Download - TRAWERS no1

Transcript
Page 1: TRAWERS no1

gazeta ludzi aktywnychbezpłatny miesięcznik

No 1

w krainie boga i króla

karakorum highway

domy bez dachów

fogarasze

ISBN 978 83 926021-8-7 kwiecień 2012

Page 2: TRAWERS no1

TRAWERS – gazeta ludzi aktywnych redaktor naczelna KATARZYNA RODACKA

sekretarz redakcji DOROTA SNOCH redakcja BEATA BLITEK, MACIEJ CZERSKI, AGNIESZKA KROBICKA, JĘDRZEJ KROBICKI, EMILIA KURDZIEL, KATARZYNA NIEMCZYKIEWICZ, DAGMARA OLEKSY, DOROTA SNOCH, BARTEK KROBICKI, KATARZYNA RODACKA, PAWEŁ SŁOŃ, KAMIL STOPA, EMILIA SYGULSKA, KASIA ZAJIC, ŁUKASZ ROMANOWSKI (www)

korekta KATARZYNA NIEMCZYKIEWICZ, KATARZYNA RODACKA, ANNA KAŹMIERCZAK skład, opracowanie graficzne JUSTYNA MĘDRALA druk Off Print Lesław Wabik

okładka Sahara, RAFAŁ WOŚ

ISBN 978 83 926021-8-7nakład 500 egz. Magazyn został wydany przy wsparciu Wspólnoty Europejskiej w ramach programu „Młodzież w działaniu”.

Treści zawarte w magazynie nie muszą odzwierciedlać poglądów Wspólnoty Europejskiej czy Narodowej Agencji programu „Młodzież w działaniu” i instytucje te nie ponoszą za nie odpowiedzialności. Redakcja nie cenzuruje tekstów nadesłanych przez redaktorów. Każdy tekst podpisany jest imieniem i nazwiskiem redaktora.

© Kraków 2012

www.facebook.com/gazetatrawers www.trawers.turystyka.pl

Trawers jest rezultatem podróżniczego bakcyla. Redakcja ma go od dawna, a teraz chce się nim dzielić. Dlatego to, co teraz trzymasz w rękach, gdziekolwiek na świecie – to pierwszy numer naszego magazynu. Na wskroś ważny pierwszy numer, od którego wszystko się zaczyna, co dalej będziemy doskonalić, szlifować i miejmy nadzieję – czym dalej będziemy inspirować. Każdy na swój sposób – innym spojrzeniem na prozaiczne sytuacje, odpowiedzialną radą medyczną albo po prostu niezwykłą historią zwykłych tułaczy, którzy penetrowali zakątki Ziemi nieraz jako pierwsi w historii.

Trawers kwietniowy to punkt startowy, zaczynamy razem dla was, żeby iść dalej –razem z wami.

organizacja wspierająca

zdjęcie KASIA ZAJIC

organizacja wspierająca finansowo

Page 3: TRAWERS no1

W krainie Boga i Króla. Maroko4 / artykuł numeruMaroko to nie tylko Casablanca i ciepłe plaże. To dynamicznie rozwijające się społeczeństwo, które mierzy się właśnie z największym wyzwaniem swojej historii – Arabską Wiosną. A my mieliśmy okazję zjechać stopem cały kraj, poznać jego ludzi i zwyczaje, zanim się wszystko zaczęło...

tekst PAWEŁ SŁOŃzdjęcia MARTA KURDZIEL

Karakorum Highway12 / wywiadMikołaj Korwin-Kochanowski jeśli nie podróżuje to studiuje i zarabia na kolejną wyprawę. Przejechał rowerem Karakorum Highway i przeszedł w poprzek Tadżycki Pamir. Według Niego najgościnniejsi są Azjaci, a najpiękniejsze – Polki. Przekonuje, że nie można rezygnować z marzeń, a każdy zakątek świata warto odwiedzić.

tekst DOROTA SNOCHzdjęcia MIKOŁAJ KOCHANOWSKI

Wymazany z pamięci36 / historiaFerdynand Antoni Ossendowski był jednym z największych polskich podróżników i aktywnym autorem, które książki tłumaczone na obce języki, stawały się bestsellerami. Po jego śmierci w 1940 roku, przestano o nim mówić, a dzieła wpisano na listę zakazanych lektur, pozostawiając pytanie czym i komu się naraził?

tekst MACIEJ CZERSKI

Fogarasze góry / 26

Łańcuch górski w magicznej Rumunii. Najbardziej odludny zakątek w tej

części Europy, nawiedzany tylko przez okolicznych pasterzy, ich psy i swoich jedynych mieszkańców, niedźwiedzie

brunatne. Ich potęga i spokój sprzyjają wędrówce.

tekst KATARZYNA RODACKAzdjęcia TOMASZ GALA

To ulica jest w nasmuzyka / 10

Podróż to niesamowita okazja do wymiany dźwięków. Przeby-wałam ostatnio w kraju akordeonów, kontrabasów, harmonijek

i grajków w korytarzach metra. Z tego właśnie miejsca, gdzie niemalże każdy tekst jest grą słów, w którą grają poeci

i w którą ja też chcę grać, czerpię niesamowite inspiracje. Chcę poznawać Francję poprzez jej muzykę, przywieźć jej dźwięki ze

sobą do domu.

tekst KATARZYNA RODACKAzdjęcie DELGOFF.

1

No 1

Page 4: TRAWERS no1

Domy bez dachówarchitektura / 34

Wydawać by się mogło, że co jak co, ale dach jest w domu elementem koniecznym. Garaż

sobie darujemy, sypialnię od biedy urządzimy w salonie, ale schronienia nad głową za nic nie

oddamy. Nie jest to jednak tak oczywiste w krajach, gdzie za dach płaci się słone podatki. Bo

co jeśli zwalnia nas od nich brak tego właśnie schronienia przed deszczem, świadczący

o permanentnym stanie „w budowie”?

tekst i zdjęcia KAMIL STOPA

Głową w chmurach - czyli pamiętnikz lotu paralotnią24 / aktywnieKiedy leciałam głową w dół, zaczęłam godzić się z myślą, że uszkodzę kręgosłup. Straciłam orientację, panowanie nad skrzydłem i swoim ciałem. Zapomniałam nawet, gdzie jest rączka do systemu ratunkowego. Kiedy po upadku wstałam na nogi o własnych siłach, chciałam od razu jechać na szczyt, żeby znowu wzbić się w powietrze.

tekst i zdjęcia AGNIESZKA KROBICKA

Rowerowo22 / sprzętCzas by poczuć wiosnę! Przygotowujemy ukochane dwa kółka do sezonu, by ruszyć na naszym bicyklu w poszukiwaniu nowych przygód.

tekst BEATA BLITEKzdjęcie TOMEK MALACA

Erasmus w trasie!globalnie / 18

Mówi się, że Erasmus jest najlepszymmomentem studiów. Jak więc wykorzystać semestr

lub dwa, tak aby tego potem nie żałować? Nie ma jednej recepty. Można przeimprezować cały czas,

można się spełniać naukowo pisząc magisterkę (są tacy, co tak robią, uwierzcie mi) i można

poznawać kraj poprzez liczne podróże. Co kto lubi. Sam postawiłem na tę ostatnią opcję. Na własnym przykładzie zaprezentuję Wam, jak ciekawie łączyć

przyjemne z pożytecznym.

tekst i zdjęcia MACIEJ CZERSKI

Tam, gdzie mężczyźni muszą znać swoje miejsce31 / nieodkrytePołudniowo-wschodnie Chiny urzekają na wiele sposobów. Skaliste szczyty gór zdają wynurzać się z zielonego oceanu, tworzonego przez dziką przyrodę tego miejsca. Niestety, kultura i tradycja tego regionu coraz trudniej opierają się nieuniknionej nowoczesności. W tej schowanej przed światem krainie, kobiety nadal ukrywają swój sekret...sekret zdobycia władzy nad mężczyznami.

tekst i zdjęcia KASIA ZAJIC

Na wózku przez światpodróże bez barier / 28

Odkrywanie nowych miejsc, poznawanie innych kultur, kosztowanie smaków kuchni

świata. To wszystko, co dają nam podróże zdaje się czasami być tylko dla osób młodych, w pełni

sił, a najlepiej z wypchanym portfelem. Jest jednak mnóstwo ludzi, które nie spełniają wszystkich tych „kryteriów”. Czy dla osób

o obniżonej sprawności ruchowej jest miejsce w świecie turystyki?

tekst KATARZYNA RODACKA, BEATA BLITEK, DOROTA SNOCH, KASIA NIEMCZYKIEWICZ

JĘDRZEJ KROBICKI

Na tropie trzeszczącej wioski38 / lokalnieO mało komu znanej, a wartej odwiedzenia Wytrzyszczce. O zamku i ukrytych w nim skarbach, o kościółku w połowie otoczonym wodą, o tajemniczym wąwozie, o tym gdzie te wszystkie miejsca są ukryte

i dlaczego warto je odnaleźć.

tekst i zdjęcia EMILIA SYGULSKA

Podróżny zawsze ubezpieczonybezpieczeństwo / 29

Nie ulega wątpliwości, że każda podróż to fascynująca przygoda, która pozostawia wiele

wspomnień. By były one wyłącznie pozytywne, przed wyruszeniem w drogę warto zadbać o kil-ka spraw, takich jak: ubezpieczenie, odpowied-

nie badania lekarskie, leki i szczepionki. Tym razem spróbujemy przekonać, że ubezpieczenie

nie gryzie i warto je mieć przy sobie.

tekst i zdjęcia EMILIA KURDZIEL

Page 5: TRAWERS no1

Rowerowo22 / sprzętCzas by poczuć wiosnę! Przygotowujemy ukochane dwa kółka do sezonu, by ruszyć na naszym bicyklu w poszukiwaniu nowych przygód.

tekst BEATA BLITEKzdjęcie TOMEK MALACA

zdjęcie MIKOŁAJ HANDZLIK / podczas autostopowej podróży przez Maroko, w okolicy Rissani

Page 6: TRAWERS no1

tekst PAWEŁ SŁOŃ zdjęcia MARTA KURDZIEL

W KRAINIE BOGA I KRÓLA

Page 7: TRAWERS no1
Page 8: TRAWERS no1

Jazgotliwa arabska muzyka podkręcona była na pełny regulator. Mikrobus, którym jechaliśmy raz po raz podskakiwał na drodze będącej jedy-nie jaśniejszym pasem kamieni na rozciągającej się po horyzont hamadzie. Pasażerowie – Beduini i Tuaregowie - opuszczali ten pustynny wehikuł co pół godziny, gdy za szybą pojawiała się lepian-ka. Patrząc na mapę szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy bliżej zamkniętej od 1994 r. granicy marokańsko-algierskiej, niż miasta Merzouga. Zdani jedynie na łaskę kierowcy. Wcześniej sprzyjało nam szczęście. Zimowe dyskusje, gdzie spędzić kolejne wakacje zakończy-ły się z momentem, gdy Kasia dostała na urodzi-ny przewodnik po Maroku. Miała być Algieria – w końcu miło by było się przekonać, czy do dzisiaj w Oranie nie ma drzew – ale królestwo Muham-mada VI też stanowiło atrakcyjną propozycję. Co więcej, postanowiliśmy wykorzystać fakt, że euro było śmiesznie tanie względem złotego i daro-wać sobie pomysł dotarcia na miejsce autostopem – bagatela: 4 tysiące kilometrów. Za lot w obie stro-ny z Krakowa do Marrakeszu (z przesiadką w Pary-żu!) zapłaciliśmy z bagażem 615 zł. Do dzisiaj ciężko w to uwierzyć.

Français! Nicht DeutschMaroko to niecałe pół miliona kilometrów kwa-dratowych atrakcji: miasta z gatunku must-see jak Casablanca, Rabat czy Marrakesz; owiane złą sławą i z niejasnym statusem międzynarodowym teryto-ria Sahary Zachodniej; do tego geograficzna róż-norodność: góry, oazy czy ocean. Dużo, więc już na wstępie odrzuciliśmy hiszpańskie enklawy Ceuta i Meilla na północy, plany dotarcia w 40 dni do Tim-buktu bądź dopłynięcia na Gibraltar. Ale jak ustalić jakiś sensowny plan mając do dyspozycji jedynie 3 tygodnie i aż dziewięcioosobową ekipę? Czekała nas wielka dyskusja. Choć jesteśmy na zupełnie obcym kontynencie, nie mamy za to problemów żeby porozumieć się z miejscowymi. Nad afrykańskim królestwem nadal unosi się cień trójkolorowej flagi protektora, dlatego język Moliera jest powszechnie rozumiany. Maroko pojawiło się na szachownicy międzynarodowej po-lityki w XIX w. jako pionek, nad którego losem miały decydować Francja, Hiszpania, Niemcy czy Wiel-ka Brytania. Nie obyło się po drodze bez skandali i manifestacji wywołujących burzę w całej Euro-pie, czyli tzw. kryzysów marokańskich. Symbo-licznym początkiem rozgrywki o Maroko miała być wizyta cesarza Niemiec Wilhelma II w Maroku w 1889 r., w trakcie której miał powiedzieć: „Trzysta milionów muzułmanów może liczyć na moją przy-jaźń”. Skończyło się prawie na wojnie niemiec-ko-francuskiej. Podobnie, gdy w lipcu 1911 r. do portu w Agadirze wpłynęła niemiecka kanonierka „Pantera”. Marokański etap Wyścigu po Afrykę wy-grały jednak Francja i Hiszpania w 1912 r., kładąc kres niepodległości królestwa sięgającej IV w. p. n. e. Niemcy na pociechę dostali Afrykę Środko-wą. Kolonizatorzy nie mieli jednak łatwego życia. W 1921 r. Berberowie z Gór Rifu w północno-zachod-nim Maroku wywołali powstanie, które nieudolnie próbowali stłumić Hiszpanie. Na mapach świata

6

Page 9: TRAWERS no1

na kilka lat pojawiła się Republika Rif. W wojnie bie-rze udział niejaki Francisco Franco Bahamonde, któ-ry lata później buntem Armii Afrykańskiej rozpoczy-na wojnę domową w Hiszpanii. Stopień generalski otrzymał już 1926 r. – właśnie za zasługi w Maroku – stając się najmłodszym oficerem w tej randze w Europie. W tym samym roku zdecydowana interwencja obu protektorów doprowadziła do kresu niepodległej republiki berberyjskiej. Kolejne, tym razem nieuda-ne powstanie wybuchło w 1937 r., zaś niepodle-głość przyniósł dopiero 1956 r.

Mapy i AtlasDo Gór Rifu nie dotarliśmy, ale mieliśmy znacz-nie ambitniejszy plan: zdobycie sięgającego 4167 m.n.p.m najwyższego szczytu Afryki Północnej –Dżabal Toubkal. W Imlilu, gdzie kręcono fragmen-ty filmu „7 lat w Tybiecie” udało nam się zostawić w hotelu niepotrzebne rzeczy, tak by ruszyć z jak najmniejszym bagażem w pięciodniową tra-sę zakończoną zdobyciem szczytu. Wyposażeni w odpowiednio szczegółowe mapy, sprzęt i dużo wody (odradzono nam spożywanie „Kropli Atlasu”) zrezygnowaliśmy z pomocy przewod-ników i osiołków. Na początku szło łatwo, w pięknym słońcu, smagani delikatnym wia-trem dotarliśmy do wioseczki S’Chamharouch. Wioseczki powiedzielibyśmy – chcąc bawić się w stylistyczną ekwilibrystykę – globalnej: od pa-

sterzy kupiliśmy coca-colę chłodzoną w strumyku. Do kolejnego etapu – przełęczy Tizi n’Tarharate - była według zapewnień autochtonów godzina drogi osiołkiem. Cztery godziny później, nadal na szlaku, zaczęliśmy rozważania o środkach, jakimi karmione są marokańskie osiołki. Jak zanotował potem kole-ga na blogu: „Stromo: po pokonaniu przewyższenia poruszamy się wg GPSa z prędkością 700m/h w po-ziomie, ale 420m/h w pionie. […] Schodzimy kawa-łek na zawietrzną, oczyszczamy miejsca pod namio-ty z większych kamieni, rozbijamy się i nocujemy na 3470 m n. p. m., wykończeni totalnie, a zrobiliśmy 1/2 planowanej dzisiaj drogi.” Nocą załamała się pogoda – padał deszcz, mgła gęsta jak mleko, porywisty wiatr uszkodził przed-sionek jednego z namiotów. Decyzja o powrocie, choć ciężka do podjęcia była słuszna, ponieważ napotkani na szlaku turyści poinformowali nas o zamknięciu szlaku na szczyt. Spadł śnieg. W Imlilu koczowaliśmy dzień, czekając na wieści pogodowe, susząc rzeczy oraz przystępując do tego, co było nieuniknione – gdzie jechać. Zde-cydowaliśmy się nie zwiedzać zeuropeizowa-nej północy – z planu wypadły Casablanca czy Rabat – i zobaczyć te części kraju, które dla turysty są może mniej oczywistym, ale równie atrakcyjnym wyborem. Jak choćby Fez.

