęknęłam załamana. — A ja myślałam, że Liście w jego włosach tak się
spodobały Greenlight Productions, ponieważ...
— To jak? — Brian radośnie wszedł mi w słowo. — Zrobimy Heddę Gabbler na
pokładzie hawajskiego jachtu, co?
— Tak — zgodziłam się, żywiołowo kiwając głową, choć Brian nie mógł przecież tego
widzieć, ponieważ znajdował się po drugiej stronie telefonicznego połączenia. Żywiołowo
kiwając głową, siałam wokół siebie wszy. Tak więc całe szczęście, że Briana Katzenberga
obok mnie nie było, gdyż zaraziłabym i jego.
25 KWIETNIA 2013, CZWARTEK
5 rano. Leżę w łóżku i piszę jak szalona. Spowija mnie odstręczający gąszcz opakowań
po nicorette i kubków po kawie, do tego cała podłoga usłana jest kartkami ze
scenariuszem, puszkami po dietetycznej coli i red bullu itd., itp. Czuję się obrzydliwie,
totalnie obrzydliwie. Mój brzuch to gigantyczna bulwa pełna tartego sera, ryżowego
chleba, dietetycznej coli i red bulla. I swędzi mnie głowa, bez chwili zmiłowania. A wciąż
nie opracowałam jeszcze żadnego spójnego tekstu i wszystko jest źle napisane i
rozplanowane, jak scena z domu wariatów itd., itp. I nawet nie mogę wysłać SMS-a do
Roxstera, bo on śpi.
10.10. Napływ adrenaliny spowodowany bliskością nieprzekraczalnego terminu sprawił,
że skończyłam „te teksty", wysłałam je mailem i nawet dorzuciłam coś ekstra, to znaczy
głupawą, przyznaję, finałową scenkę, którą pisałam przez dwadzieścia minut, w której
Hedda skacze z pokładu jachtu, po czym Lovegood, jej kochanek alkoholik, robi to samo,
a potem oboje lądują na dnie oceanu, gdzie zakładają sprzęt do nurkowania — jak w
Tylko dla twoich oczu. Mam dzięki temu przyjemne uczucie, że wywiązałam się z
naddatkiem z „tekstu".
A teraz będę dalej spała.
ZAWSZONE PRESTIŻOWE SPOTKANIE BIZNESOWE
26 KWIETNIA 2013, PIĄTEK
12.30. Sala konferencyjna Greenlight Productions. O Boże. Weszłam i natychmiast
niczym młot uderzyła mnie panująca w środku atmosfera napięcia. Na mój widok
znienacka umilkły prowadzone rozmowy.
— Cześć, Bridget! Wejdźże, siadaj! — powiedziała Imogen. — Dzięki za przeróbki. Jest
tam kilka fajnych rzeczy. — (Powoli zaczynałam się orientować, że „jest tam kilka fajnych
rzeczy" oznacza tak naprawdę: „to zupełnie do dupy").
Zebrane towarzystwo było w nastrojach defetystycznych, znużonych, które całkowicie
różniły się od tego, czym mnie powitano tydzień wcześniej. Odczułam przemożną
potrzebę podrapania się po głowie.
— Jak ktoś jest fanem jachtów, to niby czemu miałby go rajcować rajd samochodowy?
— George ruszył na mnie bez wstępów.
— O to właśnie chodzi! — odparłam i udając, że drapię się po głowie w namyśle,
skrobnęłam się raz czy dwa, żeby zlikwidować najgorsze swędzenie. — Skoro Hedda
wraca na swój nowy jacht tylko po to, żeby przeżyć rozczarowanie, to pomysł spędzenia
na nim miodowego miesiąca jest od strony psychologicznego prawdopodobieństwa
postaci zupełnie nonsensowny, no nie?
— Niby tak, ale skąd ten trekking, przecież mogliby... mogliby...
Telefon zawibrował. Talitha.
<W salonie kosmetycznym nie chcą mi usunąć przedłużonych włosów, bo boją się
zainfekować lokal wszami.>
— Pojechać do Vegas! — dokończył usłużnie Damian.
— Skąd ci się wzięło to Vegas? — żachnął się lekceważąco George. — Ludzie się żenią
w Vegas, ale nie spędzają tam miodowych miesięcy.
— A może Kostaryka? — próbował dalej Damian.
Telefon znowu przypomniał o swoim istnieniu.
Tom.
<Czy gnidy to to samo co mendy?>
— Albo Riwiera Maya? — dorzuciła swoje Imogen.
— Tylko nie Meksyk. Tam porywają ludzi — zaprotestował George.
— Czy to takie ważne? — zaryzykowałam, starając się za żadną cenę nie myśleć o
mrożących krew w żyłach implikacjach wynikających z SMS-a Toma. — Przecież akcja nie
dzieje się w trakcie miesiąca miodowego, ale po powrocie.
Równocześnie spojrzeli na mnie, wytrzeszczając oczy, jakbym właśnie wpadła na myśl
absolutnie genialną i oryginalną.
— Ona ma rację — stwierdził George. — Nie musimy kręcić miesiąca miodowego.
Znienacka przemknęła mi przez głowę zupełnie dołująca myśl, że George'a wcale nie
interesuje to, co napisałam, lecz wyłącznie lokalizacja planów zdjęciowych. Z drugiej
strony poczułam, że muszę natychmiast odpisać Tomowi i wyjaśnić mu różnicę między
jednymi a drugimi wszami, choć nie miałam pojęcia, czy jakakolwiek istnieje. Z trzeciej
strony zdało mi się, że powinnam skorzystać z chwilowej szczęśliwej passy i przejąć
kontrolę nad spotkaniem.
— Posłuchajcie, co wam powiem... — zaczęłam, słysząc w uszach własny wkurzający
głos prymuski, a jednocześnie drapiąc się po głowie i dławiąc strachem, żeby Roxster nie
napisał SMS-a, w którym mi powie, że też ma te wszy, albo wręcz te drugie... — Myślę, że
z tym jachtem to fantastyczny pomysł — entuzjazmowałam się fałszywie — ale niestety
ten pomysł rodzi problemy z kwestiami adaptacji. Musimy pamiętać, że Wszy w jego
włosach to...
— Wszy w jego włosach? — powtórzyła Imogen, nagle sięgając dłonią do swoich
włosów.
— Chciałam oczywiście powiedzieć Liście w jego włosach — poprawiłam się
pospiesznie.
Damian drapał się już po głowie, a George, który nie mógł wykonać identycznego
gestu, bo jest łysy, patrzył na nas takim wzrokiem, jakbyśmy wszyscy doszczętnie
zwariowali. Zawibrował telefon. Roxster! Nie, to znowu Tom.
<Czy jedne wszy mogą wleźć na miejsce tych drugich... Jakoś tak... przepełznąć?>
— Najważniejsze — brnęłam mężnie — najważniejsze to nie stracić z oczu
najważniejszego... Popatrzcie — rzuciłam majestatycznie, otwierając swojego laptopa. —
Mam tu wynotowane najważniejsze tematy.
Otoczyli mnie wiankiem, by móc widzieć ekran mojego komputera, ale jakoś głowy
trzymali z dala od mojej. Żeby wypełnić niezręczną ciszę, jaka zawsze zapada w trakcie
ładowania się laptopa, dodałam:
— No wiecie, ja uważam, że to jest zasadniczo feministyczny scenariusz — a wtedy na
ekranie wykwitła różowo-liliowa tapeta z ubieranki Princess Bride.
Grr! Jakim cudem Mabel dobrała się do mojego laptopa?
Zaczęłam gmerać w komputerze w poszukiwaniu notatek, ale przerwał mi pełen
zniecierpliwienia głos George'a:
— Słuchaj, ty sobie szukaj tych rzeczy, a my tymczasem poczytamy twoje teksty i przy
okazji może zamówimy jakiś lunch?
— Poczytacie moje teksty? — powtórzyłam, z wirem w myślach. — Jeszcze ich nie
czytaliście?
Przecież ledwo co dyskutowaliśmy o moim tekście. PO CO ja nie spałam do białego
rana, żłopiąc red bulla i żując nicorette, skoro im się nawet nie chciało tego czytać i...
— No to do zobaczenia po lunchu — przerwał mi rozmyślania George i wszyscy wyszli.
13.05. Hmm. No dobra. Przynajmniej mogę do woli drapać się po głowie, wyguglować
gnidy i mendy oraz spróbować jakoś dojść do ładu z faktem, że entomologia stanęła
między mną a Roxsterem.
13.15. Właśnie wstukałam „Wszy jedne i drugie" do Ask.com i kiedy akurat czytałam,
Wszy głowowe i wszy łonowe to dwa różne gatunki owadów należące do tego samego
podrzędu wszy, ale jeden i drugi pasożytuje na człowieku.
Wszy głowowe (znajdowane przeważnie na głowie) mają dłuższe i cieńsze ciała w
porównaniu z wszami łonowymi, których ciała są większe i bardziej rozrośnięte.
Wszy głowowe żyją jedynie na głowie i nie są w stanie pasożytować w okolicach
łonowych.
Wszy łonowe żyją w okolicy łonowej.
Istnieje jeszcze trzeci gatunek czy też podgatunek wszy, który pasożytuje w innych
owłosionych obszarach...
...wyrosła nade mną asystentka George'a z menu w ręku, a ja nie zdążyłam przełączyć
ekranu z powrotem na ubierankę Princess Bride.
Zatrzasnęłam ekran laptopa, po czym zamówiłam tajską sałatkę z kurczakiem, a kiedy
asystentka sobie poszła — zapewne z zamiarem opowiedzenia całej firmie, że mam wszy
łonowe — przesłałam Tomowi maila z linkiem do powyższego wyjaśnienia kwestii wszy
„jednego i drugiego gatunku".
13.30. Jeszcze ich nie ma. A ja już powoli zaczynam panikować, bo dzisiaj moja kolej
odebrać dzieci ze szkoły. Skąd mogłam wiedzieć, że spotkanie na temat
dziesięciostronicowego tekstu tak się przeciągnie? Ooo! SMS! Roxster?
Tom.
< Dzięki za linki. Nic mi po nich.>
Grr! George, Damian i Imogen wrócili.
14.45. Spotkanie dobiegło końca, musiałam się uwijać jak w ukropie, żeby o 15.15
zameldować się na oddziale przedszkolnym. Na szczęście — kiedy już wreszcie tamci
przeczytali „teksty" i coś zjedli (dokładnie tak samo jest z Billym i Mabel!) — reszta
„prestiżowego spotkania biznesowego" przebiegła w nieco bardziej pozytywnych
nastrojach, tyle że muszę przerobić wszystko, co wcześniej przerobiłam, bo „teksty jakoś
mało śmieszne", a jedyny fragment, jaki George'owi przypadł do gustu, to to idiotyczne
zakończenie z nurkowaniem, zapożyczone z Tylko dla twoich oczu.
Niestety, kiedy wrócili z lunchu, na ekranie komputera wciąż nie było feministycznych
notatek. Mój laptop powitał ich słowami:
Wszy głowowe i wszy łonowe to dwa różne gatunki owadów...
Chyba że w porę udało mi się zatrzasnąć pokrywę i że nie zdążyli tego przeczytać;
jednak mała szansa, aby nie zauważyli rysunków „jednego i drugiego gatunku".
Od dalszej dyskusji coraz to odrywały mnie SMS-y od Talithy, która oczywiście
natychmiast znalazła w Notting Hill jakąś pielęgniarkę celebrytkę od wszy i na bieżąco
komentowała mi jej poczynania.
<Jeszcze żadnej nie znalazła.>
<0 mój Boże, mam wszy! Chyba że tylko tak gada, żeby skasować 130 funtów za
zabieg.>
Nie potrafiłam poprosić Talithy, aby przestała bombardować mnie SMS-ami, ponieważ
czułam się winna i zobowiązana służyć jej wsparciem.
A tymczasem SMS-y od Talithy przychodziły coraz bardziej makabryczne.
<Celebrytka od wszy nie gwarantuje skuteczności zabiegu, ponieważ wszy mogły się
zagnieździć w miejscach łączenia pasemek.>
<Jak ja będę teraz modelować na szczotkę? Przecież muszę się pokazać na antenie!
Nie mogę pozwolić dziewczynom ze studia, żeby mi je „poprawiły". A jeśli Sergei też się
zaraził?>
< Przez wszy nie chcą mi usunąć pasemek w salonie, sama muszę je sobie odkleić za
pomocą olejku.>
Talitha musiała chyba nieźle się zirytować, bo w normalnych okolicznościach bardzo
dba, aby w nikim nie wzbudzać poczucia winy. Zrujnowałam jej życie i karierę. I
charakter.
Więc zaproponowałam, że usunę jej te pasemka, jeśli do mnie wpadnie. Choć tyle
mogę dla niej zrobić...
I faktycznie wpadła, a po drodze uknuła genialny plan, abyśmy wszyscy razem wybrali
się jutro do pielęgniarki celebrytki od wszy.
— Przynajmniej jedna rzecz z głowy! I w ogóle fajny wypad! Będzie śmiesznie!
23.00. Niesamowity wieczór nad odklejaniem pasemek Talithy. Wyzwanie okazało się
poważne, gdyż trzeba było precyzyjnie wcierać olejek w te sklejone miejsca, a potem
odrywać kolejne pasemka i sprawdzać, czy nie ma na nich wszy. Trochę mi to
przypominało scenę z Nędzników, tę z Anne Hathaway, gdzie ona umierała, bo ktoś ją źle
ostrzygł, tyle że u nas było więcej jęków i szlochów. Nie znalazłyśmy żadnych robali, bo
pielęgniarka-celebrytka od wszy wszystkie wytłukła, ale w kleju było całkiem sporo
ciemnych kropek.
Najgorsze, że przedłużanie włosów kosztuje setki funtów...
— To wszystko moja wina. Zapłacę — zobowiązałam się.
— Och, nie wygaduj głupstw, kochanie — odparła Talitha. — Nie o to chodzi. Chodzi o
to, że muszę czekać co najmniej tydzień, na wypadek gdybym którąś przeoczyła, bo tyle
trwa ich cykl rozwojowy. I co ja mam zrobić?
Jakby w jednej chwili coś w niej pękło. Siedziała i smutnym wzrokiem patrzyła w
lustro, w którym odbijały się jej prawdziwe włosy zlepione oliwką na wszy.
— O Boże, wyglądam, jakbym miała sto lat. Co powie Sergei? Jak ja się pokażę na
antenie? Kochana, to jest coś, czego zawsze się obawiałam. Że uwięznę na jakiejś
bezludnej wyspie, gdzie nie ma specjalistów od przedłużania włosów, gdzie nie ma
botoksu, i będę musiała zobaczyć siebie taką, jaką jestem naprawdę.
Ignorując ze wszystkich sił moją teorię na temat osiemnastowiecznych peruk oraz
wynikające z niej wnioski, zwróciłam jej uwagę, że wcale nie jest naprawdę taka, jak
teraz w lustrze — przecież nikt nie wygląda wystrzałowo, mając głowę ubabraną w olejku
do przedłużania włosów i preparacie przeciwko wszom — po czym umyłam Talicie włosy i
jeszcze je wymodelowałam. W sumie wyglądała naprawdę słodko. Włosy miała puchate
jak maluśkie kurczątko.
— Celebryci wciąż zmieniają styl! — oznajmiłam pocieszająco. — Weź Lady Gagę! Weź
Jessie J. Czemu nie miałabyś nosić... różowej peruki!
— Nie jestem Jessie J! — żachnęła się Talitha, a wtedy Mabel, która się cały czas
wszystkiemu przyglądała, rozdarła się:
— „Zapomnij o szmalu. Blabla blabla!" — po czym popatrzyła na nas wyczekująco,
jakby była przekonana, że wywiążemy się z roli i posłusznie dokończymy: „Nie, to TY
jesteś Jessie J!". Nie doczekawszy się, wyraźnie strapiona wyszeptała: — Czemu Talitha
jest taka smutna?
Talitha powiodła po nas poważnym spojrzeniem.
— Wszystko w porządku, moje dziewczątka — powiedziała, jakbyśmy obie miały po
pięć lat. — Kupię może coś takiego u Harrodsa. Przyda się na później. Pod warunkiem że
nie będzie w tym wszy.
23.30. Przed momentem przyszedł SMS od Talithy: <Sergei był oczarowany moimi
prawdziwymi włosami. Kompletnie się nakręcił. Ech. A zawsze sądziłam, że oszalałby,
gdyby na bezludnej wyspie musiał mieć „prawdziwą mnie"> To było z jej strony
posunięcie najwyższych lotów, bo słowa nie tylko były całkowicie wyprane z jakichkolwiek
pasywno-agresywnych sugestii wzbudzających poczucie winy, ale wynikało z nich wręcz,
jakbym oddała jej przysługę.
Talitha jest naprawdę istotą ludzką najwyższych lotów. W jej opinii ludzie
„prymitywni" to tacy, którzy nie bardzo wiedzą, jak się zachować.
Jestem także pewna, że gdyby Talitha rzeczywiście miała do mnie pretensje, na
przykład, że specjalnie ją przytuliłam i wycałowałam, wiedząc, że mogę mieć wszy, to
powiedziałaby mi o tym bez owijania w bawełnę.
SMS od Toma: <Te jedne wszy to zdecydowanie nie to samo co te drugie, wychodzi
na to, że nie mam żadnych, a Arkis uważa całą sprawę za zabawną: przeżycie, które
zbliża.>
27 KWIETNIA 2013, SOBOTA
Liczba zlikwidowanych wszy i gnid 32, koszt likwidacji jednej wszy 8,59 funtów.
Wyprawa do wszawej pielęgniarki to był, jak ujął to Billy, „wielki, wielki fun" — i
faktycznie, wszyscy ubawili się po pachy. Profesjonalne asystentki, całe na biało,
wymiotły nasze włosy specjalnym odkurzaczem, oznajmiły, że nic nie znalazły, a potem
jeszcze potraktowały nas ostro bardzo gorącą suszarką do włosów. „Wielki, wielki fun"
trwał, dopóki nie przyszedł rachunek — 275 funciaków! Za coś takiego mogliśmy wszyscy
pojechać do Eurodisneylandu! (oczywiście wcześniej trzeba by wyszperać w Google'u
odpowiednio okazyjne oferty).
— Jak to właściwie działa? — spytałam. — Nie mogłam tego zrobić sama w domu,
korzystając z miniodkurzacza i suszarki nastawionej na największe grzanie?
— Ależ skąd! — odparła wyniośle pielęgniarka celebrytka od wszy. — Cały ten sprzęt
został specjalnie zaprojektowany w tym celu. Odkurzacz pochodzi z Atlanty, a żarowy
likwidator wyprodukowano w Rio de Janeiro.
POZAR! POZAR!
1 MAJA 2013, ŚRODA
O kurczę! Gdy rankiem zamiast zostać w sypialni, szłam na dół, żeby zająć się dziećmi,
Roxster powiedział:
— Może zszedłbym na śniadanie.
— Okej — odparłam, zadowolona, ale zarazem lekko podenerwowana, bo z jednej
strony nie wiedziałam, czy między dziećmi nie rozpęta się krwawa walka na noże, a z
drugiej nie miałam pewności, czy Roxsterem powoduje pragnienie włączenia się w nasze
życie rodzinne, czy tylko perspektywy kulinarne. — Przygotuję jedzenie, potem
przyjdziesz.
Z początku wszystko szło idealnie! Billy i Mabel ubrani, siedzieli grzecznie przy stole,
więc postanowiłam usmażyć kiełbaski! Bo wiedziałam, że Roxster przepada za klasycznym
angielskim śniadaniem!
Kiedy Roxster się pokazał, świeży i radosny, Billy wcale nie zareagował na jego widok,
a Mabel spokojnie jadła i tylko cały czas gapiła się na niego uroczyście, wręcz nie
odrywała od niego spojrzenia. W końcu Roxster roześmiał się.
— Cześć, Billy! Cześć, Mabel! Jestem Roxster. Zostało coś dla mnie?
— Mamusia smaży kiełbaski — powiedział Billy, zerkając w stronę kuchenki. — O! —
dodał, z rozjaśnionymi oczyma. — Palą się!
— Pożal! Pożal! — wykrzyknęła z zachwytem Mabel.
Podbiegłam do kuchenki, dzieci deptały mi po piętach.
— Wcale się nie palą! — zaprotestowałam z oburzeniem. — Po prostu pod spodem
jest tłuszcz. Z kiełbaskami wszystko okej, one...
W tym momencie zabrzmiał alarm przeciwpożarowy. O dziwo, bo nigdy wcześniej tego
nie robił. Był to najgłośniejszy dźwięk, jaki w życiu słyszałam. Ogłuszający.
— Spróbuję znaleźć instrukcję, jak się go wyłącza — powiedziałam.
— Może najpierw powinniśmy zgasić ogień — krzyknął Roxster, po czym zakręcił kurek
z gazem, zdjął patelnię i folię aluminiową z kuchenki i jednym gładkim ruchem wrzucił je
obie do zlewu. Przekrzykując wywołany tym hałas, zapytał: — Gdzie jest kosz na odpadki
spożywcze?
— Tam! — rzuciłam, szaleńczo grzebiąc na półce z książkami kucharskimi i usiłując
wśród nich znaleźć instrukcję obsługi alarmu przeciwpożarowego. Nic takiego nie
znalazłam, z instrukcji była tylko książeczka do magimixa, którego już nie posiadamy. A
tak w ogóle to skąd w domu ten alarm? W tym momencie rozejrzałam się wokół i
spostrzegłam, że wszyscy gdzieś zniknęli. Dokąd poszli? Czy korzystając z mojego
roztargnienia, stwierdzili kolektywnie, że jestem do niczego, i powzięli postanowienie
przeprowadzki do Roxstera i jego kumpli, gdzie od rana do nocy, bez chwili zmiłowania,
mogliby grać w gry wideo i jeść perfekcyjnie usmażone kiełbaski, przy akompaniamencie
muzyki, która akurat jest na topie, a nie do Cata Stevensa i jego Morning Has Broken?
Alarm ucichł. Ze schodów schodził szeroko uśmiechnięty Roxster.
— Jak to się stało? Czemu już nie wyje? — spytałam.
— Wyłączyłem go. Na skrzynce jest kod. Włamywacz raczej nie powinien go oglądać,
ale chłopczyk może, zwłaszcza gdy płoną kiełbaski.
— Gdzie dzieci?
— Chyba poszły na górę. Chodź tu. — Objął mnie swymi umięśnionymi ramionami. —
To nic takiego. To po prostu śmieszne.
— Wszystko potrafię spieprzyć.
— Nie, nieprawda — wyszeptał. — Pożar, plagi insektów to są rzeczy, które mogą się
przytrafić każdemu. — Zaczęliśmy się całować. — Lepiej przestańmy — dodał — bo trzeba
będzie gasić kolejne kiełbaski.
Poszliśmy na górę zobaczyć, co z dziećmi. Okazało się, że spokojnie w swojej sypialni
bawią się dinozaurami.
— To jak? Idziemy do szkoły? — spytałam raźnym tonem.
— Okej — powiedział Billy, jakby nic niezwykłego się wcześniej nie stało.
I tak oto całe nasze towarzystwo, nieliczne, ale śliczne ja, Billy, Mabel i Roxster —
wyszło przed dom, gdzie nadziało się na jakąś rozdrażnioną lady, bodajże sąsiadkę z tej
samej ulicy, która łypnęła na nas podejrzliwie i spytała:
— Paliło się u was?
— I to jeszcze jak, kwiatuszku — odparował Roxster. — Cześć, Billy! Cześć, Mabel!
— Cześć, Roxster! — odkrzyknęli radośnie, a wtedy Roxster klepnął mnie w tyłek i
ruszył w stronę metra.
Teraz jednak przeżywam coś w rodzaju ataku paniki poniewczasie. Czy powinnam
uznać, że sprawy między nami stały się bardziej poważne? Lepiej chyba, żeby dzieciaki
nie przywiązywały się do Roxstera, bo... Napiszę do niego SMS-a i zaproszę na przyjęcie u
Talithy!
10.35. Powodowana odruchem wysłałam SMS-a: <Talitha zaprosiła cię na swe wytworner
przyjęcie z okazji 60 urodzin 24 maja. Będzie wersal i GORY JEDZENIA! Masz ochotę
przyjść?> — ale natychmiast tego pożałowałam.
10.36. Żadnej odpowiedzi. Nie wspomniałam, że pamiętam o jego urodzinach
przypadających tego samego dnia (bo jeszcze by sobie pomyślał, że uprawiam stalking,
nadmiernie interesując się jego życiem), ale dlaczego napisałam, że chodzi o
sześćdziesiąte urodziny? No dlaczego? Jest coś bardziej odstręczającego? Dlaczego nie da
się wymazać raz wysłanego SMS-a?
10.40. Roxster wciąż nie odpowiada. Grrr! Telefon! Może dzwoni, żeby ze mną zerwać,
bo mam sześćdziesięcioletnią przyjaciółkę.
11.00. George z Greenlight. Rozmowa była dość irytująca, bo w ciągu zaledwie kilku
minut George najpierw siedział w swojej limuzynie, potem odwiedził sklep z prezentami,
aż wreszcie dotarł na lotnisko, gdzie wsiadał do samolotu a przez cały czas udzielał mi
kazań odnośnie do tego, co muszę przerobić, przerywanych wypowiedziami typu: „Nie!
Proszę tego nie pakować! Spieszę się na samolot... Nie, proszę mi to jeszcze zapakować".
Wreszcie, pod koniec tego szaleństwa, otwierając kolejny SMS od Roxstera, nadęłam
się i rzuciłam:
— George, najwyraźniej jesteś bardzo roztargniony, więc w tej sytuacji trudno mi
zrozumieć większość twoich uwag.
Nie jestem pewna, czy usłyszał, ponieważ połączenie zostało brutalnie zerwane.
Hurra! SMS od Roxstera brzmiał następująco: <Nie znam lepszego sposobu na
świętowanie swojej trzydziestki niż na sześćdziesiątce Talithy, zwłaszcza jeśli jedzenie
będzie tak dobre, jak obiecujesz. I pod warunkiem że po wszystkim będziemy mogli
stosownie uświetnić moje urodziny w twoim buduarze.>
I potem przysłał jeszcze jeden: <Zjemy potem razem kolację w domu? Zapiekanka
pasterska. >
< Dobrze, Roxster.>
I jeszcze jeden:
<Uwielbiam zapiekankę pasterską.>
<Wiem, Roxster> odpisałam cierpliwie.
I jeszcze jeden:
<Żeby nie było wątpliwości: naprawdę obiecujesz dwie kolacje? Licząc przyjęcie?>
PROBLEM Z LATEM
7 MAJA 2013, WTOREK
61,5 kilo (och, nie, och, nie, katastrofa), ilość ubrań na letnie miesiące 0, ilość ubrań, w
których można się pokazać dzisiejszemu światu 1 (sukienka z granatowego jedwabiu).
9.31. Lato przyszło! Nareszcie zaświeciło słońce, zakwitły drzewa i w ogóle jest
cudownie. Ale... Och, nie! Moje ręce, od łokci wzwyż nie są jeszcze gotowe na lato...
9.32. Czuję też, jak ogarnia mnie znajome uczucie paniki, które każe mi się lękać, że być
może to ostatni i jedyny taki słoneczny dzień tego roku. Że nadchodzi letni sezon, kiedy
wszyscy ruszą na różne festiwale, demonstrując nienachalny festiwalowy szyk jak Kate
Moss, albo do Ascot, ubrani jak Kate Middleton i w fascynatorach na głowie. A ja nie mam
w planach żadnych letnich festiwali i nie posiadam fascynatora.
9.33. Fuj! Znowu zaczęło lać.
8 MAJA 2013, ŚRODA
9.30. Wyścig do miejsc parkingowych stał się niemożliwym do pokonania torem
odzieżowych przeszkód. Nastał właśnie czas zamętu — bo lato jeszcze nie nabrało
charakteru — tak więc wychodzi się na przykład z domu w zimowych barchanach, a tu żar
i 26 stopni, albo dla odmiany człowiek wkłada na siebie zwiewną letnią kieckę i nagle z
nieba zaczyna walić grad, mróz przenika do kości, a poza tym okazuje się, że lakier na
paznokciach u nóg łuszczy się odrażająco. Muszę zadbać o siebie i wziąć się za ciuchy. I
za pisanie.
9 MAJA 2013, CZWARTEK
19.00. Grr! Właśnie wraz z Mabel obejrzałam Powodzenia, Charlie! na Disney Channel i
dotarło do mnie, że mama w Powodzenia, Charlie! ubiera się dokładnie tak samo, jak ja
się nosiłam całą zimę — nie licząc sukienki z granatowego jedwabiu — a więc w czarne
dżinsy do kozaczków, tudzież — po domu — czarne dresy rozszerzane u dołu i opięte u
góry, biały podkoszulek z okrągłym dekoltem i do tego sweter z wycięciem w serek
nakładany na bluzkę w kolorze czarnym, szarym albo jakimś innym, też stonowanym.
Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem ta moja monochromatyczna i lekko
prowokacyjna garderoba nie stała się w oczach Mabel odpowiednikiem dwuczęściowych
garsonek w stylu sportowej elegancji noszonych niegdyś do znudzenia przez mamę i Unę.
Chyba spróbuję trochę poeksperymentować z eklektyzmem, być bardziej jak ta
nastoletnia córka z Powodzenia, Charlie!
13 MAJA 2013, PONIEDZIAŁEK
Liczba minut spędzonych na internetowych stronach z ciuchami 242, liczba minut
spędzonych na Yahoo! 27, minuty spędzone na kłótniach z panem Wallakerem 12, minuty
spędzone na słuchaniu Jude 32, minuty spędzone nad wykresami i pracami domowymi
52, minuty spędzone na jakiejkolwiek pracy 0.
9.30. No dobra. Muszę się natychmiast poważnie zabrać do pisania, ale jeszcze tylko
szybciutko zerknę na strony River Island, Zary, Mango itd., w poszukiwaniu natchnienia na
letnie kreacje.
12.30. No dobra! Do roboty! Jeszcze sprawdzę, jak sytuacja z Niewybuchem Skrzynki
Odbiorczej.
12.45. O! Historia z Yahoo!: Jessica Biel rozczarowuje mało seksownym kostiumem ze
spodniami". Ba! To znaczy, że obecnie kobiety ocenia się podług skali seksowności ich
kostiumów, gdzie na jednym krańcu jest „mało", a na drugim „bardzo"? Szalenie ważne,
jeśli idzie o uwspółcześnioną wersję Heddy. Niezbędna lektura.
13.00. Miotam się w szale oburzenia. Jak słowo daję, jedynymi wzorami do
naśladowania, jakimi dysponują kobiety w dzisiejszych czasach, są te... są te
DZIEWCZYNY Z CZERWONYCH DYWANÓW, które pojawiają się na różnych imprezach w
ubraniach, które ktoś im wypożyczył, żeby ktoś inny je potem w nich sfotografował i
opublikował te fotografie na łamach magazynu „Grazia" i które następnie wracają do
domu, żeby pospać aż do lunchu i znowu dostać trochę darmowych ciuchów. Co nie
znaczy, że Jessica Biel to dziewczyna z czerwonego dywanu. To aktorka. A jednak.
13.15. Jak bym chciała być dziewczyną z czerwonego dywanu.
14.15. Może wyjdę na miasto i kupię egzemplarz „Grazia", żeby nie przynosić sobie i
innym wstydu w strojach mało seksownej matki z Powodzenia, Charlie! Oczywiście, nie
chcę tu powiedzieć, że matka z Powodzenia, Charlie! jest mało seksowna.
15.00. Właśnie wróciłam z saloniku prasowego z najnowszym numerem „Grazia". Już
wiem, że cały mój styl jest przestarzały i nie au courant, i że trzeba nosić dżinsowe rurki,
balerinki i bluzki zapinane aż pod kołnierzyk, a na wyścig do miejsc parkingowych pod
szkołą blezer oraz ogromną torebkę i okulary przeciwsłoneczne w stylu „celebrytka na
lotnisku". Grr! Czas jechać po Billy'ego i Mabel.
17.00. Z powrotem w domu. Billy wyszedł ze szkoły z taką miną, jakby doznał właśnie
poważnego urazu psychicznego.
— Byłem drugi od tyłu z dyktanda.
— Z jakiego dyktanda? — Zagapiłam się na niego osłupiała, gdy tymczasem ze
schodów spływał strumień pozostałych chłopców.
— Totalna porażka — dodał ze smutkiem. — Nawet Ethekielowi Koutznestovowi
poszło lepiej.
Poczucie straszliwej klęski. Cała ta afera z pracami domowymi jest kompletnie
niezrozumiała — jakieś papierki ni przypiął, ni przyłatał, obrazki przedstawiające
wieloramienne hinduskie bóstwa oraz w połowie pokolorowane przepisy na tosty wzięte z
przeróżnych książek.
Zauważyłam, że w naszą stronę zmierza pospiesznie wychowawca Billy'ego, lękliwy
okularnik, pan Pitlochry- -Howard.
— Nie ma się co przejmować tym dyktandem — zagaił lękliwie.
W pobliżu zauważyłam pana Wallakera. Chciał podsłuchiwać czy co?
— Billy to bardzo inteligentny chłopiec, potrzebuje tylko...
— Potrzebuje tylko więcej dyscypliny w domu — dokończył za niego Wallaker.
— Ale wie pan, panie Wallaker — powiedział pan Pitlochry-Howard, czerwieniąc się
nieznacznie — Billy ma za sobą bardzo trudne...
— Tak, wiem, co się stało z ojcem Billy'ego — mruknął cicho pan Wallaker.
— Dlatego musimy iść na pewne ustępstwa. Wszystko będzie dobrze, pani Darcy. Nie
ma powodów do zmartwień — dodał pan Pitlochry-Howard. I z tymi słowy oddalił się,
pozostawiając mnie sam na sam z panem Wallakerem. Popatrzyłam na niego złym okiem.
— Billy'emu potrzeba dyscypliny i wewnętrznego ładu — powiedział. — To by mu
pomogło.
— Jemu dyscypliny nie brakuje. Poza tym ma dość pańskiej dyscypliny na boisku. I na
lekcjach szachów.
— Nazywa to pani dyscypliną? Proszę zaczekać, aż trafi do szkoły z internatem.
— Do szkoły z internatem? — powtórzyłam, przypominając sobie, iż Mark kazał mi
obiecać, że nie odeślę Billy'ego z domu, jak to z nim zrobiono. — On nie pójdzie do szkoły
z internatem.
— Co jest złego w szkole z internatem? Moi chłopcy są w takiej szkole. Stawia im
wysokie wymagania, uczy męstwa, odwagi...
— A jak coś pójdzie nie tak? Kto ich wysłucha, kiedy sobie nie będą radzić? A co z
zabawą? Co z miłością i przytulaniem?
— Z przytulaniem? — spytał takim tonem, jakby nie wierzył własnym uszom. — Z
przytulaniem?
— Tak — odparłam. — To są dzieci, a nie efektywne maszyny. Powinny się uczyć, jak
sobie radzić, kiedy sprawy nie idą dobrze.
— Prace domowe powinno się wykonywać na najwyższym poziomie. To ważniejsze niż
siedzenie u fryzjera.
— Chcę panu uświadomić — powiedziałam, prostując się wyniośle — że jestem
profesjonalistką i że piszę uwspółcześnioną wersję Heddy Gabbler Antoniego Czechowa,
która niebawem zostanie zaadaptowana przez wytwórnię filmową. Chodź, Billy —
rzuciłam, popychając go w stronę bramy szkoły i mamrocząc pod nosem: — Jak słowo
daję, pan Wallaker jest niesamowicie bezczelny i strasznie się rządzi.
— Ale ja lubię pana Wallakera — powiedział Billy z przestraszoną miną.
— Pani Darcy?
Odwróciłam się, wściekła.
— Powiedziała pani Hedda Gabbler?
— Tak — odrzekłam dumnie.
— Antoniego Czechowa?
— Owszem.
— Jak pani sprawdzi, to się pani dowie, że to napisał Henryk Ibsen. I dowie się też
pani, że nazwisko „Gabbler" pisze się i w związku z tym również wymawia przez jedno
18.00. O kurwa. Właśnie wyguglowałam Heddę Gabbler i naprawdę napisał ją Henryk
Ibsen, i pisze się ją przez jedno „b", a tymczasem wszyscy na pierwszej stronie swojego
egzemplarza scenariusza mają napisane „Hedda Gabbler, autor Antoni Czechow". No i co
z tego? Skoro nikt w Greenlight dotąd tego nie zauważył, to teraz nie ma sensu im o tym
mówić. Zawsze mogę udawać, że to taka inteligentnie przewrotna ironia.
21.15. Kuchenny stół jest pokryty wykresami. Następującymi:
Wykres nr 1 — dzień, w którym praca domowa jest zadana
Na przykład poniedziałek: matematyka, problemy ze słowami i przyrostkami, do
zrobienia na wtorek rano.
Wtorek: kolorowanie hinduskich bóstw i praca na wychowanie plastyczne — chleb,
myszy itd.
Wykres nr 2 — dzień, w którym należy dostarczyć pracę domową
Wykres nr 3
Prawdopodobnie wykres niepotrzebny: próba połączenia elementów z Wykresu nr 1 i z
Wykresu nr 2 z użyciem różnych kolorów.
Wykres nr 4 — którego dnia dana praca domowa zasadniczo powinna być
wykonana
Na przykład poniedziałek: narysuj i pokoloruj „godło" rodziny wyrazów kończących się
przyrostkiem „ic". Pokoloruj ramiona hinduskiego bóstwa.
O! Dzwonek do drzwi.
23.00. To była Jude, w stanie strasznym. Wparowała półżywa do środka i trzęsąc się,
zeszła od razu na dół.
— On chce, żebym mu kazała lizać różne rzeczy — powiedziała tępym głosem i
osunęła się bezwładnie na kanapę, ściskając w ręku swój telefon; ponury wzrok wbiła w
przestrzeń przed sobą.
Wychodziło na to, że mam porzucić to, co akurat robię, i wysłuchać. Więc
wysłuchałam. Okazało się, że Snowboardzista, z którym szło całkiem dobrze już od jakichś
trzech tygodni, ni stąd, ni zowąd zdradził się z masochistycznymi upodobaniami.
— No cóż! Nic w tym złego! — powiedziałam pocieszająco i wykonałam misterny
zakrętas w piance bezkofeinowego cappuccino ristretto, które dla niej zrobiłam, czując się
(jak zresztą za każdym razem, gdy używałam nowego, otrzymanego na Gwiazdkę
ekspresu do kawy) niczym barista z Barcelony. — Mogłaś mu kazać, żeby wylizał... ciebie!
— dodałam, wręczając pięknie skomponowany napój.
— Nie. On chce, żebym mówiła mu rzeczy typu: „Wyliż mi pięty, wyliż miskę
klozetową". A to przecież niehigieniczne.
— Jak już musi, niech się zajmie jakimiś pożytecznymi rzeczami. Każ mu na przykład
posprzątać dom. Może niekoniecznie musi do czysta wylizać miskę klozetową, ale niech
chociaż pozmywa! — mówiłam, próbując wczuć się w powagę jej sytuacji i nie zwracać
uwagi na własne zranione uczucia, które brały się stąd, że Jude zupełnie zignorowała
wzorek na cappuccino.
— Przecież nie każę mu wylizywać brudnych naczyń.
— Może mógłby zlizać najgorszy brud, a potem po prostu wsadzić je do zmywarki?
— Bridget. On pragnie seksualnych upokorzeń, a nie zmywać naczynia.
Miałam wrażenie, że za wszelką cenę muszę podnieść ją na duchu, skoro mi ostatnio
tak świetnie szło.
— Nie możecie wypracować jakiegoś kompromisu? Nie da się znaleźć jakiejś
upokarzającej czynności, która tobie by się spodobała? — spytałam tonem głosu, jakim
przekonywałabym Mabel, że ma iść na dziecięcy balik. — A na przykład... opaski na oczy?
— Nie, on mówi, że nie lubi tych rzeczy z Pięćdziesięciu twarzy. To musi być coś
takiego, żeby poczuł obrzydzenie do samego siebie. Chciał, na przykład, żebym mu
powiedziała, że ma wyjątkowo małego penisa. To nie jest normalne.
— Nie — chcąc nie chcąc, musiałam przyznać jej rację. — To rzeczywiście nie jest
normalne.
— Dlaczego on musiał wszystko popsuć? Przecież teraz ludzie normalnie poznają się w
Internecie. Spotkanie zboczeńca to jak banał z dawnych czasów.
Wściekłym ruchem rzuciła swojego iPhone'a na stół, trafiła w cappuccino i
nieodwracalnie zniszczyła wzorek w piance.
— Świat to jedno wielkie zoo — dodała, nadal gapiąc się ponuro w przestrzeń.
REŻYSERIA!
14 MAJA 2013, WTOREK
13.00. Właśnie zafundowałam sobie ukradkową wycieczkę po Oxford Street i z
zachwytem odkryłam, że wszyscy tam — to znaczy w Mango, Topshop, Oasis, Cos, Zara,
Aldo itd. — czytali to samo wydanie „Grazii" co ja! Oglądanie ciuchów w prawdziwym
życiu po tak długim czasie wślepiania się w strony internetowe było niemalże jak
spotkanie gwiazd filmowych w realu po stosach przewertowanych kolorowych czasopism.
Posiadam teraz kompletny strój a la „celebrytka na lotnisku" składający się z dżinsowych
rurek, balerinek, bluzki, blezera i okularów przeciwsłonecznych, aczkolwiek nie
zaopatrzyłam się jeszcze — a być może to najważniejszy rekwizyt — w ogromną torebkę
za kosmiczną cenę.
15 MAJA 2013, ŚRODA
Liczba minut zmarnowanych na nieudanych próbach upodobnienia się do dziewczyny z
czerwonego dywanu 297, liczba minut spędzonych na wkładaniu po raz kolejny sukienki z
granatowego jedwabiu 2, liczba wyjść na miasto w sukience z granatowego jedwabiu w
minionym roku 137, koszt jednorazowego włożenia sukienki, od czasu zakupu: minus 3
funty za godzinę — a zatem sukienka z granatowego jedwabiu w rzeczy samej przynosi
mi więcej zysków niż ja sama. Co jest dobre. I jakże buddyjskie.
10.00. Właśnie wyruszam na spotkanie w Greenlight w nowym stroju! Liście w jego
włosach tak jakby ruszyły z kopyta. Jest już reżyser: ma na imię Dougie! Spotkanie jest
oczywiście „wstępne", jak zawsze mówią u dentysty, choć i tak wiadomo, że będą wiercić.
10.15. Właśnie zobaczyłam swoje odbicie w wystawie sklepowej. Wyglądam kompletnie
idiotycznie. Kim jest ta osoba w bluzce zapiętej pod szyję i dżinsowych rurkach, w których
jej uda wyglądają na takie spasione? Wracam do domu i przebieram się w sukienkę z
granatowego jedwabiu.
10.30. Z powrotem w domu. Nie da rady, żebym się nie spóźniła.
11.10. Biegnąc rozhisteryzowana w sukience z granatowego jedwabiu, zderzyłam się z
George'em w korytarzu. Zatrzymałam się z poślizgiem, uznawszy, że wyszedł ze
spotkania, żeby mnie opieprzyć za spóźnienie i za to, że wiecznie się ubieram tak samo,
ale on tylko powiedział:
— Aha. Spotkanko w sprawie Liści. Racja, racja, sorry, telekonferencja. Dołączę do
was za jakieś dziesięć albo piętnaście minut.
11.30. W towarzystwie Imogen i Damiana czułam się znacznie bardziej zrelaksowana;
wszyscy troje z błogim zadowoleniem czekaliśmy w sali konferencyjnej na George'a i
Dougiego, pojadając croissanty, jabłka i miniaturowe batony Mars. Usiłowałam
niezobowiązująco poruszyć kwestię modnych rurek, ale Imogen wpadła w studnię
dywagacji na temat, czy lepiej kupować w Net-a-Porter rzeczy w eleganckim opakowaniu,
bo tak miło jest odwijać tę czarną bibułkę, czy raczej powinno się wybierać zwyczajne,
ekonomiczne opakowanie, bo łatwiej wtedy odesłać towar, a przy okazji także ratuje się
planetę, na co ja próbowałam tu dorzucić swoje trzy grosze, udając, że też kupuję rzeczy
w Net-a-Porter, a nie tylko je tam oglądam (a tak naprawdę chodzę do Zary), gdy nagle
do sali WPAROWAŁ George, bez Dougiego, i zaczął wykonywać te swoje zamaszyste
gesty w stylu: „jestem w biegu" oraz perorować głębokim, władczym głosem,
równocześnie sprawdzając swoją pocztę elektroniczną.
Problem z George'em polega na tym, że on zawsze jest jakby gdzie indziej —
zaczęłam dumać świętoszkowato, równocześnie czując wibrację telefonu. Zawsze zaczyna
rozmowę z kimś innym albo rozmawia z kimś innym, albo mailuje do kogoś innego,
względnie wsiada do samolotu albo z niego wysiada. Zerknęłam na treść SMS-a,
deliberując nieprzerwanie: Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego George nie może być tu, gdzie
jest? „Och, popatrzcie na mnie, ja frunę, jestem ptakiem, dlaczego wszyscy nie możemy
się umówić na śniadanie w Chinach?"
SMS był od Roxstera.
