Włodzimierz Kłaczyński

176
Włodzimierz Kłaczyński

Transcript of Włodzimierz Kłaczyński

Włodzimierz Kłaczyński

WŁODZIMIERZ KŁACZYŃSKI

I kot ma duszę

MIELEC 2000

Wydano nakładem PROFI-MED S.C.

Projekt okładki: Stanisław Dziubak

© Copyright by

£ [$: 'Oi 7 S-Hniwl/mISBN 83 -915093 -0-3

Wydawca:Profi-Med s.c., Goleszów 140, 39-300 Mielec

Druk:WYDAWNICTWO SAMORZĄDOWE SP. Z 0.0.39-400 Tarnobrzeg, ul. 1 Maja 4a, tel. 822-52-40, fax 822-87-77

,, Kot samym swoim wyglądem domaga się, żeby go dotykać i głaskać, stąd w języku miłości te niezliczone pieszczotliwe wy­rażenia, te kotki, kociaki, koteczki, kotusie.

... Lubienie kotów, męczenie kotów, czy okrucieństwo wobec kotów, zdają się być różnymi stronami jednego, powszechnego u młodych i starych, pociągu. ”

Czesław Miłosz „ Piesek przydrożny ”

14.01.96Dzisiaj przywieziono do konsultacji sukę, owczarka niemieckiego, dwuletnią, do­

brze utrzymaną, niesłychanie łagodną i szukającą czułości ze strony człowieka. Sukę przywiozła lekarka weterynarii opiekująca się nią od dwóch tygodni, to jest od czasu rozpoczęcia choroby. Według wywiadu, choroba rozpoczęła się nagle niepokojem, jak­by przestrachem i następową dusznością. Duszność zmusza ruchliwe niegdyś zwierzę do ciągłego zalegania i przybierania postaw, w których jej się najlepiej wypoczywa, czyli pies siedzi albo leży. Dotychczasowe leczenie, zupełnie objawowe, nie dało rezul­tatu.

Przez okres naszej rozmowy i zbierania wywiadu suka leży, co pewien czas ogląda­jąc się na lekarkę, która ją przywiozła. Koleżanka zna ją od dwóch tygodni i w rozmo­wie podkreśla, że pies właściwie rozumie wszystko, co się do niego mówi, co więcej - rozumie potoczną rozmowę, nie bazując na intonacji, akcentowaniu czy też nastroju rozmawiających ludzi. Dla zademonstrowania mi możliwości psa, mówi, nie zmienia­jąc tonacji głosu i nie wykonując żadnego ruchu: - No, to ja już pójdę, czas na nas. Patrzę na sukę, której małżowiny cały czas pracują czujnie, a ta podnosi się i wyczeku­jąco ogląda na moją rozmówczynię.

- Poczekaj - mówię - nie tak szybko, ale wysiłek związany z gwałtownym ruchem już ją uspokaja i suka, ciężko dysząc, znowu się kładzie. Chwilę słucham jej serca, ale niewiele mogę usłyszeć przez zaostrzony szmer ciężko pracujących płuc. Język siny, wszystkie objawy niedomogi krążenia, błona śluzowa dziąseł, uciśnięta, utrzymuje dłu­gi czas strefę niedokrwienia spowodowanego uciskiem palca.

- Co to będzie? Jak pan myśli?!- Myślę, że pies przeszedł zawał - mówię - i w tym kierunku trzeba iść z leczeniem.

Właściciel nie ma co liczyć na to, że suka może być stróżem lub dawać szczenięta.Dopiero teraz okazuje się, że suka jest własnością osoby ciężko chorej onkologicz­

nie, która poprosiła o zaniechanie leczenia. Osoby, dla której pies jest wszystkim, i ona jest wszystkim dla psa, którego wychowuje od szczenięcia.

Przepisuję leczenie i myślę sobie, że ten pies jest i tak skazany. Jego związek z człowiekiem jest tak ścisły, że odejście człowieka będzie sygnałem do odejścia psa. Obym się mylił.

5

15.01.96W Ch. u chorego konia. Po trzech tygodniach leczenia ktoś przypomniał sobie, że

może ja coś poradzę i koń zacznie chodzić na czterech kończynach, a nie kusztykać na trzech. Jadę tam; koń okazuje się być wierzchowcem młodej damy. Jest to klacz sze­ścioletnia typu lekkiego używana pod siodło od momentu ujeżdżenia. Stoi wraz z dru­gim koniem, też własności tej pani, w wynajętej w majątku państwowym stajni. Odle­głość od miejsca zamieszkania właścicielki ponad pięćdziesiąt kilometrów; z koniecz­ności klacz jest pod opieką obcych ludzi a, jak mawiał kiedyś mój sanitariusz Mietek W., „czyjeś ręce dobre, ale niepożyteczne”. Klacz z ledwością opiera się na prawej przedniej kończynie, okolica stawu barkowego mocno obrzękła, bolesność przy oma- cywaniu, zaczynają się zaniki mięśni łopatki. Wywiad, jak zawsze w takich razach, dosyć skąpy i enigmatyczny. Schorzenie wystąpiło nagle, nie wiadomo, czy na skutek urazu, czy spontanicznie. Z miejsca zamieszkania właścicielki dowieziono lekarza wet., który dał jakiś „zastrzyk”, coś poczarował, potem jeszcze ktoś drugi. Też zastrzyk. Pytam czy w dniu wystąpienia schorzenia mierzono temperaturę. Oczywiście nie. Ge­nialni doktorzy rzucą tylko okiem, po co zabawiać się mierzeniem temperatury. A prze­cież dzisiaj, kiedy schorzenie jest już w stanie przewlekłym, jest to dla mnie zasadnicza sprawa. Jeżeli w pierwszym dniu wystąpiła podwyższona ciepłota i zaburzenia stanu ogólnego, to mamy do czynienia z septycznym zapaleniem stawu barkowego i jego okolicy, jeżeli ciepłota była normalna i koń nie miał zaburzeń stanu ogólnego, prawie w stu procentach można uznać, że zwierzę doznało urazu tej okolicy i ucierpiała toreb­ka stawowa, wiązadła czy nawet kość. Obecnie koń ciepłotę ma normalną, być może sprawa została przeprowadzona w stan przewlekły podawaniem antybiotyków, nikt oczy­wiście nie wie jakich, no, taka butelka, chyba Oxywet, jeszcze zdaje się hydrocortison domięśniowo... Rozpacz. Mam kilka możliwości leczenia, zaczynam od czegoś, czego nie wykorzystywałem od lat. Stara, ale ciągle aktualna w praktyce metoda blokady polokainowej. Robię tzw. blokadę śródskómo-podskómą, kiedyś zwaną blokadą Ku- źniecowa. Blokuję okolicę kłębu i dodatkowo cały obrzękły staw. Zabieg jest praco­chłonny i schodzi mi dobrą godzinę zanim mamy to już za sobą, bo to i golenie, i przygotowanie pola operacyjnego i masa wkłuć. Proszę zadzwonić po dwudziestu czterech godzinach. Jeżeli nastąpi poprawa w poruszaniu się, idziemy w tym kierunku dalej. Jeżeli nie, szukamy innej metody.

17.02.96W drodze do Łodzi. Jak mówili kiedyś łodzianie - do miasta Łodzi. W zaśnieżonych

polach widać budki, które postawili myśliwi dla dokarmiania kuropatw i bażantów. Budki są, tylko ptactwa, niestety, nie ma. Nie ma ptactwa, nie widać zajęcy ani saren, które tutaj, u podnóża Gór Świętokrzyskich, spotykało się na każdym kroku. W samym wojewódz­twie tarnobrzeskim oblicza się pogłowie chartów i mieszańców chartów na trzysta sztuk. Poluje się z chartami, zajeżdża się na pola nocą traktorami i w świetle ich reflektorów

6

wybija się i wyłapuje, co żyje. Na lewym brzegu Wisły zwierzyny już prawie nie ma, na prawym, w Galicji, kłusownictwo mniej jest rozpowszechnione chociaż bezrobocie i tutaj uczy, jak zabijać czas i zwierzęta. Zaprzyjaźniona z nami rodzina odzyskała od spółdziel­ni produkcyjnej rodzinną osadę młyńską, zbudowaną przez swoich przodków. Odzyskała zdewastowaną i niemałym nakładem sił i kosztów odtworzyła substancję, zaczynając od domu, a kończąc na stawach rybnych przy młynówce. Jeżdżę tam. Dzięki gospodyni, poetce i malarce, powstał tam prawdziwy dom pracy twórczej w przepięknym otoczeniu. Stawy zasiedliły ptaki i zwierzęta wodne, powstała nowa lądowo-wodna biocenoza. Sie­lanka trwała krótko. Już w połowie lata zadziwiająco zmniejszyła się ilość ptactwa wod­nego, zniknęły kuropatwy i bażanty, zniknęły zające; sidła właściciele znajdywali nawet wewnątrz ogrodzenia, ba, nawet w dziurze w płocie znaleziono przemyślnie założoną pastkę. Drugi mój przyjaciel, dyrektor upadłego gospodarstwa rolnego, opowiedział mi, że w polach pegeerowskich cały czas po nocach słychać strzały; to wybijane są resztki saren polnych, które licznie zasiedlały śródpolne remizy i przylaski. Nowo powstająca ustawa o ochronie zwierząt i karach za kłusownictwo niewiele tutaj pomoże. Czy ktoś pójdzie w te pola nocą, łowić czających się z bronią palną zdeterminowanych ludzi? Myślę, że i ta ustawa, jak wiele innych, uderzy w próżnię.

