Ze Stołpców na Politechnikę · Pomijam wydarzenia wojenne, skomplikowane boleśnie na ... gazety...
Transcript of Ze Stołpców na Politechnikę · Pomijam wydarzenia wojenne, skomplikowane boleśnie na ... gazety...
strona | 55
Jerzy H. Baranowski
Ze Stołpców na... Politechnikę
Pochodzę ze Wschodu, czyli – jak to się do niedawna mówiło, zza Buga. Ci, co
tak orzekali, chyba nie wiedzieli, że można pochodzić z dużo dalszych okolic,
np. znad Prypeci i Dniepru, nawet znad sławnej rzeki Kury w Gruzji. Ale to
w poprzednim pokoleniu. Ja zaś przyszedłem na świat w Nowogródzkiem,
koło Klecka, co to leży pod Nieświeżem, nad rzeką Łań, piękną, ale głęboką
i błotnistą, co miało znaczenie. Po pierwsze, gdy w parę lat po urodzeniu
(1930 r.) uczyłem się w rzece pływać, mało się nie utopiłem. Natomiast trochę
wcześniej, bo w 1508 r., potopiło się w niej mnóstwo Tatarów, gdy uderzyły
w nich wojska polsko-litewskie pod wodzą Michała Glińskiego. Potomkowie
pojmanych Tatarów, osadzonych w różnych stronach, stali się dobrymi
obywatelami Rzeczpospolitej.
Oddech Wschodu, historii i wydarzeń kresowych czułem na sobie zawsze,
nadal go teraz czuję, również przez nazwy okolic i miejscowości. W pobliżu
miejsca urodzenia była wieś Mickiewicze, mieszkałem też w samym sercu
Puszczy Nalibockiej, później w Stołpcach i w okolicach Iwieńca. Matka –
absolwentka Gimnazjum Żytomierskiego, uciekinierka wraz z wojskami Pił-
sudskiego wracającymi z wyprawy kijowskiej w 1920 r., była w kolejnych
kresowych miejscowościach angażowana jako nauczycielka. Ojciec, prawnik
po studiach w Petersburgu praktykujący w Tyflisie (obecnie Tbilisi), z pomocą
Gruzinów uniknął w 1918 r. najgorszego i przedarł się do Polski. Z rodzinnego
Żerewa położonego nad rzeką o tej samej nazwie, ze swego pierwszego mał-
żeństwa ocalił i wywiózł do Warszawy pod opiekę swojej siostry, kierowniczki
Biblioteki Miejskiej na Piusa, tylko najmłodszą córkę Sławę. Nie poznałem
nigdy moich dziadków ze strony Matki i Ojca, zaginęli w odmętach wydarzeń
1917 r.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
56 | strona
Jestem owocem późnego małżeństwa Ojca, starszego już Pana, z moją dzielną
Matką. Po śmierci Ojca (1935 r.) przemieszczaliśmy się po Kresach Wschod-
nich Rzeczpospolitej, zawsze blisko granicy, zawsze w splątanym kłębowisku
problemów narodowych. Czując oddech pogranicza, przemytnictwa, Rosji
i ZSRR. Po paru latach miałem Ojczyma, nauczyciela, kolegę Matki, przyzwo-
itego człowieka, fascynującego się szkołą, zakładaniem świetlic i nade
wszystko radiem. Otrzymałem też drugą siostrę – Marię. Dziwna była sytuacja
rodzinna – moje dwie siostry nie były przecież spokrewnione i nawet nigdy się
nie poznały. A sam byłem pod urokiem legendy o moim Ojcu, pieczołowicie
przekazywanej mi przez Matkę. Niestety, tylko ustnie, bo wszelkie dokumenty
odnoszące się do spraw rodzinnych oraz fotografie, Matka spaliła w piecu
natychmiast w dniu wkroczenia sowieckich wojsk we wrześniu 1939 r.