<Mam się zakraść wieczorem, kiedy dzieci już będą w łóżkach? Dzięki czemu mógłbym
ci zdać relację z wieczornego meczu, minuta po minucie?>
George jest tak rozkojarzony, że wszystko, co chce mu się przekazać, trzeba streścić
do rozmiarów — na ile to oczywiście możliwe — twitta. Z drugiej strony, być może to
dobrze. Z moich doświadczeń wynika, że mężczyźni im starsi, tym bardziej robią się
zrzędliwi i małomówni, za to kobiety zaczynają gadać za dużo, paplają bez końca i w
nieskończoność się powtarzają. A Dalajlama powiada, że wszystko jest darem, więc może
styl bycia George'a ma mnie nauczyć, żebym tyle nie paplała, a zamiast tego...
— Halo? — George stanął nade mną jak góra, brutalnie sprowadzając do
rzeczywistości.
— Halo — odparłam zdezorientowanym głosem, prędko wybierając „Wyślij" pod moim
SMS-em do Roxstera. < Mineta po minecie?> Dlaczego George powiedział do mnie „halo",
skoro przywitaliśmy się już na korytarzu dziesięć minut wcześniej?
— Siedzisz tu sobie i wyglądasz mniej więcej tak — rzucił George, a potem zrobił
minę, która miała naśladować mój wyraz twarzy; mina była identyczna z tą, jaką w tej
samej sytuacji robi Billy: ogłupiałe spojrzenie i szeroko rozdziawione usta.
— Myślę — odparłam, wyłączając telefon, który natychmiast zagdakał. Pospiesznie go
z powrotem włączyłam. Czy może wyłączyłam...
— No to przestań — powiedział. — Nie myśl. No dobra. Będziemy musieli zrobić to
prędko, zaraz wyjeżdżam do Ladakh.
No, masz! Ladakh?
— Aha. Kręcisz film w Ladakh? — spytałam niewinnym głosem, równocześnie
oskarżając go w myślach, że jedzie do Ladakh BEZ ŻADNEGO INNEGO POWODU, jak tylko
po to, żeby pojechać do Ladakh, i spuszczając wzrok, aby zobaczyć, od kogo ten gdaczący
SMS.
— Nie — odparł George, pracowicie szukając czegoś po kieszeniach. — Nie, to nie
Ladakh, to... — Tu w jego oczach mignął błysk paniki. — Lahore. Wracam za pięć dni.
Wyszedł dostojnie z sali, zapewne po to, by spytać sekretarkę, dokąd właściwie jedzie.
SMS był od Jude.
<Właśnie powiedział, że chce, abym na niego nasikała.>
Odpowiedziałam natychmiast:
< Każdy ma swoje małe „zboczonka". Może mogłabyś jednak opracować jakieś
kompromisowe upokorzenia i częstować go nimi w nagrodę?>
Jude: < Czyi i na przykład nasikać na niego?>
Ja: <Nie. Powiedz: NIE jestem gotowa, żeby na ciebie nasikać, ale za to...>
W tym momencie przyszły dwa SMS-y naraz. W pierwszym była odpowiedź Jude:
<„Będę cię deptać po jądrach?" To jedna z rzeczy, których on się domaga. Skutkiem
byłoby ka lec tw o
Kliknęłam na drugiego SMS-a, myśląc, że to może Roxster. Ale to był SMS od
George'a.
<Chcesz poznać swojego reżysera, czy wolisz dalej tak sobie siedzieć i zabawiać się
SMS-ami?>
Uniosłam wzrok i aż mnie zatkało. George jakimś niewytłumaczalnym sposobem
zmaterializował się z powrotem w sali konferencyjnej — czego w ogóle nie zauważyłam
— i siedział teraz naprzeciwko mnie w towarzystwie niewysokiego faceta o hipsterskim
wyglądzie, ubranego w czarną koszulę, obrośniętego szpakowatą szczeciną, w okrągłych
okularkach, takich samych, jakie nosi Steven Spielberg. Tylko lekko poryta twarz
alkoholika zupełnie nie miała nic wspólnego z pogodnym obliczem Stevena Spielberga,
która promienieje, mówiąc całemu światu: „W życiu nie miałem peelingu, ale wyglądam,
jakbym go robił codziennie!"
Zamrugałam na ich widok i poderwałam się na równe nogi, z radosnym uśmiechem
wyciągając rękę ponad stołem.
— Dougieeeeeee! Jak miło cię wreszcie poznać. TYLE o tobie słyszałam! Jak się masz?
Z daleka przyjechałeś?
Dlaczego za każdym razem, gdy czuję się niezręcznie, zamieniam się w mieszankę Jej
Wysokości Królowej i druhny przemawiającej do swego zastępu?
Na szczęście w tym momencie do sali wparowała asystentka George'a i wyraźnie
podenerwowana wyszeptała:
— To nie Lahore, tylko Le Touquet.
Usłyszawszy to, George wyszedł bez słowa wyjaśnienia, pozostawiając Dougiego i
mnie, abyśmy mogli lepiej się poznać. Polegało to na tym, że ja — chociaż raz! —
mogłam opowiedzieć jak należy o motywach feministycznych w Heddzie Gabler, gdy
tymczasem Imogen przyglądała się temu z przyklejonym do twarzy sztucznym
uśmiechem.
Dougie dla odmiany wyglądał na prawdziwie urzeczonego. Nie przestawał kręcić głową
z podziwem i nawet raz stwierdził:
— No właśnie. Trafnie to ujęłaś.
Naprawdę sądzę, że Dougie będzie moim sojusznikiem i dopilnuje, by Liście (bo tak
teraz w skrócie tytułujemy całe przedsięwzięcie) pozostały wierne swojej zasadniczej
wymowie.
Niemniej jednak zaraz po tym, jak Dougie wyszedł, na odchodnym wykonując palcami
gest naśladujący telefonowanie i rzucając: „Będziemy w taczu" w moją stronę,
natychmiast stał się negatywnym bohaterem dalszej rozmowy.
— On jest naprawdę potrzebowski — stwierdził z pogardą Damian.
— Dlatego musi wejść w ten projekt — rzuciła Imogen. — Słuchaj, Bridget, sprawa
jest absolutnie z gatunku cicho sza, ale chyba mamy aktorkę!
— Aktorkę? — spytałam z podnieceniem.
— Ambergris Bilk — szepnęła.
— Ambergris Bilk? — powtórzyłam z niedowierzaniem. Ambergris Bilk zechciała
wystąpić w moim filmie? O. Mój. Boże! — To znaczy przeczytała scenariusz?
Imogen obdarzyła mnie pobłażliwym, przelotnym uśmiechem zaciśniętych warg, tym
samym, do którego ja się uciekam, kiedy mówię Billy'emu, że zarobił sobie na korony w
WizardlOl, ponieważ opróżnił zmywarkę (rzecz jasna, nie wylizawszy najpierw talerzy).
— Jest zachwycona — powiedziała Imogen. — Tyle tylko, że nie jest w stu procentach
przekonana do Dougiego.
PROBLEM Z KREACJA MI
16 MAJA 2013, CZWARTEK
10.30. Mmmm. Kolejna romantyczna noc z Roxsterem. Usiłowałam wciągnąć go do
rozmowy o tym, jak wyglądam w dżinsowych rurkach, ale jego to nie interesowało —
uciął sprawę, mówiąc, że najbardziej podobam mu się bez niczego.
11.30. Przed chwilą skończyła się telekonferencja z George'em, Imogen i Damianem,
którzy mnie namawiali na spotkanie z Ambergris Bilk — akurat jest w Londynie!
Ubóstwiam telekonferencje, bo dają niesamowite możliwości. Zupełnie nie trzeba się
krępować i nawet na ledwie złośliwe uwagi można reagować gestami naśladującymi
podrzynanie gardła czy spłukiwanie wody w toalecie.
— Sprawa jest taka — powiedział George. W tle rozległ się donośny, mechaniczny ryk.
— Chyba go straciliśmy — powiedziała Imogen. — Czekajcie.
Chwilowo bez zajęcia, postanowiłam zajrzeć do magazynu „Grazia". Ewidentnie
brakuje mi apaszki, która stanowi konieczne uzupełnienie kreacji z dżinsowych rurek.
Zwiewnej, bohemiastej apaszki, podwójnie zapętlonej wokół szyi. Hmm. I co ja włożę na
imprezę u Talithy? Może Biele Nowej Wiosny? Grrr! Już są. To znaczy ci z Greenlight. Nie
Biele Nowej Wiosny.
— No dobrze — odezwał się George. — Chcemy, żebyś poznała Ambergris i...
— Co? — spytałam, wytężając słuch, żeby coś usłyszeć w tym ryku.
— Lecę helikopterem. Chcemy, żebyś poznała Ambergris i rzuciła ży..........giem.
Część słów utonęła w hałasie, a potem jego głos zupełnie zanikł. Co on chciał
powiedzieć? Mam porzygać się na jej widok? Ją też mam wciągać w te moje
wymiocinowe historie?
12.30. Właśnie zadzwoniła do mnie Imogen z Greenlight, żeby przekazać, że George
chce, abym porozmawiała z Ambergris Bilk o scenariuszu, ale nie mam mówić nic
negatywnego o Hawajach, bo Ambergris jest za Hawajami.
— I... — dodała zimno Imogen — chce także, abyś rzuciła życzliwe słowo o Dougiem.
Hurra! Poznam prawdziwą gwiazdę filmową. Włożę zwiewną apaszkę!
17.00. Parę minut temu wróciłam z wyścigu do miejsc parkingowych przed szkołą.
Wszystko prawda. Teraz już wiem, że wszyscy noszą zwiewne, bohemiaste apaszki
podwójnie zapętlone wokół szyi. Schizofreniczne to trochę, bo przecież pamiętam te
wszystkie lata, kiedy mama z Uną próbowały mnie „wsadzić w apaszkę", którą ja z punktu
odrzucałam jako akcesorium dla starszych pań, z tej samej kategorii co broszka. A teraz
jest tak nieomal, jakby cały świat czytał magazyn „Grazia" i powtarzał, niczym tłum zombi
zindoktrynowanych przez Dziewczyny z Czerwonego Dywanu: „Muszę nosić zwiewną,
bohemiastą apaszkę, muszę nosić zwiewną, bohemiastą apaszkę".
17 MAJA 2013, PIĄTEK
Liczba minut spędzonych na ubieraniu się i gotowaniu do wyścigu do miejsc parkingowych
przed szkołą 75.
5.45. Wstałam godzinę wcześniej, żeby się odpowiednio wystylizować i wystroić na
wyścig do miejsc parkingowych, jakbym była Stellą McCartney, Claudią Schiffer albo
którąś z im podobnych. Wiem, że wyglądam wystrzałowo, bo nie tylko mam na sobie
dżinsowe rurki i balerinki, ale jeszcze zarzuciłam wokół szyi zwiewną apaszkę.
7.00. Obudziłam Billy'ego i pomogłam Mabel zejść z dolnego łóżka. Kiedy wyciągałam z
szafy ubrania, zorientowałam się, że dzieciaki chichoczą.
— Co? — spytałam, obracając się, żeby na nich spojrzeć. — Co?
— Mamo — powiedział Billy. — Dlaczego masz na szyi ścierkę do naczyń?
9.30. Wróciłam z wyścigu z najnowszym numerem „Grazii" gdzie znalazłam artykuł
zatytułowany: „Czyżby koniec dżinsowych rurek?"
Chyba czas wrócić do strojów a la matka z sitcomu Powodzenia, Charlie!
UPOJNE, CZ AROWNE CHWILE
20 MAJA 2013, PONIEDZIAŁEK
Poznane gwiazdy filmu 1, liczba zaplanowanych miniwakacji 1, liczba przyjęć, na które
wybieram się z Roxsterem 1, ilość przejażdżek luksusowymi autami 2, komplementy z ust
gwiazd filmu 5, kalorie pochłonięte w towarzystwie gwiazdy filmu 5476, kalorie
pochłonięte przez gwiazdę filmu 3.
14.30. Lepiej być nie może. Zaraz ma po mnie podjechać „auto", którym pojadę na
spotkanie z Ambergris Bilk do Savoya. Wypróbowałam przeróżne wersje swojej
„celebrytki na lotnisku", czyli rurki + apaszka + bluzka zapinana pod szyję, ale
ostatecznie zdecydowałam się na sukienkę z granatowego jedwabiu, mimo że sprawia
wrażenie już ciut znoszonej. W związku z przyjęciem Talitha pomogła mi zamówić parę
sukienek w Net-a-Porter, w tym trafiła mi się jedna naprawdę ładna od J.Crew, na
dodatek raczej niedroga.
A poza tym za trzy tygodnie Roxster i ja wybieramy się na miniwakacje. Miniwakacje!
Tylko my dwoje, na całe sobotnie popołudnie, sobotnią noc i niedzielę. Jestem
nieziemsko podniecona. Od pięciu lat nie byłam na miniwakacjach. Ale czas wracać do
rzeczywistości, trzeba przygotować notatki na spotkanie.
17.30. W aucie, wracając ze spotkania. Z początku byłam rozczarowana, kiedy pojawiła
się Ambergris, bo spodziewałam się, że wkroczy w rurkach, bluzce zapiętej pod szyję,
blezerze oraz zwiewnej bohemiastej apaszce i że będzie wymachiwała ogromną,
przesadnie drogą torebką, dzięki czemu zobaczę, jak to się powinno robić, i wszyscy będą
się za nami oglądać z podziwem. Tymczasem ledwie się zorientowałam, kiedy znienacka
wślizgnęła się, ubrana w szary dres i czapeczkę baseballową.
Najpierw była taka jakby integracyjna gra wstępna — do czego powoli przywykam
pośród kobiet z biznesu filmowego — bo Ambergris skomplementowała moją kreację, a
fakt, że to była tylko sukienka z granatowego jedwabiu, wydawał jej się zupełnie błahy.
Uznałam, że w zamian powinnam skomplementować jej dres.
— Jest taki... ekstremalny! — bredziłam wylewnie, gdy tymczasem przyniesiono nam
trzypiętrową tacę z gigantycznym podwieczorkiem. Ambergris wzięła sobie maciupeńką
kanapeczkę z wędzonym łososiem i zabawiała się nią już do końca rozmowy, a ja
pochłonęłam całą dolną warstwę kanapek, trzy bułeczki scone z dżemem i gęstą
śmietaną, kilka tartaletek i innych ciastek oraz oba darmowe kieliszki szampana.
Ambergris wyraziła zdumienie i zachwyt moim scenariuszem.
— Czuję się przy tobie taka mała — powiedziała, kładąc dłoń na mojej.
Podniesiona na duchu tym, że mój głos naprawdę zaczyna coś znaczyć, zabrałam się
za dowartościowanie Dougiego: koiłam lęki, które Ambergris najwyraźniej podzielała z
Damianem i Imogen, a które wynikały z ich przekonania, że on jest „potrzebowski" i w
rzeczy samej nie nakręcił dotąd niczego, o czym ktokolwiek by słyszał.
— Dougie naprawdę rozumie, co chcę powiedzieć, rozumie mój głos — wyjaśniłam,
wymawiając jego imię ciepło i z szacunkiem. — Musicie się zmitingować z Dougiem. —
(Jak widać, już opanowałam żargon).
Uzgodniłyśmy z Ambergris, że spotka się z Dougiem, ale zaraz potem — o wiele za
wcześnie — musiała już lecieć. Czułam się, jakbyśmy już zostały przyjaciółkami. Niestety
czułam też, że za chwilę zwymiotuję chyba cały ten podwieczorek dla dwóch osób oraz
przypadające na nas obie dwa darmowe kieliszki szampana.
17.45. Właśnie zadzwoniłam do Greenlight — z auta! — żeby się pochwalić sukcesem na
spotkaniu, i dowiedziałam się, że Ambergris też już dzwoniła — z jej auta! — żeby
opowiedzieć, jaka jej zdaniem inteligentna jestem i pełna empatii!
PRZYJĘCIE U TALITH Y
Był najgorętszy jak dotąd dzień roku, a słońce stało jeszcze wysoko na niebie, kiedy
spotkaliśmy się przed przyjęciem u Talithy. Roxster wyglądał bosko: biały T-shirt, lekka
opalenizna, półcień podkreślający linię szczęki. Na zaproszeniu było wydrukowane:
„Nieformalne letnie przyjęcie". Trochę się denerwowałam, wkładając suknię w stylu Biele
Nowej Wiosny, mimo że sama Talitha mi ją wybrała, ale Roxster na mój widok powiedział
tylko:
— Och, Jonesey. Wyglądasz perfekcyjnie.
— Ty też wyglądasz perfekcyjnie — odparłam entuzjastycznym tonem, praktycznie
rzecz biorąc, dysząc z żądzy. — Twój strój jest perfekcyjny.
Roxster, który najwyraźniej nie miał pojęcia, co właściwie włożył, spojrzał po sobie ze
zdumieniem.
— Przecież to tylko dżinsy i podkoszulek — zauważył.
— Wiem — odrzekłam, chichocząc w duchu na myśl o falujących mięśniach torsu
Roxstera pośród morza garniturów i słomkowych kapeluszy.
— Myślisz, że będzie porządny bufet czy tylko jakieś drobne przekąski?
— Roxster... — skarciłam go.
Wpił się we mnie pocałunkiem.
— Idę tam tylko dla ciebie, mała. Myślisz, że będą jakieś gorące dania czy tylko same
zimne? Żartuję, żartuję, Jonesey.
Trzymając się za ręce, pokonaliśmy wąskie przejście brukowane starymi cegłami i
weszliśmy do ogromnego, ukrytego ogrodu: błękitny basen rozświetlony słońcem, białe
fotele i materace, na których można się wyciągnąć, i jeszcze coś w rodzaju jurty — a więc
typowe angielskie letnie przyjęcie z drobną aluzją do marokańskiego butikowego hotelu.
— Może pójdę po jakieś jedzenie... chciałem powiedzieć po drinki.
Oddalił się sprężystym krokiem w poszukiwaniu jedzenia, a ja przez chwilę stałam
samotna, zagubiona, gapiąc się z przestrachem na rozciągającą się przed moimi oczyma
scenerię. To był ten klasyczny moment, kiedy przychodzisz gdzieś, trafiasz w gąszcz ludzi,
w głowie ci brzęczy i nie widzisz nikogo ze znajomych. Na dodatek obudziło się we mnie
przekonanie, że się zupełnie niestosownie wystroiłam. Należało włożyć sukienkę z
granatowego jedwabiu.
— Aaa! Bridget! — To byli Cosmo i Woney. — Ponownie sama. Gdzie są ci twoi
„faceci" o których tyle się nasłuchaliśmy, co? No, może sobie kogoś dzisiaj znajdziesz.
— Proszę, proszę — powiedziała Woney konspiracyjnym tonem. — Binko Carruthers.
Zagapili się w stronę, gdzie stał Binko, jak zwykle tocząc wokół oszalałym wzrokiem;
włosy miał wariacko potargane, tłuste cielsko w najdziwniejszych miejscach wypychało
turkusowe spodnie dzwony i psychodeliczną koszulę z żabotem, które zajęły miejsce
tradycyjnego wymiętego garnituru.
— Pomyliło mu się sześćdziesięciolecie z latami sześćdziesiątymi — zarechotała
Woney.
— Powiedział, że chętnie na ciebie zerknie — dodał Cosmo. — Więc lepiej szybko bierz
się do dzieła, zanim go osaczą zdesperowane rozwódki.
— Bardzo proszę, mała. — Roxster pojawił się u mojego boku, z dwoma wysokimi
kieliszkami szampana w ręku.
— To jest Roxby McDuff — przedstawiłam go. — Roxby, to Cosmo i Woney.
Na dźwięk ich imion w orzechowych oczach Roxstera zalśnił stosowny błysk; wręczył
mi jeden z kieliszków.
— Miło poznać — rzucił pogodnie, wykonując gest kieliszkiem w stronę Cosmo i
Woney.
— To twój bratanek? — spytał Cosmo.
— Nie — odparł Roxster, ostentacyjnie opasując mnie ramieniem w talii. — Wtedy
stanowilibyśmy bardzo dziwną parę.
Cosmo miał taką minę, jakby w jednej chwili spod stóp usunął mu się grunt
utrwalonych poglądów na cały społeczno-seksualny świat. Jego twarz przypominała
wyciskarkę do owoców, przez którą przelatywały najrozmaitsze idee i emocje, nie tworząc
jednak ostatecznej kombinacji, na której można by się oprzeć.
— No cóż — rzekł na koniec. — Bridget z pewnością wygląda kwitnąco.
— I nic dziwnego — dorzuciła Woney, gapiąc się na umięśnione ramię otaczające mnie
w pasie.
W tym momencie podszedł, a właściwie prawie podbiegł do nas Tom.
— To jest Roxster? Cześć! Jestem Tom. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. —
Po czym dodał na użytek Cosmo i Woney: — Kończy dzisiaj trzydzieści lat! Och, jest już
Arkis, muszę lecieć.
— Na razie, Tom — rzucił Roxster. — Umieram z głodu. Weźmiemy sobie coś do
jedzenia, kochanie?
Kiedy się odwróciliśmy, zsunął dłoń na mój tyłek i tak ją trzymał, kiedy szliśmy w
stronę bufetu.
Znowu dopadł do nas Tom, tym razem wlokąc za sobą Arkisa — który okazał się w
każdym calu równie przystojny jak na zdjęciach ze Scruff. Uśmiechnęłam się radośnie.
— Wiem, wiem. Wszystko widziałem — powiedział Tom. — Wyglądasz na obrzydliwie
zadowoloną z siebie.
— Te wszystkie lata, takie koszmarnie trudne... — odparłam łamiącym się głosem. —
Czyja nie zasługuję na odrobinę szczęścia?
— Tylko się tak nie pusz — powiedział. — Pycha kroczy przed upadkiem.
— Ty też nie — odparowałam, wskazując Arkisa skinieniem głowy. — Chapeau bas.
— Po prostu bawmy się, okej? — przerwał tę wymianę Tom i stuknęliśmy się
kieliszkami.
To był jeden z tych upojnych wieczorów: leniwy, wilgotny, pełen refleksów słońca
tańczących po powierzchni wody w basenie. Ludzie śmiali się, pili i wylegiwali na
materacach, pochłaniając truskawki maczane w czekoladzie. Ja byłam z Roxsterem, Tom
z Arkisem, Jude odbywała swoją trzecią randkę, tym razem z fotografem specjalizującym
się w dzikiej przyrodzie poznanym na Bratnich Duszach, czyli Soulmates „Guardiana";
naprawdę sprawiał miłe wrażenie i na pierwszy rzut oka widać było, że nie będzie chciał,
aby na niego sikała; a Talitha wyglądała olśniewająco, w brzoskwiniowej sukni do samej
ziemi, z jednym ramieniem odsłoniętym i z małym pieskiem na ręku — który to akcent
Tom uznał za absurdalny — wszędzie wlokąc za sobą ubóstwiającego ją rosyjskiego
miliardera, zwanego przez nas Lowelasem. Na koniec podeszła do nas, kiedy Tom, Jude i
ja staliśmy przy basenie w towarzystwie naszych kochanków. Tom usiłował pogłaskać
chihuahuę Talithy.
— Kupili cię w Net-a-Porter, skarbie? — gaworzył, a tymczasem piesek spróbował go
chapnąć.
— To prezent od Sergeia — rzuciła bez tchu Talitha. — Petula! Czyż nie jest
rozkoszna? A powiedz pańci: jesteś słodziakiem? No powiedz, jesteś? Jesteś? Jesteś? A ty
musisz być Roxster. Wszystkiego najlepszego.
— Wszystkiego najlepszego wam obojgu — powiedziałam, znienacka bliska łez.
Byliśmy tu: sama śmietanka Centrali Randkowej, kwatera główna naszych emocjonalnych
zmagań. Chociaż raz szczęśliwi i każdy ze swoją drugą połową.
— Fantastyczna impreza — pochwalił Roxster cały rozpromieniony i podniecony
kombinacją jedzenia, szampana, red bulla oraz drinków z wódką. — Z ręką na sercu,
nigdy, przenigdy nie byłem na lepszym przyjęciu. Słowo daję, to jest najlepsze przyjęcie,
na jakim w życiu byłem. To absolutnie genialne przyjęcie, a jedzenie jest wprost...
Talitha zamknęła mu usta palcem.
— Jesteś uroczy — powiedziała. — Domagam się od ciebie pierwszego tańca z okazji
naszych podwójnych urodzin.
W tle cały czas krążył odziany w czarny garnitur człowiek z firmy organizującej
przyjęcie. Dotknął ramienia Talithy i coś szepnął.
— Weźmiesz ją ode mnie na minutkę, kochana? — spytała, wręczając mi pieska. —
Muszę pogadać z zespołem muzycznym.
Od kiedy w wieku sześciu lat zostałam stratowana przez miniaturowego labradoodle'a
Uny i Geoffreya, zawsze czułam się nieswojo w obecności psów. No i ta historia o
pitbullach, które niedawno zjadły jakiegoś nastolatka? Jakimś sposobem te moje lęki
musiały się udzielić pupilce Talithy, bo kiedy ją wzięłam, zaczęła szczekać, ugryzła mnie w
rękę i wyskoczyła z moich objęć. Zdjęta grozą, gapiłam się, jak szybowała, skręcając w
locie niczym rogalik, lekka jak piórko, najpierw w górę, a potem w dół, prosto do basenu,
gdzie po chwili zniknęła pod wodą.
Przez ułamek sekundy panowała cisza i potem Talitha wrzasnęła:
— Bridget! Co ty wyprawiasz? Ona nie umie pływać!
Z wytrzeszczonymi oczyma przyglądaliśmy się, jak mały łepek pojawia się na
powierzchni pośrodku basenu, wydaje z siebie donośny szczek, po czym znowu znika. IA _
tylko Roxster zareagował. Ściągnął prędko T-shirt, pokazując muskularny tors. Dał nurka
do basenu, umięśnionym ciałem i rozbryzgiem piany tnąc błękitną wodę, a po chwili
wynurzył się, cały mokry i lśniący, przy drugim krańcu basenu, zupełnie przy okazji
rozmijając się z psem, który tymczasem zakrztusił się raz i ponownie poszedł pod wodę.
Mój chłopak przez krótką chwilę rozglądał się wokół ogłupiały, po czym dzielnie
zanurkował raz jeszcze i tym razem pojawił się, trzymając w rękach skomlącą Petulę.
Błyskając białymi zębami w szerokim uśmiechu, postawił delikatnie psa u stóp Talithy,
ułożył dłonie na skraju basenu i bez wysiłku podźwignął się z wody.
— Jonesey — powiedział. — Psy nie służą do rzucania.
— O mój Boże — odezwał się Tom. — O! Mój! Boże!
Talitha zaczęła się cackać z Petulą.
— Moje kochanie. Moja kochana biedulka. Już wszystko dobrze, już dobrze.
— Przepraszam — wybąkałam. — Ona po prostu wyskoczyła mi z...
— Nie przepraszaj — wszedł mi w słowo Tom, nie przestając się gapić na mojego
chłopaka.
— O, moje kochanie. — Talitha jakby dopiero teraz zobaczyła Roxstera. — Moje
biedne, dzielne kochanie. Pozwól, że ci pomogę zdjąć te mokre rzeczy...
— Tylko nie waż się go ubierać — warknął Tom.
— Właściwie to sobie myślę, że nie pogardziłbym jeszcze jednym red bullem —
powiedział Roxster, z uśmiechem od ucha do ucha. — Z wódką.
Talitha zaczęła go ciągnąć gdzieś na bok, on jednak schwycił mnie za rękę i porwał ze
sobą. Spośród całego morza twarzy z rozdziawionymi ustami jedna szczególnie utkwiła mi
w pamięci — należała do Woney.
Weszłyśmy z Roxsterem do domu, a wtedy Talitha zwróciła się w moją stronę i
mruknęła:
— Teraz, moja droga, pokażę ci coś, co się nazywa rebranding.
Elegancki w jednym z nieskazitelnych ubiorów Lowelasa, Roxster zdawał się jakby
zupełnie nieświadom roli, jaka mu w tej zmianie wizerunku przypadła, za to bardzo
zainteresowany był celebrytami, których jego bystre oczy wypatrzyły w tłumie — a o
których ja w większości nigdy w życiu nie słyszałam. Zapadał już mrok, od latarni biła
miękka, migotliwa łuna, goście powoli robili się pijani, grał zespół, zaczynały się tańce.
Martwiłam się — choć jednocześnie podbijało mi to bębenka — że coś jest nie tak, że
wykorzystuję Roxstera, bez jego woli zmieniając mu wizerunek... aczkolwiek nie
wykorzystywałam go przecież umyślnie, to się po prostu samo stało. I szczerze
powiedziawszy, tak naprawdę to ja się beznadziejnie w nim...
— Chodź, mała, zatańczymy — zaproponował Roxster. — No chodź.
Złapał po drodze jeszcze jeden koktajl z wódką, piwo i red bulla, wypił to wszystko,
poprosił o jeszcze. Był szalony, cały tryskał życiem i energią... Ale spójrzmy prawdzie w
oczy: z chwili na chwilę robił się coraz bardziej zapruty.
Wyskoczył na parkiet, gdzie wszyscy wykonywali wygibasy i pląsy przyjęte w tym
akurat pokoleniu — kilka kobiet stało na szeroko rozstawionych nogach i prowokacyjnie
poruszało ramionami. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie widziałam tańczącego
Roxstera. Zespół grał jeden z przebojów Supertramp, gapiłam się ze zdumieniem,
ponieważ szybko dookoła zrobiło się pusto, a on tańczył w stylu dyskotekowym z lat 70.
Znał wszystkie słowa piosenki, śpiewał razem z zespołem i wyginał się jak John Travolta,
celując palcami we wszystkie strony, po czym, idealnie w czas, tuż przed partiami
instrumentalnymi wycelował palcem w stronę sceny, jakby to on dyrygował zespołem.
Widząc, że podryguję niepewnie w miejscu, chwycił mnie za rękę i wcisnął swojego
drinka, gwałtownym gestem nakazując go wypić. Wychyliłam duszkiem i przyłączyłam się
do tego celowania, godząc się na to, żeby Roxster po chwili mnie schwycił, wprawił w
chybotliwy obrót, wziął w niedźwiedzi uścisk, przewrócił na podłogę i pogładził po tyłku, a
potem znowu zaczął celować we mnie palcem, na oczach wszystkich. Co się tu mogło nie
podobać?
Później chwiejnie poszłam do łazienki na nogach, które wręcz krzykiem domagały się
operacji halluksów — po powrocie zaś parkiet zastałam pusty, a przynajmniej tak mi się
w pierwszej chwili zdało. Tymczasem stała na nim Jude, pijana w trzy dupy, ze
spuszczoną głową, rozbrajająco uśmiechnięta. Zadowolony Roxster tańczył w pojedynkę,
w jednym ręku miał puszkę kronenbourga, drugą ręką radośnie celował we wszystkie
strony.
— To był najwspanialszy wieczór w moim życiu — powiedział, kiedy się już żegnaliśmy
z Talithą, i pocałował ją w rękę. — Jak słowo daję, najlepsze jedzenie, jedzenie wszech
czasów! I oczywiście samo przyjęcie! Było najlepsze, ty jesteś najlepsza...
— Niezmiernie się cieszę, że przyszliście. Dziękuję za uratowanie psa — odpowiedziała
mu Talitha jednym tchem, tonem łaskawej księżnej. — Mam nadzieję, że jemu nadal
zależy, moja droga — wymruczała mi jeszcze do ucha.
Już na ulicy, z dala od rozchodzących się gości, Roxster zatrzymał się w plamie światła
padającej od latarni, ujął mnie za ręce, uśmiechnął się szeroko i pocałował.
— Jonesey — szepnął, patrząc mi w oczy. — Ja... — Odwrócił się i wykonał krótki
taniec. Był kompletnie pijany. Po chwili zatrzymał się, znowu spojrzał w moją stronę, na
chwilę posmutniał, potem poweselał i w końcu wypalił: — Lubię cię, z ręką na sercu.
Nigdy dotąd nie mówiłem tego żadnej kobiecie z takim przekonaniem. Jak ja bym chciał
mieć wehikuł czasu. Naprawdę cię lubię.
Jeżeli Bóg istnieje, to jestem pewna, że ma coś więcej na głowie — jak choćby kryzys
bliskowschodni i w ogóle — niż perfekcyjne noce wypełnione seksem dla tragicznych
wdów, a jednak wtedy, tamtej nocy, wydawało się, że Bóg dał sobie spokój ze wszystkimi
swoimi pozostałymi problemami.
Następnego ranka, gdy Roxster poszedł na mecz rugby, a dzieci zostały odstawione na
swoje umówione spotkania z rówieśnikami, które miały polegać, odpowiednio, na
uprawianiu czarów i grze w piłkę nożną, wpełzłam jeszcze na godzinę do łóżka,
rozkoszując się wspomnieniami z ubiegłego wieczora: Roxster wyłaniający się z basenu,
uszczęśliwiony Roxster, który stoi pod latarnią i mówi: „Naprawdę cię lubię".
Bywa jednak, że kiedy dzieje się mnóstwo rzeczy naraz, umysł spowija zamęt, nie
pozwalając mu przeanalizować wszystkich okruchów informacji.
Jak ja bym chciał mieć wehikuł czasu".
To jedno zdanie wychynęło spośród wszystkich innych słów i obrazów. Ten smutek,
który na mgnienie rozbłysnął w jego oczach, zanim powiedział: „Naprawdę cię lubię... Jak
ja bym chciał mieć wehikuł czasu".
Właśnie wtedy po raz pierwszy nawiązał do różnicy wieku, jeśli nie liczyć żartów z
moich kolan i zębów. Uwięźliśmy w tym podnieceniu, w entuzjazmie płynącym ze
zrozumienia, że wśród całego tego śmietniska cyberprzestrzeni każde z nas znalazło
kogoś, kogo naprawdę polubiło, i nie była to tylko przygoda na jedną noc czy bodaj na
trzy noce, to była prawdziwa więź oparta na czułości i wzajemnej zabawie. Ale podczas
tej chwili pijackiej euforii on się zdradził. Jednak się to dla niego liczyło i w tym momencie
okazało się, że król jest nagi.
CZĘŚĆ TRZECIA
UPADEK W CHAOS
KOSZMARNY, BARDZO ZŁY DZIEŃ, Z KTOREGO NIE WYSZŁO NIC DOBREGO
4 CZERWCA 2013, WTOREK
60,5 kilo, kalorie 5822, liczba wykonanych prac 0, liczba chłopczyków 0, wyrazy szacunku
ze strony wytwórni filmowej 0, wyrazy szacunku ze strony instytucji szkolnych 0, wyrazy
szacunku ze strony opiekunki do dzieci 0, szacunek dzieci 0, liczba torebek tartego sera
zjedzonych w całości 2, liczba opakowań ciastek owsianych zjedzonych w całości 1, liczba
dużych warzyw zjedzonych w całości 1 (kapusta).
9.00. Mmm. Kolejna szalenie erotyczna noc z Roxsterem. Równocześnie jednak podszyta
niepokojem. Kiedy przyszedł, Billy i Mabel nie całkiem jeszcze spali, a później zeszli na
dół zapłakani, bo Mabel rzekomo rzuciła Spaliną w Billy'ego i „oślepiła" mu jedno oko. Tak
przynajmniej twierdził Billy. Zagnanie ich z powrotem do łóżek i uśpienie trwało wieki.
Gdy zeszłam na dół, Roxster był trochę wpieniony — zobaczyłam jego minę, zanim się
zorientował, że na niego patrzę.
Przeprosiłam, a on podniósł wzrok, zaśmiał się wesoło jak zawsze i powiedział:
— Po prostu nie tak sobie wyobrażałem ten wieczór.
Tak czy owak, gdy na horyzoncie pojawiło się jedzenie, stał się od razu dawnym sobą.
Reszta była już tylko upojeniem. Krzesło w łazience i lustro mogą się naprawdę przydać
do różnych rzeczy. A w następny weekend będą nasze miniwakacje! Znajdziemy gospodę
na wsi i pojedziemy się włóczyć, bzykać, jeść i co tylko! Dzisiaj Chloe wzięła na siebie
wyścig do miejsc parkingowych, dlatego mogę wcześniej zabrać się do Liści, które coraz
mniej przypominają niespełnione marzenie, a coraz bardziej fantastyczną rzeczywistość —
film do scenariusza napisanego przeze mnie, w którym gra Ambergris Bilk! Więc wszystko
jest dobrze. Zdecydowanie. Po prostu czas zabrać się do przeróbek.
9.15. Mmmmm. Stale mnie nachodzą wspomnienia z ubiegłej nocy w łazience.
9.25. Chwilę temu wysłałam następującego SMS-a do Roxstera: <Mmmmm. Cudownie,
że zostałeś do rana.>
9.45. Tylko dlaczego nie odpowiedział? Jak ja bym chciał mieć wehikuł czasu". O Boże,
skąd mi się biorą te odruchowe wizje samej siebie: dewiantka, która prześladuje swojego
wybranka, albo tragiczna, żyjąca urojeniami babcia, która chodzi kaczkowatym krokiem
po dyskotece, w legginsach i topie bez rękawów, pokazując ramiona, z których zwisają
płaty zwiędłej skóry! I jeszcze postrzępione włosy, wielki brzuch i najnowszy model
diademu...
9.47. No dobra. Muszę się wziąć w garść, wstać i do roboty! Nie mogę się tak snuć w
samej bieliźnie, wiodąc równie bezużyteczny co przeciąganie liny wewnętrzny dialog na
temat tego, czemu mój chłopczyk nie odpowiedział na SMS-a, skoro przecież muszę pisać
scenariusz, a poza tym mam dzieci, za które jestem odpowiedzialna i im trzeba
podporządkować harmonogram dnia.
Tylko dlaczego nie odpisał mi SMS-em na mojego SMS-a?
9.50. Sprawdzę pocztę elektroniczną.
9.55. Nic. Tylko przekierowany mail od George'a z Greenlight. Może coś miłego?
10.00. OMG! Otworzyłam maila i bomba wybuchła.
FWD: Nadawca: Ambergris Bilk
Do: George Katernis
Właśnie rozmawiałam z Dougiem. Jest superancki. Jestem teraz cała za Liściami.
Cieszę się, że on nadaje na tej samej fali i też chce zatrudnić prawdziwego
scenarzystę.
Przez kilka chwil wgapiałam się pustym wzrokiem w ekran.
„Prawdziwego scenarzystę".
PRAWDZIWEGO SCENARZYSTĘ?
Wzięłam do ręki ćwiartkę kapusty, którą Chloe z jakiegoś powodu zostawiła na
kuchennym stole (czyżby jakimś cudem wcisnęła dzieciom na śniadanie kapustę z książki
kucharskiej Gwyneth Paltrow?) i zaczęłam pakować ją sobie do ust, metodycznie chrupiąc
liście niczym królik; równocześnie maszerowałam szybko dookoła stołu, nie zwracając
uwagi, że strzępki kapusty lecą mi z ust na halkę, a z niej na podłogę. W którymś
momencie odezwał się telefon: Roxster.
<Cudownie, no przecież. Ale obecnie mam w sobie wielki zamęt, jeśli idzie o nasz
związek. Straszny, straszny zamęt, mała.>
Kolejne piknięcie oznaczające SMS-a: oddział przedszkolny.
<Mabel ma zakażenie palca. Prawie zszedł jej paznokieć. Sądząc po tym, jak to
wygląda, problem trwa już od kilku dni.>
10.15. Spokój i opanowanie. Spokojnie otworzę lodówkę, wyjmę tartą mozzarellę,
napcham jej sobie do ust, a potem jeszcze kapusty.
10.16. OK, mam już pełną gębę. Teraz to jeszcze popiję łykiem red bulla. O! Telefon!
Może Roxster pożałował, że napisał, co napisał?
11.00. To była Imogen z Greenlight.
— Bridget. Zaszła okropna pomyłka. George się pomylił, przekierowując do ciebie
maila. Czy mogłabyś go usunąć, zanim... Bridget? Bridget??
Nie byłam w stanie odpowiedzieć, bo miałam pełne usta. Podbiegłam do zlewu i
wyplułam red bulla, mozzarellę i kapustę, w tym samym momencie, w którym na szczycie
schodów pojawiła się Chloe. Obróciłam się i uśmiechnęłam do niej serdecznie, choć
spomiędzy zębów wciąż sypały mi się strzępki kapusty i okruchy sera, jak u wampira
przyłapanego w trakcie posiłku.
— Bridget? Bridget? — powtarzała wciąż Imogen w telefonie.
— Tak? — odparłam, machając radośnie do Chloe na powitanie i jednocześnie starając
się spłukać wnętrze zlewu, żeby usunąć ten ser i kapustę.
— Słyszałaś o palcu Mabel? — szepnęła Chloe.
Z całym spokojem przytaknęłam i wskazałam gestem telefon zaklinowany między
moim podbródkiem a ramieniem. Kiedy słuchałam Imogen, powtarzającej historyjkę o
mailu niechcąco prze kierowanym przez George'a, moje spojrzenie złowiło nagłówek w
gazecie, wciąż rozłożonej tam, gdzie czytał ją Roxster.
OPŁAKANY LOS CHŁOPCZYKA
Ellen Boschup
Znienacka wszędzie zaroiło się od panów zwanych chłopczykami, w domyśle:
„chłopczykami do zabawy"! Postęp w medycynie umożliwiający zachowanie młodego
wyglądu sprawia, że coraz więcej kobiet w średnim wieku poświęca na to cały swój
czas i środki, a potem skupia swe zainteresowania na „młodszych mężczyznach" — dla
przykładu można tu wymienić choćby Ellen Barkin, Madonnę i Sam Taylor-Wood. Dla
takich starszych, drapieżnych kobiet, potocznie opatrywanych mianem „panter",
korzyści są oczywiste: młodość, energetyczny, regularny i satysfakcjonujący seks oraz
towarzystwo pozbawione bagażu doświadczeń, a więc coś, czego żadną miarą nie są
w stanie uzyskać od swych więdnących, łysiejących, podstarzałych rówieśników, zbyt
leniwych i pochłoniętych sobą, by walczyć z upływem lat.
— Bridget? — wciąż mówiła do mnie Imogen. — Dobrze się czujesz? Co się dzieje? Tu
Ziemia do Bridget! Bridget? Net-a-Porter? Mini marsy?
— Nie! Super! Dzięki, że mnie powiadomiłaś. Zadzwonię później. Pa!
Zdecydowanym gestem przerwałam połączenie i z kołowrotem w mózgu wróciłam do
lektury.
Młodym, bezbronnym chłopakom, którzy padają ich ofiarą, może się wydawać, że to
atrakcyjna wymiana. Przy zgaszonym świetle takie kobiety wydają się imponująco
dobrze zachowane. Jak marynowane cytryny. Nie ma presji małych dzieci i od
chłopczyka nikt się nie domaga, aby robił karierę; wręcz przeciwnie — otwiera się
przed nim brama do bajkowego, wyrafinowanego świata, o jakim wcześniej nigdy
nawet nie śnił. Wstęp na salony i dostęp do luksusowych podróży: oto korzyść z
posiadania doświadczonej kochanki, kobiety, która wie, czego chce w łóżku, i która
ułatwia awans na drabinie społecznej. A czy są tu jakieś minusy? Chłopczyk, kiedy już
naje się do syta, może przecież zwyczajnie opuścić panterę, która wtedy rzuci się z
pazurami na kolejną, niczego niepodejrzewającą ofiarę. Niemniej, jak przekonuje się
coraz więcej takich nieszczęśników...
— Wszystko w porządku, Bridget? — spytała Chloe.
— Tak, super. Mogłabym cię prosić, żebyś poszła na górę i posprzątała w szufladach
Mabel? — powiedziałam lodowatym tonem chlebodawczyni, który zupełnie nie był w
moim stylu.
Chloe poszła, a ja capnęłam kolejny kawał kapusty i czytałam dalej, wpychając sobie
liście do ust razem z drażetką nicorette.
...odejść tak łatwo się nie da i po prostu żyć dalej, ponieważ wykorzystany młody
człowiek staje się wyczerpanym seksualnie wrakiem pozbawionym szacunku dla
samego siebie, przekonanym, że zmarnował kluczowy etap swego życia, w którym
powinno się robić karierę i założyć rodzinę. Ale chwileczkę! Przecież znane są
przypadki — by przytoczyć tu choćby osobę Ashtona Kutchera — chłopczyków, którzy
zręcznie wykorzystali „rozdającą karty" panterę jako szczebel kariery i miłą kartę w
życiorysie? Tak, to prawda, niemniej znaczna większość ląduje z powrotem w
nędznych mieszkankach i wynajętych pokojach, gdzie spada na nich pogarda
znajomych, krewnych oraz współpracowników, ponieważ sypiali z kobietą, która
mogłaby być ich babcią. Własny świat, w który z powrotem zostali strąceni, wydaje im
się wyzuty ze wszelkiego blichtru, którego już nigdy...
Zgarbiłam się nad stołem, twarz schowałam w dłoniach. Cholerna Ellen Boschup. Czy
do takich ludzi nie dociera, ile szkód mogą wyrządzić swymi płytkimi uogólnieniami na
temat społeczeństwa? Na naradach redakcyjnych wymyślają jakieś wyssane z palca
zjawiska i nędzne teoryjki — „Cóż to się stało z jadalniami w naszych domach?",
„Znienacka prawie w każdym domu jest jadalnia!!" — a potem piszą moralizatorski
komentarz socjologiczny, takim tonem, jakby to były wnioski z wieloletnich, szeroko
zakrojonych badań, a nie te nędzne tysiąc dwieście słów, które trzeba napisać w
wyznaczonym czasie w oparciu o gadki szmatki podsłuchane w jakiejś knajpie i kilka
zamazanych fotek zamieszczonych w czasopiśmie „Heat" a przy okazji zniszczyć
człowiekowi życie i związek.