19.02.96Zima taka, że chyba od sześćdziesiątego trzeciego roku takiej nie było. Jeżeli pod­

czas mrozów gawrony spadają z drzew, to o czymś świadczy. Ptaszyska są tak wychu­dzone, że kiedy się je weźmie do ręki, to wydaje się, że składają się tylko z piór, wysta­jącego mostka, dzioba i pazurów. Dzisiaj właśnie jakiś litościwy chłopak przyniósł takiego do lecznicy. Glukoza podskórnie i zalecenie, żeby ptaka karmić mięsem. - Kiedy nie chce jeść - mówi chłopak. - To otwieraj mu dziób i na siłę wkładaj do gardła jak pisklęciu. Wnet poczuje, co dobre. Gawron to inteligentny ptak. Po południu do rzeźni. Nie znoszę tej pracy i brzydzę się nią, ale co mam robić. Kolega, który ma rzeźnie w opiece, pojechał do sanatorium, obowiązek spadł na mnie. Podjeżdżam przed bramę rzeźni usytuowanej niedaleko wiślanego wału, poza wsią. Parę srok i gawronów szukających żeru z wrzaskiem kr ąży nad stertą odpadków składowanych poza ogrodze­niem, podnoszę wzrok i nad tymi kotłującymi się ptakami widzę jakiegoś dużego ptaka, patrzę jeszcze raz - kania? duży myszołów? Boże! przecież to orzeł, autentyczny orzeł i to nie bielik, tylko przedni. Krąży majestatycznie nad wierzchołkami drzew, zniża się, z rzeźni wyszli pracownicy, wszyscy wpatrują się w niego, nie ma jednak odwagi usiąść przy parujących resztkach, na które rzucają się gawrony i sroki. Po chwili odlatuje w kierunku Wisły. - Panowie - mówię - gdyby on wrócił, żeby któremu nie przyszło do głowy założyć sidła. To bardzo cenny ptak, może jeden z kilku czy kilkunastu na tere­nie Polski. - A gdzieżby tam! - odpowiadają z oburzeniem. Ale ja przecież ciągle bywam w domach na wsiach; ile tam poniewiera się wypchanych ptaków drapieżnych! Sokołów, myszołowów, kań. Jeżeli ta zima i przedwiośnie będą dalej tak okrutne, to ptaki drapieżne, pozbawione swojego naturalnego, wykłusowanego przez ludzi żeru,

7

będą z konieczności atakowały podwórza. Ten orzeł może łatwo zginąć czy od broni palnej, czy w sidłach. Wystarczy obłożyć odebraną mu kurę (jeżeli nie zginie przy jej chwytaniu od pałki) pętlami z mocnej nylonowej rybackiej żyłki, o czym już pisałem, i będzie ozdobą izby, dopóki go mole nie zjedzą.

20.02.96Jak to czasami nie należy zapominać starych, od dawna zarzuconych zabiegów. Ta

blokada śródskómo-podskóma, nieraz, kiedy jeszcze leczyłem konie, dawała mi sporo wyleczeń. I teraz też okazała się nieoceniona. Koń zaczyna obarczać kończynę, ożywił się. Zrobiłem drugą blokadę. Po trzeciej blokadzie przeszedłem na masaże arcalenem, potem na naświetlania soluksem. Do trzech miesięcy klacz powinna zrehabilitować kończynę. A ile to konisko wzięło antybiotyków bez żadnego rezultatu!

22.02.96Otrzymałem pismo z Urzędu Wojewódzkiego. Przy Weterynaryjnym Centrum Szko­

lenia Podyplomowego w Puławach powstała Komisja ds. Specjalizacji Lekarzy Wete­rynarii. Rozpoczynają od weryfikacji jako specjalistów tych, którzy mają doktoraty lub ukończyli studia podyplomowe i posiadają publikacje. Ja akurat spełniam warunki wy­mienione w piśmie. Kompletuję dokumenty, dowód wpłaty (dość słona) i wysyłam plik papierów. Czy w ślad za przyznaniem uprawnień pójdą jakieś pociągnięcia, które opa­nują działania typu: „Nie matura, lecz chęć szczera?” Czy zmusi to ludzi, których bro­nią jest dezynwoltura i pewność siebie wypływająca z ograniczonych wiadomości, do wzięcia książki do ręki?

24.02.96W M. opowiadam o przypadku suki, która wzięła na siebie ciężar choroby swojego

pana, co zakończyło się zawałem. Nawiasem mówiąc, po miesięcznej kuracji środkiem kardioprotekcyjnym i środkami ogólnie podtrzymującymi zwierzę przychodzi do sie­bie dosyć gładko.

W towarzystwie są lekarz, zootechnik a także ludzie o różnych doświadczeniach życiowych, wybucha więc dyskusja, a właściwie zaczyna się przytaczanie różnych przy­kładów niezwyczajnego przywiązania psa do człowieka. - Nie dalej jak przedwczoraj - mówi zootechnik - byłem na cmentarzu w K. i zwróciłem uwagę na wzgórek śniegu na jednym z grobów. Podszedłem bliżej i osłupiałem, bo wzgórek się poruszył i spod śniegu podniósł się pies, nieduży, kudłaty, otrzepał się ze śniegu i z powrotem ułożył. Za chwilę padający śnieg znowu zaczął go pokrywać.

Sytuacja jak z filmu.

28.02.96Wyjeżdżam rano z parkingu sprzed bloku, w którym mieszkam. W lewym lusterku

w perspektywie ulicy widzę duży biały samochód. Może ta biel przy białej pokrywie

8

świeżo spadłego śniegu mnie zmyliła, a może jechał zbyt szybko, w każdym razie źle obliczyłem odległość i trochę zajechałem mu drogę. Nic się nie stało; po prostu zmusi­łem kierowcę do ruchu kierownicą i przyhamowania. Mandat mi się należał, to pewne, ale chyba niewielki. Najlepszy dowód, że bez trudu zatrzymał się obok mnie, blokując zresztą pas drogi tak, że inni kierowcy musieli go objeżdżać. Twarz młoda, wąsata, czerwona zdrową czerwienią. Odsuwa szybę. Ja też odsuwam. - Przepraszam - mówię. Gość jednak nie zna słowa przepraszam. Spod siedzenia swego mercedesa wyciąga policyjną pałę, z tych dużych. - Ja cię zaje... - wyje. - Ja cię zaje... Jedź, ty sk...! no jedź! Poznaję w nim znajomego z widzenia właściciela kantoru dewizowego. Kupił nowego mercedesa i przy sposobności pałę. No i, jak to mówią: „z żyru” przewróciło się w łebie.

Ruszył zrywem. Co mogłem przeciwstawić jego pale? Zgłaszam incydent dzielnico­wemu. Pytam, czy właściciele kantorów mogą wyręczać policję. Wzrusza ramionami.

2.03.96Sobota. Kamica moczowa u dziewięcioletniego psa, samca. W cewce moczowej

istny różaniec aż do kości prąciowej. Pęcherz sięga do połowy jamy brzusznej, ściany pęcherza zgrubiałe. Prostata też powiększona. Amputuję prącie, usuwam jądra, robię urethrostomię nadłonową, czyli piesek będzie siusiał tak, jak suczka. Cewnik zakładam na kilka dni, ale psy na ogół nie znoszą tego urządzenia i usuwają go prędko. Zabieg jak zabieg, wykonuję go co jakiś czas, ale musi chyba sprawiać trudności, bo niedawno spotkałem opis tego zabiegu w czasopiśmie fachowym jako szczególnego osiągnięcia chirurgicznego. Zespół, który wykonał tę operację, zrobił sobie nawet pamiątkowe zdjęcie z pacjentem. Ale dobrze, że coś się dzieje, że bezradnie nie rozłożono rąk i nie kazano uśpić psa.