******
Ród Ojca od wielu pokoleń miał sporą posiadłość ziemską w części Wołynia
zwanej czasem Polesiem Wołyńskim, jak już wspomniałem w osiedlu Żerew
blisko Owrucza, na północnym brzegu rzeki o tej samej nazwie. Osiedle Żerew
jest odległe o około 100 km od leżącego nad Prypecią historycznego miasta
Czarnobyl.
Kiedyś w Czarnobylu była twierdza, obsadzona wojskiem Rzeczypospolitej,
teraz jednak Czarnobyl jest głównie znany w świecie z katastrofy, jaka
wydarzyła się w elektrowni atomowej z reaktorami chłodzonymi wodami
Prypeci. Wody rzeki Żerew toczące się ku Wschodowi nie zasilają Prypeci bez-
pośrednio, gdyż po drodze rzeka ta łączy się z rzeką Noryń, dopływem Prypeci
i Dniepru. Osiedle Żerew znajduje się poza granicą wyznaczonej „zony”, strefy
niebezpiecznego promieniowania po katastrofie elektrowni.
Zdołaliśmy przeżyć Wojnę Światową na Kresach bez strat, chociaż z licznymi
przygodami. Pomijam wydarzenia wojenne, skomplikowane boleśnie na
Kresach. W 1945 r. wyruszyliśmy w długą i niebezpieczną podróż do Ojczyzny,
w licznym potoku repatriantów ze stacji Stołpce na Zachód.
******
...Był początek mroźnego stycznia 1944 r. Obudził nas w środku nocy łomot
w drzwi, które prawie zostały wyłamane przez tłum Chotowian, którym so-
wieccy partyzanci kazali przynieść snopki słomy i obłożyć nimi szkołę od strony
Jerzy H. Baranowski | Ze Stołpców na... Politechnikę
strona | 57
naszego mieszkania. Może tylko dlatego, że tam podmurówka – chociaż
wysoka, była jednak najniższa i ustawione „sztorcem” na ziemi snopki sięgały
drewnianej ściany, więc ściana łatwo by się od nich zapaliła. Partyzanci snopki
te podpalili nie bacząc na protesty Chotowian, że to jest ich szkoła, i że
w środku są ludzie. Ale gdy, prawie natychmiast po zapaleniu, partyzanci
odeszli, zaczęto do nas stukać i się włamywać. Tłum ruszył ratować nas i nasz
dobytek. Czyniono to sprawnie, na skrzącym się od mrozu śniegu rosła górka
z naszych rzeczy, mnóstwo książek – ale tylko te, które były u nas w miesz-
kaniu. Jednak kilku książek nie mogłem się potem doliczyć, wśród nich
„Historii świata” Wellsa i tomu „Ilustrowanego Słownika” M. Arcta. Może się
spaliły wtedy, a może trochę później… bo nawet twardego papieru z książek
używano w Chotowie do skręcania papierosów – gazety były niedostępne.
Podpis Moja metryka. Po prawej moja postać w całej okazałości, sfotografowana chyba
latem 1939 roku, jeszcze przed wkroczeniem wojsk sowieckich. Był straszny upał, ale
Matka „dla przyzwoitości” kazała mi się ubrać, naciągnąć pończochy, buciki i nałożyła
własną kurtkę z bujnym kołnierzem. Mimo zabiegów maskujących widać, że miała za
długie rękawy. Ale w berecie z Orłem, też chyba nie moim, i w postawie na baczność
wyglądałem dziarsko. Dla podkreślenia powagi, do ręki dano mi matczyną nauczy-
cielską teczkę. Musiałem podkurczyć rękę, bo inaczej teczka sięgałaby ziemi.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
58 | strona
Wkrótce trzeba było całą tę górę ocalonych rzeczy odnieść dalej, bo pod
wpływem wiatru płomienie wydłużyły się poziomo w naszym kierunku i trzeba
było z dobytkiem uciekać. Nie wszystko udało się wynieść, zostały chyba dwa
stoły, szafa mamy i moja mała szafka z cennymi – tylko dla mnie – kolekcjami,
ale bez nabojów, które przed Mamą ukrywałem w stodole. Wszyscy ratujący
nas pomogli przenieść rzeczy dalej od rozwijającego się pożaru, bo buchał żar.