— Czy mam pojechać po Mabel i zawieźć ją do lekarza? — zapytała Chloe. — Dobrze
się czujesz, Bridget?
— Nie, nie, ja... sama po nią pojadę — odparłam. — Czy mogłabyś napisać SMS-a do
szkoły, że zaraz będę?
Z pozorną nonszalancją powędrowałam do łazienki, gdzie klapnęłam ciężko na sedes.
W głowie miałam galopadę myśli. Gdyby tylko był to jedyny problem. „Zamęt" Roxstera,
ten koszmarny artykuł, „prawdziwy scenarzysta" albo hańba zakażonego palca — z każdą
z tych rzeczy z osobna zapewne poradziłabym sobie, ale nie z wszystkimi naraz. Rzecz
jasna zakażony palec musi mieć pierwszeństwo, tylko czy mogę dopuścić, aby ktoś mnie
zobaczył w takim stanie? Jeśli odbiorę Mabel, tocząc wokół dzikim spojrzeniem i ogólnie
zachowując się, jakby mi odbiło, a potem zawiozę ją do lekarza, to czy przypadkiem
szkoła albo lekarz nie poczują się zmuszeni donieść na mnie do opieki społecznej?
Równowaga. Oto czego mi trzeba. Oczyścić umysł, bo jak zostało powiedziane w Jak
pozostać przy zdrowych zmysłach, umysł jest plastyczny.
Zrobiłam kilka głębokich wdechów i zamruczałam „Maaaaa" modląc się do matki
wszechświata.
Przyjrzałam się sobie w lustrze. Oj, nie był to ładny widok. Obmyłam twarz,
przygładziłam rękoma włosy i wyszłam z łazienki z łaskawym uśmiechem pani domu,
który był adresowany oczywiście do Chloe i miał jakoś zatuszować fakt, że o jedenastej
rano wciąż mam na sobie koszulę nocną i mruczę „Maaaaa".
13.00. Mabel wydawała się raczej podekscytowana niż przerażona stanem swojego
palca. Wcale nie było z nim tak źle, jak napisali, niemniej trudno pojąć, jakim cudem
odpowiedzialna matka mogła tego nie zauważyć przez cały ten czas?
W przychodni przez cztery bite minuty sterczałam przed dwiema pielęgniarkami z
rejestracji, a one spokojnie waliły w klawiatury, jakby a) mnie tu nie było i b) obie
równocześnie opanowało natchnienie i teraz pisały poematy kontemplacyjne. Tymczasem
Mabel biegała cała uszczęśliwiona po poczekalni i wyciągała broszurki z plastikowej
wystawki na ścianie.
— Co tu pisze? — spytała i zaczęła czytać broszurkę: — L... z... e... ż...
— Bardzo ładnie, kochanie — pochwaliłam ją, przysiadając wreszcie i desperacko
sprawdzając SMS-y, bo a nuż Greenlight albo Roxster, albo w ogóle ktokolwiek napisał
coś, dzięki czemu poczuję się lepiej.
— L... z... e... ż... ą... c... k... a.
— Jaka ty jesteś mądra! — wymruczałam.
— Rzeżączka! — krzyknęła triumfalnie, otwierając ulotkę. — O! Są oblazki! Mam
rzeżączka?
— Och! Ha, ha, ha! — zawołałam, chwytając broszurki i wpychając je do torebki. —
Zobaczmy, czy tu jest więcej jakichś ślicznych broszurek — powiedziałam, gapiąc się
szklistym wzrokiem na rzędy publikacji wydrukowanych w najróżniejszych, ale zawsze
radosnych barwach: Syfilis, Niespecyficzne zapalenie cewki moczowej, Prezerwatywy
męskie i kobiece — i jeszcze, kawałek dalej: Wszy łonowe. — Chodź, pobawimy się
zabawkami! — zaświergotałam.
Kiedy wreszcie weszłyśmy do gabinetu lekarza, powiedziałam:
— Sama nie potrafię uwierzyć, że nic nie zauważyłam.
— Taka rana potrafi się zaognić w ciągu paru godzin — poinformował mnie usłużnie
lekarz. — Wystarczy antybiotyk i będzie zdrowa.
Po lekarzu poszłyśmy do drogerii, kupić plastry z disneyowską Księżniczką, a Mabel
stwierdziła, że chce wrócić do szkoły.
14.00. Właśnie wróciłam do domu, przepełniona ulgą, że mam go tylko dla siebie, i zaraz/
zasiadłam do... Ale do czego? Do pracy? Przecież mnie wylali, no nie? Świat wydaje się
mrocznym i ponurym miejscem.
Zaraz, zaraz. Przecież wciąż mam na nosie okulary przeciwsłoneczne.
15.15. Właśnie spędziłam całe dwadzieścia minut, melodramatycznie wgapiając się w
przestrzeń i starając się odpędzić natrętne obrazy, w których strzelam do siebie jak
Hedda Gabler, potem dla odmiany guglowałam na Net-a-Porter wisiorki z czaszkami i
sztyletami. I nagle był już czas jechać po Mabel i Billy'ego.
18.00. Gdy razem z Mabel szłyśmy po Billy'ego, już się cała trzęsłam, ponieważ byłyśmy
spóźnione, a jeszcze czekała mnie wizyta w sekretariacie w sprawie lekcji fagotu.
— Ma pani formularz zgłoszeniowy? — spytała Valerie, szkolna sekretarka. Zaczęłam
gmerać w śmietnisku wypełniającym moją torebkę, wykładając wszystkie znalezione
papiery.
— O! Pan Wallaker! — powiedziała Valerie.
Uniosłam wzrok i zobaczyłam go, na twarzy miał charakterystyczny złośliwy
uśmieszek.
— Wszystko dobrze? — zagadnął, przyglądając się bałaganowi, którego narobiłam.
Podążyłam za jego wzrokiem. Syfilis — dbaj o swoje zdrowie seksualne, Rzeżączka —
oznaki i objawy, Zdrowie seksualne bez tajemnic! Przewodnik użytkownika.
— To nie moje — powiedziałam.
— Oczywiście, jasna sprawa.
— Mabel to przyniosła!
— Mabel! Cóż, w takim razie wszystko jest w jak najlepszym porządku. — Widać było,
że w środku aż go skręca ze śmiechu.
Pozbierałam broszurki i wepchnęłam z powrotem do torebki.
— Hej! — odezwała się Mabel. — To moje bloszulki. Daj mi je!
Wsadziła rękę do torebki, schwyciła i wyjęła Rzeżączkę — oznaki i objawy. Kompletnie
spanikowałam i próbowałam siłą wydrzeć jej broszurkę, ale Mabel nie puszczała.
— To moje bloszulki — wypaliła oskarżycielsko i dla lepszego efektu dodała jeszcze: —
Cholela!
— Są to oczywiście nadzwyczaj przydatne broszurki — stwierdził pan Wallaker,
schylając się nad Mabel. — Więc może tę sobie weźmiesz, a pozostałe oddasz mamusi?
— Dziękuję, panie Wallaker — powiedziałam stanowczo, acz uprzejmie, a potem z
zadartym nosem ruszyłam pełnym gracji krokiem w kierunku szkolnej bramy. I choć przy
okazji omal nie potknęłam się na stopniach o Mabel, to i tak „wyjście" wyszło mi całkiem
elegancko.
— Bridget! — ryknął za mną pan Wallaker, jakbym była jednym z jego uczniów.
Obróciłam się, zaskoczona. Nigdy dotąd nie zwracał się do mnie po imieniu.
— Nie zapomniała pani czegoś? Popatrzyłam na niego pustym wzrokiem.
— Billy? — Obrócił się za siebie, a tam właśnie nadbiegał Billy. Popatrzył na pana
Wallakera z porozumiewawczą miną. A potem obaj spojrzeli na mnie i na ich twarzach
wykwitły uśmieszki pełne poczucia wyższości.
— Jej się zdarza czasami nawet zapomnieć wstać z łóżka — wypalił Billy.
— Jakoś mnie to nie dziwi — odparł pan Wallaker.
— Chodźcie, dzieci! — zawołałam, starając się zachować resztki godności.
— Tak, matko — odparła Mabel z niewątpliwą szczyptą ironii, szczerze powiedziawszy,
wkurzającą jak na kogoś tak małego.
— Dzięki, córko — odpowiedziałam jej bez zająknienia. — Pospieszcie się! Do
widzenia, panie Wallaker.
Po przyjeździe do domu Billy i ja klapnęliśmy na kanapę, a uszczęśliwiona Mabel bawiła
się swoimi broszurkami o zdrowiu seksualnym.
— Dostałem beznadziejną ocenę za pracę domową — wyznał Billy.
— Mnie beznadziejnie oceniono scenariusz. Pokazałam mu maila o „prawdziwym
scenarzyście". Billy wręczył mi swój zeszyt ćwiczeń z wychowania plastycznego, w którym
pokolorował Ganeszę, czyli boga z głową słonia. Nauczycielka opatrzyła jego dzieło
następującą adnotacją:
„Podoba mi się to, jak połączyłeś kolory żółty, zielony i czerwony na jego głowie, ale
mam wątpliwości co do tych wielobarwnych uszu".
Popatrzyliśmy na siebie żałośnie, a potem oboje zaczęliśmy się chichrać.
— Zjemy po owsianym ciasteczku? — spytałam.
Zjedliśmy całe opakowanie, ale to przecież jak jedzenie muesli, racja?
ŻYCIE WYPEŁNIONE PO BRZEGI
5 CZERWCA 2013, ŚRODA
60,5 kilo, liczba godzin w ciągu doby 24, liczba godzin wymaganych do wykonania
wszystkich rzeczy, które powinno się wykonać w ciągu doby 36, liczba godzin spędzonych
na zamartwianiu się, jak tu rozplanować wszystkie rzeczy, które powinno się wykonać w
ciągu doby 4, liczba rzeczy, które powinno się było zrobić i rzeczywiście się zrobiło 1
(pójście do toalety).
14.00.
Lista zadań
* Nastawić zmywarkę
* Odpowiedzieć na zaproszenie z Zombie Apocalypse
* Zadzwonić do Briana Katzenberga w sprawie maila od Ambergris Bilk
* Napompować koła roweru
* Zetrzeć ser
* Sporządzić harmonogram weekendu: w sobotnie popołudnie Billy idzie do
Atticusa na zabawę z waleniem w afrykańskie bębny, przy czym mama Bikrama
zgodziła się ich przywieźć lub odwieźć, w zależności od tego, co ja wybiorę; z kolei
na niedzielę Mabel jest zaproszona do Cosmaty na zabawę w Build-a-Bear, czyli
tworzenie misia, w tym samym czasie, w którym Billy jest umówiony na piłkę.
Dogadać się z mamą Jeremiaha i mamą Cosmaty, kto odbierze dzieci z którego
przyjęcia, i spytać także mamę Jeremiaha, czy Jeremiah chce przyjść na piłkę
nożną.
* Zadzwonić do mamy (mojej mamy)
* Zadzwonić do Graziny i dowiedzieć się, czy znajdzie czas w ten weekend,
potem sprawdzić pociągi do Eastbourne
* Zastanowić się, co zrobić w sprawie miniwakacji z Roxsterem
* Znaleźć kartę do bankomatu
* Znaleźć pilot do dekodera
* Znaleźć telefon
* Zrzucić 1,5 kg
* Odpowiedzieć na maile wysłane zbiorowo do mam z 3c w sprawie warzyw
Dzień Sportu
* Dowiedzieć się, czy mimo wszystko mam jutro iść na spotkanie w Greenlight
* Impreza w stylu greckim albo rzymskim/zdjęcie
* Depilacja łydek i okolic bikini, bo może miniwakacje wciąż aktualne
* „Godło" rodziny wyrazów kończących się przyrostkiem „ic"
* Ćwiczenia w zachowaniu ogólnej równowagi
* Wypełnić i zawieźć do szkoły formularz od lekcji fagotu Billy'ego
* Odszukać formularz od lekcji fagotu
* Żarówka w łazience
* Poćwiczyć na rowerze do ćwiczeń (raczej do tego nie dojdzie)
* Odesłać do Net-a-Porter sukienkę, której nie włożyłam na przyjęcie u Talithy
* Dowiedzieć się, dlaczego lodówka tak hałasuje
* Znaleźć i zniszczyć broszurki Mabel o rzeżączce
* Odszukać końcową scenę o nurkowaniu z wersji 12
* Zęby
O Boże. Wszystkie te zadania raczej nie dadzą się wykonać w godzinę, która już
skurczyła się do dwudziestu minut.
OK. Po prostu „poćwiartuję życie", jak radzą w Siedmiu nawykach skutecznych ludzi,
czyli podzielę te zadania między „cztery ćwiartki":
WAŻNE PILNE WAŻNE NIEPILNE
* Odpowiedzieć Zombie Apocalypsc
* Iść do łazienki
* Zadzwonić do Briana Katzcnbcrga
ws. maila od Ambergris Bilk
* Depilacja łydek i okolic bikini, bo
może miniwakacje wciąż aktualne
* Napompować koła roweru
* Tarty ser
* Zęby
* Bfwt
* Utrzeć ser
* Zastanowić się, co zrobić w
sprawie miniwakacji z Roxsterem
* Odpowiedzieć na zbiorowe maile
do mam z 3c związane z piknikiem w
Dniu Sportu
* Zadzwonić do Graziny i dowiedzieć
się, o której może przyjść w sobotę,
a potem wyguglować jakieś
romantyczne wiejskie gospody
* Załatwić odesłanie do Nct-a-Portcr
sukienki,—której—nic włożyłam—na
przyjęcie u Talithy
* Dowiedzieć się, gdzie mieszka
Cosmas
* Poćwiczyć na rowerze do ćwiczeń,
do czego raczej nie dojdzie
* Znaleźć formularz od lekcji fagotu
Billy'ego, wypełnić i zawieźć do
szkoły
* Zadzwonić do mamy Jeremiaha
* Zadzwonić do mamy (mojej
mamy)
* Zająć się towarzyską
korespondencją mailową
* Załatwić odesłanie do Nct-a-Portcr
sukienki,—której—nic włożyłam—na
przyjęcie u Talithy
* Dogadać się z mamą Jeremiaha i
mamą Cosmaty, kto odbierze dzieci
z którego przyjęcia, i spytać mamę
Jeremiaha, czy Jeremiah chce
przyjść na piłkę nożną
* Utrzeć ser
* Zęby
* Brwi
* Zdjęcie na imprezę tematyczną o
mitologii starożytnej
NIEWAŻNE PILNE NIEWAŻNE NIEPILNE
* Odpowiedzieć Zombie Apocalypse
* Odszukać pilot do dekodera
* Odszukać kartę Visa
* Odszukać zęby
* Znaleźć telefon
* Zrzucić 1,5 kg
* Znaleźć i zniszczyć ulotki Mabel o
rzeżączce
* Dogadać się z mamą Spartacusa i
* Dowiedzieć się, czy mimo wszystko
mam jutro iść na spotkanie w
Greenlight
* Utrzeć ser
* Zadzwonić do mamy Bikrama
* Wsadzić naczynia do zmywarki
* Zadzwonić do Briana Katzenberga
w sprawie maila od Ambergris Bilk
* Taneczna gorączka^ n H n n \ A / i p r l 7 i p r — a -p — m a i 1 o — \A/\/gJ,a n amamą uosmaty, kio oooierze cizieci z
k t ó r e j z a b a w y , i s p y t a ć t a k ż e m a m ę
w U |J U vv 1 l i d 1 M ulic: W y b ie li It-
zbiorowo do mam z 3c w sprawien i k n i k i i \a/ D n i i i Qnr>H~i ij e r e m i a n a , czy d i K r a m cnce przyjść
na piłkę nożną
* Opracować harmonogram
weekendu
* W sobotnie popołudnie Billy
wybiera się do Atticusa na walenie w
afrykańskie bębny, mama Bikrama
mówi, że ich przywiezie albo
odwiezie, jeśli my zrobimy to drugie,
potem Mabel idzie na misiową
zabawę, przy czym Cosmata dla
Mabel w niedzielę jest o tej samej
porze co piłka nożna Billy'ego
* Czajnik od Johna Lewisa
|Jlr\l llr\U W \J\ IIU *j|JUI LU
* Znaleźć formularz na fagot
* Wyćwiczyć w sobie ogólną
równowagę
* Zamówić wizytę u dentysty dla
Billy'ego i Mabel
* Zadzwonić— do— mamy— (mojej
mamy)
* Załatwić odesłanie do Net-a-Porter
sukienki nienoszonej na przyjęciu
Talithy
* Iśc do toalety
14.45.1 proszę. Zaraz lepiej!
14.50. Może pójdę do toalety. Chociaż to jedno.
14.51. No dobrze. Byłam w toalecie.
14.55. Ooo! Dzwonek do drzwi!
Otworzyłam drzwi, przez które wpadła gwałtownie Rebecca z naprzeciwka, w
diademie na głowie i z tuszem rozmazanym na policzkach; oczy miała puste, w ręku
ściskała jakąś kartkę oraz reklamówkę wypchaną kanapkami z jajkiem.
— Masz ochotę dać se w płuco? — spytała martwym głosem, głosem jakby nie z tego
świata. — Ja już nie wyrabiam.
Zeszłyśmy na dół, padłyśmy na kanapę i obie zagapiłyśmy się w przestrzeń pustymi
oczyma, zaciągając się łapczywie szlugami niczym dwie żulery.
— Doroczna sztuka łacińska — powiedziała, nadal dziwnym głosem, brzmiącym, jakby
dobiegał z oddali.
— Prezenty dla grona pedagogicznego — tępo dorzuciłam swoje. — Zombie
Apocalypse. — A potem zaniosłam się kaszlem, bo od pięciu lat już nie paliłam, jeśli nie
liczyć dwóch buchów z jointa na imprezie z Facetem w Skórzanej Marynarce.
— Zdaje się, że mam solidnego doła, a na dodatek nikt tego nie dostrzega —
oznajmiła Rebecca.
Ja tymczasem, w przypływie nagłego natchnienia, zgasiłam papierosa i poderwałam
się na równe nogi.
— To tylko kwestia ustanowienia priorytetów i zapisania ich w ćwiartkach. Patrz! —
powiedziałam, podsuwając jej pod nos mój poćwiartowany arkusz.
Rebecca wbiła w niego tępy wzrok, a potem zaniosła się histerycznym, piskliwym
chichotem pacjentki szpitala psychiatrycznego.
Nagle przeżyłam olśnienie.
— To jest stan wyjątkowy! — ekscytowałam się. — Stan wyjątkowy, jak się patrzy.
Wszelka zwyczajna działalność zostaje zawieszona, nie można oczekiwać, że cokolwiek
będzie funkcjonowało normalnie, trzeba działać samemu i robić tylko to, co pomoże
przetrwać stan wyjątkowy!
— Ekstra! — odparła Rebecca. — W takim razie chlapnijmy co nieco. Chociaż
maluśkiego, tyciego drineczka.
Słowo daję, wystarczyło pół kieliszka i świat znienacka zdał się znacznie lepszy... póki
ona nagle nie poderwała się z kanapy i nie rzuciła:
— O ja cię pierdzielę!! Powinnam już gnać do szkoły — i z tymi słowy wypadła jak
bomba z mojego domu, w tym samym momencie, w którym Roxster przysłał SMS-a: <Coś
dziwnie zamilkłaś, Jonesey.>
Ledwie zdążyłam przeczytać SMS-a, kiedy Rebecca już była z powrotem, ponieważ
zapomniała kanapek z jajkiem, a ja sobie przypomniałam, że też muszę gnać do szkoły.
Pobiegłam na górę, potem zaraz zbiegłam na dół, poszukać wafli ryżowych, jednocześnie
pisząc SMS-a do Roxstera: <Po prostu mam w sobie zamęt w związku z twoim SMS-em,
że masz w sobie zamęt.>
15.30. Już z powrotem w samochodzie. O cholera, zapomniałam wafli ryżowych.
Grr! SMS od Roxstera.
<To był tylko atak paniki. Mam do ciebie wpaść wieczorem, przedyskutować całą
sprawę, najdroższy pierożku kornwalijski?>
ON miał atak paniki?
Wyścig do miejsc parkingowych skończył się tak, że drogę od samochodu do szkoły
pokonałam pokracznym marszobiegiem, w trakcie którego trafili się jacyś skandynawscy
turyści, którzy musieli akurat mnie — z zupełnie niewiadomych powodów — pytać o
drogę. Oszalała, w niedoczasie, nie zdobyłam się nawet na to, aby przystanąć i tylko w
biegu gestem wskazałam im kierunek. O Boże. Czyżbym zawiodła swój kraj, okazując
taką niegościnność cudzoziemcom (z drugiej strony Skandynawia, zdaje się, jest w Unii?).
A tak w ogóle, co się dzieje z tym światem, w którym człowiek bardziej się boi, że
ukradną mu czas niż torebkę?
21.30. Roxster nie zadzwonił.
O Boże, Boże, zadzwoni i zerwie ze mną, bo nie ma wehikułu czasu.
22.00. Nienawidzę ludzi, którzy w nieskończoność zwlekają z wykonaniem telefonu,
skoro i tak wiadomo, że powodem jest fakt, iż mają do powiedzenia coś nieprzyjemnego,
a nie chcą tego zrobić. Zresztą Roxster i tak nienawidzi rozmów telefonicznych, ponieważ
ja za dużo gadam i za nic nie chcę odłożyć gadania do rana. O! Telefon! Roxster!
22.05. — No cześć, kochanie!
Moja matka.
— Czy wiesz, że Penny Husbands-Bosworth kłamie na temat swojego wieku? Twierdzi,
że ma osiemdziesiąt cztery lata. To zupełnie idiotyczne. Pawi, wiesz, ten cukiernik,
twierdzi, że ona to robi po to, żeby wszyscy zapewniali ją, jak młodo wygląda i...
22.09.Udało mi się pozbyć matki, ale teraz męczy mnie poczucie winy, a z drugiej strony
boję się też, że Roxster dzwonił w czasie, gdy ona... Ooo! SMS!
22.10.Chloe.
<Właśnie potwierdzam szczegóły weekendu. Tak więc ja zajmę się sobotnim
porankiem, dopóki nie przyjdzie Grazina, potem Grazina będzie pilnowała Mabel, gdy
tymczasem mama Bikrama zabierze Billy'ego na zabawę z afrykańskimi bębnami, a
potem do Ezekiela na zabawę w starożytny mit (mam zrobić zdjęcie z tematem greckiego
mitu — jakiś konkretny bóg/kostium? Grecki czy rzymski?). Potem Grazina zostanie do 5
w niedzielę, podrzuci Billy'ego na piłkę nożną i odbierze Mabel z misiowej imprezy u
Cosmaty, razem z Billym. Ja ją zastąpię o 5... Ale będę musiała wyjść o 6, bo Graham
startuje w zawodach z ta i-chi... >
Wrrr! Kiedy i jak wychowywanie dzieci stało się... takie skomplikowane? Skąd wziął się
obowiązek gwarantowania im przez cały czas swego rodzaju permanentnego haju zabawy
i szczęścia?
22.30. Znienacka cała moja złość skupiła się na Roxsterze i w mojej wyobraźni to on stał
się głównym odpowiedzialnym za cały ten społeczno-globalny, patologiczny krach w
sferze wychowywania dzieci. CHOLERNY Roxster! Ja i Chloe musimy układać i
rozwiązywać skomplikowane układy równań z afrykańskimi bębnami, misiami oraz
opiekunkami do dzieci, a wszystko to przez wzgląd na Roxstera, a teraz i tak nigdzie nie
pojadę, i wszystko przez Roxstera. Będę jak jakaś GIGANTYCZNA KUKUŁKA, obca we
własnym domu, I TO WYŁĄCZNIE PRZEZ ROX- STERA! W trakcie tych pomstowań jakoś
udało mi się pominąć fakt, że to ja w głównej mierze chciałam pojechać na miniwakacje i
to moimi dziećmi ktoś musi się zająć.
22.35. Niemniej, wciąż wiedziona emocjami, wysłałam do Roxstera dość lodowatego w
tonie SMS-a: <Zechcesz być tak uprzejmy i powiadomić mnie, czy nasze miniwakacje w
ten weekend są wciąż aktualne? Bo jeśli tak, to czeka mnie mnóstwo spraw do
załatwienia.> Po czym natychmiast pożałowałam, bo ton był kompletnie obcy zalecanemu
przez poradnik Zen i sztuka zakochiwania się: ohydny, analnie zafiksowany, wręcz wrogi.
Doskonale rozumiem, skąd u Roxstera wątpliwości na tle różnicy dwudziestu jeden lat,
zwłaszcza kiedy musi czytać analnie zafiksowane SMS-y.
22.45. Przyszedł SMS od Roxstera, ale jakiś taki blady w wyrazie.
<Chciałbym, Jonesey, ale trochę się martwię, co potem.>
Odpisałam mu impulsywnie: < Miniwakacje są już umówione i to jest pierwsza taka
okazja, żeby gdzieś wyjechać tylko we dwoje, i będzie tak romantycznie i... i w ogóle.>
Kilka minut czekania — potem sygnał powiadomienia.
<OK, pieprzyć to! Srał pies atak paniki, mała, zróbmy to! >
Jupi! Wyjeżdżamy na miniwakacje.
23.00.Przed chwilą dzwoniła Talitha, chciała się zorientować, jak leci.
— Tylko uważaj, moja droga. Kiedy pojawiają się takie rozterki, znaczy, że oni już nie
cieszą się chwilą, tylko zaczynają myśleć długoterminowo. A Roxster jest o wiele za
młody, żeby rozumieć, jak katastrofalny popełnia błąd.
Mam ochotę zatkać uszy i krzyczeć w głos:
— Tralala! Mam to gdzieś. Żyje się raz. Jedziemy na miniwakacje! Hurra!
6 CZERWCA 2013, CZWARTEK
9.30. Wróciłam spod szkoły. Zalogowałam się do skrzynki mailowej, żeby rozprawić się z
planowanym szkolnym piknikiem w Dniu Sportu, i zdetonowałam, co następuje:
Od: Brian Katzenberg
Temat: Przekierowana wiadomość
Tak, zostałaś zwolniona. Ale nadal cię chcą w tym miksie. Będzie spotkanie z nową
scenarzystką. Przemysł filmowy!
Nowa scenarzystka? Już? Jakim cudem znaleźli kogoś tak szybko?
Zagdakał telefon.
Roxster: <Czy mogłabyś poszukać jakiegoś noclegu, bo ja nie potrafię? Wszystko
zarezerwowanej
Od razu wzięłam się do dzieła, pogrążając się w szale guglowania wiejskich gospód na
LateRooms.com i przekonałam się, że wszystko jest zarezerwowane.
Jesteśmy jak Maria i Józef, dla których zabrakło miejsca w gospodzie, z tą różnicą, że
ja nie mam co liczyć, że urodzę Syna Bożego, a wszystko najprawdopodobniej skończy się
tym, że Józef ze mną zerwie.
10.00. Wysłałam SMS-a do Toma, który odpowiedział pięć minut później.
<Na LateRooms.com jest domek na drzewie z tarasem połączonym z hotelem
Chewton Glen.>
10.05. Och. Właśnie sprawdziłam ten domek na drzewie. 875 funtów za noc.
10.15. Hura! Znalazłam pokój w gospodzie.
10.20. Oho, właśnie do nich zadzwoniłam. To apartament dla nowożeńców. Wysłałam
SMS-a do Roxstera.
<Znalazłam pokój nad rzeką w Oxfordshire.>
<Jesteś b. b. sprytna, kochanie. Dają tam pełne angielskie śniadanie?>
<Tak. Ale jest jeden problem.>
<Co? To chyba nie jest to, że albo bekon, albo kiełbaski?>
<Nie. Ale... Powiem szybko. To apartament dla nowożeńców.>
<Wiedziałem. Cały czas tego chciałaś. Czy na pewno dają tam pełne angielskie?>
<*Westchnienia* Tak, Roxster. Dają.>
<W takim razie pociągiem do Oxfordu. W Oxfordzie szybki ślub. A potem taksówka do
tej gospody?>
< Dobra. >
<Podczas lunchu, kiedy wyskoczę na kanapkę, kupię przy okazji obrączki.>
<Ćśśś. Oglądam Net-a-Porter. Suknie ślubne.>
10.45. Brak odpowiedzi. O Boże. Może sobie pomyślał, że ja tak na poważnie?
<Więc co ty na to?> Odważyłam się.
A potem postanowiłam dać mu możliwość wyboru, na wypadek gdyby naprawdę
chodziło mu jedynie o jakieś relaksujące otoczenie, w którym będzie mógł nieodwołalnie
ze mną zerwać.
<Albo może gdzieś bliżej? Na jednodniową wycieczkę?>
Wstrzymałam oddech...
<Pełne miniwakacje, powiadam, Jonesey. Już o tym fantazjuję.>
<Ja też uczestniczę w tych fantazjach czy tylko jedzenie?>
<*Guglując menu* Oczywiście, że tak, mój ty kurczaczku i smażona purchaweczko.>
23.00. Lekka na duchu i z miłymi zawrotami głowy, zarezerwowałam pokój, a potem
wysłałam SMS-a: <Właśnie do nich dzwoniłam. Powiedzieli, że naprawdę trzeba mieć
świadectwo ślubu.>
Długa przerwa, po czym...
<Żartujesz, prawda?>
<Roxster, ale się łatwo cykasz.>
MINIWAKACJE CZY ZERWANIE?
8 CZERWCA 2013, SOBOTA
Wymiana SMS-ów między Roxbym McDuffem a mną zdecydowanie nabrała ostatnio
życia, snuliśmy nieprzeliczone plany w związku z naszą wyprawą, niewykluczone więc, że
poprzedni impas należy tłumaczyć rozterkami na tle artykułu o chłopczykach Ellen
Boschup, które skończyły się w momencie, gdy mój chłopczyk wybrał życie w „obecnej
chwili". I wszystko już jest dobrze.
Tak czy owak będzie jeszcze lepiej, jak skończę wreszcie to pakowanie, bo jeszcze
spóźnię się na pociąg. Och! SMS od Roxstera.
<Jonesey?>
Czyżby zamierzał wszystko odwołać?
<Tak, Roxster?> odpisałam nerwowo.
<*Z przyklęku na jednym kolanie* Czy zostaniesz moją żoną?>
Wybałuszyłam oczy. Co jest grane?
<Roxster, chodzi ci o intercyzę, i żeby było w niej jedzenie?>
<W intercyzie stoi, że w niedzielę należy mi się pełne angielskie z jajkami, bekonem,
pieczarkami i smażonymi kiełbaskami. Wyjdziesz za mnie?>
Głęboko się zastanowiłam, po czym, podejrzewając jakiś podstęp, odpisałam:
<Sęk w tym, że jak się pobierzemy, to może wyglądać, że mi za bardzo zależy.>
<Nie wiem. Mnie chodziło tylko o jedzenie.>
9 CZERWCA 2013, NIEDZIELA
Liczba miniwakacji 1, bzykanka 7, jednostki alkoholu 17, kalorie 15 892, waga 87,5 kg
(wliczając nieduże zwierzę wagi ok. 27 kg).
Na miniwakacjach było jak w niebie. Ambrozja. Przez cały weekend ciągnęliśmy ten
dowcip z małżeństwem. Słońce, kojące powietrze, cisza i spokój, z dala od hałasu i bez
nieskończonej listy zadań wykonania. Roxster był pogodny i wesoły jak to on, tylko
jeszcze bardziej. Gospoda okazała się maleńka, ukryta w dolinie nad niewielką rzeczką.
Apartament dla nowożeńców urządzono w oddzielonej od głównego budynku stodole:
białe ściany, spadzisty sufit, belki z surowego drewna, okna po obu stronach, jedno z
widokiem na rzekę, drugie na podmokłą łąkę. Cały czas musiałam się zmagać ze
wspomnieniami apartamentu dla nowożeńców, gdzie zatrzymaliśmy się po prawdziwym
ślubie z Markiem. Ale uśmiałam się serdecznie, kiedy Roxster przeniósł mnie przez próg —
udając, że się chwieje pod moim ciężarem — a potem rzucił na łóżko.
Przez otwarte okna słyszało się tylko szmer rzeki, głosy ptaków i dalekie pobekiwanie
owiec. Najpierw senny, marzycielski seks, a potem trochę się przespaliśmy. Później
spacer brzegiem rzeki, gdzie znaleźliśmy małą kapliczkę pod nią wzięliśmy udawany ślub,
a świadkami i gośćmi weselnymi były krowy. W końcu dotarliśmy do jakiejś innej
gospody, gdzie wypiliśmy trochę za dużo piwa, więc żeby ugasić pragnienie, popiliśmy je
winem. Nie było mowy o zerwaniu. Wyznałam Roxsterowi, że mnie wylali z Liści, na co on
zachował się naprawdę miło, bo powiedział, że oni wszyscy są stuknięci i nie doceniają
mojego nadzwyczajnego geniuszu, i że ich pobije swymi mocarnymi ramionami. Potem
zjedliśmy posiłek, tak wielki, że ledwie mogłam się ruszyć. Czułam się, jakbym miała w
brzuchu... coś wielkiego... czy też jakbym była w ciąży i nosiła w sobie dziwnego stwora o
bardzo długich rękach i nogach.
Wyszliśmy z lokalu w nadziei, że spacer pomoże. Była pełnia i nagle pomyślałam o
Mabel: „Ten księżyc. On mnie śledzi". Potem pomyślałam o Marku i o tych wszystkich
chwilach, kiedy śledził nas księżyc, i tych wszystkich latach, kiedy byłam pewna, że Mark
będzie ze mną zawsze i że czeka nas wiele lat wspólnego życia, a żadna rozpacz mi nie
grozi.
— Dobrze ci, mała? — spytał Roxster.
— Mam wrażenie, że zjadłam Bambi z kopytami — odparłam ze śmiechem, którym
chciałam przykryć chwilę mimowolnej słabości.
— A ja mam ochotę na jeszcze, chciałbym zjeść... ciebie — powiedział Roxster. Objął
mnie ramieniem i wszystko wróciło do normy. Przez jakiś czas szliśmy brzegiem rzeki, ale
potem nadzialiśmy się na trzęsawisko, więc zapadła decyzja, że wzywamy taksówkę, bo
za ciemno i za daleko.
W naszym pokoju okna były otwarte na oścież, a w powietrzu unosiła się woń
kwiatów, wciąż łagodnie szemrała rzeka. Ale niestety, Bambi był tak ogromny, że mogłam
jedynie przebrać się w halkę i wtulić twarz w poduszkę, z uczuciem, że pode mną w
materacu znajduje się imponujące zagłębienie, w którym schronienie znalazł jelonek.
Potem nagle zaczął szczekać pies, naprawdę głośno, tuż pod oknem. Po prostu nie chciał
przestać. A jeszcze później Bambi uwolnił się, przynajmniej po części i z lekka żenująco,
pod postacią mocarnego bąka.
— Jonesey! — zakrzyknął Roxster. — Pierdnęłaś?
— To tylko Bambi puścił maciupenieczkiego, tyciego bączka — przyznałam wstydliwie.
— Tyciego bączka? To zabrzmiało jak start samolotu. Nawet psa zagłuszyło!
Faktycznie. Ale potem cholerny pies znowu się rozszczekał. Cała sytuacja znienacka
zaczęła wyglądać jak życie w blokowisku na przedmieściach Leeds.
— Dam ci coś, dzięki czemu przestaniesz o tym myśleć, mała — powiedział Roxster.
Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm.
22.00. Z powrotem w Londynie. Przepełniona szczęściem. Do domu wróciłam o szóstej,
czując się jak kobieta nowo narodzona. Dzieci chyba też znakomicie się bawiły, a ja
zachwycona tym, że znowu je widzę, musiałam tak tryskać joie de vivre i przyjaznym
stosunkiem do świata, że nawet w niedzielny wieczór i mimo paniki spowodowanej
nieodrobioną pracą domową musieliśmy z zewnątrz wyglądać jak obraz ze złotej epoki lat
pięćdziesiątych chwalący radości domowego ogniska. Lepsze, łatwiejsze rodzicielstwo?
Wystarczy dużo się bzykać.
Ooo! SMS.
Roxster: <Pożycie małżeńskie jest całkiem miłe, nie uważasz, kochanie?>
Hm. Może to jakiś podstęp? Wciąż byłam podejrzliwa przez tę aferę z zamętem w
sobie i atakiem paniki.
Ja: <*Seria pierdnięć* Nie wkręcisz mnie tym odgrywaniem kochanego mężulka.>
Roxster: <*Seria szlochów*.>
Ja: <*Złowieszczy rechot* Ani trochę cię nie polubiłam przez ten weekend, szczerze.>
Roxster: < Nawet tycio-tycio?>
Ja: <No może odrobineczkę, ale widoczną dla ludzkiego oka jedynie na grzebieniu do
wszy.>
Roxster: <Może więc okazałem się najmniej ulubionym towarzyszem twoich eskapad,
Jonesey-Roxster?>
Ja: <Jeśli powiem, że tak, będziesz miał znowu atak paniki?>
Roxster: <Teraz, odkąd już jesteśmy małżeństwem, moje ataki paniki należą do
przeszłości. >
Ja: <Widzisz?>
Roxster: <Uważasz, że mogę już wpisać do CV, że zajmuję się filantropią?>
Ja: <Masz na myśli ożenek ze mną?>
Roxster: <Tak. Mógłbym zaznaczyć, że pomagam ludziom w podeszłym wieku.>
Ja: <Spadaj.>
Roxster: <Och, Jonesey. Całuski do poduszki, kochanie. >
Ja: <Całuski do poduszki, Roxster.>
CZY ŚNIEG TO, CZY KWIATY?
11 CZERWCA 2013, WTOREK
60 kilo, liczba dni, które upłynęły od czasu, gdy Roxster odezwał się po raz ostatni 2,
część dnia spędzona na zamartwianiu się tym, że Roxster się nie odzywa 95%, liczba
zbiorowych maili nt. krojenia warzyw na Dzień Sportu 76, liczba spamu 104, zsumowane
minuty spóźnień do szkoły 9, liczba boków pentagonu (nieznana).
14.00. Bardzo dziwna pogoda — zimno jak w psiarni, a w powietrzu wirują małe, białe
drobiny. To nie może być śnieg, jasne — jest przecież czerwiec. Może to jakieś kwiaty z
drzew? Ale tyle tego.
14.05. Od niedzieli wieczorem Roxster ani nie zadzwonił, ani nie przysłał SMS-a.
14.10. To śnieg. Ale to nie jest ten miły śnieg co zimą. To dziwny, nienaturalny śnieg.
Prawdopodobnie świat zaraz się skończy skutkiem globalnego ocieplenia. Chyba pójdę do
Starbucksa.
Na panini z szynką i serem powinnam sobie znaleźć inne miejsce niż Starbucks —
dobrze byłoby jakoś zaprotestować przeciwko całej tej aferze z unikaniem podatków, choć
być może nie ma to najmniejszego sensu, skoro świat i tak zaraz się skończy.
14.30. Mmm. Znacznie weselej jest w świecie pełnym ludzi, kawy oraz panini z szynką i
serem, przyciąganych do siebie magiczną trwogą przed zimnem. Dziwny, nienaturalny
śnieg przestał padać i wszystko tak jakby wróciło do normy. Słowo daję! Czegokolwiek się
dotknę, zaraz pakuję się w kolejny pasztet. Chyba wyślę SMS-a do Roxstera. Bo przecież
nie pisałam do niego od niedzieli wieczorem, prawda?
<Czy wiesz, że w panini z szynką i serem są 493 kalorie?>
Roxster: <Pracowity poranek, mała?>
Ja: <*Stuka w klawiaturę* Umięśnione ramiona Roxstera lśniły w pstrokatym blasku
słońca niczym... potężne, umięśnione ramiona.>
Roxster: <Zaczęłaś pisać harlequiny, najdroższa?>
Ja: <*Spokojnie pisze dalej* Z jego tyłka wyleciał ogromny bąk, który zadrżał w
woniejącym kwieciem powietrzu...>
Roxster nie odpowiedział.
A jednak! SMS!
Od Jude.
<Jestem na siódmej randce z Fotografem Dzikiej Przyrody. Czy to oznacza, że z sobą
chodzimy?>
Odpisałam: <Tak! Naprawdę na to zasłużyłaś. Zuch dziewczyna!>, którego to
wyrażenia normalnie nie stosuję, ale nieważne.
14.55. Roxster w końcu nie odpowiedział. Nienawidzę go. Jestem taka skołowana. A za
pół godziny muszę odebrać dzieci i wyglądać jak ucieleśnienie pogody ducha. OK, mam
kilka minut na rozprawienie się z mailami dotyczącymi Dnia Sportu.
Od: Nicolette Martinez
Temat: Piknik z okazji Dnia Sportu
Wysłane z mojego Sony Ericsson Xperia Mini Pro
Potrzebne są następujące rzeczy na piknik dla chłopców/rodziców z naszej klasy.
Wpisałam tych rodziców, którzy już się zaoferowali z czymś.
Soki: Dagmar
Pokrojone marchewki, rzodkiewki i papryki (czerwone oraz żółte): ?
Kanapki: Atsuko Fujimoto
Chipsy: Devora
Woda: ???
Owoce: ??
Kulki z melona i truskawki: ?
Ciasteczka (tylko bez orzechów, proszę!): Valencia
Czarne worki na śmieci: Scheherazade
Dajcie znać, co jeszcze zamierzacie przynieść.
Dziękuję.
Proszę, niech wszyscy przyniosą koce piknikowe, jeśli je mają.
Dzięki, Nicolette
Od: Vladlina Koutznestov
Temat: Re: Piknik z okazji Dnia Sportu
Przyniosę owoce — prawdopodobnie jakieś jagody, porzeczki, może truskawki i
pokrojone melony.
Od: Anzhelika Sans Souci
Temat: Re: Piknik z okazji Dnia Sportu
Przyniosę pokrojone marchewki i rzodkiewki. Czy ktoś inny mógłby przynieść
czerwoną oraz żółtą paprykę?
Anzhelika
PS: Czy ktoś nie powinien zadbać o papierowe kubki?
Farzia, mama Bikrama, właśnie przekierowała do mnie maila, którego — w chwili
skrajnego szaleństwa — wysłała do Nicolette.
Od: Farzia Seth
Temat: Re: Piknik z okazji Dnia Sportu
Myślicie, że każdy musi zabrać własne koce — nie wystarczy kilka, którymi się
podzielimy?
Oraz ten, który dostała w odpowiedzi od Nicolette, pod którym Farzia dopisała:
„Zabijcie mnie!"
Od: Nicolette Martinez
Temat: Re: Piknik z okazji Dnia Sportu
Żadną miarą. Wszyscy powinni przynieść własne koce. Mówię to jako doświadczona
matka dwóch chłopców w wieku szkolnym!
Beztroska, w nastroju „niech się dzieje, co chce!" napisałam najpierw maila do Farzii:
„Patrz i ucz się", a potem, co następuje:
Od: Bridget mama Billy'ego
Temat: Re: Piknik z okazji Dnia Sportu
Ja przywiozę wódkę. Będziemy ją pili nie rozcieńczoną, bez miksowania. Wszyscy
za?
Natychmiast przyszedł mail adresowany do wszystkich:
Od: Nicolette Martinez
Temat: Re: Piknik z okazji Dnia Sportu
Wódka to NIE jest dobry pomysł na Dzień Sportu, Bridget. Ani też papierosy. Czy
mogłabyś wziąć na siebie czerwone oraz żółte papryki? Da się? Pokrojone w paski,
dzięki czemu będzie je można jeść z dipami? Piknik z okazji Dnia Sportu to nie jest
taka prosta sprawa.
O cholera. W samym środku tego wszystkiego nagle zauważyłam maila od Imogen z
Greenlight.
Od: Imogen Faraday, Greenlight Productions
Temat: Uwagi Ambergris
Droga Bridget,
Właśnie sprawdziłam i okazało się, że dostałaś uwagi Ambergris do scenariusza na
jutrzejsze spotkanie, na którym chcemy się spotkać z Saffron. Czy mogłabyś
potwierdzić, że możesz być na tym spotkaniu i że przekażesz Saffron swoje notatki
z uwagami Ambergris?
Najchętniej poderżnęłabym sobie żyły, mam nadzieję, że ty się jakoś trzymasz?
Pozdro
Imogen
Jakie spotkanie? Jakie notatki z uwagami? Kto to jest Saffron?
Zaczęłam jak szalona przebijać się przez dżunglę maili na temat owoców i warzyw na
Dzień Sportu, Zombie Apocalypse, Ocado, ASOS, Net-a-Porter, meksykańskiej Viagry itd.,
aż nagle dotarło do mnie, że już czas najwyższy jechać po Mabel i Billy'ego.
16.30. Mabel i Billy przez całą drogę się kłócili, czy triathlon z pięcioma sportami nazywa
się kwinthatlon czy też pentathlon.
— Tak!
— Nie!
Anemicznie usiłowałam wykoncypować, ile boków ma pentagon albo przypomnieć
sobie, jak jest pięć po łacinie, ale skończyło się na tym, że omal nie rozbiłam samochodu i
jeszcze na wrzeszczałam na dzieciaki: „Hej, możecie się zamknąć?" po czym ogarnęły
mnie wyrzuty sumienia, gdy tymczasem one spokojnie przeszły do dyskusji na temat
tego, co to są za sporty, i Mabel wspomniała coś o „mierzeniu taśmą".
— Mierzenie taśmą? — spytał z lekkim niedowierzaniem Billy.
A wtedy Mabel zalała się łzami i powiedziała:
— Oni naplawdę uplawiają mierzenie taśmą.