4.03.96Wesoły, zadzierżysty jegomość z dorodnym, czarno-białym rocznym kotem. - Ile

kosztuje uśpienie? - pyta w drzwiach.-Dlaczego chce go pan uśpić? Takiego pięknisia...- Pasuje mi.- Przecież to młody, zdrowy kot!- Tak mi pasuje.- Niech go pan przetrzyma parę dni jeszcze, znajdziemy kogoś, kto go weźmie. Na

pewno kogoś znajdziemy.-Nie będę go trzymał. Pasuje mi go uśpić!Opisywałem już dylemat związany z usypianiem zdrowych zwierząt. Możemy nie

uśpić. Powiedzieć, że uśpienie kosztować będzie dwieście czy trzysta złotych. Czło­wiek pyta o cenę, a więc jego humanitaryzm ma granice ekonomiczne. I co uzyskam? Kot i tak będzie zabity czy też wyrzucony w polu czy lesie. Narazimy go na coś gorsze­go niż śmierć od środka usypiającego.

9

- Mam coś załatwić w mieście. Uśpijcie go - mówię i tchórzliwie wychodzę. Za drzwiami słyszę, jak Marek kinie: - Co za zasr... dzień!

4.03.96W jednej z instytucji kulturalnych miasta.- Wiesz, co mówią o twoich książkach a szczególnie o „Anioł się roześmiał”.-Niech mówią dobrze czy źle, byle mówili - powtarzam za jednym znajomym

reżyserem fdmowym.- Podobno czytała ją żona samego dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Wojewódz­

kiego (technik rolnik). Wiesz co powiedziała?- No, słucham w napięciu.- Że jest antychłopska.- Straszna pomyłka - mówię. - Książka jest antychamska, a nie antychłopska.Na dyżurze. Telefon. Pies kuleje. Czy można przyjechać? Proszę bardzo.Za chwilę jest jegomość z czteromiesięcznym owczarkiem szkockim. Wnosi go

i puszcza na posadzkę. Lewa przednia kończyna wykrzywiona na zewnątrz od nasady dalszej kości promieniowej i łokciowej. Pies chodzi, opierając chorą kończynę na przy­środkowej stronie śródręcza. A poza tym piesek wesoły, w dobrym stanie ogólnym. Dobrze, a nawet, jak na mój gust, za dobrze odżywiony. Z wywiadu wynika, że skoczył z wersalki i nastąpiło pęknięcie kości, czyli zwierzę jest błędnie prowadzone pod wzglę­dem żywieniowym. Żywienie mocno kaloryczne, obfite, z dużą ilością fosforu, z niedo­borem wapnia, witamin D3 i C. Rutynowe pytania. Ile mięsa, ile węglowodanów, jarzy­ny... Czy szczepiony? Jakimi szczepionkami? No, na wszystko. Książeczka? Nie wzią­łem. Nie szkodzi. Przyniesie pan. Pieska będę jutro operował. Trzeba wyciąć ten guz kostny w nasadzie kości podramienia, zgwoździować...

-Ale... wie pan... - mówi właściciel z wahaniem. - Jeden... no., taki znajomy... to mi powiedział, że ta rasa psów jest wadliwa i że lepiej byłoby psa uśpić, bo to i koszt, i nic z tego może nie być... A ja dałem dwa miliony...

- Nie widzę tu żadnej wadliwości rasowej, po prostu zmienimy żywienie, uregulu­jemy stosunek wapnia do fosforu w surowicy i układzie kostnym...

- To ja pójdę naradzić się z żoną...Za chwilę telefon. Żona zgadza się na operację.

5.03.96Piesek jest z samego rana. Z książeczką. Szczepiony przez znanego mi z różnych

okoliczności doktora. W opisie szczepionek bałagan. Przy tetradogu wpisana parainflu- enza, której jako żywo w tej szczepionce nigdy nie było. Boże odpuść, bo nie wiedzą, co czynią... Nie mówię nic, ale właścicielowi otwierają się upusty. A doktor mówił, że to nic (złamanie), że to przejdzie, bo to tylko lekkie zwichnięcie! A ja za psa dwa miliony, a on uśpić!

- Niech pan idzie na poczekalnię i posiedzi tam z godzinę.

10

- To ja lepiej pojadę do domu i potem przyjadę.Uśpienie, golenie, dezynfekcja pola, bielizna, cięcie, wycięcie, gwóźdź obły i noga

prosta. Bandaż. Łatwo się mówi, pisze, trochę trudniej zrobić, a jeszcze trudniej wie­dzieć, co trzeba zrobić. Ile takich chwil mam w praktyce, że nie wiem, co zrobić! Dzwonię wtedy po klinikach, grzebię w książkach. A tu odkryto przede mną świetne wyjście. Uśpić! Błędy kucharzy pokrywa sos, błędy lekarza ziemia. Zapicować, zagadać, zaga­dać, że się nie da, i uśpić. Może sprawa specjalizacji i idąca za nią sprawa podziału kompetencji zgodnie z umiejętnościami i wiedzą złamie ten uświęcony od czasu po­wstania akademickiej weterynarii aksjomat: Mam dyplom wyższej uczelni, jestem le­karzem weterynarii i nikt w to, co robię, nie ma prawa się wtrącać!

Nie wytrzymałem. Zadzwoniłem do sanepidu, w którym pracuje doktor, po którym otrzymuję tylko zgliszcza i cadawera. - Człowieku - mówię - przecież to nie wstyd skierować psa do zabiegu. Obraził się.

20.03.96W telewizji RTL o godz. 16°° wywiad z doktorem chirurgiem plastycznym - specjali­

stą od wydłużania penisów. Sala wypełniona kobietami; przeważają nastolatki i młode dziewczyny, chociaż nie brak i klimakteryczek. Spikerka o wyglądzie zasuszonej dziewi­cy ostro podnieca dyskusję. Punktem, na którym koncentruje się uwaga uczestniczących w programie pań, jest para, która dzięki przedłużeniu tego tak potrzebnego mężczyźnie organu osiągnęła szczyt szczęścia małżeńskiego. Padają wymiary - 15, 17 - nie uchwy­ciłem, centymetrów czy cali, jest łysawy prezes klubu horse-manów (chyba ogierów), chwalący się wymiarami w granicach osiemnastu. Na sali szmer podziwu. Doktor podaje swój telefon, adres kliniki. Wszystko odbywa się śmiertelnie poważnie, jakby rozwiązy­wano co najmniej problem leczenia białaczek czy schorzeń nerek.

Czy taka dyskusja mogłaby zaistnieć w Sarajewie lub Serebrenicy?

22.03.96Takie dnie, które ja nazywam czarnymi, zdarzają się raz na jakiś czas, ale pamięta

się je długo, mnie przynajmniej epizody z takiego dnia budzą po nocach nawet po upływie lat. U mnie taki dzień zdarza się raz na dwa lata, nie wiem, czy inni moi koledzy w zawodzie też je odnotowują, a może przechodzą nad niepowodzeniami do porządku dziennego?

Z rana nic nie zapowiadało klęski; kilka banalnych przypadków i telefon z sąsiedniego miasta. Znajoma lekarka medycyny nerwowo zawiadamia mnie, że z jej staruszkiem pu­dlem coś złego się dzieje, ma ślinotok, zatacza się, szybko oddycha. Za chwilę są. W transporcie objawy pogłębiły się, pies już nie ustoi na nogach, leży na boku ciężko oddy­chając. Wkładam venflon w zapadające się już naczynia, szybko, glukoza, dekstran, wi­tamina C, cocarboksylaza, hydrocortison, adrenalina podskórnie, wszystko ex juvantibus, objawowo, bo przecież nie mam możliwości monitoringu - żeby chociaż elektrokardio- gram zrobić. Po godzinie pies się poprawia, oddech wyrównuje, z pozycji na boku wraca

11

do pozycji leżącego lwa. Z ucieszoną panią doktor wdaję się w zawodową dysputę, zwal­niam zupełnie kroplówkę. Po dalszej półgodzinie piesek kładzie się i przestaje oddychać. Koniec. Uspokajam zrozpaczoną kobietę, mówię, że starość, że jego zegar biologiczny wyczerpał się, że wyczerpała wszystkie możliwości leczenia (czy rzeczywiście?) i pytam, czy zezwoli na sekcję. Zgadza się. Robię sekcję sumiennie i drobiazgowo, nie znajdując nic w jamie brzusznej i klatce piersiowej, zdejmuję pokrywę czaszki i dosłownie plaster- kuję mózg i móżdżek (były objawy nerwowe), znowu nie znajdując najmniejszej zmiany. Po sekcji jestem tak samo głupi, jak przed sekcją. Dziesięcioletni pudel odszedł właściwie bez przyczyny. Znowu bąkam o tym zegarze biologicznym. Trudno. - Już nie wezmę żadnego psa - konkluduje lekarka. - Zbyt krótko żyje w stosunku do życia człowieka.