W końcu umieszczono nasz dobytek na klepisku stodoły. Po czym znowu
wszyscy – razem z nami – skupili się przy płomieniach. Ogień przyciąga.
Jednak już przed świtaniem tak się „dobrze” nie paliło, choć od rozgrzanych
niepalących się murowanych części – od pieców, podmurówki – biło długo
gorąco. Nad pogorzeliskiem kołysała się pod wpływem wiatru olbrzymia
płachta opadłej nisko blachy dachowej, jakby jeszcze chcącej otulić pogo-
rzelisko, i niedopalone pojedyncze belki, błyskające iskrami jak żagwie. Ta
blacha nie była w pełni zniszczona i całkiem dobrze nadawała się do wyrobu
różnych rzeczy – jak na przykład wiader i baniek na mleko...
******
...Gdy bez uprzedzenia podstawiono pod rampę wagony i wezwano do ich
obsadzenia w ramach repatriacji do Polski, raptem pojawił się tłum ludzi,
zwierząt – koni i krów, moc sprzętu, całe wozy. Wyglądało na to, że wszyscy
się nie zmieszczą, były też inne kłopoty – niektóre zwierzęta nie chciały wejść
i opierały się. Do tego kilku osób – w tym z Chotowa – popędziło „co koń
wyskoczy” do członków rodzin pozostałych jeszcze w domach rodzinnych –
maruderów przewidujących dalszą zwłokę w podstawieniu wagonów. Zdaje
się, że udało się ich zawiadomić i sprowadzić, bo widziałem na drugi dzień
powracające znowu galopem konie, zaprzęgnięte tylko do przodków wozów.
Jak oni mogli tak przybyć, utrzymać równowagę stojąc w zasadzie tylko na
jedynej, przedniej osi wozu, w pędzie – to wymagało umiejętności szczegól-
nych, niemal akrobatycznych. Prawie wszyscy wtedy już „na twardo” umiej-
scowili się w wagonach, obawiając się przybycia i zajęcia miejsca przez kogoś
innego, a nieznanego.
Nasza Podłasa weszła bez kłopotów i zajęła razem z nami pół wagonu – wagon
był duży. Nasz miał naprzeciw rozsuwanych drzwi piecyk, z pionową rurą
wyprowadzoną nad dach. W wagonach było tłoczno, chociaż nastrój był
podniosły. Jechać mieliśmy przecież na Zachód, a nie na Wschód...
Jerzy H. Baranowski | Ze Stołpców na... Politechnikę
strona | 59
******
...wróciliśmy do wagonów, czekaliśmy – zaczęło prażyć Słońce. I, o dziwo –
powoli zaczęliśmy, jechać, pędzić – zupełnie tak, jak u Tuwima. Widocznie
maszynista nadrabiał opóźnienia, bo – mimo jeszcze jednego krótkiego
postoju – wieczorem stanęliśmy w Baranowiczach. Dobrze napisałem, że
„stanęliśmy” – bo ta cała podróż repatriacyjna, od początku do końca, była
wypełniona częstymi postojami, i martwieniem się jak długo postoimy i kiedy
wyruszymy dalej. Do granicy w Brześciu było blisko, ale pierwszeństwo miały
transporty wojskowe. My musieliśmy czekać. Ale czekając, rozglądaliśmy się
ciekawie – bo było na co patrzeć. Zwłaszcza wieczorem, nocami – bo staliśmy
dwie, może trzy doby.