21.15. Właśnie przeczytałam artykuł w gazecie, w którym David Cameron skarżył się, że
bezustannie musi odbierać telefony od przywódców państw, również wtedy, gdy na
tylnym siedzeniu siedzą jego dzieci, i opowiadał dalej, jak to rozmawiając pewnego razu z
premierem Izraela, zakrył dłonią mikrofon i syknął: „Hej, czy możecie się zamknąć?"
Więc może to nie tylko o mnie chodzi?
FRANTIC
12 CZERWCA 2013, ŚRODA
8.00. No dobra. Spotkanie w Greenlight jest o dziewiątej, więc załatwiłam, że Chloe
wystartuje w porannym wyścigu do miejsc parkingowych, a ja odbiorę dzieci po lekcjach.
8.10. Muszę tylko umyć głowę i ubrać się.
8.15. Katastrofa. Sukienka z granatowego jedwabiu jest w pralni chemicznej,
zapomniałam poprosić Chloe, żeby kupiła stos czerwonych oraz żółtych papryk na jutro, i
jeszcze nie umyłam włosów.
8.45. Jadę autobusem, już prawie jestem na miejscu. W czarnej wieczorowej sukni czuję
się jak kurczak ciasno obwiązany szpagatem, ale to był jedyny czysty strój nadający się
na spotkanie. W lustrze wyglądałam OK, bo suknia jest uszyta trochę jak gorset, dzięki
czemu kiedy się stoi, wszystko jest jak należy i ma się kształt smukłej klepsydry, do tego
jeszcze koronkowa góra, na którą jednak narzuciłam blezer zalecany przez „Grazię", żeby
uzyskać przyjemnie eklektyczny efekt córki z Powodzenia, Charlie! — no a teraz cała się w
niej gotuję.
Dopiero gdy przelotnie pochwyciłam swoje odbicie w wystawie sklepowej,
zrozumiałam, że wystroiłam się jak wariatka. Na dodatek, w trakcie jazdy autobusem
dotarło do mnie, że gorset sukni to narzędzie tortur, kiedy w niej siedzieć. Wałki tłuszczu
trą się o siebie niczym ciasto ugniatane w malakserze. Poza tym ogólny efekt wizualny
jest trochę taki, jakbym się stylizowała na dominę, co w moim obecnym stanie ducha jest
ostatnią rzeczą, na której mogłoby mi zależeć, ponieważ wszystko, o czym marzę, to
kołdra, termofor i puffel numer jeden. Do tego moja głowa nabrała dziwacznego,
kanciastego kształtu — coś jakby wziąć mamę i Unę i je natapirować. Wyglądam jak w
kapeluszu.
Przez noc udało mi się znaleźć i przeczytać uwagi Ambergris Bilk, ale nic z nich nie
zrozumiałam, bo w jej wyobraźni akcja Liści w jego włosach najwyraźniej zawędrowała do
Sztokholmu. Czy ona nie wie, że George ma nierozwiązywalny problem hawajskiego
jachtu, będący skutkiem fiaska marihuanowej komedii? I czy George sobie nie pomyśli, że
próbowałam przekonać Ambergris do oryginalnego norweskiego planu, a ona przemyciła
go pod płaszczykiem Szwecji? Chyba poproszę Chloe, żeby kupiła też trochę likieru
Pimm's, bo inaczej nie przeżyję Dnia Sportu w tych lodowcowych temperaturach. Grrr!
SMS od Roxstera.
<Jemy dziś razem kolację?>
Kolacja? Dzisiaj? Czy my się umawialiśmy na kolację na dzisiaj? O cholera, nie mam
nikogo do opieki nad dziećmi i... lepiej już pójdę na to spotkanie.
15.00. Spotkanie rodem z najgorszego koszmaru. „Saffron" okazała się nową
scenarzystką. Ma (oczywiście) dwadzieścia sześć lat i właśnie napisała pilota serialu —
skrzyżowanie Dziewczyn z Grą o tron i Dochodzeniem — który lada chwila zostanie
„zgarnięty" przez HBO (zanim, pomyślałam z iście niebuddyjską złośliwą nadzieją „się nie
wykopyrtnie"). W żenującej wieczorowej sukni z blezerem, w dziwacznej fryzurze a la
kapelusz czułam się jak nagi król. Więc potem jeszcze musiałam — niby przypadkiem, ale
czy to wiadomo? — postawić nogę krzesła na swojej torebce, w której — o czym nie
miałam pojęcia — znajdowała się maszyna hałasu, którą Billy przyniósł z zabawy w
walenie w afrykańskie bębny, i torebka głośno oraz nadzwyczaj przeciągle beknęła.
Śmiała się tylko Imogen.
Saffron ułożyła swój scenariusz na stole, wstępny atak poprzedziła kokieteryjna mina:
— Może tylko mi się tak wydaje, ale czy Hedda Gabler nie pisze się przypadkiem przez
jedno „b"? Gabler? Nie Gabbler? I czy przypadkiem nie napisał tego Ibsen, a nie Czechow?
Tamci utkwili we mnie spojrzenia, a ja wybąkałam coś o antyintelektualnej ironii i
jednocześnie odruchowo wyobraziłam sobie, jak jemy razem z Roxsterem kolację i
śmiejemy się z tego wszystkiego. Omal nie wysłałam do niego SMS-a o treści: <Nie
wiedziałam, czy dzisiejsza kolacja wciąż aktualna>, ale uznałam, że byłoby to skamlanie
suplikantki, dlatego też, gdy tylko uwaga wszystkich obecnych skupiła się na odrażających
koncepcjach Saffron, których jedynym celem jest RUINA mojego dzieła, ukradkiem
napisałam: <Placekz kurczakiem u mnie?>
Roxster: <Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm. Ok. 20.30?>
Natychmiast pożałowałam tego „placka z kurczakiem", bo ani nie miałam placka z
kurczakiem, ani składników, żeby go upiec. Poza tym zdaje się, że okropnie obrosły mi
nogi, ale nie mogłam tego sprawdzić, bo trwało spotkanie. Byłam zbyt słaba,
przygnębiona i ogłupiała, by wdać się w dyskusję na temat „Sztokholm czy może jednak
Hawaje?" więc tylko rzuciłam, że trzeba „pozwolić, by Saffron napisała szkic" i sprawdzić
potem, „jak to wychodzi w praniu". W którym to momencie George musiał już biec, by
zdążyć na samolot do Albuquerque.
19.30. Uff. Ze spotkania gnałam do domu na łeb na szyję, po drodze zaopatrując się w
stosy papryki, czerwonej oraz zielonej, bo żółtej nie mieli, tudzież w placek z kurczakiem
w straszliwie drogich delikatesach; jakimś cudem udało mi się jeszcze odebrać w porę
dzieci.
— Mamo? — zapytał Billy, kiedy już jechaliśmy do domu.
— Tak? — odpowiedziałam mu machinalnie, starając się nie zderzyć z motocyklistą,
który właśnie wyskoczył mi przed maskę.
— W niedzielę jest Dzień Ojca. Robiliśmy kartki.
— My też — odezwała się Mabel.
Kiedy pozwoliła mi na to sytuacja na drodze, zjechałam na bok, zatrzymałam się i
zgasiłam silnik. Schowałam twarz w dłoniach, przez chwilę rozcierałam oczy, po czym
spojrzałam na moje dzieci.
— Mogę zobaczyć te kartki?
Zaczęły grzebać w tornistrach. U Mabel był obrazek przedstawiający mamę, tatę, małą
dziewczynkę i małego chłopca. Kartka Billy'ego miała kształt serca, w którego wnętrzu
chłopiec grał w coś ze swoim ojcem. Pod spodem widniał napis „Tatuś".
— Wyślemy je do taty? — spytała Mabel.
Po powrocie do domu wyszperałam wszystkie zdjęcia, na których są z Markiem — Billy
i Mark stoją w identycznych garniturach, z identycznymi wyrazami twarzy, w dokładnie
takiej samej pozie, z jedną ręką w kieszeni spodni; Mark trzyma na rękach nowo
narodzoną Mabel, która wygląda jak zabaweczka w swoich śpioszkach. Potem
rozmawialiśmy o tacie — dałam słowo, że widzi, co robimy, i że nadal nas kocha. A potem
wyszliśmy z domu, aby wysłać kartki.
Mabel zaadresowała swoją: „Tatuś. Niebo. Kosmos". Do wszechogarniającego
poczucia winy dołączyły u mnie jeszcze wyrzuty sumienia wobec pani z okienka na
poczcie.
— Bardzo bym chciał żyć w takiej normalnej rodzinie jak u Rebekki — powiedział Billy,
kiedy już wracaliśmy do domu.
— To nie jest normalna rodzina — zaprotestowałam. — Oni nigdy...
— Finnowi wolno w tygodniu grać na xboxie! — przerwał mi Billy.
— Możemy telaz oglądać Boba Kaniastopoltego? — spytała Mabel.
Byli już naprawdę zmęczeni. Zasnęli natychmiast po kąpieli.
20.00. Roxster będzie tu za pół godziny. Wezmę kąpiel, jeszcze raz umyję włosy, zrobię
sobie makijaż i spróbuję znaleźć coś odpowiedniego, w co mogłabym się ubrać na wieczór
z człowiekiem, który albo mi powie: „Żegnaj, mała", albo wyciągnie pierścionek
zaręczynowy.
20.10. Siedzę w wannie. Grr! Telefon.
20.15. Wyskoczyłam z wody, owinęłam się ręcznikiem, chwyciłam telefon i usłyszałam
głęboki władczy głos George'a z Greenlight.
— Okej. Jesteśmy już na lotnisku w Denver. No więc słuchaj, dzisiaj poszło dobrze, ale
nie uważamy, że powinnaś całkiem rezygnować z... Santa Fe.
— Ale przecież akcja została przeniesiona do Sztokholmu! — zaprotestowałam,
uświadamiając sobie, że nie wsadziłam placka z kurczakiem do piekarnika.
— Czekaj, właśnie wysiadamy... Nie chcemy, żebyś zupełnie rezygnowała. Twój głos
się wciąż liczy.
O czym on gada? Przecież mój głos się już nie liczy. Czy o co chodzi?
— Sztokholm? Nie, Santa Fe. — On to mówił do mnie czy do jakiejś stewardesy? — No
więc jest tak. To ma być podheddowane.
Podheddowane? O co mu chodzi? Może rozmawia z pilotem.
— Nie, sorry, miałem na myśli Albuquerque.
— George! — wrzasnęłam. — Czy ty nie miałeś być w Albufeirze?
— Co? CO?
Połączenie padło.
20.20.Akurat zbiegłam na dół, żeby wsadzić placek do piekarnika, kiedy zadzwonił
telefon stacjonarny.
— Okej. Mówiłaś coś o Albufeirze? Znowu George.
— To był dowcip — wyjaśniłam, starając się zębami rozerwać folię na placku. — Nie
rozumiem, co mówisz, bo lecisz albo samolotem, albo helikopterem, albo jeszcze czymś
innym... Naprawdę nie możesz znaleźć dla mnie DWÓCH minut, kiedy akurat nigdzie nie
lecisz, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać? — dodałam, wciskając sobie telefon między
podbródek i ramię, po czym jedną ręką otworzyłam drzwiczki piekarnika, a drugą
wsunęłam do środka placek. — Jak tu PRACOWAĆ, kiedy ty wciąż gnasz w tę i z
powrotem! Ja potrzebuję spokoju, żeby móc się skoncentrować.
W głosie George'a znienacka zabrzmiały głębokie, zmysłowe i uspokajające tony,
jakich nigdy jeszcze u niego nie słyszałam.
— Okej. Okej. Osobiście uważam, że jesteś genialna. Jak już wrócę, to będę cały czas
na miejscu, w biurze, tak? Będziesz nam potrzebna, bo twój głos się liczy, to znaczy ten
jedyny w swoim rodzaju głos Heddy, który tak nam się spodobał we wszystkich jej
kwestiach twojego autorstwa. Dasz nam go z powrotem, kiedy Saffron już skończy. Jak
wrócę, pogadamy, wtedy cały będę twój.
— Okej, tak — odparłam nerwowo, zastanawiając się, czy dam jeszcze radę nałożyć
glazurę na placek, zanim zabiorę się do suszenia włosów.
20.40. Uff. Dzięki Bogu Roxster trochę się spóźnia. Wszystko jest w porządku. W jak
najlepszym porządku. Włosy w normie. Kurczak nie tylko w piecyku, ale także pod
GLAZURĄ z roztrzepanego jajka, dzięki której mogę zachować resztkę miłych złudzeń, że
coś NAPRAWDĘ ugotowałam. Na dole wszystko wygląda dobrze, świece się palą,
jedwabna bluzka też chyba OK, nieważne, że mało dziwkarska, bo przecież sypiamy z
sobą od miesięcy, zresztą pozostałe rzeczy są albo niewygodne, albo czekają na upranie.
O Boże. Jestem taka zmęczona. Chyba się położę na kanapie, tylko na minutkę.
21.15. Grr! Jest 21.15, a Roxstera jak nie ma, tak nie ma. Spałam i może nie usłyszałam
dzwonka do drzwi?
Wysłałam SMS-a:
<Przysnęłam. Mogłam nie słyszeć dzwonka do drzwi?>
<Jonesey, bardzo przepraszam. Po pracy poszliśmy na curry z kolegami, a autobusy o
tej porze jeżdżą strasznie wolno. Powinienem być za dziesięć minut.>
Wgapiałam się w tego SMS-a, a myśli wirowały mi w głowie. Curry? Autobusy powoli
pełznące przez mrok? Koledzy? Roxster nie używa słowa „koledzy". A placek z
kurczakiem? Co się dzieje?
21.45. Roxstera wciąż nie ma. < Kiedy można się ciebie spodziewać?>
Roxster: <Za 15 minut. Strasznie przepraszam, kochanie.>
ZASRANY DZIEŃ SPORTU
13 CZERWCA 2013, CZWARTEK
61,5 kilo (cholerny placek z kurczakiem plus cholerna glazura z jajka), jednostki alkoholu
7 (wliczając ubiegły wieczór), kac 1 (za to legendarny), temperatura na dworze 32, liczba
pokrojonych papryk 12, liczba zjedzonych kulek z melona 35, zmarszczki naliczone
jednego dnia 45, liczba skatologicznych SMS-ów do Roxstera 9 (za to 0 godności).
Obudziłam się bladym świtem, z uczuciem, że wszystko jest pięknie i ładnie, ale zaraz
potem zobaczyłam wierzchołek góry lodowej — pozostałość po minionym wieczorze, który
zakończył się... no po prostu katastrofa kolejowa. A początek był wręcz niewinny: o 2.00
nareszcie zadźwięczał dzwonek, spryskałam się perfumami i otworzyłam drzwi,
zasadniczo nie mając na sobie nic prócz białej bluzki.
— Mmm, jak ładnie wyglądasz — powiedział na przywitanie Roxster, zaczął mnie
całować i tak już całował całą drogę na dół. Zjedliśmy placek i obaliliśmy butelkę wina,
którą z sobą przyniósł. Kazał mi potem siedzieć na kanapie i relaksować się, to on w tym
czasie pozmywa. Patrzyłam sobie na niego, chłonąc ten jakże uroczy obrazek, a
jednocześnie snułam jałowe rozważania, jakim cudem można zjeść curry, a potem jeszcze
placek, i nie czuć się, a przede wszystkim nie wyglądać, jakby się pożarło Bambi z
kopytami. W końcu przyszedł do mnie, mało tego — ukląkł obok moich stóp.
— Mam ci coś do powiedzenia.
— Co? — spytałam, uśmiechając się do niego sennie.
— Nigdy dotąd nie mówiłem tego żadnej kobiecie. Lubię cię, Jonesey. Naprawdę cię
lubię.
— Och — odparłam, patrząc na niego nie do końca normalnie, bo z jednym okiem
przymkniętym, a drugim otwartym.
— I gdyby nie ta różnica wieku — ciągnął — ukląkłbym przed tobą na jedno kolano.
Ukląkłbym, przysięgam. W życiu nie spotkałem wspanialszej kobiety i ten czas spędzony z
tobą uważam za bezcenny, co do minuty. Ale z tobą jest inaczej niż ze mną, bo ty masz
dzieci, a ja jeszcze nie zrobiłem porządku ze swoim życiem. Dlatego nic z tego nie będzie.
Zwyczajnie muszę poszukać kogoś w swoim wieku, a nie jestem w stanie, gdy jest, jak
jest. Widzisz jakiś sens w tym, co tu wygaduję?
Gdybym nie była taka zmęczona, to pewnie próbowałabym jakoś właściwie o tym
porozmawiać, ale zamiast tego jak automat przełączyłam się na tryb „druhna i jej zastęp"
i wygłosiłam budujące przemówienie pod hasłem, że on ma rację. Ależ oczywiście!
Koniecznie musi poszukać sobie kogoś w swoim wieku! I w ogóle przeżyliśmy razem coś
przewspaniałego, i niesamowicie dużo się od siebie nauczyliśmy, i ubogaciło nas to, że
ho-ho!
Roxster gapił się na mnie z udręczoną miną.
— Ale zostaniemy przyjaciółmi? — zapytał.
— No przecież! — palnęłam z entuzjazmem.
— Myślisz, że damy radę spotkać się od czasu do czasu, tak żeby to się nie skończyło
natychmiastową orgią?
— Oczywiście! Oczywiście! — zapewniłam go wylewnie. — A zresztą... Uhu-hu! Chyba
już czas spać. Jutro Dzień Sportu!
Odprowadziłam go do drzwi z przylepionym, pogodnym uśmiechem i później zamiast
zrobić coś sensownego, na przykład wysłać SMS-a do Rebekki, żeby tu przyszła, albo
zadzwonić do Talithy, Toma, Jude czy kogo tam, wpełzłam do łóżka i przez bite dwie
godziny upłakiwałam się do snu. No a teraz, o jasna cholera, jest 6 rano, za godzinę
wstają dzieci i będzie trzeba zawieźć oboje, i pokrojone warzywa, na Dzień Sportu, po
połowie butelki wina i czterech godzinach snu, i to wszystko w tym żarze debilnie lejącym
się z nieba.
18.00. Udając, że jestem żołnierzem na froncie i Dalajlamą w jednej osobie, jakoś
zdołałam na czas wsadzić wszystkich i wszystko do samochodu, dojechać do stadionu i
tam wszystkich i wszystko wysadzić. Wściekle podochoceni Billy i Mabel zdążyli
kompletnie zapomnieć o Dniu Ojca i związanych z nim przeżyciach i natychmiast pognali
wariować z przyjaciółmi, miłosiernie olewając swą rozklejającą się matkę.
Ale niestety, w samym środku rozkładania piknikowych koców i pokrojonych warzyw
rzeczona rozklejająca się matka uległa nagłemu napadowi kompletnie niebuddyjskiej
wściekłości na Roxstera, że tak się przez niego rozkleiła, i wysłała SMS-a z druzgocącym
bluzgiem następującej treści:
<Roxster. To była zasrana manipulacja i egoizm, co zrobiłeś zeszłej nocy. Udawałeś,
że się ze mną żenisz, i wszamałeś mój GLAZUROWANY placek z kurczakiem, więc możesz
sobie wsadzić swoje placki, pełne angielskie śniadania oraz curry w dupę i iść pierdzieć
gdzieś samemu, ty zasrany egoisto.>
Na krótko przerwałam, by łaskawie nalać Farzii i innym matkom z mojej wielkiej butli
pimm'sa.
<Choćbyś się nawet usrał i tak chodził, zostaniesz sam ze swoimi śmierdzącymi
bąkami, a ja ci mogę powiedzieć jedno: że jak sobie zrobisz dziecko z jakąś... z jakąś
Saffron, której pewnie nie będzie stać na opiekunkę na wezwanie, to się jeszcze bardzo
zdziwisz. I jeśli zabolało, to dobrze ci tak, bo mi też jest źle, a muszę być na ZASRANYM
DNIU SPORTU! >
Wysławszy tego SMS-a, obróciłam się w stronę grupki matek, wygłosiłam garść
pochwał na temat naszego jakże rozkosznego pikniku i zabrałam się z powrotem do
pisania, z przepraszającym uśmiechem, jakbym była bardzo zapracowaną i ważną
bizneswoman, a nie osobą zajmującą się wyłącznie wysyłaniem skatologiczno-
skandalizujących SMS-ów do swojego chłopczyka, który puścił mnie nieodwołalnie w
trąbę, bom za stara dla niego!
Telefon zawibrował.
Roxster: <Na moją obronę: nie pierdnąłem ani razu ubiegłej nocy, mimo że jadłem
curry. >
Ja: <Skoro tak, to wysyłam ci NAJWIĘKSZEGO BĄKA Z DODATKOWYM SMRODEM
prosto z mojego szlachetnego tyłka uczestniczącego w Dniu Sportu, więc szykuj się.>
Prędko skontrolowałam dzieci — Billy ganiał jak opętany z grupką innych chłopców, a
Mabel i druga mała dziewczynka z pogodnymi buziami mówiły sobie jakieś nie do końca
zrozumiałe, acz z całą pewnością niezbyt miłe rzeczy — i wróciłam do mojej wymiany
SMS-ów.
Roxster: <Jak można dodać dodatkowy smród do bąka? Prędko najeść się pasternaku?
Ja: <Spędzić wieczór z Popieprzonym PIERDZIOCHEM.>
Roxster: <Właśnie puściłem bąka w taksówce i kazałem mu polecieć nad stadion przy
oddziale juniorów.>
Ja: <0 tak, pewnie teraz frunie jak odrzutowiec siłą prędkości twojego pierdu.>
— Dobrze się pani bawi przy wspieraniu zajęć sportowych?
To był pan Wallaker, który bez cienia wątpliwości bombardował złośliwym
uśmieszkiem mojego iPhone'a. Próbowałam właśnie wstać, ale długi czas spędziłam na
klęczkach i dlatego skończyło się to upadkiem na czworaki, nawet efektownym, bo
zsynchronizowanym ze strzałem z pistoletu sygnalizującym początek pierwszego biegu.
Trwało to ułamek sekundy, ale zauważyłam, że pan Wallaker nagle zesztywniał i
sięgnął dłonią do biodra, jakby tam szukał broni, chyba. I widziałam też, jak jego potężnie
zbudowane ciało spięło się pod sportową koszulą że coś mu drgnęło w policzku, a oczy
omiotły teren stadionu. Gdy biorący udział w wyścigu z jajkiem na łyżce wyszli
kaczkowatym chodem z bloków startowych, zamrugał, jakby mu się nagle przypomniało,
gdzie w ogóle jest, a potem jeszcze rozejrzał się z zażenowaniem, sprawdzając, czy ktoś
mu się akurat przyglądał.
— Coś nie tak? — spytałam z jedną brwią uniesioną, starając się w ten sposób
małpować jego zarozumialstwo, nieudolnie, bo wciąż byłam na czworakach.
— Ależ skąd — odparł, patrząc mi prosto w oczy swymi zimnymi niebieskimi oczyma.
— Ot, tylko drobny problem, który mam... z łyżkami.
A potem odwrócił się i pobiegł w stronę mety wyścigu. Odprowadziłam go wzrokiem. O
co tu chodziło? Nędzne, jałowe życie mu dojadło, więc ubrdał sobie, że jest Bondem? Albo
może był jednym z tych ludzi, którzy w weekendy przebierają się za Olivera Cromwella i
zabawiają w rekonstrukcje bitew?
Postanowiłam odłożyć iPhone'a i wreszcie się skoncentrować, bo zawody rozkręciły się
na dobre.
— Mabel, chodź tu! — zawołałam. — Billy będzie teraz skakał w dal.
Kiedy zmierzyli skok Billy'ego, rozległy się wiwaty, a on aż podskoczył z radości.
— Mówiłam wam, cholela! — powiedziała Mabel.
— Co? — spytałam.
— Że w kwintoflonie jest mierzenie taśmą.
— Owszem, ta dyscyplina sportowa cieszy się coraz większą popularnością.
To był znowu ten Wallaker, za którym drobiła niepewnymi krokami dziwna, kompletnie
nie pasująca do tego miejsca kobieta. Nigdy wcześniej jej nie widziałam.
— A czy ewentualnie dostałabym kapkę tego pimm'sa? — Miała na sobie białą,
szydełkowaną sukienkę sprawiającą wrażenie drogiej oraz pantofle bez pięt, na wysokich
obcasach i ze złotymi pierdółkami na dokładkę. Z twarzą robiło jej się coś dziwnego, jak
tym ludziom, którzy właśnie ukończyli jakąś pracę i przeglądają się w lustrze, i niby
wyglądają normalnie, ale wystarczy, że skierują twarz w inną stronę i coś jest nie tak.
— Pimm'sa? — rzuciła w stronę pana Wallakera. — Kochanie?
KOCHANIE? Czyżby ŻONA Wallakera? A ta skąd się tu wzięła?
Pan Wallaker wydawał się teraz dziwnie otumaniony, zupełnie jak nie on.
— Bridget, to jest... to jest Sarah. Proszę się nie przejmować, ja naleję pimm'sa, a
pani niech idzie do Billy'eg — dodał cicho.
— Chodź, Mabel — powiedziałam, ale Billy tymczasem przycwałował już jak rozigrany
szczeniak, we fruwającej na wietrze koszulce i numerze startowym, i wtulił głowę w moją
sukienkę.
Gdy zbliżała się pora rozdania nagród, zabraliśmy się do pakowania naszych rzeczy i
znowu przywiało do nas dziwaczną, ewidentnie spitą już żonę pana Wallakera.
— A dostałabym jeszcze trochę tego pimm'sa? — wymamrotała.
Powoli zaczynam ją lubić, stwierdziłam. Zawsze miło poznać kogoś, kto zachowuje się
gorzej niż ja.
— Dzięki — powiedziała, przyglądając mi się zdziwionym wzrokiem. — Rzadki widok:
ktoś w pani wieku, kto ma jeszcze prawdziwą twarz.
„Ktoś, kto ma jeszcze prawdziwą twarz?" Trwała ceremonia rozdania nagród, a ja bez
opamiętania międliłam w głowie to zdanie. „Ktoś w moim wieku z prawdziwą twarzą?" Do
czego ona piła? Że odważyłam się pokazywać wszem wobec bez botoksu? O Boże, Boże.
Może Talitha się jednak nie myli. Umrę z samotności, bo jestem cała pomarszczona. I co
tu się dziwić takiemu Roxsterowi, że mnie rzucił?
Gdy tylko nagrody zostały rozdane i Billy z Mabel dali się porwać przez własne
towarzystwo, zanurkowałam do budynku klubu, żeby jakoś ochłonąć, ale skończyło się
jeszcze gorzej, bo poraziła mnie treść plakatów na tablicy ogłoszeń:
\ I l i I I I /Wycieczka do Hastings dla 50-latków
7 i i i i i i N
Oraz:
\ I t f f i l /
- Klub 50+ 1' I i i I i i n
Każdy poniedziałek 9 .3 0 -1 2 .3 0
Bingo Bufet
Loteria Wycieczki autobusowe
Bożonarodzeniowy lunch Podwieczorki taneczne
Porady \ pomoc
Rozglądając się na boki, czy nikt nie patrzy, zapisałam numer do „Porad i pomocy", w
agonalnym już stanie wtoczyłam się do toalety i w ostrym, bezlitosnym świetle gołej
żarówki przyjrzałam się sobie. Żona Wallakera miała rację. Skórę wokół oczu osaczała
plątanina zmarszczek, których przybywało, im dokładniej się przyglądałam; podbródek i
szczęka obwisały, szyja jak u indyka, od ust przez podbródek biegły bruzdy jak u Angeli
Merkel. Gapiłam się w lustro i gapiłam, aż w końcu niemalże widziałam, jak moje włosy
siwieją i zbijają się w kopułę z trwałej ondulacji. Stało się. Jestem starszą panią.
GŁĘBOKO Z A MROŻONA
18 CZERWCA 2013, WTOREK
61,2 kilo (w tym ok. 0,5 kilo jadu kiełbasianego).
Przecież ludzie stosują botoks masami, mam rację czy nie? I botoks to pikuś w
porównaniu z takim liftingiem twarzy.
— Masz rację — potwierdziła Talitha, kiedy podawała mi ten numer. — To jak wizyta u
dentysty!
Weszłam do podziemia kamienicy przy Harley Street z uczuciem, jakbym wybierała się
na zabieg nielegalnej aborcji w zakazanej, bocznej uliczce.
— Tylko nie chciałabym wyglądać cudacznie — powiedziałam, bo w kwestiach
wizerunkowych moim ideałem była Talitha, a nie połowica pana Wallakera.
— Tak — zgodził się ze mną botoksolog, cudzoziemiec, zdaje się, sądząc po dziwnym
sposobie mówienia i wyglądzie. — Za duzio ludzi wyglądają cudaczni.
Poczułam na czole mikroskopijne ukłucia.
— Teraz ja pani robią warki. Pani potem zachwacona. Jak pani nie ma robione warki,
to pani twaź opadać i wyglądać nieszczęśliwa. Jak królowa.
Tu mnie zaciekawił. Faktycznie, coś w tym było. Królowa dość często ma taką twarz,
że wygląda albo na nieszczęśliwą, albo na niezadowoloną z czegoś, choć prawdopodobnie
wcale tak nie jest. Może też powinni jej wstrzyknąć botoks do warg!
Po wyjściu stamtąd mocno mrugałam, bo oślepiły mnie światła Harley Street i jeszcze
zgodnie z zaleceniem lekarskim robiłam grymasy.
— Bridget!
Wyrwana nagle z zamyślenia, powiodłam wzrokiem ponad jezdnią. To była Woney,
żona Cosmo.
Pospiesznie przeszła na moją stronę ulicy, a ja, chcąc nie chcąc, wytrzeszczyłam oczy.
Woney wyglądała... po prostu inaczej. Zaraz... dała sobie przedłużyć włosy? Były teraz
dobre kilkanaście centymetrów dłuższe niż na imprezie u Talithy i ciemnobrązowe, a nie
zszarzałe. I zamiast nieodmiennej sukni księżnej z wysokim stanem miała na sobie
obcisłą kieckę brzoskwiniowego koloru, która korzystnie podkreślała jej zgrabną talię i
fantastycznie ukazywała dekolt. Nowego image'u dopełniały pantofle na szpilkach.
— Wyglądasz fantastycznie — skomplementowałam ją.
Uśmiechnęła się.
— Dziękuję. To dzięki... no przyznaję, to dzięki temu, co powiedziałaś na drinku u
Magdy, w zeszłym roku. I jeszcze później, podczas przyjęcia u Talithy, wpadło mi do
głowy... i Talitha mi wytłumaczyła, gdzie mam zrobić sobie włosy i... i jeszcze
zafundowałam sobie lekki botoks, ale nie mów nic Cosmo. A jak tobie leci z tym twoim
młodym człowiekiem? Niedawno siedziałam obok takiego na charytatywnym lunchu. Nie
ma to jak sobie człowiek troszeczkę poflirtuje, no powiedz sama?
Co ja jej miałam mówić? Powiedzenie jej, że mnie rzucił, bo jestem za stara, byłoby
jak powiedzenie żołnierzom w okopach pierwszej wojny światowej, że obraz sytuacji
wskazuje na wygraną Niemców.
— O tym młodym człowieku można by gadać i gadać — odparłam wymijająco. — A ty
wyglądasz zjawiskowo.
Chichocząc, oddaliła się niezbyt pewnym krokiem, a ja mogłabym przysiąc, że była
lekko zapruta, o drugiej po południu!
Cóż, przynajmniej coś dobrego z tego wyszło, mruknęłam pod nosem. A jej botoks
wyglądał super, więc może i mój też taki będzie!
21 CZERWCA 2013, PIĄTEK
Liczba spółgłosek, które jeszcze potrafię wymówić 0.
14.30. O mój Boże. O mój Boże. Z moimi ustami jest coś mocno nie tak. Spuchły od
środka.
14.35. Właśnie przejrzałam się w lustrze. Wargi mi sterczą. Są rozdęte i tak jakby
sparaliżowane.
14.40. Chwilę temu dzwonili ze szkoły Billy'ego w sprawie lekcji fagotu, a ja nie jestem w
stanie mówić normalnie. Nie umiem swobodnie wypowiedzieć ani „p", ani „b", ani „f ". I
co ja mam teraz zrobić? Przecież będę taka jeszcze przez następne trzy miesiące.
14.50. Zaczęłam się ślinić. Utraciłam kontrolę nad swoimi ustami, dlatego ślina mi
wycieka z boku jak u ofiar udaru z domu starców — co zakrawa na ironię, biorąc pod
uwagę fakt, że miałam się przecież odmłodzić. Muszę się cały czas wycierać chusteczką.
14.55. Zadzwoniłam do Talithy i próbowałam jakoś jej o tym opbfowiedzieć.
— Ale to nie powinno tak być. Musisz tam iść jeszcze raz, bo coś poszło nie tak.
Pewnie jakaś reakcja alergiczna albo co. Nie martw się, na pewno z czasem ustąpi.
15.15. Muszę wziąć udział w wyścigu do miejsc parkingowych. Ale co tam, w ogóle się
nie przejmuję. Owinę się szalikiem i już. Ludzie nie patrzą na konkretne fragmenty innych
ludzi, tylko na całość.
15.30. Odebrałam Mabel, z szalikiem na ustach upodabniającym mnie do
„zamaskowanego jeźdźca". W samochodzie z ulgą go ściągnęłam i obróciwszy się,
wykonałam te same skomplikowane, akrobatyczne ruchy co zawsze i jakoś wsadziłam
końcówkę pasa w wystającą część, która nie wiem, jak się nazywa. Mabel na szczęście
niczego nie zauważyła, bo akurat z zadowoleniem wgryzała się w wafla ryżowego.
15.45. Brr, prowadzi się wprost koszmarnie! Dlaczego ludzie jeżdżą tymi krowiastymi
SUV-ami po Londynie? Wsiadają do takiego i chyba im się roi, że to czołg czy co, więc
wszyscy normalni kierowcy powinni natychmiast wysiąść ze swoich...
— Mamusiu?
— Tak, Mapbfel.
— Twoje walgi wyglądają stlasznie śmiesznie.
— Ou — odparłam, skutecznie unikając spółgłosek.
— Dlaczego ty masz takie śmieszne walgi?
Usiłowałam wypowiedzieć zdanie zaczynające się od „ponieważ", ale wyszła z tego
kombinacja posykiwania z posapywaniem:
— Pbfonieważ ja pbf...
— Mamusiu, dlaczego ty tak śmiesznie mówisz?
— Nie pbfrzejmuj się, Mapbfel, pbfo pbfrostu moja bpfuzia...
— Co ty powiedziałaś, mamusiu?
— Jest okej, córeczko — udało mi się powiedzieć. I proszę, wystarczy się trzymać
samogłosek, oraz przednio i tylnojęzykowych spółgłosek, i jest dobpfrze.
16.00. Znowu owinęłam usta szalikiem i trzymając zaniepokojoną Mabel za rękę,
podeszłam z nią pod oddział juniorów.
Billy grał w piłkę nożną. Próbowałam na niego krzyknąć, tylko jak tu krzyknąć „Billy", a
nie „Bpfilly"?
— Ej! — usiłowałam krzyknąć. — Illy! — Billy tylko na moment zadarł głowę i dalej w
najlepsze grał w piłkę. — Illy!
Jak miałam go ściągnąć z tego cholernego boiska? Oni się tam świetnie bawili, a ja
miałam tylko pięć minut, bo zaparkowałam samochód w strefie dla wozów dostawczych.
— ILLYYYYY! — wrzasnęłam.
— Może w czymś pomóc?
Obróciłam się. Znowu ten Wallaker.
— Ależ się pani opatuliła. Zimno pani? Mnie jakoś nie jest zimno — powiedział,
rozcierając dłonie, jakby chciał sprawdzić, ile może wynosić przeciętna temperatura
ludzkiego ciała. Był ubrany w niebieską, biznesmeńską koszulę, a ja wyczułam, że to ciało
pod spodem jest szczupłe i wkurzająco wysportowane.
— Bpfyłam u...
— Słucham?
Prędko ściągnęłam szalik, rzuciłam „u dentysty" i podciągnęłam szalik z powrotem. W
jego oczach na krótko pojawił się błysk rozbawienia.
— Mamusi walgi są stlasznie śmieszne — wtrąciła się Mabel.
— Biedna mamusia — powiedział pan Wallaker, nachylając się nad Mabel. — Co się
stało z twoimi bucikami? Zdaje się, włożyłaś je nie na te nogi, co trzeba, prawda? Lewy
na prawą nogę i prawy na lewą.
O Boże. Trauma z botoksem chyba odebrała mi wzrok! Pan Wallaker sprawnie zabrał
się do zamieniania butów.
— Billy nie chce przyjść — zauważyła Mabel swoim głębokim, opryskliwym głosem i z
nieodmienną powagą na twarzy.
— Powiadasz? — Pan Wallaker się wyprostował. — Billy! — zawołał rozkazująco.
Zaskoczony Billy spojrzał w naszą stronę.
Pan Wallaker przywołał go zdecydowanym ruchem głowy i Billy przytruchtał posłusznie
z boiska.
— Mama na ciebie czeka. Wiedziałeś przecież. Masz natychmiast przychodzić, jak
mama czeka. Zrozumiałeś?
— Tak, panie Wallaker.
Obrócił się w moją stronę.
— Wszystko w porządku?
Znienacka poczułam, że oczy zachodzą mi łzami. Masakra.
— Billy. Mabel. Wasza mama była u dentysty i źle się czuje. Dlatego zachowacie się
jak mała dama i mały dżentelmen i będziecie dla niej mili.
— Tak, panie Wallaker — odparli niczym dwa roboty, jednocześnie wyciągając ręce w
stronę moich dłoni.
— Bardzo ładnie. I jeszcze jedno, pani Darcy?
— Tak, pbfanie Wallaker?
— Więcej bym tego nie robił na pani miejscu. Wyglądała pani dobrze przed tym
wszystkim.
Kiedy dotarliśmy już do naszej ulicy, nagle się połapałam, że prowadzę na autopilocie
i że pokonałam całą drogę do domu, niczego nie zauważając.
— Mamo?
— Tak? — odparłam, myśląc: „One nie są głupie, one wiedzą, że znaleźliśmy się na
straszliwie śliskim gruncie i że ich matka to zabotoksowana, przegrana, zidiociała
pantera, która nie tylko zaraz roztrzaska samochód, ale w ogóle nie wie, co robi, co ma
robić, a nawet jakby wiedziała, co robić, to nie wie jak, i dlatego teraz przyjdzie opieka
społeczna i je zabierze, i to wszystko przez nią, i...
— Czy dinozaury mają zimną krew?
— Tak. Albpfo... Tak czy nie? — roztrząsałam problem, parkując jednocześnie
samochód. Zaraz, mają czy nie mają? — No bpfo jak się je zalicza? To pbfłazy czy z nimi
jest raczej jak z delbpfinami?
— Mamo, jak długo będziesz mówiła w taki sposób?
— A dostaniemy schabetti? — spytała Mabel.
— Pbfewnie — powiedziałam i wysadziłam ją z samochodu.
Weszliśmy do domu, gdzie było ciepło i przytulnie i niebawem na kuchence bulgotało
spaghetti po bolońsku (gotowe z supermarketu, więc pewnie zawierało koninę, ale
zawsze). Dzieci siedziały na kanapie i oglądały wkurzające amerykańskie kreskówki, w
których aktorzy przemawiają piskliwymi, histerycznymi głosami, ale i tak wyglądały
przesłodko. Pozostawiwszy końskie spaghetti samemu sobie, usiadłam razem z nimi,
przytuliłam je mocno do siebie i wtuliłam zamrożoną twarz w potargane czupryny i
delikatne karczki, czując, jak bicie ich serc stapia się z biciem mojego serca, i
pomyślałam, że jestem niesamowitą szczęściarą, boje po prostu mam i już.
Po jakimś czasie Billy podniósł głowę.
— Mamusiu — szepnął cicho, ze spojrzeniem utkwionym w jakiś daleki punkt.
— Mbpffff? — wymruczałam, z sercem przepełnionym po brzegi miłością.
— Spaghetti się pali.
O rany! Wsadziłam nitki spaghetti do garnka i tak je zostawiłam, wystające suchymi
końcami z garnka, i oczywiście zamierzałam wepchnąć je całe do wody, kiedy zmiękną od
dołu, ale one jakimś sposobem zgięły się i zajęły ogniem od palnika.
— Przyniosę gaśnicę do pożalu — oznajmiła spokojnie Mabel, jakby to było zdarzenie
na porządku dziennym. A przecież oczywiście nie jest.
— Nieee! — wrzasnęłam i już kompletnie dziczejąc, porwałam ścierkę do naczyń i
rzuciłam ją na garnek, ale ścierka też od razu zaczęła się palić i w tym momencie rozległ
się alarm przeciwpożarowy.
Nagle poczułam na sobie bryzg wody. Odwróciłam się i zobaczyłam Billy'ego, który
chlustał na wszystko zimną wodą z dzbanka, pozostawiając dymiący, ale jednak ugaszony
bałagan na kuchence. Uśmiechał się z zachwytem.
— Możemy już jeść?
Mabel też wyglądała na uradowaną.
— Możemy zlobić palone pianki?
No i (jak już Billy wyłączył alarm) piekliśmy cukrowe pianki. Na ogniu. Płonącym w
kominku. I to był jeden z naszych najprzyjemniejszych wieczorów.
KTO RAZ PRZYJAZNI ZAZNAŁ MOC
22 CZERWCA 2013, SOBOTA
61,5 kilo, kalorie 3844, liczba skonsumowanych torebek tartej mozzarelli 2, liczba facetów
0, liczba okazji do poznania faceta 0, jednostki alkoholu wypite z przyjaciółmi 47.
Cóż, przynajmniej nie jest już dziewicą odrodzoną — stwierdził Tom. — Raczej jej
odwrotnością, gdyby mnie ktoś pytał. Coś bardziej w stylu nimfomanka odrodzona. Z
zamrożoną twarzą. Co z winem, całe już wyszło?
— W lodówce coś jeszcze jest — powiedziałam, wstając. — Ale widzicie...
— Tom, weź ty się zamknij, mój drogi — ochrzaniła go Talitha. — Jej twarz wygląda
już naprawdę bardzo, bardzo dobrze, odkąd przestała się ślinić.
— Niech ona się wyleczy z chłopczyka: to jest kluczowa sprawa — powiedziała Jude,
która jeszcze NIE PRZE- STAŁA umawiać się z Fotografem Dzikiej Przyrody.
— To nie tylko to, tylko... — próbowałam wtrącić coś od siebie.
— Tu chodzi o ego, tu chodzi o ego, które tu jest ważne. — Tom kreował się na
profesjonalistę, ale był pijany jak bela, niestety. — To nie jest klasyczne odrzucenie. Ktoś,
kto w taki sposób przechodzi od jednego ekstremum do drugiego, bynajmniej cię nie
odrzuca. Zwyczajnie wpada w pułapkę między sercem i głową i...
— Bridget, ja ciebie przecież ostrzegałam, że w chłopczykach nie wolno się
zakochiwać, nigdy, pod żadnym pozorem — zagadała go Talitha. — Trzeba mieć kontrolę
nad sytuacją, bo jak nie, to z całej dynamiki związku robi się totalna katastrofa. Zakazuję
ci angażować się ponownie. Tom, mój drogi, czy zechciałbyś uszykować mi tyciunieczką
wódeczkę z mnóstwem lodu i kapką wody sodowej?
— On już się ze mną więcej nie zaangażuje. Potraktowałam go SMS-owym bluzgiem,
w którym nagadałam mu od pierdziochów i takie tam — przyznałam się.
— Po pierwsze — powiedziała Talitha — on będzie się chciał znowu zaangażować, bo
odszedł z hukiem, a nie cichutko skomląc, i po drugie, ty się więcej NIE zaangażujesz, bo
inaczej to będzie skomlenie. Jak już mężczyzna cię rzuca, to przyjmowanie go z
powrotem jest świadectwem niskiej samooceny i desperacji i on nie będzie robił NIC
oprócz robienia ciebie w wała.
— Ale Mark przyjął mnie z powrotem i...
— Roxster to nie Mark — wskazał Tom.
Usłyszawszy to, zaniosłam się cichym, spazmatycznym płaczem.
— O Boże — powiedziała Jude. — Musimy znaleźć jej kogoś innego, i to szybko.
Wystawię ją na OkCupid. Ile tam wpisać lat?
— Nie, tylko nie to! — wyłkałam. — Muszę przyjąć kij, jak to jest powiedziane w Zen i
sztuka zakochiwania się. Muszę ponieść karę. Zaniedbałam dzieci i...
— Wcale ich nie zaniedba-aś! Gu-upia jesteś! Gdzie wsadzi-aś swoją bibliotekę ¡Photo?
— Jude — upomniał ją Tom — ty jej daj spokój, ty zostaw ją mnie. Ja tu. Jestem
pffprofesjonalistą. Jestem doktorem psycholo-lo-oologii.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Dziękulski — odezwał się w końcu Tom. — No więc w związku zmagasz się z
sześcioma problemami. Jego wyobrażenia o tobie. Jego wyobrażenia o związku, twoje
wyobrażenia o niego... o nim, jego wyobrażeniach o twoich wyobrażeniach o niego... o
nim i... ile już tego jest? Aha. Jego wyobrażenianie o... nimch!
Wygłosiwszy powyższe, Tom wstał z miną pełną wyższości i spokojnie, acz nieco
chwiejnie, poszedł do lodówki, wrócił z torebką pastylek czekoladowych i butelką
chardonnay, a potem jeszcze wyciągnął paczkę silk cutów z kieszeni marynarki.