W Atenach AfrykiFez to jedno z czterech tzw. „imperialnych miast” Maroka i chyba najmniej znane. Obecnie jest czwartym największym miastem kraju z około mi-lionem mieszkańców. Jego złoty okres przypadł na czas dynastii Marynidów (XIII – XV w.), którzy uczynili z miasta stolicę swojego rozciągającego się na terytorium całego Maghrebu imperium. Zresz-tą blask miasta lśnił daleko poza granicami kraju i długo po śmierci ostatniego Marynidy, bowiem

Schodzimy kawałek na zawietrzną, oczyszczamy miejsca pod namioty

z większych kamieni, rozbijamy się

i nocujemy na 3470 m n. p. m., wykończeni totalnie, a zrobiliśmy

1/2 planowanej dzisiaj drogi.

7

Page 10: TRAWERS no1

„pierwszorzędne znaczenie zachował aż do przy-bycia Francuzów”. Bramy feskiego uniwersytetu Al-Karawijjin, uznawanego przez UNESCO i Księgę rekordów Guinnessa za najdłużej nieprzerwanie działającą uczelnię na świecie (choć ocena ta budzi kontrowersje wśród historyków), opuściło wiele de-cydujących dla islamu i judaizmu intelektualistów. W swoim europocentryzmie nie pojmujemy wagi takich nazwisk jak Abu Imran al-Fasi czy Leo Afri-canus, jednak pogłoska o tym, że na Al Karaouine miał studiować późniejszy papież Sylwester II mówi już dużo. Najważniejsze zabytki miasta, jak choć-by Bab Bu Dżelud czyli Niebieska Brama, medresa Al-Karawijjin czy stara medyna pochodzą właśnie z czasów Marynidów. Tę ostatnią trzeba koniecznie zwiedzić, ale porzuć-cie nadzieję wszyscy, którzy tam wchodzicie. Nie ma mapy, na której zaznaczone byłyby wszystkie uliczki, dlatego nie ma się nawet co łudzić, że nawet najbardziej doświadczony harcerz się nie zgubi. Można za to próbować znaleźć Irlandczyków z U2, którzy bardzo polubili to miasto. Nakręcili oni tam teledysk do piosenki Line On The Horizon a potem nagrali nawet utwór FES – Beeing Born. Ciężko im się dziwić, skoro medyna Fezu jest uznawana za największą na świecie strefę pieszą (car-free urban area). A słynna garbarnia chyba najbardziej śmierdzącym miejscem na świecie – nawet mięta, którą trzeba trzymać pod nosem niewiele pomaga.

Na ziemi BogaŚwiadomość, iż jesteśmy w kraju muzułmańskim dociera do nas brutalnie, z samego rana, już pierw-szego dnia pobytu gdy rozlegają się śpiewy mu-ezinów z wszystkich minaretów miasta. A śpimy na dachu w samym centrum Marrakeszu, więc akustyka jest doskonała, a wszyskie głosy zlewa-ją się w jeden, hipnotyczny ton. Nie wiadomo, czy

bardziej wytrąca z równowagi nieludzko wczesna pora wezwania na modlitwę, czy charakterystycz-ne, acz nieprzyjemne dla nieprzyzwyczajonego europejskiego ucha interwały muzyczne mniejsze niż sekunda. O budziki w każdym razie nie musimy się martwić. Gdy kupiliśmy już bilety samolotowe ktoś by-stry zauważył, że nasz pobyt w Maroku przypad-nie dokładnie na okres... Ramadanu. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, jaki to będzie miało dokład-nie wpływ na choćby to, że chcemy podróżować autostopem. Za wystarczające uznaliśmy infor-macje z przewodnika. A zatem: kraj muzułmański z dominującą szkołą sunnicką, trochę Chrześcijan i garstka Żydów, ogólnie pokojowa koegzysten-cja, a dziewczyny nie muszą inwestować w żadne chustki. Turystyka odpowiedzialna i zaangażo-wana - oczywiście - ale zdawaliśmy sobie sprawę, że najłatwiej będzie przekonać się o wszystkim na miejscu. Dewiza kraju brzmi: „Bóg, Naród, Król”. Dyna-mika relacji zachodząca w tej skomplikowanej tria-dzie jest wypadkową procesu dekolonizacji, natury islamu, systemu politycznego kraju (czytaj: woli Króla) jego historii i kultury. Na poziomie relacji międzyludzkich turyści nie napotykają żadnego dyskomfortu czy problemów. Jedyne utrudnienie dla autostopowiczów polegało na tym, że między 20 a 22 nie ma co liczyć na złapanie kogokolwiek, gdyż wraz z nastaniem mroku Marokańczycy udają się do meczetu, by potem spożyć posiłek po całodniowym poście. Marokańskie miasta i wioseczki w okresie Ramadanu żyły do późnych godzin nocnych! O drugiej w nocy otwarte były wszystkie sklepy, a na ulicach bawiły się dzieci. Co dla nas najważniejsze, ludzie często dzielili się z nami swoją radością, co przekładało się na fantastycznie urozmaicone kola-cje, na jakie byliśmy zapraszani. Szybko się nauczy-liśmy, że stosunek do religii w Maroku jest bardzo

8

Page 11: TRAWERS no1

europejski. Jeden z Marokańczyków użył określenia light-muslim, co dobrze chyba oddaje postawę wie-lu jego krajan. Pomimo obostrzeń związanych ze spożywaniem posiłków za dnia, nie mieliśmy pro-blemów by zjeść coś kiedy tylko chcemy. Raz tylko, gdy jechaliśmy autobusem, zwrócono nam życzli-wie uwagę, gdy jeden z nas chciał się napić wody. Dla fanów mocniejszych trunków Maroko może być problemem, jednak wystarczy udać się do więk-szego miasta, by znaleźć alkohol. My najczęściej poruszaliśmy się po regionach prowincjonalnych, więc zadowalaliśmy się pitą w nieograniczonych ilościach herbatą miętową słodzoną wręcz nieprzy-zwoicie ogromną ilością cukru. Do jednego imbryka jeden z goszczących nas Marokańczyków wrzucił sześć bryłek „białej śmierci”.

Od zniknięć do konstytucjiW 2008 r. gdy odwiedzaliśmy Maroko kraj ten był w dziwnym do określenia punkcie swojej historii. Z jednej strony miał za sobą lata władzy króla Has-sana II. Okres jego rządów z lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych to tzw. „Years of Lead”, czyli czasy bezwzględnej walki z opozycją polityczną. Jej ska-la przekroczyła nawet granice Maroka – w 1965 r. w Paryżu zniknął jeden z marokańskich opozycjo-nistów. Na ulice Maroka nieraz wyjeżdżały czołgi, w trakcie tłumienia demonstracji ginęło tysiące ludzi, a tortury w więzieniach były na porządku dziennym. Liberalizacja przyszła wraz z początkiem lat 90. i nabrała tempa wraz z wstąpieniem na tron

w 1999 r. syna Hassana - Muhammeda VI. Jednak dopiero Arabska Wiosna z 2011 r. przyniosła za-sadnicze zmiany. Na tle innych krajów regionu Maroko było/jest ewenementem – demokratyza-cja systemu następuje pokojowo i odgórnie. Choć istnieje pewien potencjał rewolucyjny, ze wzglę-du choćby na dużą ilość bezrobotnych młodych, to ambitny król postanowił oddać znaczącą część władzy na rzecz parlamentu i obiecał głębokie re-formy. Po raz pierwszy w historii premier zostanie powołany z szeregów zwycięskiego ugrupowania, islamistycznej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. To, jak się zakończy i do czego doprowadzi ten proces trudno przewidzieć, ale wola polityczna młodego monarchy i pokojowy charakter zmian każe patrzeć w przyszłość z optymizmem. W końcu ze wszyst-kich arabskich rewolucji, ta wypadła najlepiej i na-leży zgodzić się z oceną liberalnego The Economista, że rządy islamistów w Maroku będą miały więcej wspólnego z pragmatyczną AKP w Turcji, niż pore-wolucyjnym Iranem. Zgadzamy się z tym.

***Słońce zbladło za zasłoną chmur i pyłu, ściemniło się nienaturalnie, szara pustynia stopiła się w jedno z niebem, a w powietrzu czuć było napięcie jak przed burzą. Na szczęście kierowca zlitował się nad nami i za niewielką opłatą zgodził się nas zawieźć do Merzougi. Jeszcze tego samego dnia widmo pustyn-nej burzy oddaliło się, a my na wielbłądach podąży-liśmy na oazy. Dzień zwieńczyliśmy męczącą wspi-naczką na szczyt potężnej wydmy, z której rozciągał się majestatyczny widok na całe 35 km kwadratowe pustynnej części Sahary, nad którą zachodziło słoń-ce. Widok zapierał dech w piersi. Ale nie tak, jak ten ze szczytu Dżabal Toubkal. Okazało się, że dysponujemy dwoma dniami więcej, więc panoramę całego Atlasu ujrzeliśmy dzień przed odlotem.

9

Na ulice Maroka nieraz wyjeżdżały czołgi, w trakcie tłumienia demon-

stracji ginęło tysiące ludzi, a tortury w więzieniach były na porządku

dziennym.

Page 12: TRAWERS no1

4

tekst KATARZYNA RODACKA

To ulica jest

w nas!

Podróż to niesamowita okazja do wymiany dźwięków. Przebywałam ostatnio w kraju akordeonów, kontrabasów, harmonijek i gra-jków w korytarzach metra. Z tego właśnie mie-jsca, gdzie niemalże każdy tekst jest grą słów, w którą grają poeci i w którą ja też chcę grać, czerpię niesamowite inspiracje. Chcę poznawać Francję poprzez jej muzykę, przywieźć jej dźwięki ze sobą do domu.

Muzyka dla każdegoOpowieść-zalążek tego tekstu powstał w jednym z południowych miast francuskich, wieczorem przy podgrzewaniu wina sprzedawanego tam w pięciolitrowych kanistrach. Ktoś grał na gitarze, ktoś na akordeonie, wszyscy śpiewali francuskie piosenki. Momentami nawet ja mogłam się do nich dołączyć i wtedy czułam, że właśnie maksymal-nie wchłaniam tę kulturę. Muzyka francuska ma w Polsce swoich zwolenników, ale póki co niestety wciąż przegrywa z twórcami anglojęzycznymi. Szkoda, gdyż dorobek Francuzów w tej dziedzinie jest niepowtarzalny w każdej nucie – tutaj w zasa-dzie prawie każdy znajdzie dźwięk odpowiedni dla siebie – od fanów punk-rocka i ska po miłośników lżejszych dźwięków. Muzyka francuska jest nie-samowicie uniwersalna, ogólnodostępna i we własnym kraju bardzo znana. Przy tym wszystkim pozostaje wciąż w podziemiu, gdzie grać zaczyna większość zespołów. Jej elementy to często akorde-on, gitara, kontrabas, czasem harmonijka, obec-nie pojawia się często ukulele, a przede wszystkim dobry rytm i tekst. Wszystko to wywołuje wrażenie, że jest to wciąż muzyka z ulicy, z francuskiej bohe-my, wiecznie żywy folk aranżowany wciąż na nowo.

Podróż to niesamowita okazja do wymiany dźwięków. Przebywałam ostatnio w kraju akordeonów, kontrabasów, harmonijek i gra-jków w korytarzach metra. Z tego właśnie mie-jsca, gdzie niemalże każdy tekst jest grą słów, w którą grają poeci i w którą ja też chcę grać, czerpię niesamowite inspiracje. Chcę poznawać Francję poprzez jej muzykę, przywieźć jej dźwięki ze sobą do domu.

Muzyka dla każdegoOpowieść-zalążek tego tekstu powstał w jednym z południowych miast francuskich, wieczorem przy podgrzewaniu wina sprzedawanego tam w pięciolitrowych kanistrach. Ktoś grał na gitarze, ktoś na akordeonie, wszyscy śpiewali francuskie piosenki. Momentami nawet ja mogłam się do nich dołączyć i wtedy czułam, że właśnie maksymal-nie wchłaniam tę kulturę. Muzyka francuska ma w Polsce swoich zwolenników, ale póki co niestety wciąż przegrywa z twórcami anglojęzycznymi. Szkoda, gdyż dorobek Francuzów w tej dziedzinie jest niepowtarzalny w każdej nucie – tutaj w zasa-dzie prawie każdy znajdzie dźwięk odpowiedni dla siebie – od fanów punk-rocka i ska po miłośników lżejszych dźwięków. Muzyka francuska jest nie-samowicie uniwersalna, ogólnodostępna i we własnym kraju bardzo znana. Przy tym wszystkim pozostaje wciąż w podziemiu, gdzie grać zaczyna większość zespołów. Jej elementy to często akorde-on, gitara, kontrabas, czasem harmonijka, obec-nie pojawia się często ukulele, a przede wszystkim dobry rytm i tekst. Wszystko to wywołuje wrażenie, że jest to wciąż muzyka z ulicy, z francuskiej bohe-my, wiecznie żywy folk aranżowany wciąż na nowo.

Fredo z zespołu Ogres de Barback podczas koncertu w Paryżu w 2006 roku.

Page 13: TRAWERS no1

Kontrowersyjni aż do dzisiajJednak muzyka francuska to nie tylko dźwięki i ich rytm, ale także często przełomowe i czasem szokują-ce teksty. Pod tym względem nieustająco pozostają mistrzami Brassens i Gainsbourg. Dwie indywidu-alności, które wywarły wielki wpływ na kolejnych twórców, powstają o nich filmy, ich piosenki śpie-wane są w domowych zaciszach i aranżowane na nowo przez kolejnych muzyków. Ich legendy po-wstały także na bazie kontrowersji, jakimi byli oto-czeni za życia. Georges Brassens, urodzony w 1921 roku na południu Francji, uważany jest za prekur-sora muzyki anarchistycznej – o tej tematyce pisał zresztą artykuły do jednej z gazet antyrządowych. Syn głęboko wierzącej katoliczki oraz liberalnego antyklerykała wychowywał się w domu pełnym muzyki. Być może właśnie od ojca zaczerpnął część poglądów, które potem śpiewa przy akompania-mencie gitary, oczerniając przede wszystkim służby policyjne. O nieprzemijającej kontrowersji jego tek-stów może świadczyć fakt, że za śpiewanie niektó-rych z nich publicznie, można dostać mandat i być oskarżonym o obrazę funkcjonariuszy. W Polsce jego utwory w tłumaczeniu wykonywał m.in. Jacek Kaczmarski, Edward Stachura czy Zespół Reprezen-tacyjny, który wydał płytę Śmierć za idee, przybliża-jąc tym samym po polsku kilka tekstów francuskiego mistrza. Mimo świetnych tłumaczeń, nic jednak nie może równać się z oryginałem. Serge Gainsbourg nst niewiele młodszy od Brassens. Jego twórczość to prowokacja zmian społecznych we Francji i na c łym świecie – Gainsbourg poprzez swoją twórczość stał się bowiem prekursorem rewolucji seksualnej. Jed-nak jednym z najbardziej kontrowersyjnych nagrań, z których musiał się tłumaczyć, było wykonanie wraz z muzykami z Kingston hymnu narodowego Fran-cji – Marsylianki – w rytmach reggae. Gainsbourg będący Żydem, miał z powodu swojego pochodze-nia trudne dzieciństwo w okupowanej przez Niem-

ców Francji. Historię jego obrazów, jego muzyki i przede wszystkim jego związków z najsłynniejszy-mi kobietami ówczesnego świata kultury opowiada film Gainsbourg, oddający klimat Francji drugiej po-łowy XX wieku.