Nasz pociąg był jakoś tak usytuowany, że na teren stacji kolejowej patrzyliśmy
nieco z góry. Stacja była zapełniona tłumami ludzi, było wiele ognisk, były
rozmowy i śpiewy różnojęzyczne, panowała ogólna wesołość. Byli to przecież
przeważnie młodzi ludzie, w tym dużo dziewcząt – powracających z przymu-
sowych robót w Niemczech. Wszyscy mieli bagaże, wszyscy czekali na moż-
liwość załadowania się do jakiegoś pociągu, jedni wyjeżdżali, inni przyjeżdżali,
panowała wciąż atmosfera zbiorowej radości z końca wojny – ale i atmosfera
niejasnego dalszego biegu życia, po wojnie. Przejeżdżały ciągle transporty
powracających z Niemiec żołnierzy – ci też wieźli bagaże, najczęściej „zdo-
byczne” rowery, widać je było na dachach wagonów razem z ich szczęśliwymi
posiadaczami. Taki już był stały widok transportów wojskowych z Zachodu, ale
były też transporty gospodarcze, platformy wiozące jakieś maszyny. I wagony
zamknięte – nie wiadomo co wiozące, z wartownikami.
******
Do Warszawy przybyliśmy po trzech dniach obfitujących w postoje, wyko-
rzystywane przez Ojca dla zdobycia siana dla Podłasy, a również wody – dla
niej i dla nas. Kilka dni staliśmy w tym morzu ruin, połamanego żelastwa,
śmierdzącej zgorzeli spalonego miasta – na różnych dalekich peronach
i nierozpoznanych rampach – z wyjątkiem jednej. Była to historyczna rampa
Syberia, a właściwie zespół ramp o tej nazwie na dalekiej Woli. Na niej wyła-
dowali się przed laty Murmańczycy, z niedźwiedzicą Baśką, zanim włączyli się
znowu do walk w 1920 roku. Rampa Syberia już nie istnieje – ale nawet wiele
lat później, gdy jeszcze istniała, a byłem czasem w jej okolicy, czułem skurcz
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
60 | strona
tkliwości w sercu – nawet gdy kupowałem (na raty) w pobliskim magazynie
meblowym przy ulicy Kolejowej zwykły tapczan do spania.
Więc – gdy staliśmy całym transportem przy rampie Syberia, oniemieli i onie-
śmieleni ogromem zniszczeń, Matka zdobyła się na odwagę i wyruszyła –
w jakieś wyimaginowane Śródmieście. Skąd wiedziała, gdzie jest i jak się
poruszała i jak trafiła z powrotem nie wiem. Przecież transportu miejskiego
w tej przeraźliwej przestrzeni nie było, nawet nie można było rozpoznać, jak
ulice biegły – bo i ludzi prawie nie było na tym nieludzkim pustkowiu.
Gdy wreszcie wróciła, przyniosła żałobne wieści – Biblioteka na Koszykowej
spalona, Ciotka Marynia zginęła w Powstaniu, Sława wywieziona do Niemiec,
zaginęła bez wieści.
******
...zdobywanie siana dla Podłasy nie było trudne, bo napotykaliśmy dobrze
zaopatrzone wojskowe transporty z końmi. Trudniejsze było uzyskanie słomy
na podściółkę. Wszystkie te czynności aprowizacyjne po minięciu Warszawy
stały się nawet bardzo łatwe, gdyż był to okres zbiorów i wjeżdżaliśmy
w najbardziej rolniczą i żyzną część kraju, o dużym stopniu mechanizacji.
Dlatego wkrótce Ojciec dość łatwo zdobył sprasowany sześcian słomy – której
poprzednio nie mógł dostać.