Ledwo odjechała, na podwórze zajeżdża wiekowy mercedes i młody człowiek wypro­wadza z niego z trudem poruszającą się sznaucerkę. Jest w drugim miesiącu ciąży i roni od trzech dni. Nie wchodząc w przyczynę (może być nawet toksoplazmoza), wiem, że muszę usunąć macicę wraz z rozkładającą się już zawartością. Gość prowadzi wesołe miasteczko i spieszy się. Po zabiegu musi zaraz jechać. Już przy goleniu brzucha widzę, że na byle czym to się nie skończy. Brzuch cały w purpurowych plamach i plamkach - w języku lekarskim nazywa się to skazą krwotoczną lub zespołem ogólnego wewnątrzna­czyniowego wykrzepiania; mówiąc prościej, organizm wyczerpał już swoje możliwości w zakresie tworzenia skrzepu. Z otwartych przy operacji naczyń będzie lało. No więc dekstran itd i jeszcze dwie witaminy C, i witamina K, i wapń, i kwas aminokapronowy, a najlepsza byłaby krew. Niestety, nie mam jej pod ręką. Suka odchodzi po godzinie od zakończenia zabiegu, spieszący się i przytupujący młodzian wścieka się, burczy o robo­cie na darmo, nawet go nie słucham, idę do pokoju i siadam z głową w rękach.

Kiedy mam to już wszystko „z głowy”, trup psa odjechał w mercedesie, dla odprę­żenia (tak sobie myślę) pojadę do kastracji knura. Prosił mnie o to hodowca, u którego co roku trzebię takiego reproduktora. Przyjeżdżam na miejsce, knur circa 400 kilogra­mów, aż miło na niego popatrzeć, przygotowuję narkozę, jak zawsze combelen jako pre- medykacja, narkoza właściwa (barbituran), obliczyłem dawki, wstrzykuję, knur uspokaja się, kładzie, teraz vetbutal (barbituran), podaję powoli, śpi. Idę do domu przygotować ręce, knura odwracają na grzbiet, myją, jodynują. Kiedy wracam, chłop mówi: - Panie, on już coś długo nie oddycha. Skaczę do głowy, dotykam rogówki, powieka ani drgnie, adrenalina dożylnie, łapcie przez ręcznik język! Wyciągam, każę trzymać, naciskam klat­kę piersiową, wołam drugiego chłopa, słyszę szmer powietrza wyciskanego z płuc, chło­py spoceni miarowo uciskają żebra, fonendoskop, niestety, serca już nie słyszę. Koniec. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na koniec tej sceny - jak mawiał Mark Twain.

30.03.96W lokalnej telewizji alarm. Tak zwany kanał melioracyjny (jest to w istocie głęboka

i czysta rzeka), prowadzący do dziesięciohektarowego jeziorka leżącego na terenach przylegających do nowo powstałej kopalni siarki otworowej (w otwory ciśnie się wrzą­cą wodę i wytapia minerał ze złoża), pełen jest śniętych ryb. Olbrzymie szczupaki, liny

12

i karpie, a nawet co najmniej kilkudziesięciokilogramowy sum spływają do jeziorka po zejściu lodów. Burmistrz zarządził wyławianie ryb, ludzie pracują, na brzegach rosną stosy gnijącego rybiego ścierwa. Jedna tona, dwie tony - włącza się wydział ochrony środowiska, robią badania wody, stwierdzają czterokrotne przekroczenie poziomu siar­ki w stosunku do normy i dziesięciokrotnie mniejszy od normy poziom tlenu. Reporter telewizyjny pyta stojących nad śniętymi rybami chłopów, co myślą o przyczynie śnięć. Oczywiście siarka. - Nigdy u nas tego nie było - mówią chłopy. Nie biorą pod uwagę, że „nigdy” nie było ponad metrowego lodu na rzece i jeziorku i „nigdy” nie było pół­rocznej zimy, kiedy ten lód coraz bardziej zaciskał akwen i dusił wszystko, co żywe. Daleki jestem od uznawania siarki i jej kopalnictwa za czynnik proekologiczny, ale przecież w osadnikach siarkowych przy kombinacie i kopalni, gdzie poziom siarki prze­kroczony jest daleko wyżej (chyba kilkadziesiąt razy), żyją karpie i karasie. Po złowie­niu nie nadają się wprawdzie do jedzenia, ale żyją i nieźle rosną. „Przyducha”, której można było uniknąć, trzeba tylko było zdjąć nogi z pieca i rąbać codziennie przeręble na jeziorku, jest powodem tej klęski, a nie siarka. Dopiero kiedy odmarzną jeziora mazurskie i polskiego niżu, okaże się jakie przyducha zrobiła szkody.

Pisałem niedawno o kłusownikach - teraz ciśnie mi się pytanie: Czy nie lepiej było­by gdyby kłusownicy wyrabowali te ryby w jesieni?

4.04.96Na podwórze wjeżdża traktor. Pewno przywiózł prosięta - domyślamy się, jako że

co pewien czas ktoś tam, chociaż „nie opłaco się”, ma kwiczący towar do szczepienia. Ale przecież traktor bez przyczepy. To pewno po „prochy” - zgadujemy. „Prochy” to witaminy i sole mineralne, które kupują niektórzy rolnicy. Mylimy się. Z kabiny trakto­ra wysiada rolnik z oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi i wnosi owiniętego w dzie­cięcy kocyk psiaka. Roczny kundelek, nieco większy od dużego ratlera, z przyj ękiem, jak człowiek w ciężkim ataku kolki wątrobowej. Badam psiaka dosyć długo, wygląda to wszystko na zapalenie trzustki - podobno wygrzebał gdzieś i zjadł kawałki łożyska po porodzie krowy. Jak wielka przepaść dzieli przodka psa sprzed tysięcy lat, który był padlinożercą, od wydelikaconego przez bytowanie z człowiekiem dzisiejszego psa.

Tolargin, atropina, vegantalgin, dożylnie glukoza z ringerem, witaminy - piszę re­ceptę na torecan, bo pieska wyniszczają ciężkie torsje, chociaż wiem, że ten doskonały środek nie zawsze jest w stanie powstrzymać wymioty prowokowane przez trzustkę i podrażniony woreczek. - On, jak przychodzę z pracy, to mi pantofle przynosi - mówi żałośnie mężczyzna. - Gdyby pan dostał traskolan... - mówię z wahaniem. - Niech pan napisze receptę - ożywia się chłop. - Brat ma aptekę w D. Pojadę, może na jutro będę miał. - Owija psa, wychodzi.

5.04.96Psiak z traktorem jest od rana. Jego pan nawet wziął zwolnienie z pracy. Jest i tra­

skolan (jeździł po niego do D. dwadzieścia kilometrów), lek, na który najwięcej liczę

13

przy tym przypadku. Podaję go loco dolenti, czyli dootrzewnowo. No i znów kroplów­ka, antybiotyki, witaminy.

7.04.96Znowu atak zimy, śnieg pada od wieczora. Właśnie mija pół roku od pierwszych

listopadowych mrozów. Takiej długiej „bryndzy” nie mieliśmy jeszcze w całym okre­sie działalności. Na samo ogrzewanie wydaliśmy sumy, które mocno nadszarpnęły nasz budżet. Były w innych latach miesiące przestoju, były nawet dwa takie miesiące, ale sześć nigdy się nie zdarzyło. Od pogody uzależniona jest działalność ludzka, a szczególnie w rolnictwie. W poprzednich latach już w styczniu hodowcy brali kur­częta, tego roku jeszcze w marcu o tym nie myślą. Wszystko przesunie się o dwa, trzy miesiące.