Młodsze pokolenie bohemyJednym z najbardziej żywych przykładów współ-czesnej muzyki francuskiej jest grupa La Rue Kéta-nou, która zaczynała jako teatr uliczny o nazwie Théâtre du Fil i debiutowała na ulicach miasta La Rochelle. Jak sami o sobie mówią – to nie my je-steśmy na ulicy, to ulica jest w nas – skąd też biorą nazwę, będącą francuską grą słów, która dokładnie oddaje sens ich muzyki. Zarówno La Rue Kétanou, jak i inne zespoły – Tryo, Les ogres de Barback, Les Petites Bourettes, Babylon Circus czy Têtes Raidestworzą wielką grupę muzyków, których można słchać na festiwalach w całym kraju, w podziem-nych scenach miast francuskich i na ulicy w wyko-naniu innych muzyków. Wielu z tych wykonaw-ców wspólnie spotyka się na scenie by grać razem – tworzy to wówczas multiinstrumentalne koncerty i wręcz niezapomniane widowiska. Aż trudno uwie-rzyć, że to wszystko narodziło się po prostu na ulicyi w ścianach squatów. Następnie wiele z tych ze-spłów przeniosło się do małych barów, podziem-nych scen by ostatecznie grać duże koncerty nie tracącprzy tym na jakości muzyki. Z biegiem czasu powstało określenie nouvelle chanson, by zebrać razem ten styl muzyki francuskiej, którą zaczęło pro-mować coraz więcej młodych zespołów.

Będąc zatem na miejscu koniecznie trzeba wybrać się na miejscowy koncert. W obecnych erasmu-sowych czasach, kiedy studenci tłumnie zasiedlają czasowo Francję, jest to świetna okazja, żeby poznać prawdziwą kulturę od środka.

Będąc zatem na miejscu koniecznie trzeba wybrać się na miejscowy koncert. W obecnych erasmu-sowych czasach, kiedy studenci tłumnie zasiedlają czasowo Francję, jest to świetna okazja, żeby poznać prawdziwą kulturę od środka.

Będąc zatem na miejscu koniecznie trzeba wybrać się na miejscowy koncert. W obecnych erasmu-sowych czasach, kiedy studenci tłumnie zasiedlają czasowo Francję, jest to świetna okazja, żeby poznać prawdziwą kulturę od środka.

Kontrowersyjni aż do dzisiajJednak muzyka francuska to nie tylko dźwięki i ich rytm, ale także często przełomowe i czasem szokują-ce teksty. Pod tym względem nieustająco pozostają mistrzami Brassens i Gainsbourg. Dwie indywidu-alności, które wywarły wielki wpływ na kolejnych twórców, powstają o nich filmy, ich piosenki śpie-wane są w domowych zaciszach i aranżowane na nowo przez kolejnych muzyków. Ich legendy po-wstały także na bazie kontrowersji, jakimi byli oto-czeni za życia. Georges Brassens, urodzony w 1921 roku na południu Francji, uważany jest za prekur-sora muzyki anarchistycznej – o tej tematyce pisał zresztą artykuły do jednej z gazet antyrządowych. Syn głęboko wierzącej katoliczki oraz liberalnego antyklerykała wychowywał się w domu pełnym muzyki. Być może właśnie od ojca zaczerpnął część poglądów, które potem śpiewa przy akompania-mencie gitary, oczerniając przede wszystkim służby policyjne. O nieprzemijającej kontrowersji jego tek-stów może świadczyć fakt, że za śpiewanie niektó-rych z nich publicznie, można dostać mandat i być oskarżonym o obrazę funkcjonariuszy. W Polsce jego utwory w tłumaczeniu wykonywał m.in. Jacek Kaczmarski, Edward Stachura czy Zespół Reprezen-tacyjny, który wydał płytę Śmierć za idee, przybliża-jąc tym samym po polsku kilka tekstów francuskiego mistrza. Mimo świetnych tłumaczeń, nic jednak nie może równać się z oryginałem. Serge Gainsbourg jest niewiele młodszy od Brassens. Jego twórczość to prowokacja zmian społecznych we Francji i na całym świecie – Gainsbourg poprzez swoją twórczość stał się bowiem prekursorem rewolucji seksualnej. Jed-nak jednym z najbardziej kontrowersyjnych nagrań, z których musiał się tłumaczyć, było wykonanie wraz z muzykami z Kingston hymnu narodowego Fran-cji – Marsylianki – w rytmach reggae. Gainsbourg będący Żydem, miał z powodu swojego pochodze-nia trudne dzieciństwo w okupowanej przez Niem-

ców Francji. Historię jego obrazów, jego muzyki i przede wszystkim jego związków z najsłynniejszy-mi kobietami ówczesnego świata kultury opowiada film Gainsbourg, oddający klimat Francji drugiej po-łowy XX wieku.

Młodsze pokolenie bohemyJednym z najbardziej żywych przykładów współ-czesnej muzyki francuskiej jest grupa La Rue Kéta-nou, która zaczynała jako teatr uliczny o nazwie Théâtre du Fil i debiutowała na ulicach miasta La Rochelle. Jak sami o sobie mówią – to nie my je-steśmy na ulicy, to ulica jest w nas – skąd też biorą nazwę, będącą francuską grą słów, która dokładnie oddaje sens ich muzyki. Zarówno La Rue Kétanou, jak i inne zespoły – Tryo, Les ogres de Barback, Les Petites Bourettes, Babylon Circus czy Têtes Raides tworzą wielką grupę muzyków, których można słuchać na festiwalach w całym kraju, w podziem-nych scenach miast francuskich i na ulicy w wyko-naniu innych muzyków. Wielu z tych wykonaw-ców wspólnie spotyka się na scenie by grać razem – tworzy to wówczas multiinstrumentalne koncerty i wręcz niezapomniane widowiska. Aż trudno uwie-rzyć, że to wszystko narodziło się po prostu na ulicy i w ścianach squatów. Następnie wiele z tych ze-społów przeniosło się do małych barów, podziem-nych scen by ostatecznie grać duże koncerty nie tracąc przy tym na jakości muzyki. Z biegiem czasu powstało określenie nouvelle chanson, by zebrać razem ten styl muzyki francuskiej, którą zaczęło pro-mować coraz więcej młodych zespołów.

Będąc zatem na miejscu koniecznie trzeba wybrać się na miejscowy koncert. W obecnych erasmu-sowych czasach, kiedy studenci tłumnie zasiedlają czasowo Francję, jest to świetna okazja, żeby poznać prawdziwą kulturę od środka.

11

Page 14: TRAWERS no1

Mikołaj Korwin-Kochanowski gdy nie podróżuje, zarabia na kolejną wyprawę. Na co dzień studiuje inżynierię biomedyczną na kra-kowskiej AGH. Przejechał rowerem Karakorum Highway i przeszedł w poprzek Tadżycki Pamir. Na swoim koncie ma wyprawę wspinaczkową do Maroka i plażowanie w Wenezueli. Zahaczył też o raj na Borneo i w Indonezji. Woli miejsca ciepłe i słoneczne, ale wciąż powtarza, że ma słabość do gór. Zawsze wraca do domu, żeby docenić moc wędrówki. Złapany na rozdrożu odpowiedział na kilka nurtujących pytań.

tekst DOROTA SNOCH zdjęcia MIKOŁA J K.-KOCHANOWSKI

KARAKORUM HIGHWAY

12

DOROTA Wiemy, że dużo, daleko i egzotycznie podróżujesz. Czy znalazłeś już miejsce, w którym mógłbyś osiąść do końca życia? MIKOŁAJ Tak – w Krakowie. Miejsca, w których byłem są świetne, ale na chwilę, bo brakuje kogoś, z kim można porozmawiać. Tamtejsi ludzie nie rozumieją twojego postrzegania świata i dzieli was bariera językowa. Mimo to, jest wiele miejsc gdzie z chęcią bym wrócił. DOROTA Na przykład? MIKOŁAJ Ladakh, Indonezja, czy Pakistan. DOROTA Co jest tym bodźcem, który nakazuje Ci założyć plecak i pojechać w nieznane? MIKOŁAJ Kiedy się zasiedzę w domu, zaczynam myśleć nad tym, gdzie się ruszyć. Na początku wyjazd pojawiał się spontanicznie – szukałem taniego biletu i jechałem. Teraz zależałoby mi na tym, żeby mieć jakiś pomysł na podróż i dopiero potem szukać biletów. DOROTA Skąd czerpiesz inspiracje do kolejnych wyjazdów? MIKOŁAJ Dużą inspiracją są ludzie, których spotykasz w trakcie podróży. Przy nich wydajesz się ze swoimi pomysłami taki malutki. Są to osoby, o których na co dzień nic nie słychać i nie pojawiają się w żadnych mediach. Na ostatnim wyjeździe spotkaliśmy rowerzystów, którzy podróżują z Bangkoku do Europy lub Singapuru, co zajmuje około 11 – 13 miesięcy. DOROTA Tyle czasu na siodełku rowerowym musi być bolesne... MIKOŁAJ Tylko pierwszy tydzień jest ciężki. Później się człowiek przyzwyczaja. DOROTA …i stajesz się bezpłodny. MIKOŁAJ Nie, nie! Z tym nie ma problemu (śmiech). DOROTA Pamiętasz najpiękniejsze miejsce, w którym byłeś?

Page 15: TRAWERS no1

13

MIKOŁAJ Dżungla. To było spełnienie marzeń z dzieciństwa. Zawsze się o niej czytało, zaczynając od Kiplinga, na National Geographic kończąc. I do gór też mam słabość. DOROTA W ciągu ostatnich wakacji byłeś ze znajomymi na rowerowej wyprawie przecinającej granice Pakistanu, Kirgistanu i Chin, skąd ten pomysł? MIKOŁAJ Szukałem ciekawej trasy rowerowej, a zawsze marzyłem o tym, by zobaczyć Karakorum. Początkowo chcieliśmy jechać do Tybetu, ale w tym momencie to jest niewykonalne, bo bardzo trudno jest ominąć kontrolne posterunki wojska. To jedyna droga, jaka przebiega z północy na południe Azji Centralnej. Jest ciekawa i ciągnie się od Tien-Szan, przez kawałek Pamiru, Karakorum i Himalaje. DOROTA Pracowaliście nad kondycją przed wyjazdem? MIKOŁAJ Ciężko się przygotować do takiej wyprawy. Zwłaszcza adaptacja do dużych wysokości jest bardzo indywidualna i niekoniecznie zależy od kondycji. Ja jeżdżę po mieście na rowerze i do tego głównie ograniczyły się moje treningi. DOROTA A od strony technicznej? MIKOŁAJ Sam przewóz roweru jest prosty - pakujesz do kartonu i wysyłasz jako bagaż. DOROTA Dotknął Was kiedykolwiek kryzys psychiczny? Powiedzieliście sobie: „Dość! Wracamy, to nie ma sensu.”? MIKOŁAJ W zasadzie, to nie, ale najbardziej w kość dają pustynie. Kilka godzin jedzie się sam na sam, droga się nie zmienia, nie skręca, jest prosta na odcinku 180 kilometrów. Masz wrażenie, że wkładasz w coś dużo wysiłku i ciągle stoisz w miejscu. Dlatego dla spokoju psychicznego dobrze jest mieć jakiś licznik w rowerze albo GPS. Wtedy widzisz, że jest jakiś progres. Na szczęście, ta trasa prowadziła przez pięć krajów, a każdy z nich był zupełnie inny, więc krajobraz był zmienny. DOROTA A jak było z przejściami granicznymi? MIKOŁAJ Nie mogliśmy przekroczyć granicy między Kirgistanem a Chinami w miejscowości Torugart. Nie da się tamtędy przejechać na rowerze. Trzeba było w zasadzie objechać cały Kirgistan dookoła. Byliśmy zmuszeni do transportu nie-rowerowego, ze względu na czas. DOROTA Czemu na rowerach nie można tamtędy przejechać? MIKOŁAJ To są Chińczycy. Nie zrozumiesz ich... Nawet jak się starasz o wizę do Chin, to nie możesz wjechać tam lądem, jedynie wlecieć. Jak aplikujesz o wizę, musisz pokazać rezerwację biletu lotniczego i wykupiony nocleg w hotelu na 3 dni.

Indie, Bikaner, na głowie mam jak się potem dowiedziałem “imprezowy” turban.Po zjedzeniu Thali w lokalnej knajpie.

Page 16: TRAWERS no1

14

DOROTA Jak znajdujesz ekipę na wyjazdy? MIKOŁAJ Mam stałą grupę znajomych, z którymi jeżdżę. To dla mnie duży komfort – znam ludzi gotowych pojechać wszędzie - razem podróżujemy już od kilku lat. DOROTA Wolisz podróżować samemu, czy jednak z kimś? MIKOŁAJ Lubię podróżować z kimś. Zawsze jest do kogo otworzyć gębę. Choć jak podróżujesz w więcej osób, to się trochę zamykacie na otoczenie. Tworzycie wtedy zwartą grupę i kontakt z ludźmi z zewnątrz jest ograniczony do minimum. Jak się podróżuje we dwójkę albo samemu, to człowiek jest zmuszony do integracji z otoczeniem, wchodzenia w interakcję, bo od tego zależy, czy sobie poradzi. Wszystko wtedy zależy od Ciebie – jesteś skupiony na 100 procent, nie możesz sobie pozwolić na chwilę nieuwagi. DOROTA Gdzie spotkałeś najbardziej przyjaznych ludzi? MIKOŁAJ W Azji Centralnej, ale wydaje mi się, że Pakistańczycy są najgościnniejsi, co jest zupełnie sprzeczne z tym, co się słyszy w mediach. Jedziesz autobusem, zatrzymujecie się na jakimś przystanku i Pakistańczycy ci stawiają obiad, bo ty jesteś dla nich gościem. Dają ci numer, żebyś koniecznie do nich zadzwonił – „Przyjedź do nas, odwiedź nas, możesz u nas spać” – mówią. DOROTA Dużo spotykaliście turystów z innych krajów? MIKOŁAJ Jednostki. Dodatkowo nasz wyjazd, pomimo tego że trwał dwa i pół miesiąca, okazywał się najkrótszym. Wszyscy byli w półtorarocznej albo przynajmniej w rocznej podróży. DOROTA Człowiek wydaje się wtedy taki mały... MIKOŁAJ Takie rzeczy bardzo motywują. Na przykład: spotykasz człowieka gdzieś na bezdrożach i okazuje się, że jeszcze jakiś czas temu był prawnikiem w Londynie, ale rzucił tę pracę. Zatrudnił się jako menadżer hotelu na wyspie w Tajlandii. Ekstra zajęcie za niezłą stawkę, więc pracuje tam pół roku, dopóki nie skończy mu się wiza. Wtedy rusza zwiedzać Azję. Nie wróci już do Londynu, nie zamierza tam pracować jako prawnik, bo to już dla niego strasznie nudna robota. DOROTA Jak rozwiązujecie problem jedzenia podczas wyprawy? MIKOŁAJ Zazwyczaj jemy z miejscowymi, chyba że mamy w planach trekkingi. Wtedy trzeba wziąć ze sobą dużo wysokoenergetycznego jedzenia, które przeważnie kupujemy na miejscu. DOROTA Co było dla Ciebie „niebem w gębie”? MIKOŁAJ Bardzo lubię pakistańskie jedzenie i świeżo wyciskane soki. DOROTA A co Cię najbardziej obrzydziło?

Page 17: TRAWERS no1

„Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj

choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”Ryszard Kapuściński

Droga z Karimabadu do Gilgit, północny Pakistan. Strasznie wtedy wiało w twarz pyłem. Nawet w dół trzeba było pedałować.