Był już pełny wrzesień, pełno było transportów z rozmaitymi przydatnymi dla
nas produktami rolniczymi, przy tym wiele wagonów było zagubionych, bez
opieki. Pamiętam, trzymał się nas długo na wpół już opróżniony wagon
z marchwią, a przytrafił się też drugi taki sam z ziemniakami. Wagonów
z ziemniakami zresztą wszędzie było pełno. Zdarzył się nam też bezpański
wagon z cebulą. Były także duże transporty z burakami cukrowymi. Więc
przynajmniej na razie na zaopatrzenie dla Podłasy nie mogliśmy narzekać.
A nas żywił PUR. Próbowaliśmy także – z dobrym skutkiem – rozpalać nasz
piecyk, by coś na nim ugotować dla siebie. Paliliśmy w piecyku również
dlatego, że już robiło się zimno, podróż się przedłużała. Podbieranie węgla
kamiennego na kolei nie było łatwe i nawet wydawało się niebezpieczne –
wagony z węglem były pilnowane przez ludzi z karabinami, nocami słychać
było strzały. Jednak ludzie w tym czasie nie byli skłonni strzelać, by zabijać
innych z błahych powodów. Było tuż po wojnie, wielu wracało do domów, byli
łagodni i odprężeni. No i przejeżdżaliśmy przez kraj w okresie obfitości
Jerzy H. Baranowski | Ze Stołpców na... Politechnikę
strona | 61
zbiorów. Zaspokajanie podstawowych potrzeb było proste. Przynajmniej
w okolicach Kutna, Łowicza, u przedproża Poznania i bogatej Wielkopolski.
******
...transport wreszcie skierowano w dalszą drogę, na Zachód. Ale właśnie po
wyruszeniu z Warszawy Matka zaczęła kombinować, jak by wydostać się
z transportu – bo nie chciała osiedlać się na obcej - „niemieckiej ziemi”, jak
nazywała tereny zwane później Ziemiami Odzyskanymi. Oderwanie się od
transportu było jednak na razie prawie niemożliwością – wszyscy zza Buga byli
„przymusowo” kierowani na Zachód, bądź na Pomorze. Matka była jednak
uparta i wreszcie wyjść z transportu się udało. Jednak tylko częściowo, bo
dopiero w Poznaniu odłączono nasz wagon – tylko nasz – i dołączono do
końca innego składu, podobno kierowanego do Torunia. Nastąpiło wtedy
rozerwanie transportu uformowanego jeszcze w Stołpcach. Od początku nie
było to transport jednolity, Chotowianie stanowili tylko małą jego część.
A Matce zaś marzyło się Chełmskie, a jeszcze bardziej – Lubelskie. Tymczasem
jednak jechaliśmy w przeciwnym kierunku, bo do Torunia.
******
...Chyba na tej samej stacji, ale może na innej – postojów było tak dużo, że
trudno było zapamiętać – późnym wieczorem, już właściwie nocą, poczuliśmy
wstrząs wagonu – wiadomy sygnał, że do naszego wagonu parowóz dołączył
jakiś inny wagon, lub nawet kilka. Z głosów, jakie usłyszeliśmy wywniosko-
waliśmy, że tymczasem w drogę nie ruszymy, bo dołączenia dodatkowych
wagonów dokonał stacyjny parowóz manewrowy, który już odjechał. Zapo-
wiadała się więc noc spokojna i w zasadzie mogliśmy udać się na spoczynek,
przewidując dołączenia parowozu trakcyjnego dopiero rano. Wszystko to
wywnioskowaliśmy przy drzwiach wagonu zasuniętych i zaryglowanych prze-
zornie już wieczorem, by pod osłoną nocy nie wtargnęli jacyś niepożądani
goście.
Ta noc nie była jednak spokojna. Wkrótce usłyszeliśmy inne głosy, nawet
krzyki, potem dobijanie się do drzwi naszego wagonu, żądania ich otwarcia.