— Niektóre rzeczy niiigdy się nie zmieniają! — powiedział. — No już otwiera buzię i
bierze swoje liiikarstwa. Zuch dziewczyna.
Kiedy obudziłam się rankiem, byłam opatulona kolekcją przytulanek, kopią Thelmy i
Louise i listem od wszystkich trojga: „Zawsze będziemy cię kochać".
Kiedy jednak wzięłam do ręki telefon, znalazłam jeszcze SMS-a od Jude z loginem i
hasłem do OkCupid.
ZIEJĄCA PUSTKA
24 CZERWCA 2013, PONIEDZIAŁEK
60,7 kilo, SMS-ów od Roxstera 0, maili od Roxstera 0, telefonów od Roxstera 0,
wiadomości na poczcie głosowej od Roxstera 0, twittów od Roxstera 0, wiadomości na
Twitterze od Roxstera 0.
21.15. Dzieci śpią. BOŻE, JAKA JESTEM SAMOTNA. I tęsknię za Roxsterem. Teraz, gdy
bańka szczęścia prysła i dotarło do mnie, że Marka, jak nie ma, tak nie ma, że dzieci
wciąż nie mają ojca, że są jeszcze te inne, okropnie skomplikowane rzeczy, które się
zepsuły i nijak się nie da ich naprawić — tak po prostu zwyczajnie, całym sercem tęsknię
za Roxsterem. Nie ogarniam tego, jednego dnia totalna bliskość, a drugiego... nic.
Totalna pustka cyberprzestrzeni. Nieme SMS-y. Zero maili. Żadnych twittów. Nawet nie
mogę wejść na jego Facebooka, bo żeby to zrobić, trzeba się zarejestrować na
Facebooku, co jak wiadomo, równa się samobójstwu pod względem emocjonalnym, i
jeszcze musiałabym go poprosić, żeby mnie przyjął do grona swoich facebookowych
znajomych i potem znajdowałabym tony fotek, na których on się mizia z
trzydziestolatkami. Przeczytałam jeszcze raz stare wiadomości i maile i teraz już nie
zostało nic po Roxbym McDuffie, nic a nic.
Niby naprawdę jestem buddystką, która żyje tylko chwilą obecną, a jednak ani trochę
nie wyzbyłam się myślenia o Roxsterze i o tym, ile dla mnie znaczył. I poniewczasie
zrozumiałam, że budowaliśmy nasz mały świat: skatologiczne gadki o pierdzeniu i
rzygach, żarty z jedzenia, ulubione puby, penis wąsonoga. To dlatego teraz, za każdym
razem, gdy dzieje się coś śmiesznego, odruchowo sięgam po telefon, bo mam ochotę
napisać SMS-a do Roxstera. Ale zaraz przychodzi opamiętanie i robi mi się zimno i słabo,
bo dociera do mnie, że Roxster przecież nie będzie sobie życzył żadnych pierdoł ode mnie,
nawet najbardziej zabawnych, ponieważ niewątpliwie karmi się obecnie przezabawnymi
drobiażdżkami z życia jakiejś pani, która ma dwadzieścia trzy lata i ceni sobie Lady Gagę.
22.00. Wpełzłam do łóżka. Do zimnego, pustego, nudnego łóżka. Kiedy ja znowu będę
uprawiała seks albo obudzę się obok kogoś tak młodego i pięknego jak Roxsterrrrrr? Czy
w ogóle jeszcze kiedykolwiek?
22.05. Srać go i jego zasrane curry! Tyle mnie dzisiaj obchodzi co brud pod paznokciem.
Niech się wali! Facecik, który nic, tylko żarł curry i... Smarkaty żigolak! Usunęłam go z
kontaktów i nie będę z nim ani korespondowała, ani się spotykała, ani nie będę się
prosiła, żeby się ze mną spotkał, już nigdy w życiu, mowy nie ma! Został zdeletowany i
tyle.
22.06. Ale ja go kłoooocham.
25 CZERWCA 2013, WTOREK
Liczba jadowitych SMS-ów wymyślonych na wypadek, gdyby Roxster przysłał mi SMS-a
33.
21.15. BOŻE, JAKA JESTEM SAMOTNA. Czekam i czekam, może przyśle SMS-a, że
powinniśmy iść na drinka, i taśmowo wymyślam lodowate SMS-y, którymi mu dowalę w
odpowiedzi:
< Przepraszam, mogę wiedzieć, kto do mnie napisał?>
< Bardzo mi przykro, ale raczej nie, bo obawiam się, że to by kolidowało z moim
życiem towarzyskim. Wolę spotykać się z ludźmi, którzy dorównują mi emocjonalną
dojrzałością, kręgiem wytwornych znajomych oraz stylowymi, designerskimi kreacjami.>
Albo:
<A co będzie, jeśli akurat nam się nawinie ktoś trzydziestoletni, kto lubi sobie robić
jaja z pierdzenia albo rzygania?>
26 CZERWCA 2013, ŚRODA
21.15. BOŻE, JAKA JESTEM SAMOTNA.
21.16. Wpadłam na genialny pomysł! Napiszę SMS-a do Faceta w Skórzanej Marynarce!
21.30. Wymiana SMS-ów przebiegła następująco:
Ja: <Cześć! Co u ciebie? Nie widzieliśmy się jakiś czas. Miałbyś chętkę się spotkać i
nadgonić?>
22.30. Facet w Skórzanej Marynarce: <Hej! Fajnie, że się odzywasz. Mnóstwo zmian z
mojej strony, zaczynając od tego, że za dwa tygodnie się żenię! Ale może dalibyśmy radę
spotkać się przedtem?>
27 CZERWCA 2013, CZWARTEK
21.15. BOŻE, JAKA JESTEM SAMOTNA. Chyba zadzwonię do Daniela, może on zechciałby
zabrać mnie na miasto i poprawić mi humor!
23.00. Daniel nie odpowiedział. Jak nie Daniel. Może właśnie się żeni.
28 CZERWCA 2013, PIĄTEK
3.00. Billy wszedł mi do łóżka. Był zapłakany, pewnie coś złego mu się przyśniło. Objął
mnie ramionami, wpił się cały gorący i spocony.
— Ja ciebie potrzebuję, mamusiu.
To prawda. On mnie potrzebuje. Oboje mnie potrzebują. I nie mają nikogo innego.
Nie mam prawa włazić w taki kociokwik, nie wypełnię pustki durnowatymi facetami. No
już, weź się w garść.
7.00. Obudziłam się i jeszcze zaspana popatrzyłam na Billy'ego, który leżał obok mnie,
rozgrzany i niesamowicie śliczny. I parsknęłam cichym śmiechem, bo mi się przypomniało,
jak lamentowałam nad sobą w związku z Roxsterem: „Czy ja się jeszcze kiedyś obudzę
obok kogoś tak młodego i pięknego?".
No i co? Ano to! Jeszcze młodszy i jeszcze piękniejszy.
BO ICH SIĘ NIE WYBIERA
28 CZERWCA 2013, PIĄTEK (CIĄG DALSZY)
10.00. Z tym Danielem to już powoli zaczynam się martwić. Mimo wszystkich jego, no
jak to nazwać... danielizmów, od śmierci Marka zawsze natychmiast odpowiadał, jak
zadzwoniłam. O! Telefon.
10.30. Na śmierć zapomniałam o telekonferencji z George'em, Imogen i Damianem z
Greenlight.
— No dobra. Powinnaś być zadowolona, bo wszyscy jesteśmy w biurze, w pełnym
składzie — zaczął George. — Najpierw najważniejsze. — W tle coś zachlupotało. — Jak
będziesz rozmawiała z Saffron o tekstach, to żeby się przypadkiem nie połapała, że nie
jesteś w stu procentach przekonana do tego Sztok...
— George? — spytałam podejrzliwie. — Gdzie ty jesteś i co tam tak chlupocze?
— W biurze. To tylko... kawa. Okej. Ambergris jest za Sztokholmem, więc nie...
I w tym momencie zrobiło się już naprawdę dziwnie, bo coś mokro i gumowato
zapiszczało, potem rozległ się straszliwy plusk — jakby jakiś bardzo duży przedmiot wpadł
do ogromnego zbiornika z wodą — po tym plusku ktoś jeszcze krzyknął, ale nie wiadomo
co, bo zabrzmiało to dziwnie głucho, i na końcu zapadła martwa cisza.
— Jesteś tam? — odezwała się Imogen. — Pozwolisz, że sprawdzimy, co się tam stało,
i oddzwonimy do ciebie?
11.00. Zadzwoniłam do Talithy, bo chciałam spytać, czy ostatnio rozmawiała z Danielem.
— Boże! — powiedziała. — To ty nic nie słyszałaś?
Otóż cała afera wzięła się z tego, że Daniel zawsze miał ciągoty do nałogów i one z
wiekiem się nasilały. Był taki okres, kiedy wszyscy powtarzali jak papugi: „Bardzo się
martwię o Daniela", tonem moralnej wyższości, bo zachowywał się coraz bardziej
odrażająco na proszonych kolacjach. Liczne luksusowe kobiety próbowały go „naprawiać",
ale i tak skończyło się na tym, że trafił do ośrodka terapeutycznego w Arizonie, z którego
wrócił z wypoczętą twarzą i trochę zawstydzony. W każdym razie wszystkim nam się
wydawało, że już z nim dobrze. Podobno jednak rozstanie z ostatnią luksusową kobietą
wpędziło go w kosmiczny, alkoholowy ciąg, bo przez jeden weekend opróżnił całą
zawartość swego antycznego barku z lat 30. W ubiegły poniedziałek rano sprzątaczka
znalazła go w strasznym stanie i teraz jest na oddziale leczenia z prochów i chlania, w
tym samym szpitalu, gdzie jest klinika, do której chodziłam ze swoją otyłością.
O Boże, Boże, a ja pozwoliłam Billy'emu i Mabel zostać u niego na noc.
11.30. Imogen oddzwoniła. Okazało się, że George kłamał i wcale nie siorbał kawy w
biurze, tylko poleciał do Birmy i tam płynął po rzece Irawadi, pontonem, do którego
przesiadł się ze swojej luksusowej barki mieszkalnej zbudowanej w tubylczym stylu, bo
„szukał zasięgu". Skończyło się to tak, że fala wzniecona przez przepływającą obok
motorówkę w jakiś sposób zachwiała pontonem i George wpadł do mętnych wód Irawadi,
a jak George, to i zaraz potem oczywiście jego iPhone.
George wyszedł z tego bez szwanku, za to zatonięcie iPhone'a miało konsekwencje
rozmiarów katastrofy „Titanica". Postanowiłam olać Greenlight, niech sobie samo radzi z
tymi konsekwencjami, a sama pojechałam bezzwłocznie odwiedzić Daniela.
14.00. Już wróciłam. Ciarki przechodzą. Szpital św. Katarzyny to pod względem
wizualnym miks wiktoriańskiego więzienia, gabinetu chirurgicznego z lat 60. oraz
architektury Jemenu i dlatego można tam kompletnie zgłupieć. Błąkałam się i błąkałam
na ślepo, aż wreszcie przypadkiem nadziałam się na właściwe skrzydło, gdzie najpierw
poszłam do kiosku; kupiłam Danielowi gazety oraz kartkę przedstawiającą kaczkę z
dymkiem z dzioba „Pamiętaj, raz pod wodą, raz na wodzie", pod którym dopisałam „Ty
śmierdzący fiucie", a potem jeszcze coś mnie napadło i zacytowałam w środku Briana
Adamsa: „Gdziekolwiek pójdziesz, cokolwiek zrobisz, zawsze będę kochać cię". Nie_ i
chciałam mu niczego UŁATWIAĆ, ale z kolei wyobrażałam sobie, jak wszyscy będą
przychodzić i kolejno go opieprzać.
Był to oddział zamknięty. Wcisnęłam zielony przycisk. Po jakimś czasie pojawiła się
persona w czymś podobnym do burki i wpuściła mnie.
— Przyszłam w odwiedziny do Daniela Cleavera. Jego nazwisko jakby nic jej nie
mówiło, było tylko jednym z wielu w jej wykazie.
— To tam po lewej. Pierwsze łóżko za zasłoną.
Rozpoznałam torbę Daniela i płaszcz, ale w łóżku było pusto. Dał nogę? Próbowałam
zrobić tam jako taki porządek i po chwili pojawił się osobnik o wyglądzie menela —
szpitalna flanelowa piżama, zarost, włosy jak piorun w miotłę i jedno oko podbite.
— A ty kto? — spytał podejrzliwie.
— To ja, Bridget!
— Jones! — ucieszył się, jakby w głowie zajarzyła mu żarówka. Ta żarówka zgasła
równie prędko i Daniel zatoczył się w stronę łóżka. — Mogłaś chociaż uprzedzić, że
przyjdziesz. Ogarnąłbym tu trochę.
Położył się i zamknął oczy.
— Durny jełop — powiedziałam.
Macał na ślepo w powietrzu w poszukiwaniu mojej dłoni. Słyszałam jakiś dziwny
pogłos, jakby w środku coś mu grało.
— Co ci się stało? Czemu tak źle oddychasz?
W jego oczach na krótką chwilę pojawił się błysk, przelotna pamiątka po dawnym
Danielu.
— Widzisz, Jones — powiedział, przyciągając mnie do siebie — wyznam ci prawdę:
poszedłem w niezłe tango. Praktycznie wychłeptałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Na
końcu z lubością przyssałem się do butelki, która zgodnie z moim rozeznaniem zawierała
creme de menthe, no wiesz, to zielone świństwo, i wyżłopałem je do dna. — Na jego
twarzy pojawił się znajomy, ponury uśmieszek. — A to było Fairy, ten płyn do mycia
naczyń.
Oboje zaczęliśmy rechotać. Wiem, że sytuacja zakrawała na dramat, a jednak trudno
było się nie uśmiać. Ale potem Daniel znów zaczął się dławić, świszczeć i jeszcze w ustach
wykwitły mu bańki. Widok potwierdzający jednoznacznie, że nie zmyślał. Znałam to
dobrze, bo jak mi wyszły tabletki do zmywarki, wpadałam na pomysł, że wystarczy wlać
płynu do mycia naczyń, no i potem wszystko w środku się pieniło.
Przybiegła pielęgniarka i zrobiła z nim porządek. Potem Daniel wziął kartkę i otworzył
ją. Myślałam, że się rozpłacze, bo coś takiego zrobiło mu się z twarzą, ale on cisnął kartkę
na stolik i w tym samym momencie do pokoju wparowała długonoga i luksusowa
blondynka.
— Daniel! — rzuciła blondynka takim tonem, że miałam ochotę potrząsnąć włosami i
sprezentować jej kilka wszy. — Jak ty wyglądasz! Powinieneś się wstydzić! To się musi
skończyć. — Wzięła do ręki kartkę. — Co to znowu jest? Ty mu to dałaś? — zaatakowała
oskarżycielsko. — I proszę bardzo: cały problem z człowiekiem jak w pigułce! Jego
cholerni znajomi, którzy nic tylko: „Poczciwy stary Daniel". Jakie to żałosne.
— Lepiej sobie pójdę — powiedziałam, wstając.
— Nie, Jones, nie idź — poprosił Daniel.
— No i masz! — parsknęła z pogardą luksusowa dziewczyna, bo właśnie zjawiła się
Talitha z koszem pełnym delikatesowych smakołyków opakowanym w celofan i
przewiązanym wielką kokardą. — Widzisz? Widzisz? — jeżyła się dziewczyna. —
Dokładnie to, co mówię.
— A CÓŻ ty takiego mówisz... cukiereczku? — spytała Talitha. — KIM ty właściwie
jesteś i CO to ma wspólnego z tobą? Znam Daniela od dwudziestu lat i sypiałam z nim od
czasu do czasu, w każdym razie przez większość tych...
Omal mi się nie wyrwało: „Że jak??". Może jeszcze Talitha sypiała z Danielem, kiedy ja
sypiałam z Danielem? Ale potem przyszło mi do głowy, że co z tego?
Wymówiłam się i wyszłam, stwierdzając w duchu, że przecież po osiągnięciu pewnego
wieku ludzie i tak robią, co chcą, i albo się ich akceptuje, albo nie. Niemniej jednak
kompletnie nie miałam pewności, czy jeszcze można zostawiać dzieci pod opieką Daniela,
no chyba że przejdzie jeszcze raz odwyk albo na nowo nauczy się odróżniać widelec od
szczotki do włosów.
GDZIE HISZPANIA, ZA GÓRAMI
29 CZERWCA 2013, SOBOTA
Już szliśmy w stronę Hampstead Heath, ale musieliśmy zawrócić, bo lało nam na głowy
jak z gigantycznego wiadra. Pogoda tego lata jest wprost obrzydliwa. Deszcz, deszcz,
deszcz i na dobitkę przejmujące zimno, jakby w ogóle nie było lata. Tego się nie da
wytrzymać.
30 CZERWCA 2013, NIEDZIELA
Grr! Znienacka gorąco jak na patelni. Nie mam kremów z filtrem ani czapek, na dworze
można zwariować z tego upału. Jak tu sobie radzić w tym niemiłosiernym żarze? Tego się
nie da wytrzymać.
1 LIPCA 2013, PONIEDZIAŁEK
18.00. No dobra! Dość tego użalania się nad sobą, bo to się potem tak kończy, że
człowiek pije Fairy przez pomyłkę. Koniec roku szkolnego tuż-tuż, z jego absorbującą
układanką: przedstawienia teatralne, wycieczki, przyjęcia piżamowe, wymiana maili na
temat prezentów dla nauczycieli (w tym jeden wyjątkowo srogi od Perfekcyjnej Nicolette,
której zdaniem wszyscy powinni umówić się na bony do Johna Lewisa, zamiast każdy
kupować od siebie świece Jo Malone) oraz — generujący niepoliczalne już krocie
zbiorowych maili — Letni Koncert z udziałem Billy'ego. Billy ma zagrać na fagocie „I'd Do
Anything" z filmu Oliver! Imprezę organizuje pan Wallaker, który, zdaje się, angażuje w
tym celu połowę działu wychowania muzycznego, robiąc na niego zamach w sobie
właściwym wojskowym stylu, i to ma się odbyć o zachodzie słońca na terenach jakiejś
tajemniczej rezydencji przy A li, która nazywa się Capthorpe House.
Pan Wallaker przebierze się zapewne za Olivera Cromwella, a jego małżonka, której
„miło poznać kogoś, kto ma prawdziwą twarz", będzie nosiła w twarzy dwa kilo
dodatkowego wypełniacza, żeby to uświetnić. Ups, ostrożnie z tą siekierą, Eugeniuszu.
Muszę częściej sięgać po Małą księgę buddyzmu: „Nie posiadamy swojego domu, swoich
dzieci ani nawet swojego własnego ciała. One są dawane nam jedynie na krótki czas i
Więcej na: www.ebookgigs.eu
trzeba podchodzić do nich z miłością i czcią".
No nie! Nie zamówiłam wizyty u dentysty dla Billy'ego i Mabel. Im dłużej to odkładam,
tym bardziej brakuje mi odwagi, bo ich zęby są już pewnie całe poryte dziurami i
ostatecznie dzieciaki skończą jako statyści w Piratach z Karaibów, i to będzie absolutnie
moja wina.
Ale przynajmniej własne ciało traktuję jak świątynię. Wybieram się na zumbę.
20.00. Już wróciłam. Normalnie uwielbiam zumbę, to znaczy tę pod kierunkiem pary
młodych, ogorzałych, długowłosych Hiszpanów, którzy na przemian prowadzą kolejne
„układy" i jak tak machają włosami i gniewnie tupią nogami jak wierzgające konie, to
człowiek wyobraża sobie, że jest w Barcelonie czy jakimś nocnym klubie z wybrzeża
baskijskiego, albo wręcz w rozświetlonym ogniskami obozowisku Cyganów, którzy się tam
wzięli nie wiadomo z jakiego kraju.
W tym tygodniu jednak ów ekscytujący duet zastąpiła kobieta, która podskakiwała
niezmordowanie jak pchła i miała blond grzywkę upodabniającą ją do Olivii Newton-John
w Grease. Egzotycznie seksualne ruchy zumby w jej wykonaniu kłóciły się dziwacznie z
zaciętym uśmiechem od ucha do ucha, zdającym się komunikować: „I proszę, żadnego
seksu i wulgarności, a jest ekstra!".
Na domiar złego ta wyszczerzona trenerka zmuszała nas nie tylko do arabskiego
falowania rękami, ale także do ruchów „naśladujących strząsanie wody z mokrych dłoni",
nie wspominając już o „wybuchu supernowej". Gdy cała iluzja katalońskiego klubu
nocnego runęła jak domek z kart, rozejrzałam się i zauważyłam, że grupy nie tworzy
bynajmniej cygańska młódź, tylko zbieranina kobiet, o których członkowie naszego
ciemnogrodzkiego patriarchalnego społeczeństwa powiedzieliby, że są „paniami w
średnim wieku".
Naszło mnie mało przyjemne uczucie, że pomysł z chodzeniem na zumbę należy, zdaje
się, powiązać z próbami przeżycia raz jeszcze dawno minionych dni seksualnych
możliwości — potwierdzało się to w Domu św. Oswalda: nawet tam zumba całkowicie
wyparła ideę „podwieczorków tanecznych".
Chwiejnymi krokami wdrapałam się na górę i powitał mnie nieco wkurzający obrazek z
wysoką i chudą mimo niechodzenia na zumbę Chloe, która tuliła dzieci jak Madonna
Leonarda da Vinci i czytała im O czym szumią wierzby. A one z podnieceniem zadarły
głowy w oczekiwaniu na zwyczajny postzumbowy spektakl jednego aktora, w którym
pełznę ku nim, czerwona na twarzy jak burak i ewidentnie na krawędzi zawału.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Gdy tylko Chloe poszła, Billy i Mabel dali sobie dyspensę od O czym szumią wierzby,
bo woleli mnie podjudzić do prześmiesznej zabawy w zrzucanie zawartości kosza z
brudami w dół schodów. Jak już wreszcie ułożyłam je do snu, posprzątałam rzygi, które
się komuś ulały z tego nadmiaru podniecenia itd., byłam tak umordowana, że klapnęłam
na stołek i wcisnęłam w siebie dwa ogromne, smażone krokiety z indyka (zimne) oraz
siedmioipółcentymetrowy kawał ciasta bananowego. Postanowiłam, że się zapiszę na
prawdziwe zajęcia z salsy albo marengo, bo szczerze mówiąc (tj. hipotetycznie), to jest ta
czystsza forma tańca latynoamerykańskiego, która mnie interesuje bardziej. To znaczy
merengue. Nie marengo.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
RANDKOWANIE ONLINE
2 LIPCA 2013, WTOREK
60 kilo (podziękowania dla zumby/podwieczorka tanecznego), liczba spenetrowanych
portali randkowych 13, liczba przeczytanych profili randkowiczów 87, liczba przeczytanych
atrakcyjnych profili randkowiczów 0, liczba profili ZAŁOŻONYCH na portalach randkowych
2, liczba katastrofalnych związków, które Jude zawarła online 17, liczba obiecujących
związków, które Jude zawarła online 1 (i można!).
23.00. Jude, która NIE PRZESTAŁA umawiać się z Fotografem Dzikiej Przyrody, wpadła w
porze, gdy dzieci zostały już położone, zdeterminowana zmusić mnie, żebym jednak
skorzystała z sieci.
Przyglądałam się, jak owładnięta mesjanistycznym szałem klika na kolejne nazwy
portali randkowych i sporządza listy: „płetwonurek", „wielbiciel hotelu Costes", „przeczytał
Sto lat samotności" — tak, tak, no dobra.
— Widzisz, trzeba robić notatki, Bridge, bo ci się wszyscy pomieszają, jak będziesz do
nich pisała.
— Nigdy cię nie nachodzi, żeby machnąć już na to ręką, czy co? — spytałam.
— Nie, bo wtedy nie zostanie mi nic oprócz obciągania lizaków z nieobecnym
spojrzeniem w oku.
Zażenowana połapałam się, że nie wiedzieć kiedy, sięgnęłam po lizaka i teraz
rytmicznie wsuwałam go do ust.
— To jest zabawa w statystykę, Bridge, musisz to sobie zapamiętać przede wszystkim.
Przypuszczam, że Jude, która przebiła się przez „szklany sufit" świata finansów, po
prostu nie jest w stanie patrzeć na to inaczej, jak tylko w takich kategoriach.
— Nie wolno ci niczego tu brać do siebie. Jak amen w pacierzu będą cię wystawiali do
wiatru i nadziejesz się też na ludzi ważących sto piętnaście kilo, którzy zamieszczają
zdjęcia należące do kogoś innego. Ale mając odpowiednie doświadczenie — i
umiejętności! — odsiejesz ziarno od plew!
W pierwszej kolejności przejrzałyśmy wiązankę największych hitów z internetowych
plew, od których Jude skutecznie odsiała ziarno i dzięki temu znalazła Fotografa Dzikiej
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Przyrody: maniak upokorzeń seksualnych (oczywiście!), żonaty i dzieciaty — który umówił
się z Jude, obmacywał się z nią, a potem dołączył ją do adresatów wysłanego zbiorowo
SMS-a, w którym chwalił się, że żona urodziła mu dziecko — oraz grafik i amator akrobacji
spadochronowych — który rzeczywiście był grafikiem, ale poza tym, jak się okazało, także
pobożnym muzułmaninem, który nie wierzył w seks przedmałżeński, a za to, o dziwo, lubił
spędzać weekendy na braniu udziału w tańcach związanych z kultem urodzaju zwanych
też moreskami.
— I gdzieś — powiedziała Jude — gdzieś tam jest ktoś taki, że nic tylko kliknąć i jesteś
w domu!
— Ale kto chciałby pięćdziesięciokilkuletnią samotną matkę z dwójką małych dzieci?
— Zajrzyj tu — odparła, rejestrując mnie na darmową próbę na SingleParentMix.com,
portalu randkowym dla samotnych rodziców. — To są tacy sami normalni ludzie jak ty i
ja. Żadnych popaprańców. Wpiszę czterdzieści dziewięć.
Po chwili przed naszymi oczyma wyskoczyła kolumna dziwnych mężczyzn, którzy nosili
okulary w drucianych oprawkach oraz pasiaste koszule, przez które uwydatniały się fałdy
na brzuchu.
— Mam wrażenie, że jestem na policyjnym okazaniu i szukam seryjnego mordercy —
stwierdziłam. — Jak oni mogą być samotnymi ojcami? Zamordowali żony?
— No może faktycznie nie były to najlepsze wyniki — odparła niezrażona niczym Jude.
— A może tu?
Weszła na profil, który utworzyła dla mnie na OkCupid.
Przyjrzałam się i nie powiem, zobaczyłam tu prawdziwe ciacha, i to całkiem sporo.
Tylko... Och! Ta samotność — każdy kolejny profil to były całe miesiące, albo nawet i lata
miłosnych zawodów, rozczarowań i poniesionych zniewag.
Na przykład ten, którego wybrałam zasadniczo z powodu nicka „Czyjesttam_ktoś?",
napisał na swoim profilu:
Jestem normalnym, miłym facetem, który zwyczajnie chce tylko poznać miłą,
normalną kobietę. Jeśli zamieściłaś zdjęcie sprzed 15 lat, to IDŹ STĄD! Jeśli jesteś
popieprzona, zamężna, zdesperowana, pasywno-agresywna, niekobieca,
bezwstydnie pazerna, sadystyczna emocjonalnie, płytka, zadufana w sobie,
niepiśmienna i zainteresowana wyłącznie przelotnym seksem, a do tego chcesz
sobie ulżyć w niekończących się strumieniach maili, a potem się nie spotkać, albo
chcesz umówić się na randkę, ale tylko po to, żeby dopieścić swoje ego i zrobić
Więcej na: www.ebookgigs.eu
mnie w konia, bo masz wszystko gdzieś, to IDŹ STĄD!
I były jeszcze profile utworzone przez żonatych mężczyzn, którzy całkiem otwarcie
mówili, że pragną seksu bez komplikacji.
— Dlaczego nie wejdą na MarriedAffair.co.uk? Tam się ogłaszają żonaci cudzołożnicy
— powiedziała z pogardą Jude.
3 LIPCA 2013, ŚRODA
8.30. Przez otwór na listy przeleciał właśnie komiks Billy'ego o piłce nożnej, więc
zaniosłam mu go na dół i oznajmiłam:
— Billy! Przyszedł twój meczowy „Match.com".
Więcej na: www.ebookgigs.eu
TKW
3 LIPCA 2013, ŚRODA (CIĄG DALSZY)
60 kilo, liczba negatywnych myśli 5 milionów, liczba pozytywnych myśli 0, liczba wypitych
butelek Fairy 0 (I proszę. Mogło być gorzej).
21.15. No dobra. Super! Jutro szkolny koncert i będzie ubaw po pachy. Mabel zostaje u
Rebekki, więc nie będę musiała mieć na oku obojga jednocześnie. Całe rzesze ojców
akurat wyjadą w interesach, albo będą niesamowicie zajęte klikaniem na portalu dla
cudzołożników! A Roxster, nawet gdyby jeszcze był pod ręką, i tak by nie przyszedł na
szkolny koncert, bo i po co? Robiłby z siebie idiotę wśród ludzi, którzy mają dzieci i są
dużo, dużo starsi.
21.30. Przejrzałam internetowe newsy. Szał z królewskim potomkiem ani trochę nie
pomaga: perfekcyjna młoda para w wieku Roxstera, dopiero wkraczają w życie, a robią
wszystko perfekcyjnie, w perfekcyjny sposób i w perfekcyjnie wyznaczonym czasie.
21.45. Poszłam na górę zajrzeć do Billy'ego i Mabel.
— Mamo — powiedział Billy — tatuś będzie wiedział, że gram na koncercie?
— Myślę, że tak — szepnęłam.
— Ja to dobrze zrobię?
— Pewnie.
Trzymałam go za rękę, póki nie zasnął. Znowu była pełnia, przyglądałam się jej ponad
dachami. Jak by to wyglądało, gdybym jechała na ten Letni Koncert z Markiem? Oparłby
się o moje ramię, jak to miał w zwyczaju, przejrzałby pobieżnie zbiorowe piknikowe
maile, pousuwał je i napisał coś prostego, w stylu „Przyniosę hummus i czarne worki na
śmieci".
A właśnie, że tak się cieszę, że już się nie mogę doczekać. Będzie świetnie, od
początku do końca. No dalej. Uszy do góry. Trzeba Kurwa Walczyć.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
LETNI KONCERT
4 LIPCA 2013, CZWARTEK
Pędziliśmy jak wariaci przez tereny parku krajobrazowego. Byliśmy spóźnieni, bo Billy
próbował wytyczyć trasę za pomocą iPhone'a i skończyło się nie tym zjazdem co trzeba z
głównej drogi. Ale jak już się wygramoliliśmy z samochodu, powitała nas woń świeżo
skoszonej trawy, konary kasztanowców oblepione ciężkim, bardzo zielonym listowiem,
światło, w którym pojawiły się już złote refleksy.
Objuczeni jak muły, bo targaliśmy futerał z fagotem, koc, torebkę, kosz piknikowy i
jeszcze drugi kosz z dietetyczną colą i ciasteczkami owsianymi, ponieważ nie zmieściły się
do pierwszego kosza, Billy i ja skierowaliśmy się w stronę ścieżki oznakowanej
drogowskazem: NA KON- CERT.
Wyszliśmy na otwartą przestrzeń i aż nam głośno zaparło dech. Sceneria jak z
jakiegoś obrazu: prześliczny, opleciony gałązkami wisterii dom ze starym kamiennym
tarasem i trawnikiem ciągnącym się do samego brzegu jeziora. Ten taras wyglądał jak
prawdziwa scena, bo stały na nim pulpity do nut i fortepian, a poniżej rzędy krzeseł. Billy
ściskał mnie mocno za rękę, kiedy sterczeliśmy w miejscu, nie bardzo wiedząc, co teraz.
Dookoła nas biegali chłopcy, którzy bardzo przejęci rozstawiali instrumenty i układali
nuty na pulpitach.
— Billy! — zawołali Jeremiah z Bikramem, a wtedy Billy spojrzał na mnie wyczekująco.
— Idź — powiedziałam. — Ja zaniosę te rzeczy.
Kiedy odprowadzałam go wzrokiem, zobaczyłam innych rodziców rozkładających swój
piknikowy sprzęt na trawie, tuż nad jeziorem. Nikt nie przyjechał w pojedynkę. Same
urocze pary, które raczej nie powstały dzięki Match.com, PlentyofFish czy Twitterowi,
tylko w czasach, kiedy ludzie jeszcze poznawali się w prawdziwym życiu. Chyba sobie
chciałam dodatkowo dokopać, bo zaczęłam roić, że przyjechałam tu z Markiem,
punktualnie, no bo to on prowadził samochód, a nie ja, i używał GPS-a, i że nie mamy
przy sobie całego tego majdanu, bo Mark przejrzałby wszystko przed wyjazdem z domu,
że trzymamy się za ręce, Billy i Mabel w środku. I bylibyśmy razem, cała nasza czwórka
na jednym kocu, a nie...
— Przywiozła pani stół kuchenny?
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Obróciłam się. Pan Wallaker, ubrany w czarne, garniturowe spodnie i białą koszulę, z
kilkoma guzikami rozpiętymi, wyglądał zaskakująco wytwornie. Patrzył w stronę domu,
poprawiając spinki przy mankietach.
— Pomóc jakoś z tym wszystkim?
— Nie, nie, poradzę sobie — powiedziałam i akurat jedno z pudełek Tupperware
wypadło z koszyka i otworzyło się, przez co stałam po kostki w kanapkach z jajkiem.
— Niech pani to zostawi — rozkazał. — Wezmę fagot i każę komuś przenieść resztę.
Ma pani jakieś towarzystwo?
— Niech pan do mnie nie mówi jak do swojego ucznia — odcięłam mu się. — Nie
jestem żadna Bridget Darcy Bez Pary, nie jestem niepełnosprawna i mogę sama dźwigać
swój kosz piknikowy, a to, że wszystkim pan rządzi, łącznie z jeziorami i orkiestrami, nie
uprawnia pana...
Na tarasie coś głośno trzasnęło. Cały sektor pulpitów do nut runął na ziemię,
potrącając wiolonczelę, która stoczyła się z tarasu i jeszcze dalej, w dół porośniętego
trawą zbocza. Oczywiście natychmiast ruszyła za nią w pogoń grupka rozwrzeszczanych
chłopców.
— Rzeczywiście świetnie mi idzie z tym rządzeniem — powiedział, parskając
śmiechem, bo z podium spadły teraz kontrabas i tuba, pociągając za sobą kolejne pulpity.
— Lepiej już pójdę. Proszę mi to dać. — Wziął fagot i zaczął iść w kierunku domu. — Aha,
pani suknia, tak przy okazji — zawołał przez ramię.
— Jaka znowu suknia?
— Trochę prześwituje, jak stoi pani pod słońce.
Spojrzałam po sobie. O kurwa, faktycznie prześwitywała.
— Ciekawy efekt! — rzucił, ale już się nie obejrzał.
Gapiłam się za nim, oburzona i speszona. No przecież to zwyczajny... zwyczajny...
seksista! Zredukował mnie do bezradnego obiektu seksualnego i... i był żonaty... i... po
prostu... po prostu...
Podźwignęłam kosz i w tym momencie podszedł do mnie mężczyzna w uniformie
kelnera.
— Kazano mi pomóc pani z tym wszystkim, madame — powiedział.
— Bridget! — zawołał inny głos. To była Farzia Seth, mama Bikrama. — Chodź,
przysiądź się do nas!
Nie bolało, ponieważ wszyscy mężowie siedzieli z boku i rozmawiali o interesach,
Więcej na: www.ebookgigs.eu
dlatego my, dziewczyny, mogłyśmy do woli plotkować i od czasu do czasu wpychać
jedzenie w dzioby naszego podochoconego potomstwa opadającego nas jak stado mew.
Nadeszła chwila rozpoczęcia koncertu i Nicolette, która oczywiście była
Przewodniczącą Komitetu Koncertowego, rozpoczęła całą procedurę, wygłaszając
zdumiewająco wazeliniarską przemowę na temat pana Wallakera, że taki „inscenizator,
animator", że „wspaniałe pomysły" itd., itp.
— Inseminator, wspaniałe wytryski. Zmieniła melodię, odkąd wyjechał z tą rezydencją
— mruknęła Farzia.
— To jego dom? — spytałam.
— Nie mam pojęcia. W każdym razie on go wyremontował. I Nicolette włazi mu w
dupę od tego czasu. Ciekawe, co na to jego solarowa żona.
Gdy Nicolette litościwie dojechała do końca swoich wywodów, pan Wallaker wskoczył
na taras, wyszedł przed orkiestrę i uciszył gestem oklaski.
— Dziękuję — powiedział, uśmiechając się nieznacznie. — Muszę wyznać, że zgadzam
się z każdym słowem. Ale do rzeczy, bo przecież jest inny powód, dla którego tu
przyjechaliście. Przedstawiam wam... Waszych! Fe-no- -me-nalnych! Synów!
Wygłosiwszy to, podniósł batutę i Wielka Orkiestra Swingowa z entuzjazmem — acz
lekko fałszując — jazgotliwie wygrała tusz i umilkła. I te krótkie takty, które rozeszły się
echem po okolicy, spowitej w przygasający już blask słońca, miały w sobie coś naprawdę
magicznego.
Utwór „The Age of Aquarius" z musicalu Hair zaaranżowany na flet prosty raczej
zdecydowanie nie powinien być wykonywany przez sześcioletnich flecistów. Nie mogliśmy
się powstrzymać od cichego chichotania, ale cieszyłam się, że się śmieję. Billy był jednym
z najmniejszych wykonawców, występującym prawie na samym końcu i kiedy nadeszła
jego kolej, cała aż drżałam z nerwów. Przyglądałam się, jak podchodzi do pianina ze
swoimi nutami, malutki i przestraszony, i miałam ochotę tam wejść i zagarnąć go w
ramiona. A tymczasem na scenę wszedł pan Wallaker, który szepnął coś Billy'emu do
ucha i zasiadł do pianina.
Nie wiedziałam, że on potrafi grać na pianinie. Zaczął od zaskakująco profesjonalnego,
jazzowego wstępu i potem skinął na Billy'ego, że ma już grać. Nie było żadnych słów, ale
słyszałam je wszystkie, kiedy Billy przedzierał się boleśnie przez „I'd Do Anything", razem
z panem Wallakerem, który dobroczynnie nadrabiał każdą fałszywą nutę i potknięcie.
Billy, zrobiłabym dla ciebie wszystko, pomyślałam, czując, że w oczach wzbierają mi
łzy. Mój synek, taki mały, a taki dzielny.
Więcej na: www.ebookgigs.eu
Wybuchła burza oklasków. Pan Wallaker znów się nachylił do ucha Billy'ego, a potem
zerknął na mnie. Billy wyraźnie pękał z dumy.
Na całe szczęście na scenie zajęli teraz miejsca Eros i Atticus, którzy wykonali na
fletach własną aranżację „Pstrąga" zginając się wpół i skręcając tak pretensjonalnie, że
aż przestałam wylewać łzy samozadowolenia i rozpaczy, tylko znowu musiałam walczyć z
histerycznymi wybuchami śmiechu. I potem wszystko się skończyło i rozpromieniony Billy
podbiegł do mnie, żebym go uściskała, i po chwili uciekł ze swoją małą szajką.
Była ciepła, czysta noc: piękna i romantyczna. Inni rodzice ujmowali się za ręce i
odchodzili spod sceny, żeby pospacerować nad jeziorem. Posiedziałam chwilę na kocu, nie
bardzo wiedząc, co tu robić. Rozpaczliwie pragnęłam drinka, ale przecież kierowcy nie
wolno. Zorientowałam się, że dietetyczna cola i ciasteczka owsiane zostały na górze.
Odszukałam Billy'ego — dalej szalał z paczką swoich kolegów, właśnie trykali się
głowami. Wspięłam się po zboczu, znalazłam kosz obok kępy krzaków i jeszcze raz
popatrzyłam na scenę urządzoną na tarasie.
Za lasem wschodził powoli ogromny, pomarańczowy księżyc w pełni. I widziałam też
ubrane wieczorowo pary, śmiały się i tuliły do siebie swoje dzieci, zapewne wspominając
lata, które przeżyły razem i które zawiodły je teraz w to miejsce.
Weszłam w krzaki, gdzie nikt mnie nie mógł widzieć, i wytarłam łzę, upijając
potężnego łyka dietetycznej coli i żałując, że to nie czysta wódka. One rosły. Już nie były
małymi dziećmi. Za prędko się to wszystko toczyło. Zrozumiałam, że jestem nie tylko
zwyczajnie smutna, ale że się również boję: boję się tego szukania drogi, gdy prowadzę
po ciemku, boję się następnych lat zajmowania się wciąż wszystkim sama: te koncerty,
rozdania nagród, Gwiazdki, nastolatki, problemy...
— Nawet nie można się schlać, prawda?
W świetle księżyca koszula pana Wallakera jarzyła się niesamowitą bielą. Jego twarz,
którą widziałam w półprofilu, wydawała się niemalże arystokratyczna.
— Dobrze się pani czuje?
— Owszem! — żachnęłam się i przetarłam oczy dłonią zwiniętą w pięść. — Co pan tak
na mnie ciągle NAPADA? I czemu pan wiecznie pyta, jak ja się czuję?
— Wiem, kiedy kobieta się z czymś boryka, ale udaje, że wcale tak nie jest.
Postąpił krok bliżej. W powietrzu wisiał ciężki aromat jaśminu i róż.
Oddychałam nierówno. Ten księżyc tak jakby przyciągał nas do siebie. Pan Wallaker
wyciągnął rękę w moją stronę, ale takim gestem, jakby miał przed sobą małą
dziewczynkę, Bambi czy inną podobną istotę, i dotknął moich włosów.
— Już nie ma tam żadnych wszy, prawda? — spytał.
Uniosłam twarz, czując, że mi się kręci w głowie od jego zapachu, czując szorstki
policzek przy swoim, dotyk jego warg... a potem nagle przypomniałam sobie tych
wszystkich upiornych facetów ze stron internetowych i wybuchłam:
— Co ty, człowieku, WYPRAWIASZ??? To, że nikogo nie mam, jeszcze nie świadczy, że
jestem ZDESPEROWANA i że można się ze mnie nabijać. Pan jest ŻONATY! „Och, ach,
jestem pan Wallaker, bardzo żonaty i perfekcyjny" i w ogóle o co chodzi z tym
„borykaniem"? Wiem, że jestem matką do dupy, wiem, że jestem samotną matką, ale nie
trzeba mnie zaraz za to poniewierać i...
— BillyMMMM Twoja mama całuje się z panem Wallakerem!
Billy, Bikram i Jeremiah wypadli z krzaków.
— Ach! Billy! — powiedział pan Wallaker. — Twoja mama, hm, właśnie się skaleczyła
— Skaleczyła się w usta? — spytał Billy, wyraźnie zdumiony, a wtedy Jeremiah, który
ma starszych braci, zarechotał.
— Ach! Pan Wallaker! Szukałam pana!
O BOŻE. Jeszcze tylko Nicolette tu brakowało.
— Tak sobie pomyślałam, że chyba należałoby wygłosić kilka słów do rodziców, do...
Bridget! Co ty tutaj robisz?
— Szukam ciasteczek owsianych! — odparowałam inteligentnie.
— W krzakach? Dziwne.
— Dostanę ciasteczko? A ja? — Chłopcy dokonali aktu miłosierdzia, bo zaczęli się
wydzierać i rzucać na mój koszyk, dzięki czemu mogłam się pochylić i ukryć zmieszanie.
— No bo tak sobie pomyślałam, że byłoby dobrze wszystko podsumować — ciągnęła
Nicolette. — Ludzie chcą pana zobaczyć, panie Wallaker. I usłyszeć. Moim zdaniem jest
pan wybitnie utalentowany, mówię to ze szczerego serca.
— Nie sądzę, by przemówienie w tej chwili było czymś stosownym. Może zwyczajnie
pójdę tam i zamknę imprezę? Ma pani coś przeciwko, pani Martinez?
— Ależ skąd, no jakże — odparła zimno Nicolette, obdarzając mnie osobliwym
spojrzeniem, dokładnie w tym samym momencie, w którym przybiegł do niej Atticus i
wydarł się:
— Mamoooo, ja chcę się zobaczyć z moim terapeeeeutą!
— No tak — powiedział pan Wallaker, kiedy Nicolette i chłopcy już sobie poszli. —
Wyraziła się pani całkiem jasno. Proszę wybaczyć. Pójdę tam w celu niewygłaszania
przemówienia.
Już szedł w stronę tarasu, ale po chwili odwrócił się jeszcze.
— A tak dla porządku: jak poskrobać, to okazuje się, że życie innych ludzi nie zawsze
jest takie perfekcyjne, wbrew pozorom.
ZGROZA, ZGROZA
5 LIPCA 2013, PIĄTEK
Liczba odwiedzonych portali randkowych 5, liczba otrzymanych oczek 0, liczba
wiadomości 0, liczba lajków 0, liczba odwiedzonych sklepów internetowych 12, liczba
napisanych słów przeróbki 0.
9.30. Hm. O mój Boże. No tak. Hm. „Ja się borykam?" Dziwkarz. Obleśny, seksistowski,
żonaty gnojek. Hm. No tak. Muszę nadgonić z heddowaniem — znaczy wyłowić wszystkie
kwestie wypowiadane przez Heddę w poprawionej wersji i wstawić je z powrotem tam,
gdzie były najpierw. Nie powiem, nawet fajna zabawa!