Piesek z „traktora” już jest, mimo padającego gęstego śniegu. Traskolan podziałał, skończyły się wymioty żółcią. Jeszcze trochę pojękuje, ale to już nie to, co przedtem. Drugą ampułkę dzielę na dwie połowy. Pan pieseczka jest uszczęśliwiony, jakby go na sto koni wsadził. - Panie! On tylko mówić nie umie - raduje się. Coraz częściej spotyka się na wsi takie objawy miłości do psów. Jest to coś, z czym nie spotykałem się dotych­czas, albo spotykałem bardzo rzadko, incydentalnie dosłownie.

I jak tu nie wierzyć w prawo serii, tak częste przeze mnie wspominane w „Dzienni­ku”. Przed tygodniem przywieziono rottweilera z ropiejącymi oczami z powodu entro- pium (brzeg powiek odwrócony do powierzchni gałki ocznej, rzęsy drażnią spojówkę i twardówkę). Oczywiście był leczony od trzech miesięcy na „zapalenie” spojówek. Antybiotyki, maści, oxycorty itd. Aż dziw, że komuś nie chce się wyciągnąć prostych wniosków z niepowodzenia leczenia tego „zapalenia” i wymyśla coraz to nowe leki dospojówkowe. Ledwo odjechał po operacji, już jest drugi, jakby brat rodzony, aż py­tam, czy nie z jednego miotu. Gdzie tam, jeden od Sasa, drugi od Łasa. Myślałem, że się na tym skończy, ale okazało się, że nie, dzisiaj jest trzeci. A ostatni przypadek entro- pium robiłem chyba dwa lata wstecz.

8.04.96Dni wolne, więc czytam. Książka córki o ojcu, o rodzie, o matce, o poezji, o życiu...

Staroć to jest. Wydana w 1982 roku na dwudziestolecie ówczesnego Wydawnictwa Łódzkiego - „Chwalipięta, czyli rozmowy z tatą”. Chciałoby się dodać: „Rozmowy z umierającym tatą”. Pogodzonym z tym faktem, nieledwie wesołym, żegnającym się ze swoim barwnym życiem książką napisaną przez córkę. Czytam do późna.

9.04.96Skończyłem „Rozmowy z tatą”. Z jakimż niedosytem. Jak każdy wrażliwy czło­

wiek, Sztaudynger wspomina zwierzęta, które przewinęły się przez jego życie. Były to psy, koty i ptaki, o których mówi z prawdziwą sympatią, uciekając się do ornitologicz­nych szczegółów, które być może nie zwróciłyby uwagi kogoś, kto nie jest poetą. Zgrzy-

14

tern w tych opisach zwierząt, psich istnień, charakterów i fizycznych cech podopiecz­nych jest ciche zwierzenie poety. Ojciec: „Dawniej, gdy jeszcze żyła moja ulubiona kotka, wkładałem szlafrok i zasiadałem przy stole, kotka wskakiwała mi na kolana i tak nieraz przez kilka godzin dotrzymywała mi towarzystwa. W takiej chwili nie dawała się niczym skusić, ani kawałkiem mięsa, ani miseczką mleka. Póki pisałem siedziała mi na kolanach, przenosząc wygodną sjestę nad rozkosze smaku.” Córka: „Mama była trochę zazdrosna o tę kotkę i jej rolę towarzyszki i muzy. Przy pierwszej okazji podarowała ją znajomej góralce. A ty, Tato, do dzisiejszego dnia wspominasz...”

„Podarowała znajomej góralce”, w zestawieniu z „Póki żyła moja ulubiona kotka”, jasno mówi o tym, że biedne zwierzę „podarowane” zostało na śmierć.

Jakie okrutne potrafią być niektóre z pozoru słabe i delikatne kobiety. Jakimi panto- flarzami są niektórzy z pozoru uwodzicielscy machismo.

Jak to wszystko ma się do „pieska z traktora” i jego właściciela?Święta, ludzie mają czas wolny i przystępują do ulubionej zabawy. Wokół miasta i w

mieście wznoszą się dymy palonych suchych traw. Wały wzdłuż Wisły całe już czarne, jedna zgorzel. W rowach buszuje płomień, tam, gdzie były w ubiegłym roku zarośnięte zielskiem na metr wysoko. Przy sposobności opalone wszystkie sosenki na dwupa- smówce. To „lany” poniedziałek, ze zgrozą myślę, co będzie, jeżeli pogoda utrzyma się jeszcze kilka dni.

10.04.96W dzisiejszej „Gazecie” czytam bilans „wypaleniskowej” świątecznej zabawy. „Za­

łatwiono” pięćdziesiąt hektarów łąk i poszycia leśnego. Płonęły wrzosowiska, krzaki, młodniki. W akcjach gaśniczych w województwie w Wielką Niedzielę i Wielki Ponie­działek brało udział sto siedem samochodów strażackich i 450 ludzi! Przy sposobności spłonęła stodoła i stóg z trzyletnim dzieckiem. Tak się dzieje od lat! I żeby komuś spadł włos z głowy! Prasa za to donosi, że kobieta za nieskasowanie biletu miejskiej komuni­kacji ma iść do aresztu na 11 dni.

11.04.96Jadę do Ch., jest tam klacz, którą wyleczyłem z zapalenia stawu barkowego. Ostat­

nio czepiła się jej jakaś skórna choroba w okolicy pęcin. Pewno „gruda”, ale jadę, bo przecież nasz klient, nasz pan. Wokół dymy i płomienie. W P. płonie młody lasek, strażacy z tej miejscowości pracują w pocie czoła, sikawki w ruchu. Opodal, może pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt metrów, kobieta spokojnie zapala trawę na rowie przed swoją posesją. Według niej tak powinny wyglądać wiosenne porządki. Strażacy nawet nie patrzą w jej stronę. Kilkanaście metrów dalej „zasadzka” policji drogowej. Radar. Ale to przecież „drogówka”. Co im do pożaru lasu? Po powrocie wychodzę na balkon. Z ósmego piętra, gdzie mieszkam, jak okiem sięgnąć widać wznoszące się dymy. Przed pięcioma minutami w kierunku M., dzielnicy miasta, ale wsi, przejechał z wyciem wóz straży pożarnej. Za nim drugi. Deszczuuu! Deszczuuu!

15

12.04.96Jest deszcz! Gorzej, że ze śniegiem. Zimno. Po lasach pełno wściekłych lisów, całe

rudle saren wyginęły od wścieklizny. Oczywiście koziołki znajduje się już z obciętymi głowami, bo parostki to rzecz łakoma. Co tam weterynarze i dziennikarze głupoty opo­wiadają o wściekliźnie! Ziemia rozmarzła dotychczas na 25 centymetrów. Tyle, że można orać. Co to będzie za przednówek? Który to jeździec Apokalipsy przyjedzie tego roku w gości?

13.04.96Od piętnastu minut usiłuję dokładnie wymacać i zlokalizować guz wielkości małej

pomarańczy w jamie brzusznej u dziewięciomiesięcznej suki boksera. Guz, wyciskany gdzieś spod lewego łuku żebrowego, wymyka mi się z palców i na powrót cofa w głąb jamy brzusznej. Powłoki wiotkie, bolesności nie ma. Ciepłota nie podwyższona. Wy­gląda to na część powiększonej śledziony. Suka choruje od dwóch tygodni, od dwóch dni nie chce już jeść, schudła, grzbiet wystający, wygięty w łuk. Coś nieciekawego (albo ciekawego) dzieje się w jej jamie brzusznej. Zwierzę przysłano do zdjęcia rentge­nowskiego, sądząc, że pstryk, cud, i już będziemy wiedzieć, co tam siedzi. Nie zanied­buję zdjęcia, ale obraz jamy brzusznej niewiele mi mówi. Pozostaje diagnostyczna la- parotomia. I szybko, zgoda właściciela, golenie, narkoza...