Page 18: TRAWERS no1

16

MIKOŁAJ Kurk w Kirgistanie – taki suszony nabiał, który ma konsystencję kredy i strasznie zapycha. Jest wyjątkowo paskudny. Jeszcze zupa z mleka Jaka – śmierdzi piżmem i nie wolno oddychać nosem w trakcie jedzenia, bo faktycznie cofa. DOROTA Próbowaliście jakichś lokalnych alkoholi? MIKOŁAJ Pewnie. W Maroku, gdzie to jest teoretycznie nielegalne, dostaliśmy księżycówkę – samogon w woreczku – takim, jak się rybki akwariowe kupuje. Gdy pytasz, czy wiedzą co to jest metanol, to odpowiedź brzmi „nie”. Także, ryzyk fizyk... DOROTA Zdarzały się Wam problemy zdrowotne w podróży? MIKOŁAJ Tak. Podczas pierwszego wyjazdu do Indii wylądowałem w szpitalu z zatruciem i bardzo wysoką gorączką. Jakoś mnie z tego wyciągnęli, ale szpital w Indiach, szczególnie na prowincji, to jest coś, czego się nie chce oglądać. Ściągnęli z łóżka starą Hinduskę, żebym miał gdzie usiąść. Poprosiłem kumpla, żeby kupił rękawiczki i jednorazowe strzykawki, bo trochę się bałem, że mnie będą używaną dźgać. Siadł obok mnie rikszarz, zaczął coś ze mnie zbierać, to chyba były robaki, które zaczęły na mnie z tego łóżka wyskakiwać. Rozwalona aparatura medyczna leżała na ziemi, sterty leków, zużytych strzykawek w kącie. Chciałem stamtąd jak najszybciej uciekać. Wyjątkowo koszmarne wspomnienie. DOROTA A na co się szczepiliście przed wyjazdem? MIKOŁAJ Dur brzuszny, żółtaczka A, B, tężec i polio – to do Indii. W Indonezji braliśmy jeszcze malaron, bo akurat w Borneo i na Sulawesi jest duże zagrożenie malarią mózgową. Tego woleliśmy uniknąć. DOROTA Gdzie przeżyłeś największy szok kulturowy? MIKOŁAJ W Indiach. Azja jest pod każdym względem bardzo egzotyczna. Inna religia, inny klimat, inni ludzie – zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i sposób myślenia. Totalny chaos. DOROTA A gdzie spotkaliście najpiękniejsze kobiety? Oprócz Polski oczywiście. MIKOŁAJ Oprócz Polski? To będzie ciężko... Nie wiem czy takie miejsce w ogóle jest na świecie. (Nie ma! - red.) Podczas lotu z Wenezueli wpadły nam w oko tamtejsze żydówki. Tylko my wracaliśmy akurat z dżungli i wszystko co mieliśmy było takie mocno zatęchłe. Pamiętam, że siedziała obok mnie ładna Wenezuelka i... przesiadła się. To była strasznie przykra sprawa. No, ale nawet ja czułem, że nie jest z nami za dobrze... (śmiech) DOROTA Myślałeś o jakimś rocznym lub dłuższym wyjeździe? MIKOŁAJ Tak, ale wydaje mi się, że dużo ciekawiej jest wyjechać na dwa, trzy miesiące, niż na rok. Wtedy wszystko, z czym się spotykasz jest niezwykłe, nowe i zachwycające. Podczas rocznego wyjazdu tracisz

Page 19: TRAWERS no1

(...) chłonie każdą chwilę w stu

procentach. Tutaj mam wrażenie,

że trochę się wegetuje. Tu – rutyna,

tam – zawsze jest coś niecodziennego,

niezwykłego. Każda podróż zmienia

w pewnym sensie Twoje

podejście do życia. tę radość z każdego dnia i kolejnych miejsc. Zaczyna Ci to wszystko powszednieć. DOROTA Nie sądzisz, że często „cudze chwalimy, a swego nie znamy”? MIKOŁAJ Sporo jeździłem po Polsce. Jest u nas wiele miejsc do zobaczenia - zarówno miast, jak i lasów czy gór. Wydaje mi się, że jeśli chce się „pobyć” czy powędrować, to rewelacyjne są: Beskid Niski i Beskidy na pograniczu Polski i Słowacji. Nie trzeba wcale jechać w Pamir, żeby doświadczyć ciszy i aktywnie wypocząć. DOROTA Co cenisz najbardziej w podróżowaniu? MIKOŁAJ To, że się chłonie każdą chwilę w stu procentach. Tutaj mam wrażenie, że trochę się wegetuje. Tu - rutyna, tam - zawsze jest coś niecodziennego, niezwykłego i ciekawi ludzie. Każda podróż zmienia w pewnym sensie twoje podejście do życia. Zaczynasz patrzeć na wiele rzeczy w inny sposób. DOROTA A jak jest z kosztami? Jesteś studentem i wyjęcie trzech tysięcy złotych z kieszeni „ot tak” raczej nie wchodzi w grę? MIKOŁAJ Dorabiałem, powiedzmy, w przeciągu roku, dając korepetycje. DOROTA Jakie nastawienie ma do wyjazdów Twoja rodzina? MIKOŁAJ Przywykła. DOROTA Czyli da się do tego przyzwyczaić? MIKOŁAJ Moja mama mówi, że nie. Trzeba po prostu dawać znać, że się żyje, żeby ktoś miał spokojny sen i się nie denerwował. DOROTA Masz jakieś rady dla tych, co są na etapie - „Chcę, ale się boję” – jeśli chodzi o podróże? MIKOŁAJ Nie bać się. Trzeba kupić bilet - potem nie ma wyjścia. Jeśli się ma mało pieniędzy i kupi się bilet za 1000 czy 1500 złotych, to taka strata jest niewybaczalna.

Zjazd z pierwszej przełęczy za Biszkekiem, wys. ok. 3000 m n. p. m. W dole miejscowość Susamyr.

Page 20: TRAWERS no1

18

Page 21: TRAWERS no1

erasmus w trasietekst i zdjęcia MACIEJ CZERSKI

Page 22: TRAWERS no1

Mówi się, że Erasmus jest najwspanialszym momentem studiów. Jak w najlepszy możliwy sposób wykorzystać semestr, lub dwa tak aby tego potem nie żałować? Nie ma jednej recepty. Można przeimprezować cały czas, można się spełniaćnaukowo, na przykład pisząc magisterkę (są tacy, co tak robią, uwierzcie mi) i można poznawać kraj poprzez liczne podróże. Co kto lubi. Sam postawiłem na tę ostatnią opcję. Cały czas w trasie! Na własnym przykładzie zaprezen-tuje Wam jak ciekawe może być erasmusowe podróżowanie.

Umowy międzyuczelniane zaprowadziły mnie do Hiszpanii, a konkretnie Granady. Jest to idealne miejsce wypadowe na wszelkiego rodzaju wyciecz-ki, zwłaszcza górskie. Sierra Nevada (skąd z nartami na nogach można przy bezchmurnej pogodzie zobaczyć Afrykę), z Mulhacenem – najwyższym poza Alpami szczytem Europy i in w ne pasma Gór Betyckich oraz Sierra Morena zachęcają swoimi wspaniałymi krajobrazami. Góry są tak blisko, że spokojnie można w nich spędzać każdy week-end. Tak też zazwyczaj robię i gdy pewnego razu zostałem w domu, moi współlokatorzy dopytywali mnie czy nie mam problemów ze zdrowiem, albo jakiegoś załamania osobowości.

Jak podróżować, żeby nie zbankrutować? To proste - stopem. Niestety Hiszpania jest pod tym względem krajem dość niewdzięcznym, gdzie kierowcy patrząc na autostopowicza zastanawiają się co ten dziwak wyprawia. Nie ma jednak miejsc gdzie nie da złapać się stopa, są tylko tacy którzy zbyt szybko rezygnują. Już w drugim tygodniu poby-tu sprawdziłem jak to działa. Na pierwszy ogień po-szła Sevilla. Stolica Andaluzji jest miastem pięknym,

lecz przestrzegam przed zwiedzaniem jej w porze letniej sjesty. Nie dość, że wszystko pozamykane to jeszcze upał doskwiera niemiłosiernie. Hiszpania, jak powszechnie wiadomo leży blisko Portugalii. Jak więc można nie wykorzystać takiej sytuacji? 6 i 8 grudnia (wtorek, czwartek) wypadły jakieś święta, w związku z czym zajęć nie było. De facto do dyspozycji był cały tydzień, bo Hisz-panie robią sobie wolne kiedy tylko się da i nie potrzebują do tego żadnych godzin dziekańskich, rektorskich, czy innych cudów. Cóż więc zrobić z wolnym czasem? Jechać do Portugalii! Wraz z moją towarzyszką podróży (Erasmuską) naj-pierw odwiedziliśmy znajomych (Erasmusów) w Sevilli. Następnie ruszyliśmy na północ do Sa-lamanki, gdzie korzystając z dobrodziejstw co-uchsurfingu spędziliśmy trochę czasu, zwiedza-jąc przy okazji jedno z ciekawszych hiszpańskich miast i najstarszy w kraju uniwersytet. Następna stacja – Porto i odwiedziny u mojej koleżanki sta-cjonującej tam (a jakże!) na Erasmusie. Przez 3 dni zwiedzaliśmy i degustowaliśmy… Porto. Przy okazji koleżanka mojej koleżanki, załatwiła nam nocleg u swojej koleżanki w Lizbonie. Trochę to zawiłe, ale na szczęście mieliśmy gdzie spać. Stolica Portugalii mimo iż pięknym miastem jest, to jednak pierwsze wrażenie zrobiła mocno egzotyczne. Przechodząc przez jedną z głównych ulic w mieście mijaliśmy emigrantów niemal zewsząd: Bliskiego i Dalekiego Wschodu, Maghrebu, Czarnej Afryki i chyba jesz-cze z Księżyca. Porto i Lizbona nieformalnie rywa-lizują ze sobą o tytuł ładniejszego, ciekawszego i ogólnie lepszego. Mnie bardziej przypadło do gustu to pierwsze, ze względu na nie powtarzalny klimat (tzw. genius loci), jednak to stolica może pochwalić się bardziej imponującymi zabytkami.

Tak wyglądało to w telegraficznym skrócie, jed-nak najciekawsza była podróż stopem. Całą trasę

20

Page 23: TRAWERS no1

z Sevilli do Salamanki jechaliśmy z francuskim arabem, który aby nie zasnąć po prawie 24 go-dzinach za kółkiem cały czas palił haszysz! Nie dość, że miał dziurę w dachu, to jeszcze po dro-dze złapaliśmy gumę i musieliśmy zmieniać koło na jakimś wygwizdowie, gdzie diabeł dawno już powiedział dobranoc. Działo się też w drodze z Porto do Lizbony. Najpierw dwie miłe panie ob-darowały nas pokaźną porcją lokalnego mięsa w bułce, a następnie jechaliśmy z ludźmi, którzy przez całą drogę utrzymywali, że są seryjnymi mor-dercami, ale nie zrobią nam krzywdy, bo my pewnie jesteśmy z mafii. Największym dramatem okazał się powrót do Granady. W czasie gdy wracaliśmy wprowadzone zostały wysokie opłaty za wszystkie autostrady w Portugalii. Kierowcy postanowili za-protestować i jeździć wyłącznie bocznymi drogami. Niestety dowiedziałem się o tym w środku nocy na stacji benzynowej. Mało tego, natknęliśmy się na policyjną obławę, zatrzymującą i przeszukują-cą wszystkie samochody. Przy padającym deszczu musieliśmy spędzić grudniową noc na stacji ben-zynowej i w efekcie przyjechaliśmy do Granady z dwudniowym opóźnieniem.

Kolejnym erasmusowo – podróżniczym przed-sięwzięciem była podróż stopem na trasie Kraków – Granada w ramach powrotu ze świąt. Pod koniec grudnia ciężko jeździ się na stopa, bo po pierwsze zimno, a po drugie złapiesz dwa stopy i już jest ciem-no. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych. Na takiej trasie zawsze zdarzają się ciekawe przygody i tutaj na przykład zdarzyło mi się prowadzić samochód złapany na stopa. Pani kierowniczka stwierdziła, że bardzo nie lubi jeździć w nocy, jest zmęczona, a tak w ogóle to napiłaby się piwa. Tym sposobem przez około 250 km to ja siedziałem za kółkiem. 3330 km – 4 dni. Jak na zimę dobry wynik.Zaraz po Sylwestrze nie ma zajęć, więc wypada-

łoby się gdzieś ruszyć, zwłaszcza że odwiedzająca mnie dziewczyna chciała zobaczyć trochę Hiszpanii. Pierwszy przystanek – Sevilla. Szczególnie zachwy-cająca była możliwość zjedzenia śniadania na tara-sie, w miesiącu styczniu, siedząc w podkoszulku. Następny kierunek, najstarsze miasto Hiszpanii – Kadyks. Mieliśmy tam nocować na couchsurfingu, ale na miejscu o 22 okazało się, że jednak wcale noc-legu nie mamy. Po krótkim zwiedzaniu trzeba było rozbić się na plaży. Nie ma jednak co narzekać, bo śniadanie nad oceanem smakuje lepiej niż to samo śniadanie z dala od oceanu.

Następny cel – Gibraltar. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że znowu jest problem z noc-legiem. Jako, że nie mogłem zalogować się na swo-je konto na couchu w Kadyksie nie wiedziałem, że wszystkie prośby zostały odrzucone. Siedząc w drogiej jak smok internetowej kafejce wysła-łem ostatniego rozpaczliwego requesta podając swój numer telefonu. Wylogowałem się, zapła-ciłem i… Dzwoni telefon!!! „Hi! No problem! You can sleep on my place! Let’s meet in 15 minutes!”! I tym sposobem mieliśmy gdzie spać! Z tego miej-sca chciałem pozdrowić Felixa. Kolejne wyjazdy odbyłem do stolicy Katalonii i niemal rutynowo na Sierra Nevada. Gdy czytasz Czytelniku te słowa, jestem świeżo po powrocie z przewodniego kraju pierwszego numeru „Trawersu” – Maroka. Co da-lej? Kto wie… Hiszpania jest przecież taka wielka… Ktoś mógłby zapytać, gdzie przy tylu podróżach jest miejsce dla uczelni? Jest, ale gdzieś w tle. Erasmus jest przede wszystkim okazją do poznania: kultury danego kraju , ludzi, zwiedzenia ciekawych miejsc oraz zebrania bagażu doświadczeń. Nie namawiam tutaj nikogo do całkowitego odpuszczania uczelnia-nych obowiązków, tylko do aktywnego spędzania czasu. Drugiej takiej szansy nie będzie.

Page 24: TRAWERS no1

Czas by poczuć wiosnę! Oczywiście rowerowo. Bez względu na to czy Twój rower przejeździł całą zimę czy spędził ją w piwnicy, nastał czas żeby go odświeżyć. Służymy cennymi rada-mi jak przygotować ukochane dwa kółka do sezonu i ruszyć na naszym bicyklu w poszuki-waniu nowych przygód.

Zima jest ciężkim okresem dla naszego roweru. Przez ciagłą chlapę oraz wszędobylską sól takie elementy jak łańcuch, łożyska czy hamulce mają przyspieszone zużycie. Dlatego też warto zwrócić na nie szczególną uwagę. Jeżeli nasz sprzęt ma nas nie zawieść w drodze na uczelnie, do pracy, w naszym Lasku Wolskim czy na wycieczce w Gorcach, warto przynajmniej raz w roku pozostawić naszego przyja-ciela w serwisie na wizytę reanimacyjną. Pamiętaj-my, że bezpieczny rower to zadbany rower.

Zestaw majsterkowiczaJeśli masz zacięcie majsterkowicza i chęć rozwijania swoich umiejętności, możesz samodzielnie rozpo-cząć serwisowanie swojego bicykla. Potrzebne są Ci jedynie odpowiednie narzędzia, takie jak:

zestaw kluczy imbusowych (tzw. scyzoryk)zestaw podstawowych kluczy płaskich (8 mm, 10 mm, 13 mm, 15 mm)pompkałyżki do opon (ułatwią wymianę dętki)skuwacz do łańcucha (aby odpowiednio go wyczyścić)

przydadzą się również:preparaty czyszczące – benzyna czy rozpuszczalnik sprawdzają się najlepiejsmary do piast, sterów i łańcucha (nie masło i nie olej słonecznikowy)kilka szczotek – wybór jest duży wyprofilowane, de-dykowane dla higieny jamy ustnej rowerówtrochę szmat – nieźle sprawdzają się stare koszulki, które dobrze wchłaniają brud i smar

warto mieć:zapasową dętkęłatki do dętek

Sprawdź poszczególne elementy

Zwróćmy najpierw uwagę na zużycie łańcucha.Jego zerwanie grozi niemiłą glebą, więc lepiej dla naszego zdrowia nie zaniedbujmy go. W celu sprawdzenia możesz skontaktować się z serwisem. Przeważnie nic to nie kosztuje. Jeśli jednak wo-lisz zrobić to samodzielnie, musisz zaopatrzyć się w kolejne narzędzie – przymiar do pomiaru zuży-cia łańcucha, który wskazuje czy odstępy między spoiwami są w odpowiedniej odległości.