9.31. Cała sprawa z randkowaniem w Internecie polega na tym, że jak się człowiek
poczuje osamotniony, zagubiony albo zdesperowany, to wystarczy, że kliknie na którąś ze
stron i otwiera mu się coś w rodzaju sklepu ze słodyczami! Tam są po prostu miliony ludzi
całkiem do wzięcia, wszyscy w zasadzie dostępni, przynajmniej teoretycznie. Nachodzi
mnie wizja pomieszczeń biurowych, jak kraj długi i szeroki, pełnych osób, które tylko
udają, że pracują, a tak naprawdę to zawzięcie klikają na Match.com i OkCupid i dzięki
temu jakoś radzą sobie z NUDĄ SAMOTNICZEJ CODZIENNOŚCI. No dobra, trzeba się
sprężyć.
10.31. O Boże. Co temu Wallakerowi ODBIŁO? To u niego normalne? Kompletny brak
profesjonalizmu.
„Borykam się". Co on chciał przez to powiedzieć?
10.35. Sprawdziłam to borykanie. „Pokonywać jakieś trudności, zmagać się". A mnie z
tego wszystkiego pomyliło się to z brykaniem.
Hm. Jeszcze sobie trochę poklikam.
10.45. Zalogowałam się:
O ludzi wysłało ci oczko. O ludzi przyznało ci łajki. O ludzi napisało do ciebie
wiadomość.
Wspaniale.
11.00. Same męskie dziwki. „Żonaty, ale w otwartym związku". I proszę.
12.15. Internetowe randkowanie w stylu Jude okazało się koszmarem — strumienie
komunikacji z obcymi mężczyznami, które nagle urywają się bez odpowiedzi. Nie mam
ochoty cała tonąć w urywkach z obcych facetów. Już lepiej zabrać się za Liście. Muszę coś
wykombinować, żeby afera z jachtem i miesiącem miodowym pasowała bardziej do
Szwecji, a nie Hawajów. W końcu w Sztokholmie latem jest ciepło, mam rację? Czy jedna
z dziewczyn z Abby nie mieszka przypadkiem na wyspie koło Sztokholmu?
12.30. Chyba wejdę na Net-a-Porter i sprawdzę, co dają na wyprzedaży.
12.45. Co się ze mną dzieje? Właśnie włożyłam trzy sukienki do koszyka. A potem się
wylogowałam. Potem znowu się zalogowałam i zrobiło mi się przykro, bo żadna z
sukienek nie wysłała do mnie oczka.
13.00. Chyba pooglądam sobie trzydziestoletnie ciacha na Match.com. Tylko przez
minutę, nie dłużej.
Mmmm.
13.05. Utworzyłam rządek z trzydziestoletnich ciach i głośno wrzasnęłam.
Bo wśród nich, jak byk, widniało zdjęcie... Roxstera.
KOLIZJA SPR AGNIONYCH SERC
5 LIPCA 2013, PIĄTEK (CIĄG DALSZY)
„Roxster30" uśmiecha się wesolutko, z tego samego zdjęcia, które zamieścił na Twitterze.
I oznajmia bez ogródek, że szuka kobiet od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu pięciu —
a więc to nie dlatego, że byłam za stara, tylko dlatego, że... że on mnie wcale nie... wcale
nie... O MÓJ BOŻE. Na swoim profilu twierdzi, że „żywi szczególne upodobanie do
spacerów po Hampstead Heath" i że „ceni ludzi, którzy potrafią go rozśmieszyć", a
także... „miniwakacje w gospodach nad rzeką, z pełnym angielskim śniadaniem". I
naprawdę interesują go akrobacje spadochronowe? AKROBACJE SPADOCHRONOWE?
I nic w tym złego, nie ma się co czepiać. Co drugi człowiek skacze na spadochronach,
bo tak lubi. To fajne przecież jest, takie...
Nagle z bólu skręciło mnie wpół, w moim własnym fotelu, przed laptopem.
13.10. Roxster jest teraz online! Ale i ja jestem teraz online! O Boże.
13.11. Wylogowałam się prędko i wyruszyłam na obłąkańczy spacer dookoła pokoju,
wpychając do ust kawałki niedojedzonego sera i pokruszone batony Nutribar wygrzebane
z dna torebki.
Co robić? Jest tu jakaś etykieta? Jak się jeszcze raz zaloguję i wejdę na profil
Roxstera, to sobie pomyśli, że uprawiam stalking, albo jeszcze gorzej — lepiej? — że
przeglądam zdjęcia trzydziestoletnich ciach, żeby potem jednym gładkim kliknięciem
wymienić go na innego chłopczyka do zabawy.
13.15. Sprawdziłam skrzynkę odbiorczą i oczywiście otworzyło mi się zwałowisko maili:
Ocado, „Prezenty dla grona pedagogicznego", oferty od przeróżnych wiejskich gospód, do
których roił mi się wyjazd z Roxsterem, oraz niezliczone wiadomości z
SingleParentMix.com, OkCupid i Match.com: „Wow! Wzbudziłaś dziś wielkie
zainteresowanie!" i „Ktoś właśnie zajrzał na twój profil!" i „Jonesey49. Ktoś przysłał ci
oczko!"
Zastygłam ze wzrokiem utkwionym w dwa najnowsze maile z Match.com. „Jonesey49.
Wow! Ktoś właśnie zajrzał na twój profil".
13.17. Nie byłam w stanie się dowiedzieć, od kogo to było, bo nie zapłaciłam, więc nie
mogłam zarejestrować się prawidłowo na Match.com. W każdym razie jeden był od
kogoś, kto miał pięćdziesiąt dziewięć lat. A ten drugi miał trzydzieści. Na pewno Roxster.
Za duży zbieg okoliczności.
13.20. „Wow! Jonesey49. Ktoś przysłał ci oczko!" Też trzydzieści lat.
13.25. Najwyraźniej Roxster połapał się, że to ja zajrzałam na jego profil. I co teraz?
Udawać, że tego nie było? Nie, to przecież tylko... znaczy się, cała sprawa to tylko... Nie,
zdaje się, nie można udawać, że coś takiego nie miało miejsca. Jesteśmy normalnymi
ludźmi i naprawdę zależało nam na sobie, pomyślałam. I... SMS od Roxstera: <Jonesey49,
to znaczy Bridget, to znaczy @JoneseyBJ?>
Gapiłam się na telefon jak sroka w gnat, przewijając w głowie SMS-y, które
wymyśliłam na wypadek, gdyby się ze mną skontaktował:
< Przepraszam, mogę wiedzieć, kto do mnie napisał?>
< Posłuchaj, podjąłeś decyzję, ale niestety wyraziłeś ją w wyjątkowo brutalny sposób,
a wcale nie musiałeś. Dlatego spadaj.>
Coś mnie jednak napadło i odpisałam:
<Roxster30, to znaczy Roxby, to znaczy @_Roxster *nerwowy śmiech, paplanina*
Chcę tylko dać jasno do zrozumienia, że bynajmniej nie surfowałam po Match.com, bo
interesują mnie trzydziestoletnie ciacha, tylko zbierałam materiały bardzo potrzebne do
Liści w jego włosach. Ha, ha, ha! Nie miałam pojęcia, że taki z ciebie fan skoków
spadochronowych! O Boże! *dopada do butelki z winem*>
Chwila przerwy. A potem telefon mnie powiadomił, że przyszła kolejna wiadomość.
<Jonesey?>
<Tak, Roxster?>
Znowu przerwa. Co on powie? Coś życzliwego? Coś napuszonego, choć miało być
życzliwe? Przeprosi jakoś? Dokopie mi?
<Tęsknię za tobą.>
Wybałuszyłam oczy. Wszystkie te jady, którymi zamierzałam go zalać... Mój palec
zawahał się nad klawiaturą telefonu. I potem odpisałam zgodnie z prawdą.
<Też za tobą tęsknię.>
A potem natychmiast przyszło mi na myśl: „Cholera jasna! Trzeba było posłać
któregoś z tych mniej jadowitych, ale za to śmiesznych! A tak dostał swój masaż ego i
bujaj się, dziewczynko". Kolejny SMS.
<Jonesey?>
Kolejne powiadomienie.
<*WYDZIERA SIĘ* JONESEYYYY?>
Ja: <*Spokojna, lekko rozkojarzona* Taaaak?>
I już nas na dobre wciągnęło!
Roxster: <Strasznie przycichłaś.>
Ja: <*Wyniośle, lekceważąco* Chyba trudno się dziwić. Jak śmiesz wypominać mi
wiek, bezczelnie i zupełnie bez potrzeby? Po co było to: Och, ach, masz się mną
zachwycać, bo ja jestem taki młody, a ty taka stara?>
Roxster: <Och, ach, masz się mną zachwycać, bo wygrałem zakład o to, kto wygra w
konkursie na najdłuższe SMS-owe milczenie.>
Zaczęłam się śmiać. Rzeczywiście miałam prawo być z siebie zadowolona. To była
taka radość i ulga, że się odzyskało świadomość i razem z nią poczucie bezpieczeństwa,
że komuś zależy i że ten ktoś rozumie twoje poczucie humoru i że wcale nie jest aż tak
zimno i pusto i w ogóle koniec, że przecież nie przestaliśmy się znać.
Ale jednocześnie pojawił się ten czarny, nie dający spokoju lęk przed powrotem w to
wszystko.
<Jonesey?>
<Tak, Roxster?>
Czekałam. Powiadomienie.
<1 tak wciąż uważam, że jesteś za stara.>/ _
COS OBRZYDLIWEGO!! To jest absolutnie wbrew wszelkim... zasadom... Mam ochotę
zadzwonić na policję! Na pewno gdzieś tam jest jakiś RZECZNIK OD RANDKOWANIA,
który opracowuje przepisy przeciwko czemuś takiemu!
I znowu SMS. Zagapiłam się na telefon, jakby to była istota z filmu SF. Nie mogłam
przewidzieć, co ona zaraz zrobi. Mogła się znienacka zmienić w potwora, który staje na
tylnych łapach i ryczy na mnie z rozdziawioną paszczą, albo też stać się milutkim,
malutkim króliczkiem. Otworzyłam tego SMS-a.
<Żart, Jonesey, żart. *chowa się*>
Zdjęta grozą, rozejrzałam się na boki. Kolejny SMS.
<Od 3 tygodni, 6 dni i 15 godzin, co, jeśli zechcesz sprawdzić w Almanachu Moore'a,
można technicznie zdefiniować jako miesiąc kalendarzowy, z niejakim ubolewaniem
rozmyślam o tamtym wieczorze z curry i plackiem. Tamten zamęt mnie dobijał. I schlałem
się. Proszę, wybacz mi. Wyglądasz młodziej i zachowujesz się młodziej niż wszystkie
kobiety, które poznałem w życiu (łącznie z moją siostrzenicą, która ma 3 lata). Tęsknię za
tobą.>
Co on wygaduje? Chce powiedzieć, że wszystko przemyślał i pragnie jednak być ze
mną? Tylko czy ja chciałam być z nim?
<Jonesey?>
<Tak, Roxster?>
<Przynajmniej zjesz ze mną lunch?>
Roxster: <Albo kolację?>
I jeszcze raz on: <Albo najlepiej i lunch, i kolację?>
Nagle naszły mnie przebłyski wspomnień o wszystkich naszych rozkosznych
kolacyjkach i o tym, co było po kolacyjkach, i w ostatniej chwili złapałam się za rękę, żeby
nie odpisać: <A co ze śniadaniem?>
Może Tom miał rację. Może Roxster wcale mnie nie odrzucił jako smętne, stare pudło.
Odpisałam: < Bardzo cię proszę, zamilknij. Wyglądam właśnie przez okno, szukając wśród
przechodniów dot-comowych miliarderów w traperach.>
<Przyjdę tam i będę się z nimi bił,>
<Moja obecność na tym lunchu albo kolacji jest niezbędna czy raczej chodzi o
jedzenie?>
<Moglibyśmy się spotkać bez udziału jedzenia, jeśli sobie życzysz.>
Coś NIESŁYCHANEGO. Wynikało z tego, że on to rzeczywiście serio. Potrzebowałam
czasu, żeby to przetrawić.
Kolejny sygnał powiadomienia.
<To w takim razie zaczekam, jeśli potrzebujesz czasu, żeby to przetrawić — wybacz te
grę słowną.>
I chwilę potem dopisał:
<A wolno chociaż paczkę chipsów?>
Już chciałam odpisać: <Solone czy cebulowe?>, ale mógłby to odebrać jako aluzję, że
chcę albo mu dosolić, albo przymusić go do płaczu.
Dlatego jeszcze raz odpisałam zgodnie z prawdą:
<Chciałabym. Ale musisz obiecać, że nie będziesz pierdział.>
MIŁOSC NIE RDZEWIEJE
11 LIPCA 2013, CZWARTEK
Liczba słonecznych dni pod rząd 11, liczba kropli deszczu, które spadły na moją głowę 0
(nie do uwierzenia!).
14.00. Żar leje się z nieba. W dalszym ciągu! Trudno uwierzyć własnemu szczęściu.
Wszyscy wylegli na ulice, olewają pracę, szaleją za seksem i marudzą, że jest za gorąco.
Powrót do SMS-owego wariactwa z Roxsterem, który znów jest cudowny i cały dla
mnie, wbrew kasandrycznym przestrogom Talithy przeciwko wiązaniu się na powrót z
kimś, kto cię rzucił w diabły. I wbrew kasandrycznym przestrogom Toma w związku z
ludźmi, którzy dużo piszą, a mało robią, oraz jego pouczeniom jako profesjonalisty wobec
faktu, że mogę się spodziewać przyszłości wypełnionej wyłącznie wiadomościami na
różnych kanałach komunikacyjnych, ale czyja się zastanowiłam, czego tak naprawdę chcę
— oprócz niekończących się wymian SMS-ów i sporadycznych nocy wypełnionych seksem?
Roxster wytłumaczył, jak to było z tym curry i spóźnieniem w wieczór zerwania, i
wyznał, że wcale — co zresztą cały czas podejrzewałam — nie jadł żadnego curry z
„kolegami". W rzeczywistości siedział sam i opychał się do nieprzytomności kormą z
kurczaka i papadami podlewanymi lagerem, a to wszystko przez zamęt i jeszcze poraziło
go z tym byciem pełnowartościowym partnerem, który na dodatek może będzie musiał
robić za zastępczego ojca. A potem wygłosił swoją rozstaniową przemowę, którą ja
odebrałam niby całkiem na luzie, sprawiając wrażenie, jakby mi wręcz ulżyło, jakby mnie
zachwycił pomysł z rozstaniem się, ale potem jednak był tamten bluzg ze smarkaniem,
pierdzeniem itd. I wtedy już w ogóle nie wiedział, co robić. A teraz jest wesoły, przemiły,
beztroski i w ogóle inna liga niż ci wszyscy potworni, żonaci faceci. Umówiliśmy się na
sobotę: idziemy na spacer po Hampstead Heath.
KURCZĘ PIECZONE!
13 LIPCA 2013, SOBOTA
15.00. Staję na głowie, żeby się jakoś przygotować. Najpierw była przeprawa z mamą,
która zabiera Mabel i Billy'ego na podwieczorek w Fortnum & Mason (powodzenia,
mamo).
— Och, Mabel włożyła legginsy? Naprawdę? Gdzie ty trzymasz swoje sitka?
W szaleńczym pędzie potraktowałam łydki woskiem, pomalowałam paznokcie u nóg,
umyłam włosy i wbiłam się w prześwitującą, zwiewną suknię z Letniego Koncertu, ale
potem stwierdziłam, że to jednak zła karma, więc się przebrałam w nieprześwitującą,
jasnoróżową. Gdzieś w trakcie odebrałam SMS-a od Farzii, która pytała, czy Billy i
Jeremiah idą jutro na piłkę nożną, bo Bikram nie chce iść, jeśli oni nie idą, potem znowu
gdzieś mi się zapodziały japonki, a nie mogłam włożyć sandałków, boby powgniatały
świeży lakier na paznokciach, i wreszcie dotarłam do umówionego pubu, z
dwuminutowym zapasem, i tam natychmiast pognałam do kibla, żeby sprawdzić, czy
przypadkiem nie jestem wypacykowana jak Barbara Cartland. W końcu rozsiadłam się w
bajecznej plamie słońca w ogródku, niczym zrelaksowana, punktualna Bogini Światła i
Spokoju, i zaraz potem pojawił się Roxster, a mnie akurat mewa nasrała na ramię.
Bajka: spotkać się z Roxsterem, który wyglądał obłędnie w jasnoniebieskiej koszulce
polo, i znowu tarzać się ze śmiechu z powodu tej mewy, i w ogóle normalnie się bawić i
czuć jak para dzieciaków na balandze, tyle że było bardziej seksownie. Wypiliśmy kilka
piw, Roxster się najadł i raz po raz próbował zetrzeć kupę mewy z mojego cycka, i byłam
po prostu... szczęśliwa!
Potem wyruszyliśmy na spacer i park był pełen ludzi, którzy cieszyli się słońcem i
narzekali na nie, same obejmujące się pary, i ja też współtworzyłam taką parę, bo szłam
pod rękę z Roxsterem. Wyszliśmy na polanę, po której tańczyły plamki słońca, i
usiedliśmy na tej samej ławce, na której już nieraz siadaliśmy. Roxster w końcu przestał
się naśmiewać z czerwonych plam od wosku na moich łydkach i nagle spoważniał. I zaczął
mówić, że się namyślił i mimo że naprawdę, naprawdę chce mieć własne dzieci i
naprawdę, naprawdę uważa, że powinien się związać z kimś w swoim wieku, i w ogóle
nie wie, co powiedzą jego znajomi ani też co powie jego matka, to jednak jest
najzupełniej przekonany, że nie znajdzie nikogo innego, z kim będzie się dogadywał tak
jak ze mną. I że jest na to gotów, że chce to zrobić tak, jak to ma być, i że będzie łazić po
drzewach w Heath i że zostanie tatą dla Billy'ego i Mabel.
Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczyma. Naprawdę strasznie go lubiłam,
lubiłam za to, że jest taki piękny, młody i seksowny, ale bardziej lubiłam go za to, kim był
i co sobą reprezentował. Był zabawny i przylepny, i beztroski, i życzliwy, i życiowy, i
uczuciowy, a przy tym opanowany. Ale poza tym wszystkim urodził się, kiedy ja
skończyłam dwadzieścia jeden lat. Gdybyśmy oboje urodzili się w jednym czasie — to kto
wie? Ale było, jak było, i patrzyłam na Roxstera, i nie chciałam niszczyć mu życia.
Wiedziałam przecież, bez najmniejszego cienia wątpliwości, że moje dzieci to najlepsza
rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła. Nie mogłam go tego pozbawiać.
Przede wszystkim jednak podejrzewałam, że nawet gdyby chciał, to i tak tego nie
udźwignie. Na początku by się starał, ale z czasem, może po tygodniu, może po sześciu
tygodniach albo nawet miesiącach, znowu zacząłby mieć rozterki i odcinałby się. A wraz z
osiągnięciem pewnego zaawansowanego wieku, powiedzmy... noo... trzydziestu pięciu lat,
coś z człowiekiem się takiego robi, że ja już nie miałam ochoty ani na rozterki, ani na
emocjonalną huśtawkę, ani na ból. Najnormalniej w świecie nie dałabym rady tego
znieść.
Mało tego, naprawdę NIE chciałam, żeby to wyglądało jak między Judi Dench a
Danielem Craigiem pod koniec Skyfall, których, zdaje się, dzieli identyczna różnica wieku
jak mnie i Roxstera. Ale z kolei, jak się tak nad tym zastanawiam, Judi Dench była
prawdziwą Dziewczyną Bonda, a nie tą lokowatą niunią bez osobowości, która uparła się
(tu, zdaje się, zastosowali jakiś bardzo antyfeministyczny motyw, jeśli się nie mylę), że
zostanie panną Moneypenny. Judi Dench była kobietą, którą Daniel Craig naprawdę
kochał i którą na końcu przeniósł na rękach pod gradem kul. Tylko czy Daniel Craig
uprawiałby seks z Judi Dench? To znaczy, gdyby jej nie zabili? Jakie by to było wspaniałe,
gdyby nakręcili jakąś piękną, literacką scenę ze zjawiskową Judi Dench w halce od La
Perlą. O tak, to odkrywanie na nowo feministycznych...
— Jonesey. Znowu udajesz, że nie masz orgazmu?
Na powrót skupiłam wzrok i zobaczyłam, że Roxster ukląkł na jedno kolano. Jak ja
mogłam być taka chamska i gapić się godzinami w przestrzeń, kiedy... Boże, jaki on... jaki
on był piękny, ale...
— Roxster — wybąkałam — przecież nie robisz tego na poważnie, no zlituj się. Nie
stać cię na to.
Roxby McDuff na chwilę zapadł się w sobie, zaśmiał ponuro, wstał i pokręcił głową.
— Tak, Jonesey, masz rację. Rzeczywiście, nie stać mnie.
I wtedy objęliśmy się, pełni pożądania, szczęścia, smutku i czułości. A jednak
wiedziałam, że tym razem naprawdę już po zabawie. Że to koniec i kropka.
Kiedy się odsunęliśmy od siebie, otworzyłam oczy i ponad ramieniem Roxstera
zobaczyłam pana Wallakera, który sterczał tam jak słup soli i gapił się na nas.
Napotkał mój wzrok, niczym się nie zdradził, nie odezwał ani słowem i postąpił po
swojemu, czyli oddalił się dostojnymi krokami.
Gdy już wracałam do domu, z mętlikiem w głowie, w smutku i żalu właściwym
sprzedawcy, który właśnie rozstał się z czymś cennym, i do tego przegrzana i zszokowana
widokiem pana Wallakera przyglądającego się scence, która z daleka mogła wyglądać na
zaręczyny, a tak naprawdę była zerwaniem, miałam w sobie to przygnębiające uczucie,
które nawiedza ludzi, kiedy... że nie... że po raz kolejny, że w momencie rozstania, jednak
nie... że naprawdę trzeba mówić ludziom, że... i w tym samym momencie omal nie
umarłam ze strachu, bo rozległ się sygnał powiadomienia o nadejściu SMS-a.
<Jonesey?>
<Tak, Roxster?>
Roxster: <Chciałem ci tylko powiedzieć, że nigdy nie przestanę cię... L>
Ja: <U?>
Roxster: <B>
Ja: <I?>A
Roxster: <C>
Ja: <JCT>
Roxster: <Całym sobą.>
Ja: <JCT>
Roxster: <G>
Ja: <B>
Roxster: <H>
Ja: <X>
Zawsze będę cię lubił. Ja ciebie też. Całym sobą. Ja ciebie też. Great Big Hug. (Albo
Hamburger). Czyli Wielkie Przytulaski.
Czekałam. Chciał mnie w to wpuścić? To ja miałam zamknąć nasz ostatni wątek? A
jednak telefon powiadomił mnie o nadejściu jeszcze jednego SMS-a.
<Chciałem powiedzieć smrodem, nie sobą, rozumiesz?>
I jeszcze jeden SMS.
<Wcale nie chciałem. I będę. Zawsze. Już nie odpowiadaj. XX>
Roxby McDuff: dżentelmen do końca.
KAPITULACJA
13 LIPCA 2013, SOBOTA (CIĄG DALSZY)
Po powrocie do domu miałam jeszcze godzinę dla siebie, dopóki nie przyjdzie mama z
dziećmi. Usiadłam nareszcie, w fotelu, z filiżanką herbaty. I zwyczajnie skapitulowałam i
zaakceptowałam to wszystko. Moja historia z przemiłym, cudownym Roxsterem dobiegła
końca. Było mi smutno, ale co robić. Naprawdę nie mogłam trzymać aż tylu srok za ogon.
Nie mogłam w nieskończoność poprawiać uwspółcześnionej wersji Heddy Gabler
pływającej jachtem na Hawajach i przenoszonej do Sztokholmu przez sześcioro różnych
ludzi. Nie mogłam umawiać się na randki w Internecie z popaprańcami, o których nic nie
wiem. Nie mogłam wiecznie zaprzątać sobie głowy próbami rozwiązania wariackiego
układu z wielu równań z niewiadomymi: bo i terminy, i Zombie Apocalypse, i zabawy w
tworzenie misia, i stawianie czoła żonatym nauczycielom, którzy nie wiadomo, czy się do
mnie dowalają czy nie, i ubieranie się w stylu dyktowanym przez „Grazię", i staranie się o
chłopaka, i wykonywanie jakiejś pracy, i bycie matką. Usiłowałam wybić sobie z głowy to
przekonanie, że muszę koniecznie robić wszystko naraz. Sprawdzić pocztę. Iść na zumbę.
Wejść na OkCupid. Przeczytać najnowszą, obłąkańczą wersję Liści na jego jachcie.
Siedziałam tam tak i siedziałam, i do głowy przyszła mi ta oto myśl: „To będzie
musiało wystarczyć i już. Ja sama. Dzieci. Niech czas po prostu sobie płynie". I już nie
było mi smutno, w każdym razie nie tak potwornie smutno. Nie potrafiłam sobie
przypomnieć, kiedy po raz ostatni nie dręczyło mnie, że zaraz powinnam znowu się za coś
zabrać. Kiedy nie musiałam wyciskać ostatniej kropli z danego dnia jak z cytryny. Albo
przeprowadzać śledztwa, skąd ten dziwny hałas z lodówki.
Strasznie bym chciała powiedzieć, że z tego siedzenia i myślenia wyszło coś
cudownego. Ale nie wyszło, w każdym razie nie wyszło nic wielkiego. To znaczy pewnie
przybyło mi w tyłku i nie tylko tam. Ale czułam, że rodzi się coś, co nazwałabym
rozjaśnieniem umysłu. Poczucie, że teraz powinnam przede wszystkim poszukać spokoju.
„Trzeba teraz postępować z wyczuciem", pomyślałam, gwałtownie mrugając. „Bo to
jest czas, który domaga się wyczucia. Inni się nie liczą, liczymy się tylko my troje — ja,
Billy i Mabel. Będziemy czuć wiatr we włosach i krople deszczu na twarzach — i to
wystarczy. Najważniejsze to cieszyć się z ich dorastania. Nie wolno mi tego przeoczyć. Ani
się obejrzę, jak odejdą".
Zagapiłam się dramatycznie w jakiś daleki punkt, bo w głowie wykwitła mi kolejna
epokowa myśl: Jestem samotna, a jednak dzielna", gdy nagle dotarło do mnie, że gdzieś
tam gdacze telefon. Tylko gdzie?
W końcu namierzyłam go w łazience na dole i aż mnie poraziło, gdy zobaczyłam całe
sznury SMS-ów od Chloe.
<Twoja mama dzwoniła. Masz wyłączony telefon? Wyrzucili ich z Fortnum.>
<Chce, żebyś tam przyjechała. Mabel płacze, a ona zapomniała klucza.>
<Chciała im kupić jakieś zabawki, więc próbowała znaleźć sklep Hamleysa i zgubili
się.>
<Czy w ogóle czytasz moje SMS-y?>
<OK. Kazałam jej wziąć taksówkę, zaczekam na nich pod domem, z kluczem.>
W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam na progu mamę z
Billym i Mabel — oboje płakali, cali spoceni i umazani ciastkami z kremem.
Sprowadziłam wszystkich na dół, telewizor, komputer, dla mamy herbatka i nagle
znowu zadzwonił dzwonek.
To była Chloe, nietypowo dla niej zapłakana.
— Chloe, strasznie przepraszam — powiedziałam. — Na chwilę wyłączyłam telefon,
żeby tylko... coś sobie przemyśleć i dlatego nie odbierałam twoich...
— Nie chodzi o SMS-y! — załkała. — Chodzi o Grahama!
Okazało się, że Chloe i Graham wynajęli łódkę wiosłową, żeby popływać po Serpentine
w Hyde Parku, i Chloe przygotowała modelowy kosz piknikowy, ze sztućcami i
porcelanową zastawą, a Graham na to: „Mam ci coś do powiedzenia".
Chloe oczywiście myślała, że Graham chce się jej oświadczyć. Tymczasem on wypalił,
że poznał kogoś z Houston na portalu YoungFreeAndSingle.com i załatwia sobie
przeniesienie do Teksasu, żeby zamieszkać z tą osobą.
— Powiedział, że jestem zbyt perfekcyjna — szlochała Chloe. — A ja nie jestem
perfekcyjna. Ja tylko czuję, że muszę udawać perfekcyjną. I ty też mnie nie lubisz, bo też
myślisz, że jestem zbyt perfekcyjna.
— Och, Chloe. Wcale tak nie myślę! Wcale nie jesteś perfekcyjna! — zapewniłam ją i
przygarnęłam do siebie.
— Nie jestem? — spytała, patrząc na mnie z nadzieją.
— Nie, tak — zaczęłam paplać. — To znaczy nie perfekcyjna, ale za to jesteś
wspaniała. I... — Znienacka wzruszyłam się. — ...wiem, że pracujące matki z klasy
średniej ciągle to powtarzają, ale słowo daję, nie wiem, co bym zrobiła bez twojej
pomocy i gdybyś nie była taka perfek... chciałam powiedzieć: taka wspaniała. Chcę
powiedzieć, że to naprawdę ulga, że nie wszystko w twoim życiu jest do końca
perfekcyjne, choć oczywiście bardzo ci współczuję, że ten BEZMÓZGI Graham wykazał się
aż takim BRAKIEM MÓZGU, że...
— A ja myślałam, że ty mnie będziesz lubić tylko wtedy, gdy będę perfekcyjna.
— Nie, ja się ciebie BAŁAM, bo jesteś perfekcyjna, bo przy tobie czuję, jaka sama
jestem nieperfekcyjna.
— Kiedy ja zawsze myślę, że TO TY jesteś perfekcyjna!
— Mamo, możemy iść na górę do naszego pokoju? Babcia dziwnie się zachowuje —
powiedział Billy, który właśnie pojawił się na szczycie schodów.
— Babcia ma ogon — dorzuciła od siebie Mabel.
— Billy, Mabel! — ucieszyła się Chloe. — Może ja je zaprowadzę na górę?
— Znakomicie, w takim razie ja pójdę zajrzeć do babci. Sprawdzę, czy rzeczywiście ma
ogon — odparłam, spoglądając surowo na Mabel i na użytek Chloe dodając jeszcze
uspokajające: — Naprawdę nie jesteś perfekcyjna.
— Nie jestem? Naprawdę tak myślisz?
— Nie, naprawdę, zdecydowanie nie jesteś perfekcyjna.
— Och, dziękuję ci! — wybuchła. — I ty też nie jesteś! — Zaczęła się wspinać na górę,
razem z dziećmi, wyglądając i zachowując się absolutnie perfekcyjnie.
Zeszłam na dół i znalazłam mamę, która nawet jeśli miała ogon, to jednak skutecznie
ukryła go pod swoim płaszczykiem. Hałaśliwie przetrząsała moje szafki.
— Gdzieś ty wsadziła sitko do herbaty?
— Używam herbaty w torebkach — odburknęłam.
— Herbata w torebkach. Matko święta! Nie trzeba było wyłączać telefonu, to ci
chciałam powiedzieć! Trzeba być odpowiedzialną, jak się ma dzieci, które nie potrafią się
zachować. Co ty masz na sobie? Wychodziłaś z domu w tej sukni? Problem z cielistym
różem jest taki, że sukienka wygląda jak sprana, nieprawdaż?
Wybuchłam płaczem, na jej oczach.
— No już, już, Bridget, musisz się wziąć w garść. Musisz walczyć dalej, nie możesz...
nie możesz... nie możesz... nie możesz...
Naprawdę pomyślałam, że się zacięła i już zawsze będzie w kółko powtarzała „nie
możesz" ale nagle ona też zaczęła płakać.
— W ogóle mi nie pomagasz — wychlipałam. — Myślisz, że jestem do niczego. Ciągle
starasz się mnie poprawiać i uważasz, że wszystko robię źle, i jeszcze zmuszasz, żebym
nosiła inne... KOLORY — zawodziłam.
Mama urwała w połowie siąknięcia nosem i wytrzeszczyła na mnie oczy.
— Och, Bridget, strasznie przepraszam — powiedziała niemalże szeptem. —
Naprawdę, z całego serca przepraszam.
I nagle rzuciła się na oślep w moją stronę, padła na kolana, opasała mnie ramionami i
przygarnęła do siebie.
— Moja mała dziewczynka.
Po raz pierwszy w życiu miałam okazję pomacać maminy tapir. Był sztywny, niemalże
twardy. Jakoś jej nie przeszkadzało, że się gnie, kiedy mnie do siebie przyciskała.
Naprawdę mi się to podobało. Zapragnęłam, żeby mi dała butelkę z ciepłym mlekiem czy
— To było straszne. To, co stało się z Markiem, takie straszne. Nawet nie potrafiłam o
tym myśleć. Ale przecież ty radzisz sobie... Och, Bridget. Tęsknię za tatą. Tęsknię za nim,
tak bardzo, bardzo. Ale ty... musisz... ty musisz po prostu dalej żyć, prawda? To już
połowa wygranej bitwy.
— Nie — wyłkałam. — To tylko ukrywanie niemiłej prawdy.
— Powinnam była... Tato ZAWSZE powtarzał... „Dlaczego nie dasz jej żyć po
swojemu?" Na tym polega mój problem. Nie pozwalam nikomu żyć po swojemu. Wszystko
musi być perfekcyjne, a... WCALE TAKIE NIE JEST! — wyłkała. — W każdym razie, nie
mówię o tobie chcę powiedzieć, że ty radzisz sobie tak dobrze... Och, gdzie ja położyłam/
swoją pomadkę? A Pawi, znasz Pawia — tego cukiernika ze Świętego Oswalda? —
myślałam, no wiesz, zawsze mi przynosił te maleńkie profiterolki na słono... zabierał mnie
do kuchni. A okazuje się, że on jest jednym z tych...
W tym momencie zaczęłam się śmiać.
— Och, mamo, mogłam ci powiedzieć, że Pawi jest gejem, od pierwszej chwili, gdy go
zobaczyłam.
— Kiedy nie ma czegoś takiego jak gej, kochanie. Jest tylko LENISTWO i...
Na schodach pojawił się Billy.
— Mamo, Chloe płacze na górze. Och. — Popatrzył na nas wyraźnie zaciekawiony. —
Dlaczego wszyscy płaczą?
Potem mama, Chloe i ja przy kuchennym stole odbywałyśmy coś w rodzaju
zwierzeniowej sesji na modłę tych z AA, Billy grał na xboxie, a Mabel dreptała tam i z
powrotem z Szopami Praczami z Ob-leśnej Rodziny oraz liśćmi z ogrodu, coraz poklepując
nas dobrotliwie, i nagle znowu zadźwięczał dzwonek. To był Daniel, z dziwnie
zrozpaczoną miną i podręczną torbą.
— Jones, moja ty kochana dziewczyno, właśnie mnie wypuścili z wiekuistej hańby
odwyku. Wróciłem do siebie i... Powiem prawdę, nie chcę być sam, Jones. Czy
ewentualnie mógłbym na chwilę wstąpić do tego piekiełka? Chciałbym... — I tu załamał
mu się głos. — ...pobyć trochę w towarzystwie przypominającym ludzkie, którego z całą
pewnością nie będę chciał od razu bzykać?
— W porządku — powiedziałam, starając się zignorować zniewagę, bo przecież była to
chwila domagająca się skrajnej delikatności. — Ale musisz PRZYRZEC, że nie będziesz
próbował bzyknąć Chloe.
Na tle innych sytuacji towarzyskich wieczór był raczej dziwny, ale chyba wszyscy
dobrze się bawili. Zanim Daniel z nią skończył, Chloe nabrała przekonania, że jest
wcieloną Charlize Theron i że Graham nie jest godzien całować jej stóp. I zresztą prawda,
kimkolwiek on jest. A mama, która cały czas tuliła do siebie Mabel, dzieląc się z nią
sprawiedliwie czekoladowymi pastylkami, siorbiąc czerwone wino i robiąc się od jednego i
drugiego coraz to brudniejsza, zaczęła powoli przekonywać się do pomysłu z Kennethem
Garside'em.
— Bo przecież jest nad wyraz uroczy, ten Kenneth. Przeszkadza mi tylko, że ma takie
WIELKIE potrzeby seksualne.
— A cóż w tym złego, pani Jones — odpowiedział jej Daniel, który w międzyczasie
okazał się naprawdę, naprawdę świetny w grze na xboxie. Ale oczywiście na koniec
wszystko popsuł, bo wymknął się za Chloe do korytarza i wsadził jej rękę pod spódniczkę.
Konkretnie mówiąc, aż po same majtki.
CZĘŚĆ CZWARTA WIELKIE DRZEWO
LETNI FUN
31 SIERPNIA 2013, SOBOTA
60 kilo (Wciąż! Cud!), liczba chłopaków 0, dzieci 2 (uroczych), przyjaciół rzesze, liczba dni
wakacji 3 (licząc miniwakacje), zamówień na scenariusze 0, rokowania w kwestii
zamówienia na scenariusze jakieś tam (raczej niewielkie), liczba dni do początku roku
szkolnego 4, wielki szok 1.
Lato było fantastyczne. Zadzwoniłam do Briana Agenta i poprosiłam, żeby mnie
wymiksował z Liści w jego włosach, a Brian na to w śmiech, stwierdzając: „Nareszcie!
Czemu tak to długo trwało?" Brian jest zdania, że powinniśmy spróbować z moim nowym
pomysłem na scenariusz: Czas się tu zatrzyma, który będzie uwspółcześnioną wersją Do
latarni morskiej Virginii Woolf, tyle że trochę bardziej rozbudowaną i osadzoną w
kompleksie wypoczynkowym z folderu „Wiejskie samotnie", urządzonym w dawnej latarni
i domkach straży przybrzeżnej; a pani Ramsay będzie miała tam romans z przyjacielem
jej syna Jamesa.
Magda i Jeremy zaprosili nas na tydzień na Paksos, gdzie było mnóstwo znajomych z
dziećmi oraz Woney, która przeszła liposukcję i paradowała w jadowicie barwnych
kostiumach kąpielowych z odpowiednio dobranymi pareo; ostentacyjnie odrzucała do tyłu
przedłużane włosy, Cosmo był przerażony ze szczętem. Brakowało tylko Rebekki i jej
dzieci, bo towarzyszyli Jake'owi na jego tournee, ale były wspólne zabawy z Jeremiahem i
jego mamą, z Farzią i Bikramem, a także z Cosmatą i Theloniusem. Próbowaliśmy też
zrobić coś z ogrodem, co skończyło się na posadzeniu trzech begonii.
Na trzy dni wyjechaliśmy razem z moją matką do Devonu, do małego domku nad
morzem, gdzie się świetnie bawiliśmy. Ostatnio mama często do nas wpada, ale wizyty te
mają cywilizowany charakter: upiecze coś od czasu do czasu, pobawi się z Billym i Mabel,
ale już nie krytykuje ani tego, jak prowadzę dom, ani też tego, jak wychowuję dzieci, i
zazwyczaj jest całkiem przyjemnie. Zdarza się też, że zabiera dzieci do siebie, co one
uwielbiają, ale dla mnie to musztarda po obiedzie, bo choć mam teraz pusty dom (co
zresztą samo w sobie niekoniecznie jest przyjemne), to nikogo do bzykania.
Staram się jednak trwać jak wielkie drzewo i swoją historię z Roxsterem — czy też tę
„Miłość, która nie była daaaaana!" bo taki dramatyczny termin wymyślili Tom z Arkisem
— przyjąć jak uderzenie kijem przez mistrza zen, które ma wstrząsnąć i pobudzić do
myślenia. Wręcz cieszyć się z niej — ponieważ jeżeli nawet już do końca życia nikt więcej
nie miałby mnie pokochać i przelecieć, to wiem przynajmniej, że nie jest to ostatecznie
wykluczone.
Teraz jednak, z narastającym uczuciem paniki, staram się zmobilizować na spotkanie
ze zmorą, jaką będzie powrót dzieciaków do szkoły: prace domowe zazwyczaj
wykraczające poza moje kompetencje, prezentacje i dni nagolenników. A jeszcze bardziej
przeraża mnie konieczność spotkań z panem Wallakerem, wspominam nasze kontakty:
pod drzewem, na śniegu, w Dniu Sportu, ten z botoksem w kontekście, na koncercie i
widzę teraz, że nieraz próbował okazać mi życzliwość, i rozumiem, że oceniam ludzi po
pozorach, i coś mi się wydaje, że celem jego postępowania wcale nie było to, abym
wyszła na idiotkę. Niewykluczone, że naprawdę mu zależało. ALE JEST ŻONATY, W PIZDĘ
JEŻA, nieważne, że z jakąś damulką, która przegięła z operacjami plastycznymi. Ma
dzieci. Więc po co te niespełnione do końca pocałunki, jakim prawem mieszał mi w
głowie? Zafundowałam mu zdrowy ochrzan, a potem widział mnie z Roxsterem i pewnie
uważa mnie teraz za panterę syfilityczkę, która kupuje prezerwatywy i ma pstro w głowie.
Sama nie wiem, jak to będzie z naszymi codziennymi spotkaniami w szkole.
— Wpadłam do Rebekki, która już wróciła z tournee, a potem mnie poniosło i
wypaplałam wszystko o mętnej aferze z panem Wallakerem, o szkolnym koncercie i
Heath.
— Hmm — zadumała się. — Nic się nie zgadza. On mi jakoś nie pasuje. Masz może
fotkę? Dodatkowe info?
Pogrzebałam w telefonie i znalazłam zdjęcie z koncertu, na którym pan Wallaker
akompaniuje Billy'emu.
Przyglądałam się Rebecce, która przyglądała się zdjęciu, krzywiąc się nieznacznie.
Potem przeleciała wzrokiem kilka kolejnych.
— To Capthorpe House, zgadłam? Gdzie urządzają festiwale i inne takie?
— Tak.
— Doskonale wiem, kto to jest. To nie jest nauczyciel.
Wytrzeszczyłam na nią oczy, już nic nie rozumiejąc. O Boże. Jakiś zbokol...
— Grywa jazz na pianinie?
Przytaknęłam.
Poszła do kredensu, poprawiając po drodze gałązkę plastikowej winorośli wplecioną
we włosy, i wróciła z butelką czerwonego wina.
— Ma na imię Scott. Chodził do college'u z Jakiem.
— Jest muzykiem?
— Nie. Tak. Nie. — Spojrzała na mnie. — Muzyka to tylko hobby. Był w SAS.
Special Air Service. Siły specjalne! A nie mówiłam? James Bond! Wszystko się zgadza.
To „Raz-dwa! Raz-dwa!" Jak kazał Billy'emu zeskoczyć z drzewa i poturlać się po ziemi.
Odruch sięgania po broń w Dniu Sportu. Wypisz, wymaluj Bond, James Bond.
— Od kiedy jest w szkole?
— Od zeszłego roku. Przyszedł w grudniu, czy jakoś tak.
— Założę się, że to on. Wyjechał do Sandhurst, potem przebywał długo gdzieś za
granicą, nie wiadomo gdzie, ale jakiś kontakt z Jakiem podtrzymywali, sporadyczny, jak
to faceci, którzy się kumplują. Jake wpadł na niego kilka miesięcy temu. Okazało się, że
był w Afganistanie, gdzie zrobiła się jakaś paskudna afera. Powiedział, że wraca i „będzie
żył zwyczajnie". — Rebecca wybuchła nagłym śmiechem — Ubrdał sobie, że uczenie w
londyńskiej szkole prywatnej to „zwyczajne życie"? Widział może twój wykres
„poćwiartowanego życia"?
— I jest żonaty?
— Nie, o ile to rzeczywiście on, to nie. Dwaj synowie, w szkole z internatem, tak? Miał
żonę, ale to już historia. Babsko rodem z koszmaru.
— To prawda z tymi jej operacjami plastycznymi...?
— Najprawdziwsza. Szastała kasą na prawo i lewo: ciuchy, charytatywne lunche, to,
śmo, jak każda królowa chirurgii plastycznej. Kiedy wyjechał za granicę, zaczęła sypiać ze
swoim osobistym trenerem, potem złożyła pozew rozwodowy i próbowała go oskubać.
Tak nawiasem, Capthorpe House należy do Scotta, bo on pochodzi z dzianej rodziny i
dom odziedziczył. Niewykluczone, że Narzeczona Frankensteina spróbuje jakoś go zdobyć,
bo co jej jeszcze zostało? Zapytam Jake'a. Następnym razem, jak go zobaczę.
WRACAMY DO SZKOŁY
13 WRZEŚNIA 2013, PIĄTEK
Spóźnienia przy odbiorze dzieci (w minutach) 0 (ale tylko dlatego, żeby wywrzeć wrażenie
na panu Wallakerze), liczba rozmów z panem Wallakerem 0, ilość sekund kontaktu
wzrokowego z panem Wallakerem 0.
21.15.Wychodzi na to, że Rebecca się nie myliła. I choć oczywiście ja nikomu ani mm
mm (wyjąwszy Talithę, Jude i Toma), to jakoś się rozeszło, że pan Wallaker nie jest
żonaty. Straszna sprawa — piranie natychmiast zwęszyły świeżą krew i każda chce go
spiknąć z jakąś znajomą singielką. Farzia wręcz zaproponowała, żeby podsunąć mu mnie,
ale to bez sensu. Mimo iż za każdym razem na jego widok podskakuje mi serce, pan
Wallaker już nie podchodzi i się nade mną nie wyzłośliwia. Nie wpada na nas
przypadkiem na ścieżkach w Heath. Czar prysł. A wszystko przeze mnie.
Pan Wallaker ma w szkole coraz więcej zajęć: sport, szachy, muzyka, wychowawstwo.