I jest śledziona, wielka jak cztery śledziony u psa tej rasy, ale nic mi to nie mówi, szukam więc przyczyny tego powiększenia śledziony, po kolei rewiduję jamę brzuszną; wyciągam macicę, prawy jajnik, lewy... oho! coś tutaj siedzi, duży guz wielkości pięści o nierównej, guzkowatej powierzchni. Po dokładniejszym badaniu stwierdzam, że znaj­duje się w krezce jajnikowej. Ostrożnie nacinam torebkę guza, tamponuję, trochę je­szcze obłuszczam torebkę, bo doświadczenie mówi mi, że może to być nerka, która podczas embriogenezy nie dokonała obrotu i nie weszła na swoje miejsce obok kręgo­słupa. I rzeczywiście jest nerka, tyle że objęta stanem zapalnym i torbielowato zwyro­dniała w warstwie korowej. To mi wyjaśnia powiększenie śledziony, więc już dalej nie szukam, tylko usuwam nerkę. Z niemałym trudem zresztą, bo kruche naczynia z trud­nością dają się podwiązać.

To trzecia nerka w krezce jajnikowej w mojej praktyce. Literatura nic o takich prze­mieszczeniach nie mówi, a ja mam serię zaskakujących przypadków ektopii lewej nerki u suk. Po tylu latach grzebania w jamie brzusznej psów znowu jestem zaskoczony. A są tacy, którzy mówią, że w weterynarii nic ich już nie potrafi zaskoczyć. Po prostu wiedzą wszystko.

12.05.96Na pierwszej stronie ostatnich „Wiadomości Kulturalnych” linoryt Ronalda Topora,

który artysta nazwał „Pejzaż polski”. Rozłożone nogi kobiety do pół ud przykryte czar­nymi pończochami, dalej golizna i w ten pejzaż wkomponowany kościółek, czarny

16

hełm wieży to zarost łonowy, w samym kroczu gustowny krzyżyk zwieńczający tenże hełm. W otoczeniu kościoła też krzyże, tyle że białe.

Daleki jestem od bigoterii, co więcej, daleki jestem od wiary w dobrego, jedynego, miłosiernego, karzącego za złe, a nagradzającego za dobre Boga, ale ten obrazek (dla­czego akurat pismo, z którym się utożsamiam, wybrało z teki Topora ten linoryt?) prze­kracza wszelkie granice tego, co przyzwyczajeni jesteśmy nazywać tolerancją. Gdyby między tymi udami tkwiła gwiazda Dawidowa, to przecież cała diaspora żydowska, plus państwo Izrael, runęłyby na twórcę. Gdyby znalazła się zielona chorągiew proro­ka, wyrok śmierci wydany przez ajatollachów pewny.

Mamy szczęście do ludzi, których nasze elity kulturalne zapraszają, goszczą i fetują. Najpierw Kosiński, teraz Topor. „Humoris” causa! Pogratulować redaktorowi naczel­nemu smaku!

13.05.96Dzwoni domofon. Wyrwany z głębokiego snu świecę światło i spoglądam na ze­

garek. Zero dwanaście. Jaki duch dobija się o tej porze? Dyżuru dzisiaj nie mam, ale podchodzę do domofonu, który dzwoni niecierpliwie. - Słucham... - Proszę pana, my bardzo przepraszamy, że tak późno, ale zwierzątko nam zachorowało... - Jakie zwie­rzątko? - Chomik, proszę pana. Córki płaczą, to zebrałem się. - Skąd pan jest? Gość wymienia miejscowość oddaloną o dwadzieścia pięć kilometrów. - No dobrze - mówię zrezygnowany. Otwieram. Za chwilę stuka winda. Dwie kobiety w kwiecie wieku i mężczyzna. Wielka musi być miłość tego taty do córek.

Z rana kilka zabiegów. Złamana kość udowa u kudłatego psiaka. Trzon w drza­zgach. Gwoździowanie. Potem suczka z ropomaciczem i pies z olbrzymim nowotwo­rem pochodnym zębodołu prawych siekaczy żuchwy. Siekaczy już nie ma, kieł prawie do koniuszka chowa się w krwawiącym strzępiastym kalafiorze. Decyduję się na wy- mrożenie tego tworu i upływa dobra godzina zanim dwukrotnie (zamrażanie i rozmra­żanie) zamieniam kalafior w kulę lodową. Pies prawie pięćdziesiąt kilogramów, a więc robię to w dobrej narkozie.

O trzynastej wybieram się do R. Wybory w oddziale związku literatów. Przyjeż­dżam spóźniony, akurat na ogłoszenie wyników wyboru zarządu. Załapałem się je­szcze na delegata na zjazd. Chętnie pojadę. W Warszawie nie byłem od czasu, kiedy mi „podprowadzono” samochód na Smolnej. Pojadę wygodnie autobusem, samochód niech stoi w domu. Ostatni raz elitę literacką miałem przyjemność oglądać chyba przed stanem wojennym. Nie... później, bo przecież Swirgoń do nas przemawiał i Molek się tam plątał. Putrament jeszcze żył, schorowany, z niedowładem, wdrapał się na mównicę i coś chciał od Jaruzelskiego. Mówię „elita”, trochę z przekąsem. Przecież dzisiaj są chyba trzy związki. Związek Pisarzy, Związek Literatów, Związek Pisarzy Katolickich... Do kompletu brakuje Stowarzyszenia Robotników Piszących i Pisarzy Ludowych.

i; -i '-'r!17

13.03.96W „Nie” riposta na „Pejzaż polski” Topora. Rozłożone nogi kobiety w pozie typo­

wej dla rysunków w toaletach dworcowych. W zarost łonowy wkomponowany sied- mioramienny świecznik rytualny judaizmu. Wart Pac Pałaca, a Pałac Paca.

15.05.96„Wysyp” wścieklizny. Głównie lisy, samy i koty. Dlaczego sarny? Według mnie

wścieklizna u saren w takiej ilości (dawniej zdarzały się sporadyczne zachorowania tych zwierząt) wystąpiła z tego powodu, że zwierzęta te, z natury skore do ucieczki i dlatego niełatwe do zakażenia przez drapieżniki, takie jak lis i kuna, które są głównym rezerwuarem wścieklizny, grzęzły podczas zimy w obfitych śniegach, co wystawiało je na cel zwierząt będących w stadium agresji wściekliznowej. Koty szły zawsze „łeb w łeb” z lisami jeżeli chodzi o zakażenie wścieklizną, tyle że w środowisku zamieszka­łym przez człowieka, i nie dziwi duża liczba wściekłych lisów obecnie.

Media podchwyciły sprawę, jakby to był sezon ogórkowy, i panuje lekka psychoza strachu (według mnie dobrze, bo lepiej na zimne dmuchać), a więc prawie codziennie mamy dwa trzy psy do obserwacji, psy, które kogoś ugryzły, zadrapały przy zabawie, otarły skórę itp.

Dzisiaj rano jest też poważniejsze zgłoszenie. Roztrzęsiony ojciec dwuletniej dziew­czynki z Ch., którą pies sąsiada ugryzł zupełnie bez powodu. Dziecko opatrzono w ośrod­ku zdrowia i kiedy ojciec zwrócił się do właściciela psa o doprowadzenie zwierzęcia na obserwację, ten zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Powiadamiamy o tym przypadku urzę­dowego lekarza weterynarii i stację sanitarno-epidemiologiczną. Może uda się „łagod­ną perswazją” zmusić chłopa do poddania psa badaniu. Inaczej dziecko będzie musiało się szczepić, co wcale nie jest, jak pisze prasa, serią bolesnych i nieobojętnych dla zdrowia zastrzyków, ale trochę kłopotliwymi (trzeba jeździć co pewien czas na oddział zakaźny szpitala) iniekcjami szczepionki produkowanej na hodowli tkankowej, szcze­pionki oczyszczonej, niebolesnej i bardzo rzadko dającej powikłania, w odróżnieniu od szczepionki modo Pasteur, która była wstrętna i bolesna. Jeszcze do tego wstrzykiwało się to zbawienne świństwo w tkankę podskórną brzucha. Wiem coś na ten temat, bo brałem i jedną, i drugą szczepionkę.

16.05.96Dzisiaj miałem okazję przyglądnąć się szkodom spowodowanym przez wiosenne

wypalanie traw na rekultywowanej zwałce. Ostrą linią (bo drzewa i krzewy już się zazieleniły) odcina się pas kilkunastoletniego zagajnika sadzonego za duże pieniądze, który opalony ogniem już nie zdobył się na listowie. Nieszczęsny młodnik stoi na po­wierzchni ponad półtora hektara, wyciągając ku niebu uschnięte kikuty. Pomnik barba­rzyństwa, i zawahałbym się tu powiedzieć, bezmyślności. Chciałbym wiedzieć, co my­śli to bydlę (nie obrażając bydląt skądinąd pożytecznych), które wzięło zapałki i poszło

18

tam w nocy palić trawy. Mieszka przecież nie bliżej jak dwieście metrów i nie dalej jak kilometr od pogorzeliska. Ciekaw jestem, co myślą ludzie odpowiedzialni za rekulty­wację wyrobisk pokopalnianych, którzy tyle pracy włożyli w mozolne sadzenie drze­wek. A przecież to tylko jedna strona kilkusethektarowych wysypisk ziemi od strony zachodniej. Ile szkód jest od wschodu i południa, bo przecież i tam są wsie przy zwałce, i tam są ludzie żądni godziwej rozrywki.