Praca łańcucha powinna być płynna, jeśli przeska-kuje zacznij od przeczyszczenia go, a następnie nasmarowania. Gdyby wciąż zachowywał się tak samo, a wykluczyłeś już zużycie samego łańcucha, wskazuje to na zużyte zębatki. Wtedy konieczna jest ich wymiana. Warto mieć w kieszeni spinke do łańcucha (tj: skuwacz do łańcucha) szczególnie wtedy kiedy wyruszamy na dłuższą misję i nie chce-my brać ze sobą wszystkiego.

Następnie do sprawdzenia są wszelkie elementy łożyskowe, takie jak:przednia oraz tylna piasta (łapiemy w tym celu koło jedną ręką a drugą trzymamy rower i patrzymy czy występuje niemiły objaw dreszczy)łożysko główki ramy,stery (łapiemy za przedni ha-mulec i ruszamy rowerem przód tył i obserwujemy czy nie ma luzu)

Kolejna rzecz to opony, sprawdźmy czy nie są popękane czy zbyt wytarte.Przyjrzyjmy się kołom. Przy wprowadzeniu ich w ruch powinny toczyć się po linii prostej, nie schodzić na boki. Warto przesmarować piasty i sprawdzić czy kręcą się poprawnie, jeżeli tak nie jest, koło wymaga centrowania.

Po zimowaniu, jeśli sprzęt stał w piwnicy, zawsze trzeba napompować koła. Jeśli powietrze uchodzi z kół podejrzanie szybko, należy dokładnie spraw-dzić dętkę (pamiętajmy o tym że pozostawiając rower w piwnicy na zimę warto upuścić powietrze z kół, wskazane na żywotność opon).Dbanie o piasty, co rozumiemy przez regularne smarowanie, pozwoli nam na zyskanie mniejszych oporów, dzięki czemu jeździ się lżej.

tekst BEATA BLITEK zdjęcie TOMEK MALACA ro

wer

owo

22

Page 25: TRAWERS no1

Sprawdźmy też hamulce poprzez wciśnięcie ich. Najczęstszymi usterkami są urwana linka bądź zuży-te klocki hamulcowe. Dlatego obejrzyjmy dokładnie linki. Wszelkie przetarcia i naderwania są niepoko-jące. W takim przypadku najlepiej od razu wymienić linkę hamulcową na nową. Zwróćmy także uwagę na stopień ich zużycia, poprzez kontrolę wyżłobień. Ustawienie klocków hamulcowych powinno być równoległe do obręczy koła.

Dla bardziej ceniących estetykę.Bierzemy wiadro wody, szmatkę i czyścimy cały rower, omijając elementy takie jak łańcuch, kasetę, przerzutki. Przydatny do czyszczenia naszego przy-jaciela jest stojak rowerowy, który można nabyć za niewielką sumę (od 20 do 40zł). Dobrze też posia-dać skuwacz, gdyż zalecane jest zdjęcie łańcucha. Tylko wtedy jesteśmy w stanie dobrze go wyczyścić.Po ściągnięciu łańcucha, wkładasz go do litrowej plastikowej butelki napełnionej w ¼ benzyną lub rozpuszczalnikiem, zakręcasz, po czym energicznie potrząsasz. Czynność należy powtórzyć 5 – 6 razy, z każdorazową wymianą czyściwa.

Po zakończonym czyszczeniu, przecinamy butelkę, aby wyjąć łańcuch. Zaprzyjaźniony serwis proponu-je również opcję na leniwca. Dostępne są specjalne preparaty w postaci płynu do usuwania ciężkich za-nieczyszczeń. Wystarczy spryskać, w miejscach du-żego zabrudzenia użyć szczotki, poczekać 5 min i jak na cudownej reklamie spłukać wodą. Gotowe! Kolejną czynnością jest oczyszczenie szmatką zę-batek przednich i tylnich z brudu. Potem przecho-dzimy do przerzutek, które można wyczyścić szczo-teczkami.

Wymiana smaru w elementach tego wymaga-jących, takich jak piasty oraz czyszczenie i sma-rowanie łańcucha powinno odbywać się często. Zaniedbania mogą skutkować wysokim kosztem naprawy.

Po zakończonej pielęgnacji naszego przyjaciela sprawdź czy nigdzie nie występują luzy.

Serwis przynajmniej raz w rokuPamiętajmy, że bez regularnego serwisowania nasz rower może mieć skrócone życie. Zaniedbując to możemy szybko wysłać go na emeryturę. Może dojść do sytuacji, że koszty naprawy będą nieopła-calne i przewyższą koszt kupna nowego miejskiego roweru. Nasz zaprzyjaźniony serwis rowerowy zale-ca serwisowanie przynajmniej raz w roku. Regula-rość może dać nam parę sezonów więcej sprawnego działania naszego ulubionego sprzętu. Przyjaciel od-płaci nam się pięknymi chwilami spędzonymi pod-czas weekendowej wycieczki bądź dalszej podróży.

Zawsze warto zaciągnąć opinii w serwisie, na co za-zwyczaj można liczyć bezpłatnie.

Rowerowe pozdrowienia!

Podziękowanie dla serwisu rowerowego POMOC ROWEROWA 24 za cenne rady.

Page 26: TRAWERS no1

tekst i zdjęcia AGNIESZKA KROBICKA

Głową w chmurach, czyli pamiętnik z lotu paralotnią

Kiedy leciałam głową w dół, zaczęłam godzić się z myślą, że uszkodzę kręgosłup. Straciłam orientację, panowanie nad skrzydłem i swoim ciałem. Zapomniałam nawet, gdzie jest rączka do systemu ratunkowego. Kiedy po upadku wstałam na nogi o własnych siłach, chciałam od razu jechać na szczyt, żeby znowu wystartować.

Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Na pierwszy lot paralotnią umówiłam się z instrukto-rem, z którym miałam przelecieć w tandemie nad górą Żar. Mając kilkanaście lat powiedziałam ro-dzicom, że jadę w góry z koleżanką. Jakby na to nie spojrzeć, w górach byłam. Nawet z koleżanką. A że po górach nie chodziłyśmy, tylko nad nimi latały-śmy to już inna sprawa… Pierwszy, 15-minutowy lot uzależnił mnie od paralotni. Zapisałam się na kurs, żeby jak najszybciej nauczyć się latać samodzielnie. Nic z tego, zanim gdziekolwiek poleciałam, musia-łam wykonać kilkadziesiąt zbiego-podskoków z nie-wielkiego zbocza próbując podnieść skrzydło nad głowę, a potem z 20-kilowym obciążeniem wyjść z powrotem na szczyt. Po kilku dniach takich ćwiczeń, zmęczona, spocona i brudna od trawy, o którą ciągle szurałam nogami i tyłkiem, nareszcie oderwałam się od ziemi! Potem było już tylko lepiej. Coraz wyższe loty, łagodne lądowania, pierwsze samodzielne za-kręty, pierwsze spotkanie z koronami drzew… Ciągle jednak pod okiem instruktorów, którzy kontrolowa-li każdy mój lot komunikując się przez radio. Kiedy zdałam egzamin, kupiłam własny sprzęt i zaczęłam samodzielnie latać. Kilka tygodni później miałam wypadek, podczas którego inny paralotniarz wle-ciał w moje skrzydło. Wszystko działo się tak szyb-ko i niespodziewanie, że nie zdążyłam zareagować. Przemknęło mi tylko przez głowę kilka przerażają-cych myśli o złamanych kościach i zmiażdżonym kręgosłupie. Gdzieś zadźwięczały słowa instruktora z kursu, że zderzenie, to jedna z najbardziej niebez-piecznych sytuacji, jakie mogą się zdarzyć w powie-trzu. Na szczęście, byłam już niedaleko lądowiska, na niedużej wysokości. To uratowało moje kości i pozwoliło wyjść z wypadku bez szwanku. Ucierpia-ło tylko skrzydło. Mimo, że natłok emocji spowodo-wał totalne rozklejenie się i potok łez, po godzinie byłam gotowa na kolejny lot. Chciałam wystarto-wać, żeby nie został żaden uraz w psychice, żadna trauma. Bo bez latania nie wyobrażam sobie już życia.

Jak zacząć?Paralotniarstwo jest jak narkotyk, im więcej latasz, tym bardziej go potrzebujesz. A kiedy nie latasz, to o lataniu myślisz. Latanie na paralotni jest możliwe niemal wszędzie. Mimo, że najbardziej klasyczne paralotniarstwo opiera się na starcie ze szczytu oraz swobodnym locie wykorzystującym wznoszące

tekst i zdjęcia AGNIESZKA KROBICKA

24

Page 27: TRAWERS no1

prądy powietrza, można latać także na równinach, gdzie w starcie pomaga hol oraz silnik, tak zwany napęd PPG (z ang. Powered Paragliding). Żeby za-cząć latać wystarczy zlokalizować najbliższą szkołę paralotniową i odbyć kurs. Zapisać się może każda osoba pełnoletnia, która jest względnie zdrowa i nie ma lęku wysokości czy przestrzeni. W Polsce istnie-je około 30 certyfikowanych szkół paralotniowych, w których można bezpiecznie nauczyć się latania pod okiem wykwalifikowanych instruktorów. Koszt takiego kursu to około 1500 złotych. Jeśli ktoś nie chce wydawać pieniędzy na kurs i woli uczyć się sa-modzielnie, radzę najpierw spisać testament – takie zabawy mogą skończyć się utratą życia, a przy odro-binie szczęścia jedynie złamaniem kręgosłupa.

Kiedy już uda nam się skończyć kurs, czas na kup-no sprzętu. Choć w szkołach paralotniowych można wypożyczać cały ekwipunek, dużo lepiej lata się na własnym skrzydle i uprzęży, które są dopasowane do umiejętności i wzrostu (a co za tym idzie również wagi) pilota. Żeby wykonywać swobodne loty na paralotni, potrzebne jest skrzydło – około 4 – 6 tys. zł za nówkę, 2 – 3 tys. zł za lekko używane, uprząż, której koszty to około 1 – 2 tys. zł, spadochron zapa-sowy za około 1,5 tys. zł, kask (500 – 700zł) i buty górskie chroniące kostkę. Tak więc na nowy sprzęt dobrej jakości potrzeba około 10 tys. zł, natomiast za używany, ale wciąż sprawny, od 5 do 7 tys. zł.

Paralotnią dookoła świataParalotnia to nie tylko sport umożliwiający zlot ze szczytu na lądowisko w towarzystwie pięknych widoków, ale także sposób przemieszczania się. Mimo iż nie jest to najszybszy środek transportu (paralotnia leci ze średnią prędkością 40 km/h), to z pewnością jest on najbardziej uzależniający i dający największe poczucie wolności ze wszystkich możliwych. Istnieją miejsca, które każdy szanujący się paralotniarz musi odwiedzić. W Polsce mekką dla glajciarzy jest góra Żar w Międzybrodziu Żywieckim. Drugą znaną i lubianą miejscówką jest Skrzyczne w Szczyrku. Swobodnie można latać też w Beski-dach czy Pieninach. W Europie natomiast na latanie warto wybrać się do Włoch, zwłaszcza do miejsco-wości Bassano del Grappa i do Chamonix we Francji. Koszty takich podróży są bardzo różne, w zależności od komfortu, w jakim chcemy żyć podczas wypra-

wy. Niedaleko każdego dużego lądowiska znajduje się pole namiotowe, gdzie można się zadomowić w namiocie lub camperze za kilka euro dziennie. Na paralotnię najlepiej wybrać się kilkuosobową eki-pą, żeby nawzajem wywozić się samochodami na start i szukać w polu, jeśli kogoś poniesie… Można jednak poradzić sobie też bez własnego samochodu i korzystać z usług transportowych mieszkańców wiosek. Paralotniarze, którzy potrafią umiejętnie wykorzystać warunki termiczne i budowę terenu, nad którym przelatują, mogą pokonywać duże od-ległości nie wykonując międzylądowań. Najdłuższe przeloty mogą trwać ponad 10 godzin, a aktualny rekord świata wynosi 512 kilometrów. Zanim jed-nak pobije się ten rekord, trzeba zaliczyć kilkadzie-siąt nieudanych prób przelotowych kończących się na drzewach, w jeziorach lub na łąkach pełnych na wpół dzikiego bydła. Gwarantuję jednak, że uczucie całkowitej wolności, kiedy spoglądasz w górę na skrzydło, które niesie cię 1000 metrów nad doliną, wynagradza wszystkie wysiłki i niepowodzenia, z jakimi spotyka się każdy początkujący paralot-niarz.

Page 28: TRAWERS no1

Południowy wschód Europy był dosyć oczywi-stym wyborem. Żleb Drakuli i prawie bezludne kilometry, bogate za to w psy pasterskie groź-niejsze od rumuńskiego niedźwiedzia, zwanego „ursu”. Wszystko to sprawiło, że kilka dni póź-niej siedzieliśmy w lokalnym pociągu trzeciej klasy do Braszowa, z przytroczoną do plecaka liną, zapasem zapalniczek i baterii przygoto-wanych na handel wymienny z miejscowymi pasterzami.100 kilometrów i 7 dni przestrzeni. Góry takie jakie lubię – cały dzień podejścia wśród much, upału i potu (ale za to bez krwi), a potem niemalże tydzień prostej drogi, gdzie wystarczy jedynie maszerować i mieć poczucie, że jest to naj-ważniejsza czynność w życiu, która trwa od chwili urodzenia. W dodatku ciągle trawersem – daje to niemalże tydzień na przemyślenie swojego życia pod każdym kątem. Od naszego punktu startowe-go – Rudarita, dalej poprzez pustkowia i kąpiele w jeziorach o temperaturze zaledwie kilku stopni, przez szosę Transfogaraską do drugiego końca Fogaraszy (najwyższego pasma Karpat Południo-wych), kończących się w Braszowie dzieliło nas 100 kilometrów. 100 dobrych kilometrów, które przyniosło kilka niezwykłych spotkań z miejscowy-mi pasterzami, świstakami i kozicami. Na szczęście nie natknęliśmy się na żadnego niedźwiedzia. To świadczy o dużym szczęściu, bo podobno niedź-wiedzie rumuńskie stanowią 1/3 całej populacji tych zwierząt w Europie. Mimo że hasło niedźwiedź brzmi groźnie, to jednak wiele osób przypuszcza, że największym niebezpieczeństwem Fogaraszy są psy pasterskie, które nadciągają w najmniej trafio-nych momentach – akurat kiedy człowiek znaj-duje ustronne miejsce, już po chwili musi w biegu wciągać spodnie.

Trawersem, byle nie w dół Naszą wędrówkę rozpoczynamy w Rudarita. Chcemy przejść Fogarasze ze wschodu na zachód, przechodząc między innymi przez ich najwyższy szczyt – Moldovenau wyrastający na wysokość 2544 m n.p.m. Brzmi niebagatelnie. Musimy podą-żać cały czas czerwonym szlakiem. Po drodze czeka na nas jeszcze niewiele niższy od Moldovenau Negoiu. Po drodze na ten szczyt trzeba przejść przez wąską półkę skalną, gdzie do wciągnięcia plecaków przyda się lina. To tam niektórym uda się zobaczyć widmo Brockenu. Trasa prowadzi ponadto przez Żleb Drakuli, po rumuńsku Strunga Dracului, będący skalnym kominem o długości oko-ło 200 metrów składającym się z trzech ścian. Nie brzmi zbyt srogo dopóki nie zobaczymy nachylenia tej drogi – jakieś 65 stopni. Wspinając się pod górę, zostawiamy przepaść za sobą, odwróceni do niej plecami po prostu idziemy do przodu. Wyobrażam sobie uczucia towarzyszące wędrówce w drugą stronę, kiedy trzeba schodzić twarzą w twarz prze-paści. Dobrze, że nasz wybór padł na wędrówkę z zachodu na wschód. Emocje jednak wzrastają przy Przełęczy Kleopatry – miejscu, gdzie przyda się lina, by wciągnąć plecaki, żeby nie przeważyły nas w dół – tymbardziej, że stwierdzenie w dół nabiera tutaj nowego znaczenia - jest to kilkuset-metrowa przepaść. Podobnie hasło w przód może nabrać nowego wymiaru w tych górach – rankiem liczymy szczyty, które według planu powinniśmy przejść tego dnia. W przewodniku czytam bowiem, że w ciągu jednego dnia dotrzemy z miejsca, w któ-rym się znajdujemy do ginącego w mgle na dalekim horyzoncie szczytu. Liczymy – horyzont znika za ósmą z kolei górą. Wydaje się to nie do przebycia w ciągu jednego dnia. Jednak wieczorem docieramy do wyznaczonego miejsca. Szlak wiedzie trawer-sem, mgłą, polem i przez owce, drzew – zupełnie brak. Z tego ostatniego powodu, zapaliliśmy nasze pierwsze ognisko dopiero po 6 dniach wędrówki.