Jest jak Russell Crowe w Gladiatorze — który najpierw był niewolnikiem, potem stworzył
armię z innych niewolników, a na koniec pokonał Greków. Czy też byli to Rzymianie... To
jest tak, jakby próbować zaprzęgnąć mrówki do pracy — mrówki dalej się będą
zachowywały po swojemu i robiły to, co mrówki robią. Jeżeli facet jest naprawdę cool i
wszystko umie, to zawsze będzie cool i będzie wszystko umiał. I automatycznie
przypadnie mu jakaś ekstra niezamężna kobietka, która zawsze gdzieś się znajdzie. Ale
nie będę to ja.
27 WRZEŚNIA 2013, PIĄTEK
21.45.— On kocha ciebie i tylko ciebie — stwierdził Tom nad swoim czwartym mojito w
York & Albany.
— Słuchaj, a może przestaniemy już pitolić na temat zakichanego Wallakera? —
burknęłam. — Podoba mi się moje życie, akceptuję je. To dobre życie. Jest nas troje. Nie
brakuje nam kasy. Wcale nie czuję się samotna, już nie. Jestem wielkim drzewem.
— I niedługo nakręcą Liście w jego włosach! Twoje Liście — wsparła mnie Jude.
— Raczej szczątki z moich Liści — odparłam ponuro.
— Ale tyle twego, że będziesz chociaż na premierze, malutka — wtórował jej Tom. —
Może tam kogoś poznasz.
— O ile mnie zaproszą.
— Skoro nie dzwoni i nie pisze SMS-ów, to znaczy, że chyba aż tak nie kocha — dobiła
mnie Jude.
— Przecież Wallaker w ogóle do niej nie dzwonił ani nie pisał SMS-ów — rzucił Tom,
wyraźnie już wstawiony. — O kim my tu gadamy?
— Błagam, możemy przestać ględzić o Wallakerze? Ja go nie lubię, on mnie nie lubi.
— Za to udało ci się nieźle go zjechać, moja droga — zauważyła Talitha.
— A jednak zapowiadało się nieźle, romantycznie, wzniośle — powiedział Tom.
— Podobny z daleka do Gregory Pecka, podobny z bliska do świni pyska —
wyrecytowała Jude.
— Dlaczego nie poprosisz Rebekki, żeby was umówiła? — spytał Tom.
22.00. Zaszłam do Rebekki. Pokręciła głową.
— To tak nie działa. Oni to czują na milę, jakby mieli jakiś radar w głowie. Lepiej,
żeby sprawy potoczyły się własnym rytmem.
W ŚRODKU DŻUNGLI, POTĘŻNEJ DŻUNGLI
18 PAŹDZIERNIKA 2013, PIĄTEK
Liczba wysłuchanych powtórek „The Lion Sleeps Tonight"45 (i na tym nie koniec).
21.15. Znowu trwają przesłuchania do chóru. Billy leży w łóżku i śpiewa The Lion Sleeps
Tonight i przeraźliwie piszczy „Iiiiiiiiiiiiiiiiiouiiiiiiiiiiiiiouiiiiiiiiiiiiiiiiiou" po każdej zwrotce, a
Mabel wtóruje mu wtedy wrzaskiem: „Zamknij się, Billy, zaaaaaamknij się".
Tego roku ćwiczyliśmy, jak nie wypadać z tonacji. W rzeczy samej poniosło mnie dziś
wieczorem, bo uczyłam ich śpiewać Doł rej mij, papugując Julie Andrews w roli Marii z
Dźwięków muzyki (Tak się składa, że znam Dźwięki muzyki na pamięć).
— Mamo? — powiedział Billy.
— Tak?
— Mogłabyś przestać?
21 PAŹDZIERNIKA 2013, PONIEDZIAŁEK
Liczba prób „The Lion Sleeps Tonight" przed szkołą 24, liczba godzin spędzonych na
zamartwianiu się, czy Billy dostanie się do chóru 7, ilość zmian garderoby przed
odebraniem Billy'ego z przesłuchania 5, liczba minut w zapasie przed odebraniem
Billy'ego 7 (i dobrze, acz powody te same: tj. chęć zrobienia wrażenia na obiekcie
nieistniejących nadziei na miłość).
15.30. Właśnie czekam na Billy'ego i rezultaty przesłuchań. Z nerwów wychodzę z siebie.
18.00. Musiało mi chyba nieźle odbić, bo czekałam przy szkolnej bramie na długo
przedtem, nim Billy miał wyjść. Zobaczyłam pana Wallakera na szczycie schodów,
rozejrzał się dookoła, mnie zignorował. Ogarnęła mnie czarna rozpacz, gdyż w jednej
chwili zrozumiałam (albo zdało mi się, że zrozumiałam), że jako oficjalny singiel boi się
wszystkich singielek, łącznie ze mną, wyobrażając sobie, że każda może go dopaść i wpić
się weń jak pirania.
— Mamo! — Billy uśmiechał się od ucha do ucha, aż się wystraszyłam, że mu twarz
pęknie. — Dostałem się! Dostałem się! Dostałem się do chóru!
Pijana z radości przytuliłam go z całej siły, a wtedy stęknął: „Dżizez, weź..", jakby
znienacka wszedł w rolę zbuntowanego nastolatka, i jeszcze obejrzał się nerwowo na
swoich kolegów.
— Chodźmy to uczcić! — zaproponowałam. — Jestem z ciebie taka dumna. Chodźmy
do... do McDonalda!
— Dobra robota — usłyszałam głos pana Wallakera. — Napracowałeś się i są owoce.
Wysiłek nagrodzony.
— Hm! — odezwałam się, myśląc, że może trafił się dobry moment, aby przeprosić i
wyjaśnić wszystko, ale pan Wallaker nie zareagował, tylko odwrócił się i poszedł sobie.
Mnie pozostało napawanie się widokiem jego zgrabnego tyłka.
Skończyło się na dwóch dużych Big Macach z frytkami, podwójnym shake'u
czekoladowym i pączku z cukrową posypką. A mogło być gorzej.
Podobny z daleka do Gregory Pecka, podobny z bliska do świni pyska. Jak to dobrze,
że zawsze jest jeszcze jedzenie.
WYWIADÓWKA
5 LISTOPADA 2013, WTOREK
21.00. Hmmm. Może jednak wcale nie jest taki niepodobny do Gregory'ego Pecka. Z
pewnością nie jest zaś podobny do pyska świni. Dotarłam na wywiadówkę, przyznaję,
odrobinę spóźniona, i okazało się, że większość rodziców już się szykuje do wyjścia, a
nauczyciel Billy'ego, pan Pitlochry-Howard zerka na zegarek.
Do sali wszedł pan Wallaker z naręczem sprawozdań i zestawień.
— Ach, pani Darcy — powiedział. — Mimo wszystko postanowiła nas pani jednak
zaszczycić swoją obecnością?
— Otóż postanowiłam. Ale wypadło mi. Spotkanie — odparłam nadętym tonem (mimo
że z jakichś niewyjaśnionych powodów nikt dotąd jakoś nie chciał się ze mną spotkać w
sprawie Czas się tu zatrzyma, czyli mojej uwspółcześnionej wersji Do latarni morskiej) i z
przymilnym uśmiechem usiadłam przed samym nosem pana Pitlochry-Howarda.
— Jak MIEWA SIĘ Billy? — spytał życzliwie pan Pitlochry-Howard.
Zawsze czuję się niezręcznie, gdy słyszę tego rodzaju pytanie. Czasami jest mi miło,
ale tylko wówczas, gdy mam powody wierzyć, że wzięło się ze szczerego zainteresowania
— w tym momencie jednak zalęgło się we mnie natychmiastowe i paranoiczne
podejrzenie, że jest to ironia i jego zdaniem z Billym dzieje się coś złego.
— Jak najlepiej — odparowałam, jeżąc się. — A jak mu leci, no tego, w szkole?
— Sprawia wrażenie bardzo zadowolonego.
— Dogaduje się z innymi chłopcami? — spytałam z lękiem.
— Tak, tak, łubiany przez chłopców, bardzo pogodny. Zdarza mu się chichotać na
lekcjach.
— Rozumiem, rozumiem — powiedziałam, nagle sobie przypomniawszy, jak dawno,
dawno temu mama dostała list od dyrektorki mojej szkoły, w którym ta sugerowała, że
mam patologiczne problemy z chichotaniem. Na szczęście tato wówczas interweniował i
ochrzanił nauczycielkę. Niemniej może to jakiś genetyczny defekt?
— Chyba tym chichotaniem nie musimy się za bardzo przejmować — wtrącił się pan
Wallaker. — A problem z angielskim?
— No cóż, ortografia... — zaczął pan Pitlochry-Howard.
— W dalszym ciągu? — spytał pan Wallaker.
— Chyba rozumiecie, panowie, że on jeszcze jest taki mały — powiedziałam, gotując
się do obrony Billy'ego. — A poza tym osobiście, jako pisarka, uważam, że język
bezustannie ewoluuje, fluktuuje i tak naprawdę przekazanie tego, co się chce powiedzieć,
jest ważniejsze niż ortografia i interpunkcja. — Na chwilę umilkłam, bo sobie
przypomniałam, jak Imogen z Greenlight oskarżyła mnie, że stawiam kropki i inne znaki
interpunkcyjne gdzie popadnie, to znaczy tam, gdzie mi się wydaje, że ładnie wyglądają.
— No bo na przykład spójrzcie na słowo center — ciągnęłam. — Kiedyś pisało się
centre, a teraz zostało zamerykanizowane. Sama widziałam, jak to wygląda w testach, a
wszystko przez komputery, bo one tak piszą! — zakończyłam triumfalnie.
— Zaiste. Eureka! Na dodatek przez jedno „r" — powiedział pan Wallaker. — Niemniej
na tym etapie edukacji Billy musi uczyć się tego, czego od niego wymagamy, bo inaczej
będzie odstawał od innych i czuł się jak dureń. Więc może poćwiczylibyście razem, kiedy
rankiem oboje wbiegacie na wzgórze, już po dzwonku?
— Okej — obiecałam, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi. — A jak u niego z
prawdziwym pisaniem? To znaczy kreatywnym?
— No cóż... — odparł pan Pitlochry-Howard, szeleszcząc papierami. — A tak. Mieli za
zadanie napisać o jakimś dziwie.
— Proszę mi pokazać — powiedział pan Wallaker, wkładając okulary.
O Boże. Ależ by było cudownie... Oboje moglibyśmy wkładać okulary do czytania na
randkach i żadne z nas by się tego nie wstydziło.
— Coś dziwnego, powiada pan? — Chrząknął.
Mama
Rano jak budzimy mamę to jej włosy są jak z wariatkowa. Łaaa! Jakby gdzieś
blisko wybuchła bomba! Potem ona mówi, że jesteśmy w wojsku więc bez paniki
brać sprzęt na raz dwa! raz dwa! Ale później dramatyczna porażka! Wsypała musli
do pralki a nam dała persila. Mabel się spóźniła do przeszedszkola bo ją tak
popędziło. Dramatyczna porażka lewel 2! Mówi do nas słuchać się mnie! Ona jest
jak Francuzki policjant i to jest przez tą Francuzką książkę dla rodziców i teraz
Mabel mówi tak samo do Spaliny i mówi jeszcze cholera. Dramatyczna porażka
lewel 3!! Jak mama pracuje to pisze na kompterze i gada przez telefon i wtedy też
żuje nicoret. Jak się nie dostałem do chóru w zeszłym roku to powiedzia że to nie
dramatyczna porażka tylko X factor i że za rok! I tak było! I potem znalazła puffla
numer dwa który był zaginiony w akcji i mnie przytuliła ale potem zeszedłem w
nocy na dół i ona tańczyła sama... do killer queen.
Auć! GraaaangM Dziwne bardzo dziwne.
Z przerażenia aż mnie wbiło w krzesło. To tak właśnie widziały mnie moje dzieci?
Pan Pitlochry-Howard spuścił wzrok i wpatrywał się w swoje papiery, czerwony jak
burak.
— >No cóż! — powiedział pan Wallaker. — Jak sama pani postulowała, przekazał
dokładnie to, co chciał powiedzieć, i nadzwyczajnie mu się udało. Niezwykle wyrazisty
obraz... dziwu.
Spojrzałam na niego chłodno. Wydaje mu się, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku, co? Wie, jak wydawać rozkazy i jak słuchać rozkazów, zapakował swoich
chłopców do szkoły z internatem, wakacje spędza na niezobowiązującym szlifowaniu do
maestrii ich niewiarygodnych talentów muzycznych oraz sportowych, jednocześnie ucząc
ich, jak pisać poprawnie wyrazy w rodzaju „laboratorium".
— A co z pozostałymi przedmiotami, są jeszcze jakieś problemy? — zapytał, zwracając
się do pana Pitlochry-Howarda.
— Nie. Jest... stopnie są bardzo dobre, tylko z tą ortografią sobie nie radzi. I z
odrabianiem lekcji.
— Zobaczmy — powiedział pan Wallaker, przeglądając prace z fizyki; do ręki trafiła mu
ta o planetach.
— „Napisz pięć zdań, w których będą informacje o planecie Uran" — zaczął czytać.
Urwał. Znienacka poczułam, jak w gardle wzbiera mi głupkowaty chichot.
— Napisał tylko jedno zdanie. Czyżby nie zrozumiał polecenia?
— Zdaje się, problem polegał nie tyle na zrozumieniu pytania, co na znalezieniu
dostatecznej ilości informacji na temat obszaru galaktycznego pozbawionego, było nie
było, jakichś szczególnie interesujących właściwości — odparłam, ledwie panując nad
sobą.
— Doprawdy? Uważa pani, że Uran niczym szczególnym się nie cechuje?
Bez cienia wątpliwości widziałam, że pan Wallaker też ledwie tłumi śmiech.
— Tak — udało mi się wykrztusić. — Gdyby chodziło o Marsa, osławioną Czerwoną
Planetę, na której ostatnio lądowały te wszystkie automatyczne misje... czy bodaj Saturna
z jego licznymi pierścieniami...
— Tak, tak... Mars i jego bliźniacze, kuliste księżyce... — mruknął pod nosem pan
Wallaker, zerkając przelotnie, przysięgłabym, na moje cycki. Jednak zaraz znowu wbił
skupione spojrzenie w prace.
— Święte słowa — dodałam zduszonym głosem.
— Ależ pani Darcy — wybuchnął pan Pitlochry-Howard, tonem urażonej dumy —
osobiście Uran fascynuje mnie znacznie bardziej niż...
— Dziękuję panu! — wymknęło mi się, po czym wreszcie pofolgowałam sobie i
zaczęłam ryczeć ze śmiechu.
— Panie Pitlochry-Howard — powiedział pan Wallaker, biorąc się w garść. — Zdaje się,
że każde z nas nad wyraz precyzyjnie określiło swój punkt widzenia. I... — mruknął
półgłosem: — Widzę teraz, skąd się bierze to chichotanie. Czy są jeszcze jakieś inne
problemy związane z postępami Billy'ego w nauce tudzież kwestie wychowawcze, nad
którymi należałoby się pochylić?
— Nie, nie, stopnie są bardzo dobre, dogaduje się z innymi chłopcami, bardzo wesoły,
wspaniały młody człowiek.
— To wszystko dzięki panu, panie Pitlochry-Howard — wyrzęziłam głosem, od którego
mnie samą ciarki brały. — Znakomity z pana dydaktyk! Dziękuję ze szczerego serca.
A potem, nie odważając się spojrzeć na pana Wallakera, wstałam i posuwistymi
krokami opuściłam salę.
Wsiadłam do samochodu, ale wtedy dotarło do mnie, że przecież nie wyjaśniłam do końca
sprawy zadań domowych. Nie ma rady, trzeba wracać — jeżeli pan Pitlochry-Howard
będzie zajęty, pozostanie mi pan Wallaker.
Wróciłam do sali i zobaczyłam, że pan Pitlochry-Howard i pan Wallaker rozmawiają z
Nicolette i jej przystojnym mężem, który obejmuje ją opiekuńczym ramieniem.
Nieładnie jest podsłuchiwać, jak inni rodzice konsultują się z nauczycielami, ale
Nicolette tokowała tak głośno, że nie mogłam nie słyszeć.
— Po prostu tak się zastanawiam, czy państwo nie wymagają przypadkiem zbyt wiele
od Atticusa — mamrotał pan Pitlochry-Howard. — Uczestniczy w tylu zajęciach
pozalekcyjnych... po lekcjach cały czas u kolegów na „umówionych zabawach".. Chłopiec
czasami wydaje się przytłoczony nawałem zajęć. Kiedy okazuje się, że nie jest najlepszy,
rozpacza.
— Na którym jest miejscu w klasowym rankingu? — spytała Nicolette. — Jak daleko
mu do najlepszych?
Zerknęła na wykres, ale pan Pitlochry-Howard szybko przykrył go dłonią. Nicolette ze
złością odrzuciła do tyłu włosy.
— Dlaczego nikt nas nie informuje, jak sobie radzą nasze dzieci w porównaniu z
pozostałymi? Dlaczego nie wiemy, jakie zajmują miejsca w rankingu?
— Nie prowadzimy czegoś takiego jak ranking klasowy, pani Martinez — powiedział
pan Pitlochry-Howard.
— Dlaczego? — atakowała niezmordowanie, pod pozorami łagodnej, zdawkowej
ciekawości kryjąc morderczą furię. Cóż, za każdym pięknym arrasem skrywa się zbir z
mieczem...
— To naprawdę dla ich własnego dobra — wskazał pan Pitlochry-Howard.
— Proszę pozwolić, że coś wyjaśnię — powiedziała Nicolette. — Swego czasu byłam
CEO wielkiej sieci klubów fitness, która posiadała swoje oddziały w całym Zjednoczonym
Królestwie i Ameryce Północnej. A teraz jestem CEO mojej rodziny. Moje dzieci to
najważniejszy, najbardziej złożony i fascynujący produkt, jaki kiedykolwiek stworzyłam i
udoskonaliłam. Muszę być w stanie szacować ich postępy w relacji do ich rówieśników,
aby móc korygować ich rozwój.
Pan Wallaker przyglądał się jej w milczeniu.
— Zdrowe współzawodnictwo jest czymś jak najbardziej uzasadnionym, ale kiedy
obsesja na punkcie miejsca w rankingu wypiera przyjemność z uczenia się danego
przedmiotu... — zaczął nerwowo pan Pitlochry-Howard.
— Uważa pan, że zajęcia pozalekcyjne i umówione zabawy z innymi dziećmi go
stresują? — spytała Nicolette.
Mąż położył jej dłoń na ramieniu:
— Kochanie...
— Chłopców trzeba doskonalić. Muszą grać na fletach. Muszą uprawiać szermierkę. Co
więcej — ciągnęła — nie postrzegam zobowiązań towarzyskich jako „umówione zabawy".
To są ćwiczenia w umiejętnościach budowania zespołu.
— TO SĄ DZIECI! — ryknął pan Wallaker. — To nie są produkty wytwarzane przez
korporacje. Niepotrzebny im bezustanny masaż ego, tylko poczucie pewności siebie,
zabawa, przyjaźń, miłość, świadomość własnej wartości. Muszą zrozumieć, że zawsze,
choćby nie wiadomo co, będzie ktoś od nich lepszy, a ktoś gorszy, i że ich wartość
zasadza się na zadowoleniu z tego, kim są, co robią, a tym bardziej będą zadowoleni z
tego, co robią, im lepiej to będą robić, im więcej się nauczą.
— Pan wybaczy — odparowała Nicolette. — Jak rozumiem, pana zdaniem, wysiłek nie
ma sensu? Cóż. W takim razie chyba zastanowimy się nad inną szkołą. Takie
Westminster...
— Przede wszystkim trzeba sobie zdawać sprawę, że chłopcy kiedyś dorosną — podjął
pan Wallaker. — Świat to nie jest miłe miejsce. A nie osiągną sukcesu w dalszym życiu,
jeśli teraz będą zawsze tylko wygrywać. Muszą się nauczyć, jak sobie radzić z porażką,
muszą się nauczyć przegrywać, zachowując optymizm i wiarę w siebie. Te umiejętności
rokują znacznie lepiej dla ich przyszłej kariery niż pozycja w rankingu trzeciej klasy.
O kurde. Jakim cudem pan Wallaker trafił na Małą książeczkę nauk Buddy?
— Świat wcale nie jest taki niemiły, jeśli się wie, jak wygrywać — zagruchała
Nicolette. — Więc jakie miejsce zajmuje Atticus w rankingu klasowym, jeśli wolno spytać?
— Nie prowadzimy żadnych rankingów klasowych — powtórzył pan Wallaker i podniósł
się. — Jeszcze coś?
— Tak, francuski — powiedziała Nicolette, zupełnie nie zbita z pantałyku.
Wszyscy na powrót usiedli.
22.00. Może pan Wallaker ma rację z tym, że zawsze jest „ktoś lepszy i ktoś gorszy".
Właśnie wracałam do samochodu, kiedy usłyszałam, jak jakaś wyfiokowana i
umordowana matka, mocująca się z trójką przesadnie wystrojonych dzieci, wybucha:
— Clemency! Ty cholerna, zasrana, mała c***!
PIĘĆDZIESIĄT ODCIENI STAROSCI
22 LISTOPADA 2013, PIĄTEK
62 kilo (bezsilne obsuwanie się ku otyłości), kalorii 3384, liczba dietetycznych coli 7,
liczba red bulli 3, panini z serem i szynką 2, ćwiczeń 0, miesiące od ostatniego farbowania
odrostów 2, tygodnie od ostatniej depilacji łydek 5, tygodnie od ostatniego malowania
paznokci u nóg 6, miesiące od ostatniego doświadczenia seksualnego 5 (znów dziewica
odrodzona).
Jestem zapuszczona — niewydepilowana, krzaczaste brwi, zero ćwiczeń, peelingu,
pedikiuru i medytacji, odrosty nietknięte, włosy niewymodelowane, nieubrana (fatalnie,
bo zupełnie już o to nie dbam) — na dodatek kompensuję to obżeraniem się. Muszę się
za siebie wziąć.
23 LISTOPADA 2013, SOBOTA
15.00. Wyszłam od fryzjera, gdzie przywrócili młodzieńczą chwałę moim odrostom. I na
przystanku autobusowym akurat nadziałam się na plakat z Sharon Osbourne i jej córką
Kelly: Sharon Osbourne z kasztanowatymi włosami i Kelly z siwymi.
Nic już nie rozumiem. Czy naturalna starość to aktualnie najmodniejszy odpowiednik
bohemiastej apaszki? Mam wrócić do fryzjera i prosić o przywrócenie pierwotnego
wyglądu moim siwym odrostom, a od człowieka od botoksu domagać się paru
zmarszczek?
Wir myśli w mojej głowie przerwał czyjś głos.
— Witam!
— Pan Wallaker! — powiedziałam, kokieteryjnie strosząc włosy.
— Dzień dobry! — Był ubrany w ciepłą, ale seksowną marynarkę z szalikiem, patrzył
na mnie z góry w ten sam sposób co zawsze, to znaczy wycofany i chłodny; kącik ust
wyginał leciutki grymas.
— Niech pan posłucha — wzięłam od razu byka za rogi. — Chcę przeprosić za to
wszystko, co nagadałam podczas szkolnego koncertu, i za to, że byłam taka wkurzająca,
skoro pan przecież zawsze traktował mnie życzliwie. Ale myślałam, że pan jest żonaty. A
teraz już wiem wszystko. Znaczy się, nie wszystko. Wiem, że był pan w SAS i...
Wyraz jego twarzy uległ dramatycznej zmianie.
— Słucham?
— Jake i Rebecca są moimi sąsiadami z naprzeciwka i...
Uciekł spojrzeniem gdzieś w bok, mięśnie szczęki zaczęły mu miarowo chodzić.
— Proszę się nie denerwować. Nikomu nie wypaplałam. Chcę powiedzieć, rozumie
pan, że ja wiem, jak to jest, gdy człowiekowi przydarzy się coś naprawdę złego.
— Nie chcę rozmawiać o tych sprawach — przerwał mi brutalnie.
— Wiem, pan myśli, że jestem okropną matką i że po całych dniach nic tylko
wysiaduję u fryzjera albo kupuję prezerwatywy, ale tak naprawdę wcale taka nie jestem.
Te ulotki o rzeżączce... to Mabel je pozbierała u lekarza. Nie mam ani rzeżączki, ani
syfilisu...
— Przeszkadzam?
Ze Starbucksa wyszła właśnie olśniewająca dziewczyna; niosła dwie kawy.
— Cześć. — Wręczyła mu jeden z kubków i uśmiechnęła się do mnie.
— To jest Miranda — powiedział sztywno pan Wallaker.
Miranda była piękna i młoda, lśniące czarne włosy wylewały się spod modnej,
wełnianej czapki. Do tego długie, szczupłe nogi w dżinsach i... i botki z ćwiekami.
— Miranda, to jest pani Darcy, matka jednego z naszych uczniów.
— Bridget! — usłyszałam kolejny głos. Ulicą biegła fryzjerka, która przed chwilą
farbowała mi odrosty. — Zostawiłaś portfel w salonie. Dobry kolor? Będziesz miała
Gwiazdkę w odcieniach młodości!
— Miło z twojej strony, dziękuję. Wesołych świąt — powiedziałam głosem, jaki mógłby
wydobyć z siebie zepsuty robot-babcia. — Wesołych świat, panie Wallaker. Wesołych
świąt, Mirando — dodałam, mimo że do świąt było jeszcze przecież daleko.
Patrzyli na mnie dziwnie, kiedy chwiejnym krokiem odchodziłam.
21.15. Dzieci śpią, a ja jestem bardzo stara i samotna. Nikomu już się nigdy nie
spodobam, nigdy, przenigdy. Pan Wallaker aktualnie bzyka się z Mirandą. Wszyscy wiodą
perfekcyjne życie. Oprócz mnie.
TRZASK PĘKAJĄCYCH SKORUP
25 LISTOPADA 2013, PONIEDZIAŁEK
61,5 kilo, różnica między moją wagą a wagą Mirandy 21 kilo.
9.15. No dobra. Jakoś doszłam do siebie. Wiem, co robić. Nie nurzać się w rozpaczy. Nie
zadręczać myślami, że z facetami jestem do niczego. Nie wyobrażać sobie, jakie
perfekcyjne życie mają wszyscy oprócz mnie — tu wyjątkiem będzie tylko ta cholerna
Miranda. Pielęgnować swoje wewnętrzne wielkie drzewo i chodzić na jogę.
13.00.0 kurde. Poszłam na jogę, ale zaraz się okazało, że wcześniej znowu przesadziłam
z dietetyczną colą. Dość powiedzieć, że pozycja „gołębia" okazała się ponad moje siły.
Wyszłam z sali i spróbowałam zajęć z medytacji, które odbywały się obok, ale które w
sumie były chyba stratą pieniędzy. Kosztowały piętnaście funciaków, a cała zabawa
polegała tylko na tym, że się siedzi po turecku i próbuje opróżnić umysł. Mój umysł jakoś
opróżnić się nie chciał, myślałam wciąż o panu Wallakerze i Mirandzie, a mój wzrok błąkał
się po wnętrzu, aż wreszcie zafundował mi taki szok, że omal nie puściłam bąka.
Nie od razu go rozpoznałam i patrzyłam przez dłuższą chwilę, póki się nie upewniłam,
że na czerwonej macie, w szarym ubraniu, z zamkniętymi oczyma i dłońmi wspartymi na
kolanach siedzi nie kto inny, jak George z Greenlight. To znaczy prawie na pewno on —
bez okularów nie mogłam mieć stuprocentowej gwarancji. Wpatrywałam się więc w niego
przez dłuższą chwilę i wtedy zauważyłam wielkie okulary oraz iPhone'a obok jego maty.
George we własnej osobie.
Po zajęciach nie bardzo wiedziałam, czy powiedzieć mu „cześć", czy nie, ale potem
pomyślałam sobie, że było nie było, ostatnią godzinę spędziliśmy zjednoczeni na jakimś
poziomie duchowym, nawet jeśli tylko mimowolnie, więc jednak zagadałam:
— George?
Włożył okulary i spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby się bał, że zaraz będę chciała
wcisnąć mu scenariusz.
— To ja! — powiedziałam. — Pamiętasz mnie? Liście w jego włosach?
— Co? A tak. Hej.
— Nie wiedziałam, że medytujesz.
— Ano. Skończyłem z biznesem filmowym. Nic się nie liczy, tylko efekty specjalne.
Żadnego szacunku dla sztuki. Miałkość. Pustka. Gniazdo węży. Na dodatek sam zacząłem
się sypać. Mało co, a... Zaczekaj. — George sprawdził iPhone'a. — Mam zaraz samolot.
Lecę na trzy miesiące do aśramy w Lahore. Cieszę się, że się spotkaliśmy.
— Możesz dać mi chwilę? — zaryzykowałam.
Odwrócił się, wyraźnie zniecierpliwiony.
— Jesteś pewien, że ta aśrama nie jest w Le Touquet? Roześmiał się i pewnie dopiero
wtedy sobie przypomniał, kim jestem, a potem wyściskaliśmy się z cokolwiek
zatrważającą desperacją. W końcu George głębokim głosem reżysera filmowego
powiedział:
— Namaste — skrzywił się jeszcze ironicznie i tym razem zwiał na dobre, oczywiście
gapiąc się po drodze w ekran iPhone'a. A ja pojęłam, że mimo wszystkiego, co się stało,
to w sumie nawet lubię George'a z Greenlight.
26 LISTOPADA 2013, WTOREK
61 kilo, różnica między moją wagą a wagą Mirandy 20,5 kilo (postęp!), kalorie 4826,
panini z szynką i serem 2, pizzy 1,5, kubków mrożonego jogurtu Haagen-Dazs 2,
jednostki alkoholu 6 (naganne).
9.00. Odwiozłam dzieci. Czuję się gruba. Chyba skoczę na panini z szynką i serem.
10.30.Kiedy stałam w kolejce, nagle zauważyłam Perfekcyjną Nicolette. Też stała,
czekając na swoje zamówienie. Była ubrana w kurtkę ze sztucznego misia, okulary
przeciwsłoneczne, w ręku trzymała ogromną torbę. Wyglądała jak Kate Moss na jakimś
wieczornym evencie, tyle że godzina była dziewiąta rano. Miałam ochotę zwiać
natychmiast, z drugiej strony naczekałam się w tej kolejce całe wieki, więc kiedy
Nicolette wreszcie się odwróciła i zauważyła mnie, rzuciłam raźnie:
— Cześć!
Zamiast spodziewanego lodowatego powitania Nicolette tylko podniosła wzrok znad
papierowego kubka w ręku i powiedziała stosunkowo normalnym głosem:
— Mam nową torbę. Od Hermesa — oświadczyła, unosząc torbę. A potem zaczęły jej
drżeć ramiona.
— CappuccinoVentiDecafBezCukruResztaDlaPana — wytrajkotałam, wciskając bariście
piątaka i myśląc: „Skoro Nicolette się załamała, to znaczy, że to już koniec. Sprawa jest
przegrana. Jesteśmy wszyscy ruiną, stosem potrzaskanych skorup: i ci z lewa, i ci z
prawa, i ci w środku".
— Chodźmy na dół — powiedziałam do Nicolette, niezdarnie klepiąc ją po ramieniu.
Na szczęście w podziemiach nie było nikogo.
— Mam nową torbę — powiedziała. — A tu jest paragon.
Spojrzałam pustym wzrokiem na paragon.
— Mąż mi ją kupił, na lotnisku we Frankfurcie.
— Miły gest. Jest naprawdę piękna — skłamałam. Torba była jak z domu wariatów.
Bez ładu i składu, sprzączki, paski i kółka natkane jak popadnie przez szaleńca na terapii
zajęciowej.
— Popatrz na paragon — powiedziała, stukając w niego palcem. — Ilość sztuk: dwie.
Zamrugałam. Faktycznie, z paragonu wynikało, że kupione zostały dwie torby. No i co
z tego?
— To jakaś pomyłka — stwierdziłam. — Zadzwoń do nich, niech oddadzą kasę.
Pokręciła głową.
— Wiem, kim ona jest. Dzwoniłam do niej. To trwa już osiem miesięcy. Kupił jej
identyczną torbę. — Skrzywiła się, jej twarz jakby zapadła się w sobie. — To był prezent.
A jej kupił taką samą.
Wróciłam do domu i sprawdziłam maile.
Nadawca: Nicolette Martinez
Temat: Zasrany szkolny koncert
Chcę was tylko poinformować, że mam w dupie, kto przyniesie ciasto bakaliowe
albo zrobi grzańca w tym roku, i w ogóle wszyscy możecie sobie przyjść, o której
wam, KURWA, pasuje, boja całą sprawę jednoznacznie pierdolę.
Nicorette
Potrzebowałam tego.
Chyba zadzwonię do Nicolette.
23.00.Spędziłam upojny wieczór, bo przyszła Nicolette; chłopcy we trzech rozrabiali na
Robloxie, Mabel oglądała SpongeBoba Kanciastoportego, a my piłyśmy wino i
obżerałyśmy się pizzą, serem, okraszając je dietetyczną colą, red bullem, czekoladowymi
pastylkami Cadbury's, rolosami i Haagen-Dazs. A potem Nicolette kazała sobie puścić
OkCupid i w trakcie oglądania coraz to pokrzykiwała: „Gnoje! Bezmózgowcy!".
Na to wszystko wpadł Tom. Lekko napruty, bez końca rozwodził się nad wynikami
jakichś najnowszych badań:
— Okazało się, że najlepszym miernikiem trwałego zdrowia emocjonalnego jest
sumaryczna jakość wszystkich związków międzyludzkich, w jakich funkcjonuje dana
osoba, a nie, jak dotychczas sądzono, że decyduje o nim przede wszystkim związek z
„osobą znaczącą". A więc miarą naszego szczęścia nie jest mąż czy chłopak, tylko wszyscy
ludzie, którzy nas otaczają. Tak mi przyszło do głowy, że muszę ci o tym opowiedzieć. Ale
teraz już lecę, bo jestem umówiony z Arkisem.
Nicolette śpi w moim łóżku, na piętrowe wcisnęliśmy całą czwórkę dzieciaków.
I proszę. Okazuje się, że mężczyźni nie są mi do niczego potrzebni.
NARODZINY BOHATERA
29 LISTOPADA 2013, PIĄTEK
Oto co się wydarzyło. Billy i jego koledzy grali mecz w innej szkole, na East Finchley, kilka
mil stąd. Rodzicom kazano zaparkować na ulicy, ponieważ na teren szkoły wjechać nie
było można — wysoki budynek z czerwonej cegły miał tylko niewielki wybetonowany
dziedziniec przed bramą, z lewej strony w zagłębieniu terenu, jakiś metr poniżej poziomu
ulicy, znajdowało się boisko otoczone płotem z grubej metalowej siatki.
Chłopcy biegali za piłką po boisku, matki stały na schodach wiodących do szkoły i
plotkowały. Znienacka pod szkołą z piskiem opon zatrzymało się czarne bmw, za
kierownicą siedział z telefonem bezczelnie przyklejonym do ucha absurdalnie krzykliwie
ubrany ojciec któregoś z dzieci.
Pan Wallaker podszedł do samochodu.
— Najmocniej przepraszam...
Kierowca zignorował go i dalej rozmawiał przez telefon, silnik pracował. Pan Wallaker
zastukał w okno wozu.
— Nie wolno wjeżdżać na teren szkoły. Proszę zaparkować na ulicy.
Okno uchyliło się odrobinę.
— Czas to pieniądz, przyjacielu.
— To kwestia bezpieczeństwa.
— Ba! Bezpieczeństwo. Daj mi dwie minuty.
Pan Wallaker spojrzał na niego surowo.
— Proszę. Stąd. Odjechać.
Wciąż nie odkładając telefonu, tamten wściekłym ruchem ręki wrzucił wsteczny bieg i
nie patrząc za siebie, ruszył z piskiem opon w kierunku boiska. Wjechał prosto w jeden z
grubych metalowych słupków, na których wspierało się ogrodzenie.
Wszyscy popatrzyli w jego stronę, a on tymczasem, zaczerwieniony na twarzy i
niepomny, że ma wrzucony wsteczny, wcisnął pedał gazu i ponownie uderzył w słupek
ogrodzenia. Rozległ się nieprzyjemny trzask i słupek zaczął się przewracać.
— Chłopcy! — zawołał pan Wallaker. — Jak najdalej od płotu! Biegiem!
Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Chłopcy zapomnieli o piłce i rzucili się
do ucieczki, metalowy słup chylił się i chylił, póki z ogłuszającym łomotem i zgrzytem
całkiem nie przewrócił się na boisko, ciągnąc za sobą siatkę. Razem z nim zaczął zsuwać
się samochód, którego przednie koła wciąż dotykały betonowej powierzchni dziedzińca,
podczas gdy tylne ledwie opierały się na krawędzi zagłębienia.
Wszyscy zgromadzeni zamarli w przestrachu i tylko pan Wallaker skoczył w dół, na
boisko, krzycząc po drodze:
— Dzwońcie na 999! Niech ktoś obciąży maskę! Chłopcy! Zbiórka po drugiej stronie.
Niemożliwy facet z bmw zaczął otwierać drzwi.
— Ty! Nie ruszaj się! — krzyknął na niego pan Wallaker, ale tymczasem samochód
ześlizgiwał się dalej, tylne koła wisiały już w powietrzu ponad boiskiem.
Toczyłam wzrokiem po chłopcach stojących po drugiej stronie boiska. Billy! Gdzie jest
Billy?
— Uważaj na Mabel! — poprosiłam Nicolette, a sama pobiegłam do nich.
Stanęłam nad panem Wallakerem, który spokojnie przyglądał się rozgrywającej się
przed nami scenie. Zmusiłam się, żeby też spojrzeć.
Gruby metalowy słupek ogrodzenia sterczał teraz ukośnie w górę, jednym końcem
oparty o krawędź zagłębienia, drugim o powierzchnię boiska. Siatka wisiała krzywo
niczym spadzisty dach namiotu. Pod nią, uwięzieni przez padający płot, kulili się Billy,
Bikram i Jeremiah i przerażonymi oczyma patrzyli na pana Wallakera. Za sobą mieli
skarpę, przed sobą i z boku siatkę, a nad nimi chwiejnie kołysał się samochód.
Jęknęłam i nie myśląc, zeskoczyłam na płytę boiska.
— Wszystko będzie dobrze — cicho oznajmił pan Wallaker. — Wiem, co robić.
Podszedł i pochylił się.
— Okej, superbohaterowie, wasz moment nadszedł. Skulcie się pod skarpą. Pozycja
awaryjna.
— Dobra robota, żołnierze — pochwalił ich za moment, a potem schwycił ciężki słupek
i zaczął go podnosić. — Teraz...
W tej samej chwili rozległ się zgrzyt metalu po betonie i z towarzyszeniem sypiących
się fragmentów betonu bmw ześlizgnęło się jeszcze trochę, a jego tył niebezpiecznie
za kołysał się w powietrzu.
Nad nami rozległy się przerażone krzyki matek, z oddali dobiegł jęk syren.
— Nie ruszać się spod skarpy, chłopcy! — zawołał zupełnie nieskonsternowany pan
Wallaker. — Wszystko będzie dobrze!
Ostrożnie wszedł na siatkę przewróconego płotu, zatrzymał się tuż pod samochodem.
Uniósł ręce i z całej siły podparł podwozie. Widziałam, jak napinają się jego mięśnie: na
przedramionach, na karku, pod koszulą.
— NIECH KTOŚ OBCIĄŻY MASKĘ! — zawołał do stojących na dziedzińcu, a na jego
czole wykwitły krople potu. — DROGIE PANIE! ŁOKCIAMI NA MASKĘ!
Uniosłam wzrok i zobaczyłam, jak nauczyciele oraz matki dzieci otrząsają się z szoku i
niczym stadko przestraszonych kurcząt obsiadają maskę samochodu. Dzięki temu, że pan
Wallaker z całej siły pchał go od spodu, wóz przestał się ześlizgiwać, a nawet uniósł się
odrobinę.
— Okej, chłopcy — wystękał, wciąż nie puszczając. — Trzymajcie się skarpy. A potem
powoli idźcie w prawo, jak najdalej od samochodu. Aż wyjdziecie spod płotu.
Podbiegłam do krawędzi obalonego ogrodzenia, kilkoro rodziców i nauczycieli
dołączyło do mnie. Razem odrobinę unieśliśmy wygiętą siatkę i chłopcy powoli przepełzli
pod stalową plecionką, Billy jako ostatni.
Tymczasem na dół zeskakiwali już strażacy, unosząc siatkę jeszcze wyżej i wyciągając
chłopaków, najpierw Bikrama, którego koszula zaczepiła się o druty, potem Jeremiaha.
Billy wciąż był w środku. Kiedy Jeremiah wreszcie został uwolniony, wyciągnęłam ręce i z
siłą — jak mi się zdawało — dziesięciu ludzi schwyciłam Billy'ego i pociągnęłam do siebie.
Łkałam, gdy wreszcie udało mi się go uwolnić, łkałam, gdy strażacy wynosili nas na górę.
— To już wszyscy! Pomóżcie! — krzyczał pan Wallaker, jego ręce i ciało powoli
zaczynały drżeć pod ciężarem samochodu. Strażacy ruszyli mu na ratunek, twardo
stąpając po przechylonej siatce, gdzie jeszcze przed momentem kulili się trzej chłopcy.
— Gdzie Mabel? — dramatycznie krzyknął Billy. — Musimy ją ratować!
Trójka chłopców ruszyła gwałtownie przez tłumek zgromadzony na dziedzińcu, niczym
superbohaterowie w rozwianych pelerynach. Poszłam za nimi, a na końcu drogi czekała
na nas Mabel, stojąca spokojnie u boku spanikowanej Nicolette.
Billy rzucił jej się na szyję, krzycząc:
— Uratowałem ją! Uratowałem moją siostrę! Wszystko dobrze, siostro?
— Tak — odparła uroczyście. — Ale to pan Wallakel wszystkich ulatował!
Tymczasem niemożliwy facet z bmw pośrodku całego tego pandemonium znów
spokojnie otworzył drzwi samochodu i tym razem wysiadł jak gdyby nigdy nic, otrzepując
płaszcz; samochód znowu zaczął się staczać ze skarpy.
— ZJEŻDŻA NA DÓŁ! — dobiegł nas z zagłębienia krzyk pana Wallakera. —
UCIEKAJCIE, LUDZIE!
Podbiegliśmy wszyscy bliżej, żeby zobaczyć, jak pan Wallaker i pomagający mu
strażacy odskakują szybko na bok, a tymczasem beemka runęła na stalowy słupek
ogrodzenia, odbiła się od niego, przechyliła i przewróciła na bok; piękną karoserię pokryły
pęknięcia, wśród przeraźliwego trzasku odłamki strzaskanych szyb i innego śmiecia
zasypały siedzenia z kremowej skóry.
— Moja bima! — wrzasnął nieszczęsny facet.
— Czas to pieniądz, kutasie — odciął mu się Wallaker, uśmiechając się ze złośliwą
rozkoszą.
Kiedy sanitariusze odprowadzali go na bok, podnieconemu Billy'emu nie zamykały się
usta:
— Mamo, widzisz, w ogóle nie mogliśmy się ruszyć. Baliśmy się uciekać, bo ten słup
nad nami wisiał. Ale potem staliśmy się superbohaterami, ponieważ...
Tymczasem wokół rozpętał się chaos — rodzice biegali jak oszalali dookoła,
powiewały przedłużane włosy, wielkie drogie torby walały się po ziemi.
Na schodach wiodących do szkoły pojawił się pan Wallaker.
— Cisza! — krzyknął. — Uprasza się wszystkich o zachowanie spokoju! No dobrze,
chłopcy. Za moment ustawicie się w szeregu i odliczycie od lewej. Ale najpierw
posłuchajcie. Mamy za sobą prawdziwą przygodę. Nikomu nic się nie stało. Zachowaliście
się dzielnie, zachowaliście spokój, a trzej z was, to znaczy: Bikram, Jeremiah i Billy,
okazali się superbohaterami jakby prosto z komiksu. Dzisiaj wrócicie do domów, gdzie
będziecie mogli świętować, ponieważ dowiedliście, że kiedy dzieje się coś naprawdę
strasznego, a coś takiego dzisiaj się właśnie wydarzyło, potraficie być dzielni i zachować
zimną krew.
Rodzice i chłopcy zaczęli klaskać i wiwatować.
— O mój Boże — powiedziała Farzia. — Ja pierdolę... — co zasadniczo oddawało
również moje uczucia. A potem minął nas pan Wallaker i obrzucił mnie przelotnym,
pełnym samozadowolenia spojrzeniem, ujmująco podobnym do tego, co czasami widzę w
oczach Billy'ego.
— Wszystko w ramach nauczycielskich obowiązków? — zapytałam.
— Bywało gorzej — odparł radośnie — ale tym razem przynajmniej pani fryzura nie
ucierpiała.
Gdy odliczanie już dobiegło końca, Bikrama, Billy'ego i Jeremiaha otoczyli koledzy.
Wszystkich trzech ambulans miał zabrać do szpitala na badanie. Przy wsiadaniu do karetki
w otoczeniu swoich przerażonych matek sprawiali wrażenie członków boysbandu, którzy
stali się sławni po niedawnym występie w Mam talent.
Mabel zasnęła w karetce i nie obudziła się, kiedy chłopcy przechodzili badania. W
sumie nic im się nie stało, nie licząc paru zadrapań. Wkrótce do szpitala dotarli ojcowie
Bikrama i Jeremiaha. Kilka minut po nich pojawił się pan Wallaker, uśmiechnięty, z
wypchanymi torbami z McDonalda w ręku, i opowiedział chłopcom ze szczegółami, co się
wydarzyło, odpowiadając na wszystkie ich pytania i wyjaśniając, jak bohaterską rolę
odegrali w całej historii.