17.05.96Z rana jest właściciel psa, który pogryzł chłopca. Dziadek jest trochę zastraszony

(najlepszy dowód, że przyjechał na wezwanie), ale buńczuczny. - Psa nima - mówi.- Zabiułem go zara, jak mi narobił kłopotu. Zabiułem i zakopołem. - No, to go odko­piemy - mówi rejonowy lekarz. - A kto by go ta odkopywoł! Zakopołem na półtora metra. W lesie zakopołem i nie bede odkopywoł. - Ale dziecko będzie się musiało szczepić! Czy pan tego nie rozumie? - Rozumie, ale nie bede odkopywoł - dziadek siada na rower i powoli pedałując starczymi nogami, odjeżdża. Rejonowy i towarzyszą­cy mu lekarz rzucają się do samochodu. Jadą czekać na upartego dziadka przy jego domu. A swoją drogą, jak to sprytnie urządzone. Gospodarstwo należy już do młodych, którzy nie ukrywają, że dziadek jest niespełna... Nawet mieszka osobno w podwórzu w jakiejś walącej się norze i do nowego domu się nie pcha. Ale pies i kot jest dziadka. Młodzi wyrażają całkowity desinteressement, do całej afery.

Rejonowy wraca po południu. Jest zadowolony. Dziadek, przekonywany i straszony przez blisko godzinę, zmiękł. - Ja go, panie, cisnąłem do stawu. - Bierze bosak i pro­wadzi ich do oddalonego o dwieście metrów bajora. Grzebie bosakiem i wyławia odęty worek, w którym utopił psa. Nie zabił. Po prostu psa, któremu dawał jeść, którego chował lata (tyle że nie szczepił), którego pewnie czasem i pogłaskał, wsadził do wor­ka, wrzucił do stawu i przytrzymał drągiem przy dnie. Uważał, że jak psa nie będzie, to i problem będzie miał z głowy.

Głowa psa pojechała do badania, dziadek poszedł do domu.Gehenny chłopskich psów nie opisze żadne pióro.

19.05.96U przyjaciół. Pisałem już o odzyskanym przez nich rodowym majątku, zdewastowa­

nym przez tzw. spółdzielnię produkcyjną. Zdewastowanym, zniszczonym i rozkradzio- nym. Trud i pieniądze włożone w odtworzenie chociażby części przedwojennej sub­stancji zaowocowały. Zaowocowały też w sferze stosunków z pobliską wsią. Dzisiaj gospodyni opowiada takie zdarzenie: Jak co niedzielę poszła na mszę, tak jak chodzili jej dziadowie i rodzice. Przechodząc z mężem wśród stojących przed wejściem do ko­ścioła mieszkańców wsi, usłyszała, że jeden z wiekowych już gospodarzy powiedział: „Ślachta wróciła...” - Żeby powiedział to obojętnie lub życzliwie - żali się gospodyni- ale tyle zjadliwości i, co tu dużo mówić, niechęci, a może i nienawiści było w jego głosie...

19

Zawsze podejrzewałem, że sowieckie bagnety przynajmniej w części trafiły na podatny grunt i teoria o skomunizowanych Żydach i przedwojennych kapepowcach oddających Polskę w pacht sowietom, powinna być poparta chociażby badaniami socjologicznymi dotyczącymi składu społecznego funkcjonariuszy Urzędu Bezpie­czeństwa i Milicji Obywatelskiej w pierwszych latach po wojnie.

21.05.96Dzisiaj przyszedł wynik badania mózgu dziadkowego utopionego nieszczęśnika.

Dodatni! Bliższe dochodzenie wyjaśnia teraz, że w gospodarstwie był i drugi pies. Teraz nie wiadomo, który to dziecko ugryzł. Drugiego psa oczywiście już nie ma, dzia­dek ani nie chce o nim gadać. Ten drugi pewno głębiej zatopiony. Dziadek milczy teraz z tępym uporem. Córka oraz zięć ruszają ramionami. Psy to sprawa dziadka. Jest to jego własność, więc sprawa szczepienia tych zwierząt nic ich nie może obchodzić. Zapo­mnieli o kotach, które w liczbie trzech plączą się po ich domu i po podwórzu. Na pewno któryś już jest w jakiejś fazie wścieklizny. Istnieje teraz konieczność uśpienia tych zwierząt, ale pomimo tego, że koty są dziadkowe, włącza się do zabawy córka mło­dych, panna przed maturą. Ona nie pozwoli, bo ona je bardzo kocha. No to w końcu czyje te koty? Koty są dziadka, ale ona je kocha i nie pozwoli. Płacz. Paranoja.

Podczas zimy napisałem: „Który jeździec Apokalipsy nas teraz odwiedzi?” Pisałem to, bo już wtedy znajdowano całe rudle padłych saren, u których stwierdzano wściekli­znę, i masę padłych lisów. Zdawałem sobie sprawę, że wścieklizna musi się rozprze­strzenić podczas wiosennej rui psów i kotów. I jest. Jest, pomimo tego, że przed tygo­dniem wojewódzki weterynarz wraz z inspektorem sanitarnym stwierdzali w wywia­dzie prasowym, że strach ma wielkie oczy, że ludzie i prasa wyolbrzymiają problem. Inaczej świat wygląda zza biurka, inaczej z lotu ptaka niż z punktu widzenia robaka.

22.05.96No, teraz to będzie rzeczywiście Apokalipsa. Na teren szkoły podstawowej przy­

szedł bezpański pies. Dzieci dawały mu jeść, ten skórkę, ten bułkę, wszystkie głaskały. Tydzień temu pies nie chciał się jakoś bawić, leżał, ale po uspokajających wywiadach urzędowych lekarzy i weterynaryjnej władzy (ludzie i prasa przesadzają) nauczyciele nie uznali za stosowne powiadomić o chorym psie kogo trzeba. Trzy dni temu pies padł. Ktoś rozsądny zadzwonił w końcu do rejonowego lekarza weterynarii. Zwłoki zabrano do badania i dzisiaj jest bomba. Zakład Higieny Weterynaryjnej potwierdził wściekli­znę. Nie chciałbym być w skórze lekarza medycyny zakaźnika, który będzie kwalifiko­wał dzieci z tej szkoły do szczepienia drogą, importowaną szczepionką. Przecież tam pół szkoły miało kontakty z tym psem.

24.05.96Natychmiast po otrzymaniu wiadomości o potwierdzeniu wścieklizny u psa uto­

pionego przez dziadka, organizujemy szczepienia w miejscowości, w której wystąpi-

20

ła wścieklizna. Poprzedziły je organizacyjne rozmowy w szkole, powiadomienia przez sołtysa itp. Szczepi Marek. Wraca po południu zmęczony całodziennym chodzeniem po chałupach. No i jak tam? Wzrusza ramionami. - Najlepiej mi poszło u tego jego­mościa, którego dziecko zostało pokąsane. Przychodzę, widzę psa przy budzie. Py­tam pro forma - Szczepicie? - Ee, chyba nie... Nasz jest uwiązany, nigdzie nie cho­dzi... nie będę szczepić.

Tyz piknie.

27.05.96W schronisku w A., które wielokrotnie opisywane było w prasie jako obiekt regular­

nych napadów „normalnych” ludzi. „Nienormalna” jest osoba opiekująca się bezpań­skimi psami, karmiąca je z własnej renty i budująca im na własnej działce budki, które „normalni” zarzucają kamieniami w radosnej zabawie. Miejscowy lekarz weterynarii jest za biedny, aby za darmo zaszczepić psy przeciw wściekliźnie, a może po prostu nie chce być uważany za popierającego „nienormalną”. Szczepię siedemnaście psów, wy­stawiam zaświadczenia. Nasza lecznica „wytrzyma” taką filantropię, uciążliwy jest tyl­ko dojazd, sześćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, ale jadę tam z przyjemnością. Nie­stety, nasze marzenia o schronisku najpierw rozbiły się o ludzka skłonność do rabunku czegoś niepilnowanego, a ostatnio o nieustępliwość wysokiego gremium Rady Gminy, gdzie znajduje się obiekt, którego od kilku lat nikt nie zagospodarowuje. Obiekt ogrze­wany, pusty, idealnie się nadający. Niestety, rada nie będzie się zajmowała jakimiś psami! - Nie chodzi o zainteresowanie - mówię - chodzi o nierobienie trudności, po prostu o wyrażenie zgody. Wasza gmina jest za mała, żeby znalazł się ktoś, kto to zagospodaruje. Trzy ościenne miasta dadzą sobie z tym radę. - Nie - mówi wójcina. - Nie - powtarza rada. - Dlaczego nie? - A bo nie!