To były żądania wypowiadane wyłącznie po rosyjsku, ale przy tym jakoś źle
artykułowane, bełkotliwie, z elementami gróźb. Groźby nie były spełniane,
„napastnicy” jednak ponawiali żądania otwarcia drzwi, co jakiś czas odcho-
dząc od naszego wagonu, i wracając.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
62 | strona
Nad ranem, gdy już dobrze świtało, zdecydowaliśmy się jednak wyjrzeć, bo już
zaczęły się słyszeć zwykłe odgłosy obsługi kolejarskiej i innych ludzi.
Napastnicy też ucichli. Wkrótce okazało się, że to byli dwaj żołnierze sowieccy,
z wyglądu całkiem sympatyczni, a przy tym zmarznięci, i już nareszcie trzeźwi.
Zaprosiliśmy ich więc natychmiast do wagonu, by ogrzali się przy piecyku
i napili czegoś gorącego. Okazało się, że im obu powierzono konwojowanie
dwóch zaplombowanych wagonów, właśnie tych dołączonych w nocy bez
możliwości wejścia do środka. Wagony te nie miały nawet dyżurek, które
mogłyby służyć za schronienie choćby przed wiatrem. Na drogę poczę-
stowano ich jedynie łykiem wódki, chyba byli też bez prowiantu.
Gdy się u nas trochę ogrzali i coś zjedli, ujawnili tajemnicę – w obu wagonach
były duże beczki amerykańskiego szmalcu, a oni mieli je gdzieś dostarczyć.
Wszystko to wyglądało głupio i zarazem groteskowo. Oni, po solennym prze-
proszeniu mojej Mamy za nocne awanturowanie się, z ulgą przyjęli naszą pro-
pozycję zakwaterowania się na razie u nas, w naszym wagonie. Jeden z nich –
Sasza, był Rosjaninem, pochodził z Orła, objawiał zauważalną ruchliwość
umysłu, typową dla mieszkańca dużego miasta. Drugi, którym dowodził,
Iwanko, był Ukraińcem, łagodnym i młodym mieszkańcem wsi.
Mieliśmy teraz podróżować razem, ale tymczasem utknęliśmy w Inowro-
cławiu.
Pomysłowy Sasza, widząc jak Ojciec korzystając ze znajomości zawartej na
przydworcowym bazarze wymienia mleko od Podłasej na chleb i inne pro-
dukty, już na drugi dzień zaplanował różne warianty wejścia do zaplombo-
wanych wagonów z beczkami szmalcu. W jednym z wariantów plan przewi-
dywał moje przeciśnięcie się przez wąskie okienko wagonu gdyby je jakoś
udało się otworzyć. Wobec dezaprobaty Mamy, Sasza uruchomił inny plan,
bardziej bezpośredni. Gdy się następnego ranka obudziłem, Sasza pokazał
nam dwa nasze wiadra służące do pojenia Podłasy, oba do ¾ wysokości
napełnione szmalcem. Plomby wagonowe okazały się niezbyt trudną przesz-
kodą, zostały post factum zręcznie i bezproblemowo zagięte tak samo, jak
poprzednio. Z jednym wiadrem Sasza udał się na Bazar, a gdy wrócił, często-
wał nas białym chlebem i innymi specjałami. Nasza przyjaźń nie przetrwała
próby wydarzeń, bo oba ich wagony wkrótce odłączono jako zagubione.
Zostało sympatyczne wspomnienie i pół wiadra szmalcu...
******
Jerzy H. Baranowski | Ze Stołpców na... Politechnikę
strona | 63
Gdyśmy wreszcie przybyli do Torunia udało się Mamie namówić kolejarzy, by
nas dołączyli do jakiegoś transportu zdążającego do Lublina. A choćby tylko
zahaczającego o okolice Lublina. Bo co niby mieli z nami zrobić? Kolejarze
rozumieją podróżnych, a zawsze przejawiali życzliwą wrażliwość wobec ludzi
z Kresów. Zresztą, kto niby miał nam wyznaczać trasę repatriacji? Wygodnie
było się nas pozbyć.