Kiedy Jeremiah i Bikram odjechali już z rodzicami do domów, pan Wallaker podał mi
kluczyki od mojego wozu.
— Wszystko okej? — Wystarczyło mu jedno spojrzenie na mnie, żeby dodać: —
Odwiozę was do domu.
— Nie! Czuję się świetnie! — skłamałam.
— Proszę zrozumieć — powiedział z tym swoim lekkim uśmiechem. — Czasami
odrobina pomocy nie przynosi ujmy nawet najbardziej wyczynowym feministkom.
Kiedy już dotarliśmy do domu, a dzieciaki zostały ulokowane na kanapie, pan Wallaker
zapytał cicho:
— Mógłbym coś jeszcze zrobić?
— Może przyniósłby im pan przytulanki? Są na górze, na piętrowym łóżku.
— Puffel numer dwa?
— Tak. A także jeden i trzy, Mario, Horsio i Spalina.
— Spalina?
— Jej lalka.
Kiedy wrócił z zabawkami, myślałam o włączeniu TV, tępo wpatrując się w piloty.
— Mogę spróbować?
Po chwili na ekranie ożył Kanciastoporty SpongeBob, a on zaprowadził mnie za sofę,
gdzie nie mogły nas widzieć dzieciaki.
Zaczęłam bezgłośnie szlochać.
— Ćśś, ćśś — szeptał, obejmując mnie swymi silnymi ramionami. — Nikomu nic się nie
stało, wiedziałem, że wszystko się dobrze skończy.
Wtuliłam się w niego, siąkając i pociągając nosem.
— Dajesz radę, Bridget — powiedział cicho. — Jesteś dla nich dobrą mamą i
zastępujesz im tatę lepiej niż ludzie, którzy mają osiem osób służby i mieszkanie w Monte
Carlo. I nie ma znaczenia, że zasmarkałaś mi koszulę.
I wtedy ogarnęło mnie to uczucie, jakie się miewa przy wysiadaniu z samolotu po
przylocie na wakacje — drzwi się otwierają, a człowieka ogarnia podmuch ciepłego
powietrza. Jakbym wreszcie mogła usiąść i odpocząć po męczącym dniu.
Wtedy Mabel wrzasnęła:
— Mamooo! Skończył się SpongeBob! — i w tej samej sekundzie zadzwonił dzwonek
do drzwi.
Rebecca.
— Właśnie się dowiedziałam o tej szkolnej awanturze — oznajmiła, gdy z
towarzyszeniem stukotu obcasów schodziła po schodach; we włosy miała wplecioną
taśmę ledową, jakich używa się w charakterze lampek choinkowych. — Co się stało? Och!
— zająknęła się na widok pana Wallakera. — Cześć, Scott.
— Cześć — odpowiedział. — Miło cię widzieć. Stroik na głowie cokolwiek niedbały...
niemniej...
Finn, Oleander i Jake przyszli z nią, więc znienacka dom stał się pełen hałasu,
czekolady, Leśnej Rodziny, xboxów, i wszyscy biegali dookoła. Chciałam porozmawiać z
Billym i pomóc mu poradzić sobie ze wszystkim, co się wydarzyło, ale on powiedział tylko:
— Mammooo! Jestem superbohaterem! Okej?
Przyglądałam się, jak Wallaker rozmawia z Jakiem — obaj wysocy, przystojni, starzy
przyjaciele, ojcowie rodzin. Rebecca przyłapała mnie na tym, spojrzała najpierw na
Wallakera, potem na mnie spod uniesionych brwi, ale w tej samej chwili zadzwonił jego
telefon i byłam w stanie bez pudła zgadnąć, że rozmawia z Mirandą.
— Niestety muszę już iść — oznajmił nagle, wyłączając telefon. — Zajmiecie się nimi
dziś wieczorem, co, Jake?
Załamana odprowadziłam go do drzwi, a potem zaczęłam paplać na pożegnanie:
— Jestem taka wdzięczna. To ty jesteś superbohater. To znaczy superem bohaterem.
To znaczy...
— „Superbohaterem", tak to się odmienia — powiedział. — A poza tym cała
przyjemność po mojej stronie.
Zszedł po schodach, na dole odwrócił się jeszcze i powiedział cicho:
— ...Superbohaterko — i odszedł w kierunku głównej drogi, w stronę taksówek i
dziewczyny jak z kart kolorowych czasopism. Patrzyłam za nim ze smutkiem, myśląc:
„Superbohaterka? Ja przecież tylko chciałabym kogoś przelecieć".
NIECH NAM MIJA CZAS WESOŁO
2 GRUDNIA 2013, PONIEDZIAŁEK
Wszystko dobrze. Zabrałam Billy'ego do psychologa dziecięcego, który pogratulował nam,
że „chłopiec najwyraźniej zinternalizował całe wydarzenie jako kolejną okazję, żeby się
czegoś nauczyć". Kiedy chciałam iść po raz drugi, Billy powiedział tylko:
— Maaamo! Sama sobie idź.
Billy, Bikram i Jeremiah przeżywają jedyny w swoim życiu okres, kiedy są kimś w
rodzaju szkolnych celebrytów; nawet rozdają autografy. Oczywiście to nic w porównaniu
ze sławą, jaka otacza pana Wallakera.
A on odnosi się do mnie całkiem przyjaźnie, jak i ja do niego. Choć nic więcej z tego
nie wynika.
3 GRUDNIA 2013, WTOREK
15.30. Mabel właśnie wróciła ze szkoły, śpiewając:
Wieńczmy każdy dom jemiołą
Falalalala — la la la la
Niech nam mija czas wesoło...*
...Tak, ten czas powinien nam mijać wesoło. Będę wesoła przez cały następny rok. I
wdzięczna.
4 GRUDNIA 2013, ŚRODA
16.30. Och. Mabel zdążyła już zmienić słowa na:
Wieńczmy każdy dom jemiołą
Falalalala — la la la la
Niech się Billy puknie w czoło.
5 GRUDNIA 2013, CZWARTEK
10.00. Matka Theloniusa zaczepiła mnie tego ranka, gdy odprowadzałam Mabel na
oddział przedszkolny.
— Bridget — powiedziała groźnie — czy mogłabyś poprosić swoją córkę, żeby
przestała się drażnić z Theloniusem?
— Dlaczego? Co? — zapytałam zbita z tropu.
Okazało się, że Mabel biega po placu zabaw, śpiewając:
Wieńczmy domy begoniami
Falalalala — la la la la
AThelonius chodzi z wszami.
14.00. — To cię nauczy, żeby nie sadzić takich banalnych kwiatów — zauważyła
Rebecca. — Co tam u Scotta? To znaczy, chciałam powiedzieć, u pana Wallakera.
— Jest miły — odparłam. — Jest miły, ale, sama rozumiesz, tylko miły...
— Cóż, ale jesteś dla niego chociaż „tylko miła"? Czy on WIE?
— On jest z Mirandą.
— Taki mężczyzna jak on ma swoje potrzeby. Co nie oznacza, że będzie z nią
wiecznie.
Pokręciłam głową.
— Nie jest zainteresowany. Wydaje mi się, że w chwili obecnej lubi mnie jako
człowieka po prostu. I nic z tego więcej nie będzie.
To smutne. Ale przez większość czasu jestem zadowolona i szczęśliwa. Wystarczy
tylko otrzeć się o ewentualne nieszczęście, żeby docenić, co się ma.
14.05. Przeklęta Miranda.
14.10. >Nienawidzę Mirandy. „Och, och, popatrzcie na mnie, jestem taka młoda,
wysoka, szczupła i doskonała". Prawdopodobnie z Roxsterem też się umawia. Grr.
Tłum. Aleksander Rymkiewicz.
KONCERT KOLĘD
11 GRUDNIA 2013, ŚRODA
Jak co roku nastał dzień szkolnego koncertu kolęd i było umówione, że Billy i Mabel
spędzą noc u przyjaciół, więc podniecenie trwało od rana, przechodząc czasami w
wybuchy najczystszej histerii, kiedy trzeba było spakować dwa plecaki z rzeczami do
spania albo mnie i Mabel wystroić na tyle odświętnie — czy bodaj upodobnić do ludzi —
abyśmy mogły pokazać się w kościele i jakoś dotrwać w nim do końca koncertu.
Ze swej strony też zależało mi, aby zrobić jak najlepsze wrażenie, ponieważ w
kościele z pewnością należało się spodziewać Mirandy, która przyjdzie wiwatować na
cześć swojego mężczyzny. Mabel ubrałam w krótkie futerko i rozkloszowaną czerwoną
spódniczkę, którą zdobyłam dla niej na wyprzedaży w ILoveGorgeous, na siebie włożyłam
nowy biały płaszcz (któremu za inspirację posłużyła Nicolette, obecnie na Malediwach,
gdzie jej seksualnie niepowściągliwy mąż błaga ją o przebaczenie, a ona torturuje go w
luksusowym bungalowie u krańca długiego drewnianego molo, pod którym między
wbitymi w dno palami uwijają się rekiny). Ponieważ szanse na to, że w najbliższym czasie
położę się z kimś do łóżka, były dokładnie zerowe, przynajmniej ułożyłam sobie włosy — i
tylko plecaki z disneyowską księżniczką oraz Mariem nie bardzo można było uznać za
dodatki poprawiające wygląd. A poza tym wiedziałam, że Miranda i tak pojawi się we
wdzianku tak seksy, a równocześnie tak skromnym, że nawet Mabel nie pojmie, jak
bardzo jest trendy.
Kiedy wyszłyśmy ze stacji metra, „wioska" wyglądała jak wyjęta z baśni, a gałęzie
drzew opromieniały przyćmione światła. Wystawy sklepów były rzęsiście oświetlone,
orkiestra dęta grała Dobrego króla Wacława. W oknie oldskulowego sklepu rzeźnika
wisiały indyki. A ponadto byliśmy za wcześnie.
Otaczająca atmosfera tak mi się udzieliła, że wyobraziłam sobie, iż naprawdę jestem
dobrym królem Wacławem, więc wbiegłam do rzeźnika i kupiłam cztery kiełbasy
cumberland — na wypadek gdyby gdzieś zaplątał się jakiś biedak — i tym sposobem
przybył dodatkowy ciężar do naszych skandalicznie jaskrawych plecaków. Potem Mabel
zachciało się gorącej czekolady, co i ja uznałam za znakomity pomysł, znienacka jednak
zrobiła się za piętnaście szósta, o której to porze mieliśmy już siedzieć w ławkach, więc
ruszyliśmy pędem do kościoła, Mabel się przewróciła i jej gorąca czekolada wylądowała
na moim płaszczu. Moje maleństwo rozpłakało się:
— Twój płaszcz, mamusiu, twój nowy płaszcz.
— Nic się nie stało, kochanie — pocieszyłam ją. — Naprawdę nic się nie stało. To tylko
płaszcz. Masz, weź moją czekoladę — równocześnie myślałam: Jasna dupa, raz jeden
prawie mi się udało, ale i to musiałam spierdolić".
Niemniej widok placu przed kościołem szybko poprawił mi nastrój. Okalały go
georgiańskie domy z choinkami w oknach i świerkowymi wiankami nad drzwiami. Z okien
kościoła sączyła się matowa poświata, grały organy, a rosnącą przed nim jodłę zdobiły
choinkowe lampki.
Poza tym w środku bez trudu znaleźliśmy miejsca, nawet dość blisko ołtarza. Nigdzie
nie widziałam nawet śladu Mirandy. Za to serce mi podeszło do gardła, gdy pojawił się
pan Wallaker, roześmiany, lecz równocześnie imponujący w niebieskiej koszuli i ciemnej
marynarce.
— Patrz, tam jest Billy — powiedziała Mabel, gdy chór i muzycy zaczęli zajmować
swoje miejsca w ławach. Billy udzielił nam surowego napomnienia, żeby doń nie machać,
ale Mabel pomachała, a ja też nie zdołałam się powstrzymać. Pan Wallaker zerknął na
Billy'ego, który przewrócił oczami, i zaśmiał się.
W końcu wszyscy zajęli swoje miejsca, potem pastor przeszedł nawą i udzielił
zebranym błogosławieństwa. Billy wciąż patrzył na nas i szczerzył zęby. Był tak dumny, że
przyjęli go do chóru. A potem przyszedł moment, gdy rozbrzmiała pierwsza kolęda i
wszyscy wstali. Spartacus jak zawsze śpiewał partie solowe — jego czysty, idealny,
wysoki głos niósł się w przestrzeni kościoła...
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony,
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice Nieskończony...
Zdałam sobie sprawę, że mam łzy w oczach. Tymczasem do muzyki dołączyły organy i
wszyscy zebrani zaczęli śpiewać drugą zwrotkę:
Cóż masz, niebo, nad ziemiany?
Bóg porzucił szczęście swoje,
Wszedł między lud ukochany,
Dzieląc z nim trudy i znoje...
Przed oczyma przemykały mi wszystkie wcześniejsze Gwiazdki: kiedy jeszcze jako
dziewczynka stałam między mamą i tatą w wigilię Bożego Narodzenia w wiejskim
kościele w Grafton Underwood, czekając na Świętego Mikołaja; kiedy — nieco później,
gdy już byłam nastolatką — razem z tatą tłumiliśmy wstrząsający nami śmiech, bo mama
i Una zawodziły co sił w płucach swoimi absurdalnymi sopranami; Gwiazdki moich
trzydziestych lat, kiedy byłam samotna i taka smutna, ponieważ sądziłam, że nigdy nie
będę miała własnego dziecka, żeby je złożyć w żłóbku, to znaczy, ściśle rzecz biorąc, w
wózku od Bugaboo; ostatnią, śnieżną, kiedy twittowałam do Roxstera, który
prawdopodobnie właśnie tańczył do muzyki garage house z kimś o imieniu Natalie. Albo
Miranda. Albo Saffron. Ostatnie święta taty przed śmiercią, kiedy ledwo trzymając się na
nogach, wyszedł ze szpitala, żeby dotrzeć na pasterkę do Grafton Underwood; pierwsze
Boże Narodzenie, gdy Mark i ja poszliśmy do kościoła, niosąc ze sobą Billy'ego w
maleńkim kostiumie Świętego Mikołaja; Gwiazdka, z którą związane są wspomnienia o
pierwszych jasełkach Billy'ego w przedszkolu, i która była pierwszą Gwiazdką po
brutalnej, potwornej śmierci Marka, i podczas której nie potrafiłam uwierzyć, że święta
mogą być równie okrutne, żeby tak sobie po prostu przyjść jak gdyby nigdy nic.
— Nie płacz, mamusiu, płoszę, nie płacz — Mabel z całej swej dziecięcej siły ściskała
mnie za rękę. Billy co rusz na nas spoglądał, więc wierzchem dłoni otarłam łzy z oczu,
uniosłam głowę i dołączyłam do śpiewających:
Niemało cierpiał, niemało,
Żeśmy byli winni sami...
...i wtedy zobaczyłam, że Wallaker patrzy prosto na mnie. Tymczasem zebrani śpiewali
dalej:
A Słowo ciałem się stało
i mieszkało między nami.
...i tylko Wallaker nie śpiewał, ale patrzył na mnie, nie odrywając oczu. Więc
zwróciłam na niego z twarz pokrytą rozmazanym tuszem do rzęs i spojrzałam na niego
znad płaszcza utytłanego w gorącej czekoladzie. Wtedy Wallaker uśmiechnął się,
leciutkim, najbardziej miłym z uśmiechów, ponad głowami tych wszystkich chłopców,
których nauczył śpiewać kolędę. I w tym uśmiechu zobaczyłam zrozumienie i pojęłam, że
kocham pana WaHakera.
Kiedy wyszliśmy z kościoła, zaczynał właśnie padać śnieg. Wielkie, grube płatki
tańczyły w powietrzu, osiadając na odświętnych płaszczach i na jodle odgrywającej rolę
gwiazdkowego drzewka. Przed kościołem stał koksownik, starsi chłopcy rozdawali
wszystkim grzane wino, pieczone kasztany i gorącą czekoladę.
— Może i ja mógłbym wylać troszkę na twój płaszcz?
Odwróciłam się i zobaczyłam go, jak stoi przede mną z tacą, na której były dwie
gorące czekolady i dwa grzańce.
— To dla ciebie, Mabel — powiedział, stawiając tacę na ziemi i pochylając się, żeby
podnieść z niej kubeczek z czekoladą.
Pokręciła przecząco głową.
— Już laz swoją rozlałam, na płaszczyk mamusi.
— Co ty mówisz, Mabel... — zaprotestował uroczyście. — Przecież gdyby miała na
sobie biały, nieskalany czekoladą płaszcz, to to chyba nie byłaby twoja mamusia, co?
Popatrzyła na niego swoimi wielkimi, poważnymi oczyma, znowu pokręciła głową i
wzięła czekoladę. A potem, w stylu zupełnie do siebie niepodobnym, odstawiła ją na
ziemię i rzuciła mu się na szyję, wtulając głowę w bark i zostawiając na koszuli ślad
czekoladowego buziaka.
— No i proszę — powiedział. — Może z okazji Gwiazdki polejemy jeszcze czymś
mamusię?
Wyprostował się i wykonał taki ruch, jakby naprawdę chciał na mnie ruszyć z
grzańcem.
— Wesołych świąt — powiedział. Stuknęliśmy się papierowymi kubkami i nasze oczy
spotkały się znowu i jakimś sposobem, mimo otaczającego nas tłumu rodziców i dzieci,
nie potrafiły się od siebie oderwać.
— Mamo! — To był głos Billy'ego. — Mamo, widziałaś mnie?
— „Niech się Billy puknie w czoło, falalalala la la la la" — zaśpiewała Mabel.
— Mabel — powiedział pan Wallaker. — Przestań. — I przestała. — Oczywiście, że cię
widziała, Billy, przecież machała do ciebie ręką, czego, jak ją wyraźnie proszono, miała
nie robić. Masz tu swoją czekoladę, Billster. — Położył rękę na jego ramieniu. — Poszło ci
znakomicie.
Kiedy Billy wyszczerzył się od ucha do ucha we wspaniałym uśmiechu, tym swoim
starym uśmiechu, od którego roziskrzyły mu się oczy, pochwyciłam spojrzenie Wallakera i
zrozumiałam, że oboje doskonale pamiętamy, jak blisko Billy był...
— Mamo! — przerwał moje lękliwe myśli Billy. — Co zrobiłaś z płaszczem? O, patrzcie,
tam idzie Bikram! Przyniosłaś mój plecak? Mogę już iść?
— Ja też, ja też! — zawtórowała mu Mabel.
— Dokąd? — zapytał pan Wallaker.
— Dzisiaj nie śpimy w domu! — triumfalnie odparł Billy.
— Ja też, ja też! — powtórzyła Mabel. — Ja też nie śpię w domu! Śpię u Cosmaty!
— Cóż, zapowiada się niezła zabawa — stwierdził pan Wallaker. — Mama też nie śpi w
domu?
— Nie — zaprzeczyła Mabel. — Mamusia śpi w domu sama.
— Jak zwykle — dodał Billy.
— Ciekawe.
— Panie Wallaker. — To był głos Valerie, szkolnej sekretarki. — Ktoś zostawił w
kościele fagot. Co robimy? Nie możemy go tak zostawić, a jest gigan...
— O Boże. Przepraszam — przerwałam jej. — To fagot Billy'ego. Zaraz pójdę i go
wezmę.
— Ja się nim zajmę — powiedział pan Wallaker. — Zaraz, za moment.
— Nie! Nie trzeba! Ja...
Wallaker zdecydowanym gestem położył mi dłoń na ramieniu.
— Ja się nim zajmę.
Przyglądałam mu się, jak idzie po fagot, a w głowie wirowały mi sprzeczne myśli i
uczucia. Potem pożegnałam Mabel i Billy'ego, upewniwszy się, czy mają plecaki, i
stanęłam przy koksowniku, przyglądając się, jak oddalają się, jedno z Bikramem, drugie z
Cosmatą oraz ich rodzicami. Tak minęło parę minut, większość pozostałych rodzin też
zbierała się do odjazdu, zaczęłam się czuć trochę głupio.
Może Wallaker wcale nie miał zamiaru wrócić do mnie z tym fagotem. Jakoś nigdzie
go nie było. To znaczy, może „zaraz, za moment" to są takie obiecanki, które ludzie sobie
machinalnie mówią na przyjęciach... z drugiej strony wyraźnie mowa była o fagocie, ale
znowuż, może chciał powiedzieć tylko tyle, że się nim zaopiekuje do następnej lekcji, i
teraz schował go w jakiejś szafie, a sam ruszył na randkę z Mirandą. A w kościele tak
ładnie na mnie patrzył tylko dlatego, że było mu mnie żal, gdyż spłakałam się przy
kolędzie. I przyniósł czekoladę, ponieważ jestem rozpaczliwą wdową z rozpaczliwie
osieroconymi dziećmi na głowie i...
Wypiłam ostatni łyk wina i tak nieszczęśliwie wrzuciłam kubek do kosza, że
opryskałam sobie czerwienią płaszcz; usmarowana winem i czekoladą, ruszyłam przez
plac, za towarzystwo mając ostatnich spóźnialskich.
— Czekaj!
Szedł za mną, trzymając w dłoniach gigantyczny fagot. Ludzie zaczęli się za nami
oglądać.
— Wszystko w porządku! Zabieram ją na śpiewanie kolęd — powiedział do nich
uspokajająco, a kiedy już mnie dogonił, mruknął półgłosem: — Może wpadniemy do
jakiegoś pubu?
Pub okazał się tradycyjny, przytulny, z kamienną posadzką, i panowała w nim
świąteczna atmosfera, bo na kominku płonął ogień, a z poczerniałych ze starości belek na
suficie zwisały świąteczne stroiki z ozdób i zielonych gałązek... niemniej jednak był także
pełen rodziców, którzy obrzucili nas zaciekawionymi spojrzeniami. Pan Wallaker mężnie
zignorował te spojrzenia, znalazł boks z tyłu, gdzie nikt nas nie mógł widzieć, podsunął mi
krzesło, postawił obok niego fagot i powiedział:
— Postaraj się go nie zapomnieć — a potem poszedł coś dla nas zamówić. — No tak...
— oznajmił, gdy wrócił i postawił szklanki na stole.
— Panie Wallaker! — rozległ się czyjś głos. To była matka któregoś szóstoklasisty,
wyglądała z sąsiedniego boksu. — Chciałam tylko powiedzieć, że to był najcudowniejszy...
— Dziękuję, pani Pavlichko — przerwał jej, wstając. — Bardzo jestem wdzięczny za te
wyrazy uznania. Mam nadzieję, że święta będzie pani miała w tym roku wyjątkowe,
szczerze. Do widzenia.
I pani Pavlichko schowała się, odprawiona grzecznie, lecz z całą stanowczością.
— No tak... — powtórzył, siadając znowu.
— No tak... — powiedziałam. — Chciałam ci tylko raz jeszcze podziękować...
— No więc co się stało z twoim chłopczykiem? Tym, z którym cię widziałem w Heath?
— A co słychać u Mirandy? — odcięłam się, gładko ignorując jego brak delikatności.
— U Mirandy? U MIRANDY? — Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym niedowierzania. —
Bridget, ona ma DWADZIEŚCIA DWA lata! Mówimy o pasierbicy mojego brata.
Spuściłam wzrok, zamrugałam gwałtownie, próbując jakoś ogarnąć całą sprawę.
— A więc umawiasz się z bratanicą-pasierbicą?
— Nie! Spotkaliśmy się przypadkowo, kiedy kupowała sobie buty. To ty jesteś
zaręczona z dzieckiem!
— Nie jestem!
— Jesteś! — powiedział, śmiejąc się.
— Nie jestem!
— Nie kłóćmy się, pogadajmy.
Więc opowiedziałam mu całą historię Roxstera. Cóż, może nie całą: momenty
wycięłam.
— Ile on właściwie ma lat?
— Dwadzieścia dziewięć. To znaczy nie, kiedy go widziałeś, miał już skończone
trzydzieści i...
— W takim razie — powiedział i w kącikach oczu pojawiły mu się zmarszczki uśmiechu
— jest dość stary, żeby samemu mieć młodą utrzymankę.
— A ty przez cały czas byłeś sam?
— Cóż, nie mogę powiedzieć, żebym żył życiem pustelnika...
Zakręcił szklanką z whisky. O Boże, te oczy.
— Ale chodzi o to, rozumiesz, że... — nachylił się ku mnie konfidencjonalnie — ...że nie
bardzo można tak sobie umawiać się z kimś. To znaczy, kiedy się kogoś ko...
— Panie Wallaker! — Tym razem była to Anzhelika Sans Souci. Zorientowała się, że
nie jest sam, i zagapiła na nas z otwartymi ustami. — Przepraszam! — wyjąkała jeszcze i
już jej nie było.
Patrzyłam mu w oczy, starając się uwierzyć w to, co, jak mi się wydawało, przed
chwilą usłyszałam.
— Okej, może dość już szkolnych mam? — zapytał. — Jeżeli cię zabiorę do domu,
zatańczysz do Killer Queen?
Wciąż oszołomiona szłam za nim obok siedzących w pubie rodziców i pod ulewą
komplementów: „wspaniały koncert", „znakomicie zaaranżowany", „cudowne wrażenia".
Już przy drzwiach zobaczyliśmy Valerie.
— Dobrej nocy wam życzę, obojgu — powiedziała i mrugnęła.
Na dworze wciąż padało. Zerknęłam pożądliwie na pana Wallakera. Taki wysoki,
fenomenalny — silnie zarysowany kształt męskiej szczęki nad szalikiem, włosy wystające
spod rozpiętej u góry koszuli, długie nogi w ciemnych...
— Cholera! Fagot. — Jakimś cudem nagle sobie o nim przypomniałam i odwróciłam
się, żeby po niego wrócić.
Powstrzymał mnie jak przedtem, kładąc delikatnie dłoń na moim ramieniu.
— Ja się nim zajmę.
Czekałam na niego bez tchu, czując na policzkach topniejące płatki śniegu. W końcu
się pojawił. Niósł fagot i plastikową torbę z kiełbaskami.
— Twoje kiełbaski — powiedział, podając mi torbę.
— Tak! Kiełbaski! Dobry król Wacław! Rzeźnik! — paplałam zdenerwowana.
Staliśmy bardzo blisko siebie.
— Patrz! — powiedział, wskazując ręką w górę. — Czy to nie jest jemioła?
— Myślę, że najpewniej to wiąz bez liści — klepałam ozorem, nawet nie spojrzawszy w
górę. — To znaczy, przez ten śnieg pewnie przypomina jemiołę i...
— Bridget. — Wyciągnął dłoń i delikatnym gestem powiódł palcem po moim policzku,
spojrzenie jego chłodnych błękitnych oczu paliło mnie żywym ogniem, były takie
kpiarskie, a równocześnie głodne. I łagodne. — To nie jest lekcja biologii. — Uniósł mój
podbródek, nachylił się i pocałował mnie raz, lekko, a potem drugi, bardziej namiętnie, i
dodał: — Jak na razie...
O Boże. Był taki imponujący, taki MĘSKI! A potem już całowaliśmy się tak, jak trzeba, i
poczułam znowu, że wszystko we mnie zaczyna wariować, tętnić i pulsować blaskiem —
jakbym znowu gnała superszybkim samochodem, mając na nogach wysokie szpilki, tym
razem jednak bez lęku, ponieważ za kierownicą siedział...
— Panie Wallaker— jęknęłam.
— Przepraszam — mruknął. — Zahaczyłem cię fagotem?
Zgodziliśmy się, że przede wszystkim powinniśmy odwieźć fagot w jakieś bezpieczne
miejsce, to znaczy do jego mieszkania, które okazało się sporym apartamentem w jednej
z bocznych uliczek przy głównej ulicy. Stare drewniane podłogi, ogień płonący na
kominku, pod kominkiem futro, wszędzie świece i zapach gotowanego jedzenia. W
aneksie kuchennym krzątała się drobna, uśmiechnięta Filipinka.
— Martha! — powiedział Wallaker. — Dziękuję ci za wszystko. Wyglądasz cudownie.
Możesz już iść. Jeszcze raz dziękuję.
— Oho, pan Wallaker się spieszy. — Uśmiechnęła się. — Już znikam. Jak koncert?
— Był wspaniały — odpowiedziałam za niego.
— Tak, wspaniały — powtórzył i wygonił ją za drzwi, najpierw ucałowawszy w czubek
głowy. — Instrumenty dęte trochę gubiły tonację, ale poza tym wyszło całkiem nieźle.
— Zajmij się nim — zwróciła się do mnie, wychodząc. — On jest najlepszy. Pan
Wallaker, najlepszy mężczyzna.
— Wiem — zgodziłam się.
Kiedy drzwi się zamknęły, stanęliśmy naprzeciw siebie z minami dzieciaków
zostawionych samym sobie w cukierni.
— Popatrz na swój płaszcz — mruknął. — Czasami jesteś jak ostatnie nieszczęście.
Dlatego właśnie...
Urwał i zaczął powoli rozpinać na mnie płaszcz, w końcu delikatnie zsunął mi go z
ramion. Na chwilę w mojej głowie wykwitło podejrzenie, że to część jego rutynowego
postępowania z dziewczynami, które przyprowadza do domu, i że dlatego Martha tak
szybko się ulotniła, ale wtedy powiedział:
— I to chyba właśnie dlatego... — Przytulił mnie, jego dłoń zabłądziła na moje plecy,
zaczął powoli rozpinać zamek błyskawiczny mojej sukni. — Zako... zako...
Poczułam łzy w oczach i przez ułamek sekundy zdało mi się, że i w jego oczach je
widzę. Zaraz jednak na powrót stał się mężczyzną, imponującym i władczym; wtulił moją
głowę w swe ramię.
— Scałuję wszystkie łzy z twoich oczu. Wszystkie łzy powiedział gardłowo — po tym,
jak już z tobą skończę.
Dokończył rozpinać zamek biegnący przez całą długość sukni, która spłynęła na
podłogę, a ja zostałam tylko w butach i — Wesołych świąt, Talitha! — czarnej halce od La
Perlą.
Kiedy już oboje byliśmy nadzy, nie mogłam się nadziwić, jak cudownie, a
równocześnie szokująco pasuje taka przystojna i znajoma ze wszystkich spotkań w szkole
twarz pana Wallakera do tego niewiarygodnie wyrzeźbionego, nagiego ciała, które
miałam przed oczami.
— Panie Wallaker! — jęknęłam powtórnie.
— Przestaniesz wreszcie zwracać się do mnie per „panie Wallaker"?
— Tak, panie Wallaker.
— Okej. To pierwsze poważne ostrzeżenie, po którym nieuchronnie nastąpi... — Uniósł
mnie w ramionach, jakbym była lekka jak piórko (a przecież nie jestem, jeżeli już, to
jestem bardzo ciężkim piórem, może z jakiegoś prehistorycznego ptaka, który
zamieszkiwał ziemię w czasach dinozaurów) — ...pisemna nagana — dokończył, kładąc
mnie delikatnie przy ogniu.
Zaczął całować moją szyję, powoli, czule schodząc coraz niżej.
— Och, och — jęczałam. — Czy takich rzeczy uczą w SAS?
— Oczywiście — odparł, w końcu unosząc głowę i patrząc na mnie z wyrazem
rozbawienia na twarzy. — Brytyjskie siły specjalne mają najlepszy program szkoleniowy
na świecie. W pierwszym rzędzie...
Wchodził we mnie, z początku delikatnie i rozkosznie, potem coraz mocniej i bardziej
uparcie, póki nie roztopiłam się cała jak... jak...
— ...zawsze chodzi jednak... — jęknęłam przeciągle — ...o pistolet.
I wtedy rozpętało się czyste szaleństwo. Byłam w niebie lub innym podobnym raju.
Miałam orgazm za orgazmem, za orgazmem, bez końca, na chwałę Jej Królewskiej
Wysokości i programu szkoleniowego jej sił specjalnych, póki on wreszcie nie przerwał
ciszy, dotąd zakłócanej jedynie przez jęki i pomruki:
— Dłużej chyba już nie dam rady.
— To zrób to — udało mi się wykrztusić, i po chwili doszliśmy razem w idealnym,
cudownym, równoczesnym spełnieniu miesięcy tęsknego wpatrywania się w siebie pod
bramą szkoły.
Potem przez czas jakiś leżeliśmy wyczerpani na plecach, dysząc. Potem spaliśmy
objęci ramionami, potem się obudziliśmy i zrobiliśmy to jeszcze raz, a potem jeszcze raz i
tak to trwało przez resztę nocy.
O piątej rano zjedliśmy trochę zupy ugotowanej przez Marthę. Później skuleni przy
kominku, rozmawialiśmy. Opowiedział mi, co się zdarzyło w Afganistanie: wypadek, źle
zaplanowany atak, cywilne ofiary, kobiety i dzieci, jak to się potem okazało. Zdecydował,
że odsłużył swoje i że ma już dosyć. Tym razem przytuliłam go i pogłaskałam po głowie.
— Chyba już rozumiem — mruknął.
— Co?
— To, co mówiłaś wtedy o przytulaniu. Naprawdę jest miło.
Potem opowiedział mi o początkach pracy w szkole. Chciał uciec jak najdalej od
przemocy, żyć prostym, bezkonfliktowym życiem, zajmować się dziećmi i czymś, czego
wartość nie ulega wątpliwości. Zupełnie jednak nie był przygotowany na zmagania z
matkami dzieci, na rywalizację i inne komplikacje.
— W końcu wszak jedna z nich okazała się na tyle uprzejma, żeby usiąść na gałęzi i
pokazać mi swoje stringi. I wtedy po raz pierwszy zaświtało mi w głowie, że w życiu mogą
mi się jeszcze przydarzyć zabawne rzeczy.
— Takie jak teraz? Podoba ci się? — wyszeptałam.
— Tak. — Zaczął mnie znowu całować. — O, tak... — W przerwach między kolejnymi
słowami całował różne części mego ciała. — Zdecydowanie... naprawdę... bez żadnych
„ale"., podoba mi się.
Wystarczy już tylko powiedzieć, że gdy później odbierałam Billy'ego z domu rodziców
Bikrama i Mabel od Cosmaty, miałam poważne trudności z chodzeniem.
— Dlaczego wciąż masz na sobie ten czekoladowy płaszcz? — zapytała Mabel.
— Wytłumaczę ci, kiedy dorośniesz — odparłam.
SOWA
12 GRUDNIA 2013, CZWARTEK
— Właśnie zapakowałam dzieciaki do łóżka. Mabel leżała, patrząc w okno.
— Ten księżyc wciąż nas śledzi.
— Cóż, z księżycem jest tak, Mabel, że... — zaczęłam tłumaczyć.
— I ta sowa — przerwała mi.
Wyjrzałam na zasypany śniegiem ogród. Wisiał nad nim biały księżyc w pełni. A na
ogrodowym murze znowu siedziała płomykówka. Wróciła. Patrzyła na mnie spokojnie,
wielkimi niemrugającymi oczami. Jednak w przeciwieństwie do ostatniego razu, po chwili
rozłożyła skrzydła, zerknęła na mnie po raz ostatni i poleciała, bezszelestnie bijąc
skrzydłami powietrze, prawie do rytmu mojego bijącego serca — w zimową noc i w
ciemność pełną tajemnic.
POSTĘPY ZESZŁEGO ROKU
31 GRUDNIA 2013, WTOREK
* Zrzucona waga 9 kilo
* Przybrana waga 9,5 kilo
* Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 797
* Liczba osób, które przestały mnie śledzić na Twitterze 793
* Liczba osób, które zaczęły śledzić mnie na Twitterze 794
* Zdobyta praca 1
* Stracona praca 1
* Liczba wysłanych SMS-ów 24 383
* Liczba odebranych SMS-ów 24 284 (dobrze)
* Liczba napisanych słów scenariusza 18 000
* Liczba słów wprowadzonych podczas przerabiania scenariusza 17 984
* Liczba słów wersji pierwotnej scenariusza, które trafiły z powrotem do wersji
ostatecznej 16 822
* Liczba wszystkich napisanych słów tekstu 104 569
* Liczba osób zarażonych wszami 5
* Liczba wszy usuniętych z ich głów 152
* Cena za jedną usuniętą profesjonalnie wesz 8,59 £
* Straconych chłopaków 1
* Zdobytych chłopaków 2
* Liczba pożarów w domu 4
* Liczba dzieci, które udało mi się uchronić od złego 2
* Liczba zgubionych dzieci 7 (licząc wszystkie wypadki)
* Liczba odnalezionych dzieci 7
* Całkowita liczba dzieci 4
JAK SIĘ TO SKOŃCZYŁO
Pan Wallaker — czy raczej Scott, jak się czasami do niego zwracam — i ja nie
wzięliśmy ślubu, ponieważ żadne z nas nie chciało po raz drugi wchodzić w formalny
związek. Okazało się jednak, że ani on, ani ja nie ochrzciliśmy swych dzieci,
postanowiliśmy więc wykorzystać ceremonię jako pretekst do wielkiego integracyjnego
przyjęcia w domu na wsi. Poza tym doszliśmy do wniosku, że w ten sposób dajemy
dzieciakom gwarancję, coś w rodzaju ubezpieczenia, na wypadek gdyby chrześcijański
Bóg okazał się jednak Bogiem Prawdziwym i Jedynym, choć oboje skłaniamy się raczej ku
buddyzmowi.
Ceremonia chrztu odbyła się w kaplicy. Śpiewał szkolny chór, a synowie Scotta, Matt i
Fred — którzy nie uczęszczają już do szkoły z internatem, lecz do szkoły średniej —
zagrali na klarnecie i fortepianie Someone to Watch Over Me. Płakałam przez większą
część wykonania. Od Greenlight Productions przyszedł wieniec kwiatów wielkości
dorodnej owcy; Rebecca zrobiła sobie afro, w którym umocowała podświetlony znak
„Motel" ze strzałką wskazującą w dół, na jej mózg; Daniel upił się na przyjęciu i próbował
zaciągnąć Talithę do łóżka, skutkiem czego Sergei zrobił piekielną awanturę i wypadł z
przyjęcia bez pożegnania; a Jude — która najwyraźniej miała już trochę dosyć Fotografa
Dzikiej Przyrody — przespała się z panem Pitlochry-Howardem i potem przechodziła
piekło, próbując całą rzecz odkręcić. Tom i Arkis dąsali się, gdyż nie zaprosiliśmy Gwyneth
Paltrow — mimo że Jake grał raz z Chrisem Martinem — i z zemsty obaj żywiołowo
flirtowali ze starszymi chłopcami z big-bandu. Mama była zła, że nie włożyłam na siebie
czegoś w żywszych kolorach, niemniej w końcu pocieszyła się tym, że miała ładniejszą
sukienkę płaszczową niż Una, i tym, że pan Wallaker tak chętnie z nią flirtuje, zawsze
jednak zwracając uwagę, gdy przekracza dopuszczalne normy, w sposób tak
demonstracyjny, że za każdym razem mama pęka ze śmiechu. Roxster — który wcześniej
wysłał mi miłego SMS-a, w którym skarżył się na serce złamane utratą „rzygającej
pantery" i pocieszał ewidentnymi łaskami Boga Randek, ponieważ jego nowa dziewczyna
miała stałe poranne mdłości — przysłał mi później drugiego SMS-a, w którym wyjaśniał,
że bynajmniej nie była w ciąży, tylko chorowała, gdyż zmuszał ją do jedzenia i picia w
zbyt wielkich ilościach, a poza tym była zupełnie do niczego. Co odczytałam jako
komplement.
A gdzieś w głębi serca cały czas zdawałam sobie sprawę, że Mark byłby zadowolony z
tego, jak mi się ułożyło. Że naprawdę, naprawdę nie chciałby, abyśmy wciąż byli sami i
nurzali się w naszym emocjonalnym zagubieniu. I że gdyby mógł zdecydować, z kim
będę, wybrałby pana Wallakera.
Więc teraz mam nie dwójkę dzieci, lecz czwórkę. A Billy ma do towarzystwa starszych
chłopców, z którymi może grać na xboxie, i nie trzeba go przemocą od niego odrywać, i
nie ma żadnych dyskusji o „jeszcze jednym poziomie" — wystarczy, że pan Wallaker raz
na niego spojrzy. W weekendy spotykamy się z Jakiem i Rebeccą oraz dzieciakami, tak że
każdy ma jakieś towarzystwo. A Mabel po raz pierwszy od czasu, gdy była zbyt malutka,
żeby coś wiedzieć i rozumieć, ma ojca na tym świecie, a nie na tamtym, który na dodatek
traktuje ją jak prawdziwą księżniczkę, co skutkuje niezliczoną ilością „ostrzeżeń", jakich
muszę jej udzielać. A ja nie jestem już samotna i wreszcie czuję się bezpieczna, i
wreszcie czuję, że ktoś o mnie dba. I czasami, też w weekendy, kiedy dzieciaki już są w
łóżkach, wymykamy się do Capthorpe House, gdzie odgrywamy po raz kolejny tamtą
scenę w krzakach, tyle że z happy endem.
I tak żyjemy sobie razem w wielkim, starym, pełnym rozkosznego nieładu domu przy
Hampstead Heath. A ponieważ stąd łatwo można dotrzeć do szkoły na piechotę,
doszliśmy do wniosku, że jeden samochód nam w zupełności wystarczy — co wprawdzie
znacznie uprościło sprawę pozwoleń na parkowanie, ale jakoś bynajmniej nie sprawiło,
byśmy rzadziej się spóźniali. Aha, jeszcze jedna sprawa! Spodziewajcie się wkrótce Liści
w jego włosach, które ostatecznie zostały przemianowane na Jacht sąsiada i które
zostaną wydane wyłącznie w dystrybucji DVD. Tak więc sprawdzajcie w najbliższych
wypożyczalniach!
Dzieci w końcu dotarły do dentysty i okazało się, że z ich zębami wszystko w
porządku. No i obecnie wszyscy sześcioro mamy na głowach wszy.
PODZIĘKOWANIA
Początkowo wydawało się, że podziękowania powinny być ułożone w porządku
hierarchicznym: jednym ludziom zawdzięczam to, że w ogóle zaczęłam pisać tę książkę,
inni dostarczyli ogromnych ilości materiałów, dzięki niektórym napisałam tylko jedno
zdanie, no i wreszcie ktoś przecież zredagował całość. Niemniej jednak przedsięwzięcie
okazało się polem minowym potencjalnych gaf podobnym do usadawiania gości
weselnych w rodzinie, w której dochodziło do wielokrotnych, powtórnych związków
małżeńskich.
Próbowałam zastosować skomplikowany system polegający na przyznawaniu
gwiazdek, ale to z jakiegoś powodu okazało się... dziwne.
Potem pomyślałam, że to przypomina ceremonię rozdawania nagród, kiedy wszyscy są
już tak znudzeni podziękowaniami, że jedynymi osobami, którym na czymś zależy, są ci,
którzy te podziękowania wyrażają. Tak więc ostatecznie postanowiłam zastosować
porządek alfabetyczny i mam nadzieję, że tak będzie dobrze.
Wy jednak wiecie, kim jesteście i gdzie powinniście się znaleźć, gdybym zastosowała
porządek hierarchiczny (czyli na pierwszym miejscu). A ja naprawdę jestem wdzięczna za
waszą pomoc, za hojność w dzieleniu się różnymi śmiesznymi przeżyciami i
doświadczeniami, a także za wsparcie moralne. I naprawdę... naprawdę (tu wybucha
płaczem)... bardzo wam dziękuję.
Gillon Aitken, Sunetra Atkinson, Simon Bell, Maria Benitez, Grazina Bilunskiene, Paul
Bogaards, Helena Bonham Carter, Bob Bookman, Alex Bowler, Billy Burton, Nell Burton,
Susan Campos, Paulina Castelli, Beth Coates, Rochard Coles, Dash Curran, Kevin Curran,
Romy Curran, Scarlett Curtis, Kevin Douglas, Eric Fellner i wszyscy z Working Title,
Richard, Sal, Freddie i Billie Fielding, moja mama Nellie Fielding (zupełnie inna niż mama
Bridget), cała rodzina Fieldingów, Colin Firth, Carrie Fisher, Paula Fletcher, Dan Franklin,
Mariella Frostrup, rodzina Glazerów, Hugh Grant, rodzina Hallatt Wellsów, Lisa Halpern,
James Hoff, Jenny Jackson, Tina Jenkins, Christian Lewis, Jonathan Lonner, Tracey
MacLeod, Karon Maskill, Amy Matthews, Jason McCue, Sonny Mehta, Maile Meloy, Daphne
Merkin, Lucasta Miller, Leslee Newman, Catherine Olim, Imogen Pelham, Rachel Penfold,
Iain Pickles, Gail Rebuck, Bethan Rees, Sally Riley, Renata Rokicki, Mike Rudell, Darryl
Samaraweera, Brian Siberell, Steve Vincent, Andrew Walliker, Jane Wellesley, Kate
Williamson, Daniel Wood.
Tytuł oryginału
Bridget Jones: Mad About the Boy
Copyright © Helen Fielding, 2013
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2014
Design © Suzanne Dean
Photography © Chris Frazer Smith
Author photograph © Alisa Connan
Redakcja
Magdalena Wójcik
ISBN 978-83-7785-434-1
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51r 61 853 27 67r faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracowany na podstawie Bridget Jones. Szalejąc za facetem, wydanie I, Poznań
2014
Plik opracował i przygotował Woblink
wóblinkwoblink.com