Trasa przez folklor i zjawiska optycznePrzed wyjazdem w Fogarasze warto poczytać o miejscowych pasterzach przemierzających góry w lecie. My także spotykamy ich co jakiś czas, dlate-go też przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w zapas baterii i zapalniczek, nikt w Fogaraszach nie doceniłby banknotów – tutaj wciąż panują zasady handlu wymiennego. Któregoś dnia wymie-niamy naszą walutę na owczy ser – tak ostry i świe-

tekst KATARZYNA RODACKA zdjęcia TOMASZ GALA

trasa przez

pastwiska,

cabany

i folklor

26

Page 29: TRAWERS no1

ży jak poranne powietrze w tych górach. Tego typu spotkania możliwe są jedynie od wiosny do jesieni, zimą bowiem najpewniej pasterze schodzą ze swo-imi stadami do dolin. Zima także maleje z pewno-ścią ilość turystów, Fogarasze są bowiem wówczas górami trudnymi do przemierzania ze względu na bardzo surową pogodę. Nie ma przynajmniej niedźwiedzi, nie wiem jak z psami. Zagadkowy jednak pozostaje fakt, że większość przyszlakowych krzyży upamiętnia śmierci sierpniowe – może ze względu na letnią popularność tego szlaku, może z powodu spełniającej się legendy Widma Brockenu – historii stworzonej i spopularyzowanej (zatem nie wiadomo czy do końca sprawdzonej…) przez pisarza i taternika Jana Szczepańskiego. Prze-powiednia mówi, że kto ujrzy widmo, niechybnie zginie w górach, w Fogaraszach natomiast zjawisko to jest możliwe do zaobserwowania. Części z nas udało się je zobaczyć podczas wędrówki – życzy-my tym osobom dużo szczęścia w przemierzaniu kolejnych szlaków.

Szok na trasiePrzestrzeń Fogaraszy jest przecięta szlakiem, nie-ustająco ciągle czerwonym. Co jakiś czas odbijają ścieżki dla tych, którzy chcą zejść z gór wcześniej, niekiedy napotykamy też górskie cabany, czyli swe-go rodzaju schrony, w których można przenocować w razie złej pogody. Niektóre z nich przypominają jednak wielki kosz na śmieci. W tych górach i tak trzeba mieć namiot, bowiem tutaj wędruje się co najmniej kilka dni bez schodzenia do położonych w dolinach wiosek. Dzięki temu ilość turystów klap-kowo-niedzielnych spada do zera – z wyjątkiem okolic szosy Transfogaraskiej, gdzie do mini kom-pleksu („mini”, ale w zupełności wystarczającego, żeby przeżyć szok) turystycznego można dojechać samochodem. Dla ludzi, którzy przez ostatnie kilka dni spotkali tylko innych wędrowców, zasypia-li słysząc wycie wiatru i ewentualnie chrapanie sąsiada, moment zetknięcia z Szosą Transfogaraską może zakończyć się wstrząsem. To jednak najlepsze miejsce, by umyć włosy w ciepłej wodzie, w którejś z restauracyjnych umywalek, zrobić ewentualne zakupy na dalszą drogę i najbliższą noc spędzić godzinę drogi od tej dzikiej karuzeli, gdzie panuje już spokój. Sama Szosa natomiast też jest ciekawym obiektem – kręta, zbudowana na początku lat ’70, pochłonęła niestety życie prawie czterdziestu

budowniczych. Jej geneza związana jest ściśle z kwestiami wojskowymi, powstała bowiem na wypadek koniecznego przeprowadzenia czołgów rumuńskich przez pasmo Karpat w momencie sowieckiej inwazji. Tempo, w którym została zbudowana także budzi podziw – wystarczyło do tego bowiem 4 i pół roku, natomiast ilość zużyte-go dynamitu, który potrzebny był do wysadzenia poszczególnych partii skał pod budowę została przetransportowana w 625 wagonach.

Powrót za jeden uśmiechRumunia fascynuje, wkręca się w umysł, zostaje w sercu. Wracamy na północ Europy mijając sprze-dawców arbuzów, romskie domy przypominające małe zamki, malownicze kapliczki przydrożno--przypolne. Braszów zionie folklorem, jest jak cała Rumunia – kolorowy. Wracamy do naszego świata stopem, czasem z niemiłą niespodzianką, że trzeba zapłacić – tutaj to dosyć powszechne, a my – nie-przyzwyczajeni.

Mimo to przemieszczamy się szybko, moja ekipa jest w Krakowie w 24 godziny – znak że Europa Wschodnia dalej jest przyjazna podróżnym.

…przyda się lina, by wciągnąć plecaki,

żeby nie przeważyły nas w dół – tym

bardziej, że stwierdzenie w dół

nabiera tutaj nowego znaczenia - jest

to kilkusetmetrowa przepaść.

Page 30: TRAWERS no1

na wózku przez świat

tekst K. R., B. B., D. S., K. N., J. K.

Odkrywanie nowych miejsc, poznawanie innych kultur, kosztowanie smaków kuchni świata. To wszystko, co dają nam podróże zdaje się czasami być tylko dla osób młodych, w pełni sił, a najlepiej z wypchanym portfelem. Jest jednak mnóstwo osób, które nie spełniają wszystkich tych „kryteriów”. Czy dla osób o obniżonej sprawności ruchowej jest miejsce w świecie turystyki?

W ostatnim czasie spotkałam się z kontrowersyj-nym pytaniem, po co właściwie niepełnosprawnym turystyka? Organizowanie żagli, wycieczek górskich, wyjazdów zagranicznych, jazda na rowerze, czy inne formy aktywności dają im tylko złudne poczucie normalności. Dla osób aktywnych jest oczywiste, że każdy powinien mieć prawo do podróżowania. Dla autora tego pytania niekoniecznie.

Według polskiego prawa orzeczenie o niepełnosprawności i jego stopniu wydaje specjal-na komisja. W związku z tym za niepełnosprawne uważane są zarówno osoby niewidzące, niesłyszą-ce, a także o obniżonej sprawności intelektualnej czy też ruchowej. Uprawianie turystyki dla każdej z tych osób może sprawiać problemy, ale nie jest niemożliwe. Będąc na Bornholmie spotkałam ro-werową wycieczkę niewidomych, jadących na tan-demach z osobami widzącymi. A ostatnio na stoku wyprzedził mnie jednonogi narciarz. Bacha – moja rozmówczyni – porusza się na wózku. Jest osobą zdecydowaną, pewną siebie, o mocnym charakterze. Nie boi się prosić o pomoc, chce podróżować, więc mimo ograniczeń rucho-wych siedzenie w domu to ostatnia rzecz, na którą się decyduje. W naszym nowoczesnym, świetnie zorganizowanym świecie dostrzega problemy, z którymi spotyka się podczas przemieszczania. Czy to w granicach kraju czy też poza nimi. Trudności, o których być może osoba w pełni sprawna nigdy by nie pomyślała. Nikt nie podejmuje próby wyelimi-nowania ich.

Wsiąść do pociągu byle jakiego..? Naszą podróż na wózku rozpoczniemy od pocią-gu. Aby uzyskać pomoc ze strony PKP musimy zgłosić chęć przejazdu 48 h wcześniej. O ile przy podróżowaniu samolotem nie jest to kłopotliwe, tak w tej sytuacji spontaniczna, samodzielna chęć odwiedzenia kogoś na drugim krańcu Polski czy w sąsiednim mieście nie wchodzi w grę. Załóżmy jednak, że przyzwyczailiśmy się do planowania wszystkich wyjazdów. Przyjmijmy, że wsiedliśmy do pociągu relacji Kraków - Rzeszów i chcemy skorzystać z toalety. Poruszając się na wózku nie mamy takiej możliwości ze względu na bar-dzo wąskie drzwi, brak uchwytów i rozmiar kabi-ny. Nieco prościej sprawa wygląda w Niemczech czy Dani gdzie te dogodności już istnieją. Ale w końcu są to dwa najlepiej przystosowane dla nie-pełnosprawnych państwa w Europie. Najłatwiejsze jest przemieszczanie się samocho-dem, jednak nie wszyscy wózkowi mają takie możliwości. W związku z tym zostaje autokar. Jed-nak tu też sprawy sie komplikują. Podobnie jak w pociągach nie ma żadnych udogodnień dla osób z ograniczeniami ruchowymi. Wysokie schody czy wąski korytarz. Do tego wszystkiego kolejną jeszcze bardziej uciążliwą barierą jest znieczulica i brak chę-ci pomocy ze strony osób sprawnych.

A jednak się da! Także przeszukując oferty biur podróży bardzo ciężko natrafić na opcje wycieczki, czy to w obrębie kraju czy za granicę, która byłaby dostosowana dla osób niepełnosprawnych. Ta grupa społeczna wyda-ję się być totalnie wykluczona z komercyjnego po-dróżowania. Trzeba wziąć pod uwagę także aspekt finansowy. Osoby sprawne podróżując mają do wy-boru wiele możliwości środków transportu takich jak: autostop czy rower. Poruszający się na wózkach są najczęściej skazani na transport publiczny.

Miejsca noclegowe dostosowane do ich możliwości są niezwykle drogie, gdyż trzeba im korzystać z ho-teli o wysokim standardzie. Nocleg na campingu czy w hostelu zazwyczaj nie jest technicznie możliwy. Jednak przy odrobinie chęci i wsparciu osób spraw-nych ruchowo – da się! Świadczy o tym na pew-no wspomniana już wycieczka rowerowa, którą spotkałam kilka lat temu na Bornholmie. Osoby

28

Page 31: TRAWERS no1

tekst EMILIA KURDZIEL

podróżny zawsze ubezpieczony

widzące jechały z osobami niewidomymi na tande-mach. Podczas wycieczki spali w namiotach. Dowo-dzi tego też Łukasz Żelechowski – niewidomy, który nie rezygnuje ze swojej miłości do gór, zdobywając szczyty Korony Ziemi. Dobitnie pokazał swoją siłę Charl de Villiers – Cichy żeglarz – czyli pierwszy nie-słyszący na świecie, który samotnie opłynął świat. Szansę na podróżowanie dla niepełnosprawnych w bardziej komfortowych warunkach daje jedyne w tym momencie w Polsce wyspecjalizowane biuro podróży dla niepełnosprawnych – Accessible Poland Tours.

W stronę zmian Niektórych rzeczy, takich jak architektura czy sys-tem komunikacyjny, nie jesteśmy w stanie zmienić tu i teraz. Mamy jednak wpływ na nasze podejście. To że nie wiesz jak pomóc, nie jest powodem do wstydu. Wstydem jest brak chęci podania pomocnej dłoni. Podobnie ma się rzecz od strony organizacji turystycznych. Nie chodzi o to, by wprowadzać wiel-kie i przełomowe rozwiązania, ale by na początek zastanowić się nad prostymi zmianami w systemie, który już istnieje. Bacha przypomina – chcesz coś zmienić, zacznij od siebie. To apel do wszystkich, którzy boją się odpowiedzieć na prośbę o pomoc, a także do tych wszystkich, którzy boją się o tę po-moc prosić i tym samym może zapomnieli, że ani wózek ani aparat słuchowy nie przekreślają szansy na wielkie przygody.

Nie ulega wątpliwości, że każda podróż to fascynu-jąca przygoda, która pozostawia wiele wspomnień. By były one wyłącznie pozytywne, przed wyrusze-niem w drogę warto zadbać o kilka spraw, takich jak: ubezpieczenie, odpowiednie badania lekarskie, leki i szczepionki. Tym razem spróbujemy przekonać, że ubezpieczenie nie gryzie i warto je mieć przy sobie.

Od czego się ubezpieczać?Po pierwsze, musimy sobie uświadomić, że to nie tylko innym zdarzają się wypadki – nam też może przydarzyć się jakieś niefortunne zdarzenie. Dlate-go dobrze zabezpieczyć się od ponoszenia kosztów w przypadku różnych sytuacji, tj.– nagła choroba lub nieszczęśliwy wypadek w czasie podróży, transport medyczny do szpitala lub do miejsca zamieszkania, a w najgorszym wy-padku – transport ciała– następstwa nieszczęśliwych wypadków (NNW) – dzięki temu ubezpieczeniu będziemy mogli li-czyć na wypłatę odszkodowania w razie wypadku, który spowodował trwały uszczerbek na zdrowiu lub śmierć– odpowiedzialność cywilna w życiu prywatnym za szkody na osobie i na rzeczy (OC) – ubezpiecze-nie może nas uchronić od kosztów związanych z na-prawą np. uszkodzonego sprzętu narciarskiego– utrata lub opóźnienie dostarczenia bagażu po-dróżnego – w tym wypadku ubezpieczeniem obję-te są wszystkie rzeczy wchodzące w skład bagażu podróżnego, w wypadku kradzieży lub zniszczenia możemy ubiegać się o pokrycie kosztów.

Sporty ekstremalne a sporty wysokiego ryzykaStandardowa polisa ubezpiecza nas od wypadków doznanych w czasie amatorskiego uprawiania spor-tu. Gdy zamarzy nam się przejście po linie rozpiętej na wysokości 10 m.n.p.m., skok ze spadochronem czy zawody jeździeckie na mongolskim stepie, trze-ba się ubezpieczyć dodatkowo. Istnieje podział na tzw. sporty wysokiego ryzyka i sporty ekstremalne. Według definicji, sporty ekstremalne to takie, które wymagają ponadprzeciętnych zdolności, odwagi i działania w warunkach dużego ryzyka. Jednak różne firmy ubezpieczeniowe, odmiennie traktują ten podział: dla jednych speologia (eksplorowanie jaskiń) to sport wysokiego ryzyka, dla innej firmy to już wyczyn ekstremalny. Niektóre towarzystwa ubezpieczeniowe do osób amatorsko uprawiają-cych sporty wysokiego ryzyka zaliczają również turystów podróżujących na bieguny, w dżungle, do buszu i tereny lodowcowe lub śnieżne, gdzie wyma-gane jest użycie dodatkowego sprzętu asekuracyj-nego lub zabezpieczającego.

29

Page 32: TRAWERS no1

Wybranie polisy nie jest prostą decyzją. W grę wcho-dzi nasze życie i zapewnienie sobie komfortu podró-ży. Dobór ubezpieczenia powinien być zatem prze-myślany i uzależniony od tego, gdzie zamierzamy wyjechać (czy będzie to wycieczka do Wytrzyszczki, Wigierskiego Parku Narodowego, czy Timbuktu lub Ałtaju) i co zamierzamy robić (spacerować nad je-ziorem Czchowskim czy wspinać się na Grossglock-ner).

Pokuszę się o próbę porównania ubezpieczeń oferowanych przy zakupie dwóch najbardziej po-pularnych kart – ISIC lub Euro26. Karty te, oprócz ubezpieczenia, oferują wiele zniżek – nie tylko w Europie. Czym się zatem różnią? Obie karty przysługują podobnym grupom wiekowym, z tą różnicą, że posiadaczem karty Euro26 może stać się osoba niestudiująca. Obie karty gwarantują również zniżki - jeśli celem podróży jest państwo europejskie lepiej nabyć Euro26. Natomiast karta ISIC objęta jest patronatem UNESCO i zapewnia atrakcyjne ulgi na całym świecie. Co więcej, w większości krajów na-sza polska legitymacja studencka nie jest uznawana jako dokument potwierdzający status studenta, w przeciwieństwie do karty ISIC.

Bezpieczniej z ISIC czy Euro26?