Dlatego w Toruniu staliśmy wyjątkowo niedługo, tylko jedną dobę. Ale w tym
dniu, deszczliwym, obserwowałem ewakuację Niemców na Zachód. To nie był
przyjemny widok. Niemcy, niemal wyłącznie starzy i bardzo starzy ludzie,
niedołężni, mieli być wywiezieni na otwartych platformach kolejowych, przy
siąpiącym deszczu. Wdrapywali się na te platformy, bardzo już zagęszczone
tłumem ludzi i tobołków. Gdy ich pociąg ruszył, chociaż ruszył bardzo wolno,
jeden staruszek mimo wielu prób nie zdołał już wejść na platformę, zatrzymał
go w końcu milicjant, zdecydowanie, ale bez użycia przemocy. Po odjeździe
dojrzałem na odsłoniętej po platformie przestrzeni ludzkie zwłoki, bardzo
starego człowieka, w czerni. Obok niego leżała talia kart. Piszę o tej talii dla-
tego, że moja Mama podeszła do leżącego ciała zmarłego, przyjrzała się
uważnie, a odchodząc schyliła się i zabrała pozostawioną talię. Karty nie były
rozrzucone byle jak, talia tylko nieco się rozchyliła, jak wachlarz. Myślę, że
Mama zabrała pozostałą po zmarłym talię pod wpływem jakichś przesądów,
częstych u ludzi zajmujących się wróżbiarstwem na poważnie...
******
... zupełnie nie pamiętam żadnych szczegółów z podroży do Lublina, i zna-
lezienia się – wraz z naszą Podłasą – w byłym obozie Junaków, na ulicy
Fabrycznej w Lublinie. Z tego obozu, przeznaczonego chwilowo dla repa-
triantów, z racji jego położenia na wysokim brzegu skarpy nad rozległa doliną,
widać było szeroko rozpostarty w dole obóz śmierci Majdanek. Był początek
października 1945 roku.
******
Dowiedzieliśmy się, że w Warszawie Rodzina poniosła straty. Siostra Ojca
zginęła w Powstaniu, Sława zaginęła wywieziona do Niemiec. Matka zarzą-
dziła, by nie osiedlać się nigdzie indziej, tylko w okolicach Zaklikowa, bo
w pobliskim Potoku Wielkim zostawiła w 1920 r. swoją młodszą siostrę, pod
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
64 | strona
opieką proboszcza księdza Włodzimierza Grzędzińskiego, naszego powinno-
watego. W Zaklikowie ukończyłem Gimnazjum i postąpiłem do Liceum Teleko-
munikacyjnego w Warszawie przy Nowogrodzkiej, gdzie Dyrektorem był
nieodżałowanej pamięci inż. Henryk Kowalski. A później – po epizodycznym
zatrudnieniu w WAT wstąpiłem na Politechnikę Warszawską.
******
Moje fascynacje radiem, radiotechniką, zaczęły się jeszcze na Wschodzie.
Radio – ten wczesny rodzaj elektroniki towarzyszyło mi od początku, najpierw
w postaci prostego detektora z kryształem galeny i sprężynującym kontaktem,
ze wzmacniaczem Amplitronem i ogromną tubą głośnikową. Było to koło
Klecka. Niedługo później w nowym miejscu zamieszkania, w samym sercu
Puszczy Nalibockiej słuchałem już świadomie audycji z Baranowicz, Wilna,
Lwowa i Warszawy, z nowoczesnego odbiornika produkcji znakomitej firmy
Elektrit z Wilna. Jeszcze pod Stołpcami wysłuchiwaliśmy komunikatów wojen-
nych, trwożnych, zarazem dumnych – „Westerplatte broni się jeszcze”. De-
tektor galenowy i w pełni sprawny odbiornik Elektrit z 1936 roku mam do
dzisiaj.