Karta Euro26 oferuje 3 rodzaje polis:POLSKA (dla osób podróżujących po Polsce, upra-wiających sporty amatorskie, poza narciarstwem, snowboardem, windsurfingiem i kitesurfingiem),WORLD (dla osób podróżujących zarówno po Pol-sce i za granicą – z wyłączeniem Stanów Zjednoczo-nych i Kanady, uprawiających sporty amatorskie, wykluczająca te same dyscypliny, co poprzednia)SPORT (ważna w Polsce i poza jej granicami, idealna dla osób uprawiających sporty wyczynowo w klu-bach, sekcjach i na wyjazdach oraz sporty wysokie-go ryzyka)

Karta ISIC również oferuje kilka opcji. Mamy do wyboru pakiet ubezpieczenia w zakresie następstw nieszczęśliwych wypadków tylko w Polsce lub w zakresie następstw nieszczęśliwych wypadków oraz kosztów leczenia za granicą (jednak ubezpie-czenie nie obowiązuje na terenie USA, Kanady, Au-stralii i Japonii). Do drugiego wariantu można nabyć

odpowiednie rozszerzenia:W zakresie następstw nieszczęśliwych wypadków na terenie RP oraz uprawiania sportów ekstremal-nych i OC w życiu prywatnym w Polsce i za granicą (dopłata na terenie USA, Kanady, Australii i Japonii)

Innym rozwiązaniem jest ubezpieczenie się w dzie-kanacie swojej uczelni (tam składają swoje oferty różne towarzystwa ubezpieczeniowe, spośród nich wybierana jest najlepsza i proponowana studen-tom).

EKUZ Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego. Przed podróżą do państw Unii Euro-pejskiej wystarczy uzyskać w najbliższym oddziale NFZ kartę EKUZ – ubezpieczenie zdrowotne mamy prawie automatycznie. Ale tu uwaga: daje ona pra-wo do korzystania z usług publicznej służby zdro-wia, natomiast nie pokrywa kosztów wizyt specjali-stycznych a także transportu medycznego, jeśli taki jest niezbędny, a w sytuacjach ostatecznych – trans-portu ciała. Przy odbieraniu karty EKUZ otrzymuje-my pisemną informację o warunkach korzystania z publicznej służby zdrowia w kraju, do którego się udajemy. Warto ją przeczytać.

Na każdą kieszeńJak wiadomo nie od dziś - w studenckich kieszeniach się nie przelewa – dlatego decyzja wyboru polisy musi być przemyślana i zgodna z rytmem naszego życia. Warto wydać parę groszy więcej przed wy-jazdem, niż w razie wypadku płacić za otrzymanie pomocy, często wysokie sumy. W podróży każde pesos, rupia czy dirham jest cenny. I co najważniej-sze - zawsze należy dokładnie czytać ogólne warun-ki ubezpieczenia, aby później nie mieć kłopotów z jego realizacją!

Jaką polisę wybrać?

Page 33: TRAWERS no1

Tam, gdzie mężczyźni

muszą znać swoje miejsce

Od dawna kobiety walczą o równe prawa z mężczyznami. Są jednak miejsca gdzie od wieków grają one dominującą rolę w społeczeństwie. Trudno uwierzyć, że jedno z tych nielicznych społeczeństw matriarchal-nych przetrwało w Chinach. W państwie, które od lat oskarżane jest o dyskryminację kobiet i łamnie ich praw. W niewielkiej wiosce niedaleko jeziora Lugu, kobiety z ludu zwanego Mosuo nieprzerwanie utrzymują swoją dominującą pozycje nad męż-czyznami.

Zagubiona wioskaNa trasie każdego turysty odwiedzającego pro-wincję Yunnan w południowo – wschodnich Chi-nach znajduję się miasto Lijiang. Zasłużyło ono na miejsce na światowej liście dziedzictwa UNESCO, ze względu na wyróżniającą je architekturę, która odzwierciedla bogactwo kulturowe licznych mniej-szości narodowych, zamieszkujących ten region kraju. Lijiang zachwyca nie tylko starożytną zabu-dową, ale także położeniem. Krajobraz malujących się na horyzoncie ośnieżonych szczytów i krystalicz-nie czystych rzek zachęca, by udać się w głąb lasów rozpościerających się na stromych górskich stokach, otaczających miasto.

Ponad 200 kilometrów od centrum Lijiang znajduję się górskie jezioro Lugu. Przejrzyście czyste, nazywa-ne jest świecącą perłą wśród otaczających je wzgórz. Czemu zawdzięcza tę nazwę, dowiemy się o wscho-dzie słońca, gdy jego intensywny ciemnozielony ko-lor za sprawą unoszącej się mgły staje się jadeitowy. To wówczas najlepiej widać grasujące w nim kolo-rowe rybki. Barwa jeziora Lugu współgra z soczystą zielenią otaczających go drzew i roślinnością wysp, zdających się unosić na jego powierzchni. Miejsce to cały czas opiera się przed zdobyczami cywilizacji i zachowuje swe naturalne piękno. Niesamowita at-mosfera tego regionu zachęca by zatrzymać się tu na dłużej i spróbować odkryć jego tajemnicę, gdyż nie tylko przyroda przetrwała tu niezmieniona od setek lat. Ludność zwana Mosuo, zamieszkująca to miej-sce to jedyny przykład społeczeństwa w Chinach jedno z nielicznych na świecie, którego struktura społeczna oparta jest na matriarchacie.

tekst i zdjęcia KASIA ZAJIC31

Page 34: TRAWERS no1
Page 35: TRAWERS no1

Dzień jak codzieńW wiosce każdego obowiązuje wyznaczona ruty-na. Kobiety zajmują się prowadzeniem domu i wy-chowaniem dzieci. Często możemy spotkać je przy pracy w polu albo tkające w niewielkich ulicznych warsztatach, choc to do obowiązków mężczyzn na-leży utrzymanie rodziny. Częściej jednak możemy ich spotkać gromadzących się przed domem wokół stołu, gdzie dla zabicia czasu rozkładają popularną grę planszową. Ta lokalna zabawa zdaje się być naj-większą atrakcją męskiej części społeczności, gdyż gracze przyciągają wielu gapiów, którzy z zainte-resowaniem podpatrują prowadzoną rozgrywkę. W wielu miejscach w Chinach bram do miasta strze-gą posągi lwów i lwic. W tym rejonie kraju lew za-wsze rozdziawia swoją paszczę. Miejscowi śmieją się, iż to dlatego, że mężczyznom czas upływa na plotkach i towarzyskich spotkaniach, podczas gdy kobiety nie mają czasu na podobne „babskie poga-duchy”.

Bez małżeństwa, bez rozwoduWśród Mosuo głową rodziny pozostaje seniorka rodu. Inni domownicy to jej rodzeństwo, własne dzieci, siostrzeńcy i siostrzenice. Mieszkańcy wio-ski nie zawierają małżeństw, kobiety posiadają natomiast ukochanego nazywanego aicha. Aicha spędza w jej domu noce, a nad ranem wraca do swojej rodziny. Dzieci z ich związku dziedziczą na-zwisko po matce i pozostają pod jej opieką. Ojciec nie uczestniczy w wychowaniu własnego potomstwa. Mężczyzna jest jednak odpowiedzialny za dzie-ci swoich sióstr, z którymi często łączy go bardzo bliska relacja. Jeżeli związek kobiety z jej aicha się skończy, mężczyzna przestaje być mile widzianym gościem w domu. Mężczyźni nie są związani żadny-mi zobowiązaniami wobec własnych dzieci, ani ich matek, a po zakończeniu łączącej ich relacji, zarów-no kobiety jak i mężczyźni mogą wejść ponownie w nowy związek.

Kobiety odpowiadają za utrzymanie rodziny i to one sprawują władzę. W domu główne pomieszczenie należy do głowy rodziny czyli najstarszej z kobiet. Dziewczyna gdy osiągnie odpowiedni wiek dostaje swój pokój, w którym może widywać się ze swoim ukochanym. Dla mężczyzny nie przewiduje się miej-sca do spania, gdyż z założenia spędza on noce poza domem. Jeżeli jest on zmuszony do pozostania na

noc w swoim domu kładzie się spać z dziećmi lub w jakimkolwiek dogodnym miejscu.

Nadejście obcegoWioska na brzegu jeziora Lugu jeszcze niedawno nieznana, staje się główną atrakcją turystyczną re-gionu. W okolicy powstają hotele, gotowe przyjąć ciekawskich turystów przybywających w te oko-lice głównie po to, by podpatrzeć życie w świecie, w którym kobiety mają władzę. Niestety niezdro-we zainteresowanie turystów spowodowało pró-by wykorzystania swobody panującej w relacjach damsko-męskich, oferując przyjezdnym możliwość spędzenia nocy w charakterze aicha. Lokalne wła-dze starają się przeciwdziałać tym praktykom, tak by napływ turystów nie zakłócił porządku panującego w tym miejscu.

Page 36: TRAWERS no1

tekst i zdjęcia KAMIL STOPA

domy bez dachów

Wydawać by się mogło, że co jak co ale dach jest w domu elementem koniecznym. Garaż so-bie darujemy, sypialnię ostatecznie urządzimy w salonie, ale schronienia nad głową za nic nie oddamy. Inaczej sprawa ma się w cieplejszych krajach, gdzie deszcze nie stanowią tak wielkie-go zagrożenia dla domu i można pozwolić sobie na swobodniejsze aranżacje. Tym bardziej jeśli dach stanowi symbol zupełnie niechciany.

W naszej ojczyźnie o tzw. kształcie połaci dachowej domów jednorodzinnych decydują samorządy wo-jewództwa i prawie zawsze narzucony jest wymóg dachu dwuspadowego. Pochyłość ma zapewnić nie tylko drogę dla deszczówki, ale także ułatwia spły-wanie śniegu przy odwilżach. Wszystko to traci jed-nak sens w miejscu, gdzie deszcze nie występują tak często jak na północy Europy. Każdy turysta,który zapuści się w rejony krajów arabskich szybko zauważy, że budynki zazwyczaj pozbawione są dachu w znanej nam formie. Za-miast tego najwyższe piętro zajmuje taras, który w bardziej zadbanych domach często zacieniany jest płótnem i zmienia się w przyjemne, przewiew-ne miejsce, w którym można ukryć się zarówno przed parzącym słońcem, jak i zaduchem ciasnych pomieszczeń. Nie jest to z resztą rozwiązanie dla Polaka obce, w końcu nowoczesne wille w miastach także miewają takie tarasy, z nasadzoną zielenią czy nawet niewielkim basenem. Zasadnicza różnica między domem polskim a marokańskim leży jednak gdzie indziej. Mowa o prętach zbrojeniowych, sterczących z praktycznie każdego domku w kraju arabskim. Jeśli ktoś z cieka-wości zapyta właściciela jednego z takich domów o tę kwestię zostanie szybko poinformowany że pręty są potrzebne bo dom jest w budowie. Podej-rzanym wydaje się to stwierdzenie, tym bardziej, że poza zapewnieniami właściciela ciężko zauważyć jakiekolwiek oznaki świadczące o faktycznie trwają-cych pracach, ot choćby robotników czy też przygo-towane materiały budowlane. Rzecz w tym,że domy w rzeczywistości w budowie nie są, natomiast są na papierze, a dokument ten jest rzeczą najbardziej

istotną. Pozwala on rezolutnemu gospodarzowi zaoszczędzić pieniądze na podatkach, które nie są pobierane od domów będących w budowie. W efek-cie krajobraz pełen jest niedokończonych budowli, a skarb państwa wiele na podatku nie zyskuje. O da-chu jako takim mowy być nie może, dach to już ko-niec budynku, dlatego taras stanowi swego rodzaju alibi dla właściciela. Byłoby to z resztą rozwiązanie bardzo nieoszczędne – kończyć swój dom. Przecież Arabowie mają zwyczaj zakładania wielkich rodzin, które mieszkają ze sobą przez wiele lat. Chcąc fak-tycznie rozbudowywać dom dla nowych potomków trzeba by było najpierw burzyć, a tak można bez większych problemów kontynuować dzieło. Zazwy-czaj taka rozbudowa i tak kończy się nową wersją sterczących prętów o jedno piętro wyżej.

Fez to przykład budowlanego chaosu

34

Page 37: TRAWERS no1

Innym ciekawym zjawiskiem zarówno urbani-stycznym jak i architektonicznym jest sam rodzaj zabudowy miejskiej, szczególnie w przypadku sta-rych domów. Arabowie ulubili sobie domy atrialne, czyli takie, w których wszystkie pomieszczenia są otwarte na ulokowany w środku dziedziniec. W efekcie budynki te od strony ulicy są nagie i odpychające, pozbawione okien czy balkonów, wyposażone zaś jedynie w drzwi, niejednokrotnie bardzo ozdobne i wyszukane. Dziedzińce stanowią

granicę dwóch zupełnie różnych światów, kryjąc za sobą prawdziwą oazę spokoju, zapraszając do wy-poczynku. Często zacienione cytrusowym drzew-kiem, stanowią domowy salon, w którym skupia się życie rodziny. Do nich schodzą się wszystkie okna pomieszczeń, dzięki czemu w domu panuje cisza odizolowana od ulicznego zgiełku, oraz przy-jazny chłód. Tutaj zaczyna się barwność, której budynek nie zapowiada od zewnątrz. Od niebie-sko białych i wielokolorowych płytek zdobionych w zmyślne wzory, przez intensywną czerwień i brąz kanap, aż po soczystą zieleń drzewa, skąpaną w łagodnie rozproszonym świetle słońca. Na d głową mamy błękit, na twarzy czuć lekki wiatr, w koło pachnie cytrusami. Słowem – uczucie zu-pełnie różne niż na dusznych i głośnych uliczkach Medyny. Jest to z resztą typowe podejście w krajach kul-tury arabskiej, dbałość o wygląd kończy się na pro-gu naszego domu. Nikt się nie identyfikuje z tym to co jest poza jego granicą. To też turyście w Me-dynie ciężko się odnaleźć, bez względu na to które miasto w jakim kraju chciałby zwiedzić. Atrakcyj-ne medresy, pałace czy khany, szczelnie wtopione w ciąg murów i uliczek, zdradzają swoją atrakcyjność jedynie zdobionymi wrotami. Brama prowadząca w odmienny świat wnętrz jest również sama w so-bie widokiem bajecznym, wyrasta bez ostrzeżenia na środku monotonnego muru. Tak odmienny cha-rakter zabudowy wynika nie tylko z zupełnie innych warunków klimatycznych, ale także z całkowicie odmiennej kultury. Trzeba przecież pamiętać, że kobietom nie wolno było pokazywać twarzy obcym mężczyznom (obecnie zależy to od kraju czy nawet regionu, wiele kobiet zrezygnowało już z czadorów czy hidżabów). Toteż odseparowane od ulic miej-sca są dla kobiet znacznie wygodniejsze, pozwalają schować się przed niechcianym wzrokiem.

Dla Europejczyka taki stan rzeczy jest absurdal-ny. Ulica stanowi miejsce spotkań a parki czy pla-ce integrują ludzi. Dba się tu o wspólną własność, bo mieszkańcy miast identyfikują się z otoczeniem w którym żyją. Ważne, żeby taka przestrzeń mia-ła swój logiczny początek i koniec. Podobnie jak to jest w przypadku domu, który zaczyna się od fun-damentów, a kończy na dachu wieńczącym całość dzieła. Dla Araba to zwieńczenie jest zbędne, ważna jest podstawa, tą wydaje się pozostawać rodzina. A deszcz przecież i tak mu nie dokucza.

35

Page 38: TRAWERS no1

Po zwycięstwie rewolucji bolszewickiej, świat obiegła informacja jakoby jej przywódcy, z Włodzimierzem Leninem na czele, byli niemieckimi agentami. Dowodem w tej sprawie miały być tzw. Dokumenty Sissona, akta wykradzione komunistom na dalekiej Syberii. W intrygę zamieszany był najbardziej znany polski podróżnik pierwszej połowy ubiegłego wieku – Ferdynand Antoni Ossendowski. Był on ponoć odpowiedzialny za przekazanie ich na Zachód. W efekcie musiał uciekać przed bolszewikami przez niemal całą Azję. Pieszo, konno, a czasem nawet wpław pokonał Kraj Krasnojarski, Mongolię, Mandżurię i dotarł aż do Tybetu.

wymazany z pamięcitekst MACIEK CZERSKI

RICHARD JONES W FILMIE TITANS W ROLI OSSENDOWSKIEGO. fot. ROMINA OLSON

Page 39: TRAWERS no1

Po zwycięstwie rewolucji bolszewickiej, świat obiegła informacja jakoby jej przywódcy, z Włodzimierzem Leninem na czele, byli nie-mieckimi agentami. Dowodem w tej sprawie miały być tzw. Dokumenty Sissona, akta wykradzione komunistom na dalekiej Syberii. W intrygę zamieszany był najbardziej znany polski podróżnik pierwszej połowy ubiegłego wieku – Ferdynand Antoni Ossendowski. Był on ponoć odpowiedzialny za przekazanie ich na Zachód. W efekcie musiał uciekać przed bolsze-wikami przez niemal całą Azję. Pieszo, konno, a czasem nawet wpław pokonał Kraj Krasnojar-ski, Mongolię, Mandżurię i dotarł aż do Tybetu.

Niepoprawny politycznie studentFerdynand Ossendowski podróżować zaczął w czasie swoich studiów w Petersburgu. Prowadził badania na Syberii, w Ałtaju i Kaukazie. Zaciągał się na statki transportowe i tym sposobem pływając na trasie Odessa – Władywostok odwiedził min. Indie, Sumatrę, Chiny i Japonię. Swoją pisarską karierę rozpoczął publikując relację z tych wypraw. W 1899 roku w Rosji miały miejsce antycar-skie protesty studenckie, do których Ossendowski ochoczo się przyłączył. Po ich stłumieniu zmuszo-ny został do opuszczenia Rosji. Studiów tam nie skończył, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Nie chcieli go w Petersburgu, to pojechał do Paryża, gdzie kontynuował studia u boku Marii Curie – Skłodowskiej. Po kilku latach wrócił do Rosji i zaczął prowadzić badania w Mandżurii. Nie zajmował się jedynie nauką i gdy w 1905 roku wojska carskie krwawo stłumiły rewolucję w Polsce, zorganizował protesty przeciw represjom. Stając na czele powstania, firmując swoim nazwiskiem ulotki propagandowe i przewodząc ruchowi oporu prze-ciwko carowi, nie mógł jako recydywista liczyć na łagodny wymiar kary. Skazany został na śmierć. Na szczęście sąd zamienił mu karę na więzienie, które opuścił po 1,5 roku.

Powojenna tułaczkaAntycarski Ossendowski stanął jednak po stronie „Białych” podczas rewolucji październikowej. Jako zagorzały antykomunista uważał bolszewików za największe zło. Był blisko dowództwa armii gene-

rała Kołczaka, stając się jednym z jego ministrów. Podobno dysponował przez pewien czas dokumen-tami stanowiącymi dowód na to, że Lenin był nie-mieckim agentem wpływu i pośredniczył przy prze-kazaniu ich na Zachód. Uważa się, że mógł być w tym czasie pracować dla wywiadu jednego z mocarstw, na przykład Wielkiej Brytanii. Po upadku Kołczaka musiał uciekać przed szukającymi go po całej Sybe-rii bolszewikami. Zdany był tylko na siebie. Musiał przetrwać zimę w tajdze, odcięty od cywilizacji. Sam zdobywał pożywienie i podczas siarczystych mro-zów ogrzewał się metodami poznanymi od miej-scowych np. podpalając powalone konary, lub pnie drzew. Pokonywał olbrzymie dystanse pieszo. Nie mógł pokazywać się w miastach kontrolowanych przez rewolucjonistów, bo natychmiast zostałby aresztowany, lub co bardziej prawdopodobne, od razu zabity. Dzięki znajomości języka autochtonicz-nej ludności, uzyskał pomoc Mongołów i przedostał się na tereny kontrolowane przez barona Ungerna. Kim był ów baron Ungern? Krwawy baron, jak często się go nazywa ze względu na niezwykłe okrucieństwo z jakim traktował swoich wrogów. Uważający się za wcielenie Czyngis-Chana, wszedł w posiadanie wielkiej ilości carskiego złota i marzył o odtworzeniu Wielkiego Imperium Mongolskiego, którego granice sięgać miały aż po dolinę Renu. Z nim właśnie spotkał się Ossendowski i choć samo spotkanie wspomina w swojej książce, nie wiado-mo do końca jaką rolę odegrał. Nie jest wykluczo-ne, że jeden z kolejnych etapów podróży Polaka – Japonia, był tajną misją mającą skłonić Japończyków do wsparcia barona. Przypuszcza się też, że Ossen-dowski wiedział gdzie ukryte zostało carskie złoto o niebotycznej wręcz wartości. Skarb ten do dziś nie pozostał odnaleziony… Innym wartym uwagi po-dróżnikiem, który współpracował z baronem i mógł znać miejsce ukrycia złota jest Kamil Giżycki (autor książki: Przez Urianchaj i Mongolię. Wspomnienia z lat 1920-21). W późniejszych latach towarzysz po-dróży Ossendowskiego po Afryce. Ossendowski kontynuował swoją tułaczkę po Azji. Dotarł do Chin i do Tybetu, gdzie spotkał Dalaj-lamę i był świadkiem jego „magicznych mocy”. Gdy wrócił do Polski opisał swoje przygody w książ-ce „Przez kraj ludzi, bogów i zwierząt”. Pozycja ta stała się prawdziwym bestsellerem zarówno w Pol-sce, jak i na świecie. Trudno się dziwić tak wielkiej popularności, tą książkę po prostu się „połyka” i po-lecam ją każdemu kto jej jeszcze nie czytał.

37

Page 40: TRAWERS no1

Dlaczego skazano go na zapomnienie?Po powrocie do Polski kontynuował podróże w różne miejsca na świecie, między innymi do Afry-ki ze wspomnianym Kamilem Giżyckim. Pisał dużo i po każdej podróży publikował co najmniej jedną książkę. W sumie wydał ich ponad 70, doczekały się one około 150 tłumaczeń na ponad 20 języków. Opisywał dalekie kraje, ale również i Polskę (m.in. Polesie, Huculszczyznę). Propagował turystykę, prowadził działalność polityczną i dyplomatyczną.Jedynym poczytniejszym polskim autorem za granicą był w 20-leciu międzywojennym Henryk Sienkiewicz. Skoro Ossendowski był tak popu-larny w Polsce i poza nią, dlaczego dziś mało kto o nim pamięta? Dlaczego władze komunistyczne zdecydowały się na całkowite ocenzurowanie tego autora? Bynajmniej nie ze względu na walkę u boku Kołczaka, bo to akurat uszłoby mu na su-cho. „Lenin” – jedno z najbardziej znanych dzieł Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego było przyczyną prześladowań. Biografia przywódcy bolszewików, obnażająca wszystkie ich zbrodnie i całe okrucieństwo rewolucji. Piętnująca najgorsze cechy charakteru samego Włodzimierza Ilicza, odsłaniająca najczarniejsze karty jego życiorysu, tak starannie idealizowanego przez komunistów. Książka stała się niezwykle popularna w Polsce i na świecie. Gdy władzę w Polsce przejęli sowieci i zaczęli budować nowy system wokół kultu Lenina, Ossendowski musiał zniknąć. Zmarł kilka dni przed „wyzwoleniem” przez Armię Czerwoną. NKWD natychmiast rozpoczęła poszukiwania swojego wroga. Gdy dowiedzieli się, że zmarł dokonali ekshumacji, a jego dentysta, po stanie uzębienia dokonał identyfikacji zwłok. Od 1945 do 1989 ten wybitny podróżnik oficjalnie nie istniał. Wszystkie jego pozycje znalazły się na liście wydawnictw zakazanych. Nazwisko Ossendowski nie mogło pojawić się w prasie, telewizji, książce… nigdzie, a liczne dzieła przechowywane do tej pory w bibliotekach musiały zostać spalone. Stał się per-sona non grata PRL-u. Po zniesieniu cenzury mało kto już o nim pamiętał. Teraz, gdy jego książki są na nowo drukowane war-to sięgnąć po niekwestionowane klasyki literatury podróżniczej.

Siedem minut okiem wędrowca. Historie z podróży.

Wieś jest położona przy głównej drodze pomiędzy Krakowem a Nowym

Sączem, 30 km za Brzeskiem w stronę Sącza. Najlepiej jest do niej wjechać

z głównej szosy, ale jest to też możliwe od drugiej strony (wtedy trzeba jechać

przez wieś Iwkowa). Jeździ tam też sporo autobusów - PKS-y oraz dwie

linie prywatne. Przystanek, na którym najlepiej wysiąść, to „Wytrzyszczka”.

38

Page 41: TRAWERS no1

Na mapie to zaledwie czarna kropka. Oznaczo-na podobnie jak setki innych malutkich, liczą-cych mniej niż pięciuset mieszkańców wsi. W rzeczywistości cała jest zielona a spośród innych wyróżnia ją już sama nazwa – Wytrzyszczka. Pod tym intrygującym łamaczem językowym skrywa się sporo atrakcji dla zbłąka-nych w okolicy turystów.

A w tych okolicach naprawdę warto zbłądzić. Klu-cząc między drzewami, można bowiem natrafić na przepiękny wąwóz, gdzie po skałach spływa stru-myk, spiętrzając się miejscami w niewielkie wodo-spady. Panuje tam zupełnie niezwykła, magiczna atmosfera. Taka, która kojarzy się zagajnikami peł-nymi elfów i innych tajemniczych, leśnych stworzeń. Ci, którym to nie wystarcza, mogą zabłądzić nie-co dalej, w okolice zamku Tropsztyn. Nie będzie to zresztą trudne, bo jego wysoko powiewająca flaga jest już z daleka świetnie widoczna. Aura ta-jemniczości unosi się również tutaj. Legenda głosi, że w tunelu pod zamkiem, dawny ród inkaski za-mieszkujący niegdyś niedaleką twierdzę w Nie-dzicy, pozostawił skarb. Ma nim być okryte klątwą złoto. Być może komuś w końcu uda się dostać do legendarnego tunelu i odkryć jego tajemnicę. Byli już tacy, którzy próbowali. Warto to zrobić choćby po to, by móc przejść tunelem na jego drugi ko-niec (choć dziś tę samą trasę można pokonać tak-że promem). Skarb podobno znajdował się kiedyś

w kościółku w Tropiu, po drugiej stronie Dunajca, który obecnie w tym właśnie miejscu rozlewa się w Jezioro Czchowskie. Tropie, oprócz niemal 1000-letniej historii pięknego kościółka, kryje w sobie także pamięć o pierwszym polskim świętym - Świeradzie, który tam właśnie spędził część swoje-go życia. Głęboko w starym lesie, wciąż można od-naleźć pustelnię świętego, źródło, z którego czerpał wodę i ścieżki, które codziennie przemierzał. Jeśli jednak dla niektórych to wciąż za mało, by wybrać się w okolice Wytrzyszczki, być może przekonają ich ostatecznie ruiny zamku w pobliskim Czchowie. Do dziś zachowała się z niego wysoka baszta, stanowią-ca fantastyczny punkt widokowy. Można z niego zobaczyć całą niezwykłą okolicę.

Do Wytrzyszczki warto wybrać się rowerem. Wieś i pobliskie miejscowości połączone z sobą wąskimi, popękanymi drogami, stanowią wyma-rzony teren do jazdy na dwóch kółkach. Zjeżdżając z kolejnych pagórków, oprócz przydrożnych jaśmi-nów i obszczekujących nieznajomych psów, mija się także malownicze domki schowane za koloro-wymi ogrodzeniami, rozpadające się stare stodoły, nieopodal których wciąż pasą się krowy; kapliczki, sady i przydrożne jabłonie, z których jabłka zawsze smakują tak samo wspaniale. Co szczęśliwsi cykliści mogą też natrafić na schowane gdzieś między skała-mi źródełka i ukryte w lesie pola borówek, a czasem nawet i całe rodziny rydzów. Dla zachęconych tą perspektywą, obok zamieszczono propozycję trasy rowerowej.

Być może nie każdy, odwiedzając tę wioskę o dziwnej nazwie, natrafi na miejsce, w którym nie-gdyś ukryto złoto Inków. Na szczęście Wytrzyszczka ma w sobie więcej skarbów, które łatwiej odnaleźć i którymi znacznie chętniej dzieli się z innymi. Żal by było z tej hojności nie skorzystać.

tekst EMILIA SYGULSKA

na tropie trzeszczącej wioski

Page 42: TRAWERS no1

TRAWERS – gazeta ludzi aktywnych zaprasza do udziału w konkursie na najciekawszy artykuł

z Twojej wyprawy- dalekiej lub bliskiej. Stwórzmy razem opowieść o podróżowaniu!

„Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś tak-iego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”Ryszard Kapuściński

REGULAMIN KONKURSU:1. Organizatorem konkursu jest Nieformalna Grupa Trawers2. Konkurs jest otwarty dla wszystkich podróżu- jących.3. Praca konkursowa musi mieścić się w tematyce: turystyka aktywna, odpowiedzialna lub turystyka wśród niepełnosprawnych4. Każdy autor może nadesłać jeden artykuł o łącznej liczbie znaków ok. 3000 (w tym spacje)5. Prace należy wysłać drogą elektroniczną w formacie PDF w formie załącznika na adres mail: 6. W treści należy podać: tytuł pracy, imię i nazwisko, telefon kontaktowy oraz oświadczenie o posiadaniu praw autorskich. Jeśli autor nie wyraża zgody na użycie danych osobowych w publikacji pod artykułem należy dodatkowo podać pseudonim autora.7. Redakcja zastrzega sobie prawo do ewentualnej korekty tekstu przed wydrukiem.8. Prace należy nadesłać do 1 dnia każdego miesiąca: do 01. 04, 01. 05, 01. 06 2012.

Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi w kolejnym numerze miesięcznika.9. Zwycięzcy konkursu zostaną wyłonieni na podstawie pomysłowości i oryginalności nadesłanego artykułu.10. Nagrodzone artykuły bądź ich fragmenty zostaną opublikowane w kolejnym numerze gazety TRAWERS.11. Organizatorzy przewidują zestaw nagród dla jednego zwycięskiego artykułu w każdej edycji konkursu: przewodnik wydawnictwa Bezdroża oraz karnet na ściankę ReniSPORT.12. Skład Jury konkursu będzie podany w serwisie internetowym Organizatora. Decyzja Jury jest ostateczna.13. Redakcja zastrzega sobie prawo do zawieszenia organizacji konkursu bez podania przyczyny lub dokonania zmian w regulaminie.

Dodatkowo zachęcamy do przesłania nam 1 – 3 fotografii z opisywanej podróży w celu uatrakcyjnie-nia Waszego artykułu!

1. Zdjęcia należy dołączyć w formie załączników do maila z artykułem.2. Fotografie powinny być w wymiarze min 1200 x 1600 pikseli i w plikach nie przekraczających 1 MB.

Liczymy na Was, więc do dzieła!

KONKURS

Page 43: TRAWERS no1

partnerzy projektu

Siedem minut okiem wędrowca. Historie z podróży.

Już niedługo i Ty będziesz mógł zainspirować innych! TRAWERS – Gazeta Ludzi Aktywnych ogłasza konkurs filmowy, którego celem jest pro-mowanie amatorskich filmów podróżniczych oraz zachęcenie czytelników do wykonywania doku-mentacji filmowej swoich wypraw. Stawiamy na kreatywność i różnorodność form. Do wyboru trzy kategorie: turystyka aktywna, turystyka odpowied-zialna i turystyka wśród niepełnosprawnych! Pokaż innym, jak podróżować poza utartym szlakiem!

„Prawdziwa podróż odkrywcza nie polega na poszukiwaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu.” – Marcel Proust

trawers wspiera akcję

patronat medialny

W NASTĘPNYM NUMERZE

– Iran, czyli zapiski z niezwykłej podróży. A w nich między innymi o tym, co trzeba wiedzieć o podróżowaniu po tym kraju autostopem i gdzie przy okazji warto wybrać się na narty. Oprócz tego kilka słów o niecodziennej gościnności Irańczyków, ich przepysznej kuchni i zawiłej historii.

– Kaukaz od gruzińskiej strony. Garść informacji dla wybierających się w te rejony i słowo zachęty dla tych, którzy jak dotąd nie mieli tego w planach.

– Szczepionki – gdzie nie wystarczy sama apteczka?

– Freeride – dla tych, którzy jeszcze nie chcą żegnać się z zimą i rolki – dla wyczekujących wiosny.

– Malula. O ukrytej pomiędzy górami a pustynią miejscowości, w której wciąż mówi się językiem Chrystusa.

– Muzyka klezmerska – w oczekiwaniu na Festi-wal Kultury Żydowskiej.

www. .turystyka.pl

Z TYM KUPONEM15%

ZNIŻKI W SKLEPIE

* promocja nie dotyczy produktów przecenionych** kupony nie łączą się ze sobą

www.facebook.com/gazetatrawers

***promocja ważna do końca maja 2012

Page 44: TRAWERS no1