Fascynacje kolejnymi konstrukcjami doskonalonych odbiorników radiowych
ustąpiły wkrótce zainteresowaniom antenami. I gdy – nie bez dużych trud-
ności (bowiem mnie, absolwenta Liceum Telekomunikacyjnego z pierwszą
Nagrodą Ministra Poczt i Łączności, obowiązywał twardy nakaz pracy) –
dostałem się wreszcie na Politechnikę Warszawską, to po trzech latach kursu
inżynierskiego na ówczesnym Wydziale Łączności broniłem pracy dyplo-
mowej, której tematem była konstrukcja stożkowej szerokopasmowej anteny
mikrofalowej.
Problemy antenowe zostały jednak wkrótce skutecznie wyparte z mego
umysłu przez nową tematykę. Stało się to pod wpływem profesora Wiktora
Golde, który w toku kolokwium zaliczającego semestr Laboratorium Obwo-
dów Elektrycznych zaproponował mi asystenturę w Katedrze Podstaw Te-
lekomunikacji, kierowanej przez profesora Adama Smolińskiego i przemia-
nowanej wkrótce na Katedrę Układów Elektronicznych. Później zapropono-
wano mi udział w tworzącej się właśnie grupie samokształceniowej w zakresie
półprzewodników i układów tranzystorowych, organizowanej przez profe-
sorów Wiktora Goldego i Witolda Rosińskiego z IPPT PAN. Ta pierwsza w kraju
inicjatywa powstała pod wpływem świadomości, że era elektroniki opartej na
Jerzy H. Baranowski | Ze Stołpców na... Politechnikę
strona | 65
lampach próżniowych kończy się, a przyszłość należy do dopiero co wynale-
zionego tranzystora. Mnie nie tyle fascynowały układy cyfrowe i zarysowujące
się już wtedy perspektywy ich realizacji w bardzo dużej skali scalenia, co raczej
układy bliższe klasycznym układom impulsowym, zwłaszcza szybkie układy
służące do kształtowania impulsów o stromych zboczach. W ten sposób przy-
padło mi zaszczytne współuczestniczenie w zespole autorskim realizującym
pionierskie dzieło wdrożenia do nauki i techniki na skalę krajową nowo-
czesnych elementów – tranzystorów, układów półprzewodnikowych i ukła-
dów scalonych.
Później w Katedrze Układów Elektronicznych stworzyłem grupę naukową
zajmującą się techniką układów impulsowych. Zespół ten był bardzo zżyty –
wspólnie uczestniczyliśmy w konferencjach naukowych, uroczystościach
rodzinnych, często też wyjeżdżaliśmy razem na żagle.
W Katedrze Układów Elektronicznych stworzyłem grupę naukową zajmującą się tech-
niką układów impulsowych. Zespół ten był bardzo zżyty – wspólnie uczestniczyliśmy
w konferencjach naukowych, uroczystościach rodzinnych, często też wyjeżdżaliśmy
razem na żagle. Z lewej – odprowadzamy do ślubu kolejnego młodego współpracowni-
ka. Z prawej załadunek jachtu na rejs. Mazury.
Dotrwałem na Wydziale Elektroniki „do końca”. Przeszedłem na emeryturę
w 2000 r. jako profesor, tzw. „belwederski”.
Jeszcze na Politechnice moją pasją stało się myślistwo. Ale jak to bywa z inży-
nierami, nie skończyło się to na polowaniach. Było na nich wiele czasu, by
rozmyślać. Rozmyślałem więc jak opisać i komputerowo modelować tra-
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
66 | strona
jektorie lotu pocisku, by poprawiać np. celność strzału. Okazało się to nie-
zwykle ciekawe i po latach napisałem dwie książki: o broni, a wkrótce potem
o balistyce myśliwskiej. Tak hobby skończyło się pracą prawie naukową.
Na jednej z konferencji fachowych. Siedzę pierwszy z prawej.