W wieczornej telewizji wystąpienie przedstawiciela mniejszości niemieckiej, też zre­sztą lekarza weterynarii. Mówi o martyrologii Niemców wyganianych ze swojej ziemi, którą od wieków zamieszkiwali. Nie wspomina ani słowem, że był to skutek wojny, która zaczęła się od masowych mordów Polaków i Żydów. Kończy gładkim zdaniem, że nastały w końcu czasy, kiedy można mówić o masowych wywózkach Niemców na Za­chód i masowych wywózkach Polaków na Wschód. Jakoś nie może mu przejść przez usta chociaż słowo o dzieciach Zamojszczyzny, masowych wysiedleniach Polaków z Poznań­skiego i Bydgoskiego, wysiedleniu całej stolicy w 1944 r. Basuje mu, czytając „reżimo­we” dobrane teksty gazetowe, Marek Kondrat. Założę się, że za piętnaście lat okaże się, że to źli Polacy rozpoczęli wojnę i przez pięć lat krzywdzili dobrych Niemców.

Mój niemiecki młodszy kolega po fachu (notabene kończący polską socjalistyczną uczelnię, gdzie był wzorowym studentem) nie pamięta wojny. Ja pamiętam.

29.05.96Telefon od znajomego z S. Czy nie przyjąłbym kulejącego psa? Ależ oczywiście.

Proszę przyjechać o drugiej. Za chwilę pismo od rejonowego. W drugiej szkole podsta-

21

wowej, po przeciwległej stronie miasta do tej, w której przyhołubiono wściekłego psa, dzieci zaopiekowały się kotem. Kot zachorował po tygodniu opieki. Oczywiście nikt nie zgłosił, że mają takiego podopiecznego, chociaż smutne doświadczenia powinny coś nauczycielom mówić. Chorował, chorował, w końcu zdechł. Dzieci pogrzebały... Wtedy dopiero ktoś zadzwonił. Zwłoki wykopano, przesłano do badania. Wynik dodat­ni. No i oczywiście teraz dochodzenie, kto nosił, kto dotykał, kto pogłaskał, kto tylko patrzył. Można pogratulować wojewódzkiemu weterynarzowi rozeznania epizoocjolo- gicznego, którego egzemplifikacją był ostatni wywiad dla prasy. Strach ma wielkie oczy, ludzie i mass media przesadzają - gruchał dobrodusznie.

O dziesiątej jest pies z kulawizną. Od pierwszego rzutu oka widać, że to złamanie. Właściciel psa, ksiądz profesor, przygarnął ubiegłego roku włóczęgę, który odwzaje­mnia mu się za opiekę wielkim przywiązaniem. Wiosna jednak swoje zrobiła i pies poszedł „w Polskę”. Wrócił w opłakanym stanie. Łapy do pęcin zanurzone w gorącej smole, kość udowa złamana. Przypuszczalnie w głowę też dostał, bo takie sztuki ze smołą musiano robić na bezwładnym i bezradnym psie. Ksiądz do późnej nocy obmy­wał benzyną wżartą w skórę smołę. Po skończeniu osteosyntezy mówi, patrząc mi w oczy: - Jak człowiek może być tak okrutny? Tak torturować zwierzę, to się w głowie nie mieści! - Ksiądz się dziwi? - odpowiadam i dodaję od siebie już: - Przecież przy spowiedzi nie takich chyba rzeczy się księża dowiadują. I napływa refleksja: czy ludzie spowiadają się z okrucieństwa wobec jakiegoś psa czy kota?

3.06.96Czytam Jeroma - „Trzech panów w łódce nie licząc psa”. Książka dziewiętnasto­

wieczna, której nakłady sięgały wówczas milionów egzemplarzy. Kanony literackie od tych lat zmieniły się, a jednak jest to urocze pisanie, oddające koloryt wiktoriańskiej Anglii i obyczaje jej mieszkańców, ciągle ciążących ku wodzie, wiosłom, żaglom, jak na wyspiarzy przystało. Niby ramota, a urocza. Wieczorem rozmawiamy o książce. Ktoś, kto był w Anglii, konstatuje: - Czy wiesz, że te wszystkie śluzy i tamy na angiel­skich rzekach, bez których żeglowanie w górę nie byłoby możliwe, egzystują do dzi­siaj?! Są do dzisiaj chronione, pieczołowicie konserwowane, wykorzystywane energe­tycznie i do dzisiaj służą. Gospodarka wodą ma tam tradycje. Pomyślałem, że i u nas gospodarka wodą miała tradycje. Na samym potoku gościeradowskim przed wojną było piętnaście tam i śluz, przy każdej młyn lub tartak. Wszystko to zniszczono, tak prawdę powiedziawszy, nie wiadomo w imię czego. Z pogardy do rzeczy małych, z zazdrości i zawiści, z przyrodzonego Polakom zamiłowania do dewastacji i niszczenia cudzej pra­cy (vide wiosenne palenie traw, niszczenie drogowskazów i przystanków autobuso­wych) z bezmyślności w końcu.

5.06.96Bezsilność jest chyba najgorszą z emocji. Dzisiejszy dzień mi jej nie szczędzi. Rano

zastaję na stole kota z potężnie opuchniętą lewą tylną kończyną. Z kieszonek pazurów

22

obficie płynie ropa. Przy bliższych oględzinach okazuje się, że pazurów nie ma. Wła­ściciel kota, robotnik w średnim wieku, mówi beznamiętnie: - Wyrwali. „Szatanisty” go męczyły. Jednego kota mi już zamęczyły, tyle że zdołał do domu dojść i na progu zdechł. Teraz ten... - Zagryza wargę, wyciera łzę, odwraca się do okna. Ramiona mu drgają. - Sataniści? - powątpiewam. - A co pan myśli?! Cały czas mordują. Były trzy bezdomne psy, jedna pani je karmiła, to rano znalazła je powieszone na rurze od ciepłej wody... - I wie pan, kto to robi? - Pewnie, że wiem. - To niech pan poda nazwisko. Spróbujemy przez policję... - Jeszcze mi życie miłe. Przypominam sobie, że na tym osiedlu dwukrotnie jakiś psi Ashakara faszerował trucizną mięso i rozrzucał po skwer­kach i chodnikach. Sataniści? Niewyżyty sadysta? Kto mu (im) potrafi coś zrobić. Jakiś Batman chybaby się przydał. Bezsilność. Szczepicie psa przeciw wściekliźnie? - Ja wiem...? Dogłębny namysł na myślącej twarzy. - Chyba nie... Szczepicie psa przeciw wściekliźnie? - A bo ja wiem? Szczepicie psa przeciw wściekliźnie? Łaskawie: - A niech se pan zaszczepi... Szczepicie... Może... Spytam babci. To nie moje psy. To wujka. Dziad­ka. Syna. Dziadka nie ma. Syn w robocie. Bezsilność.

Na maleńkim podwórzu sześć psów. Tutaj zdecydowany opór. Bez drapania się w głowę. Bez: Boja wiem...? - Nie scypię! Po dłuższych perswazjach mięknie. - Zascy- pię jednego! (chodzi o zaświadczenie, które w krytycznej chwili będzie usiłował do­wolnie przedstawiać). Wybiera jednego psiaka (nie wiadomo, jakie są kryteria tego wyboru, ale jakieś są), trzyma go na rękach. Po iniekcji ze złością wali psem o ziemię. Pies wyje i z wyciem ucieka, wlokąc tylną nogę. Złamana bez wątpienia. - Przecież pan mu złamał nogę! - A ja go, skurwysyna, zara zakopię! Bezsilność. Trzeba by się prać na co drugim podwórzu. To przecież nie są chłopi. Jakaś odmiana wiejskiego lumpenpro- letariatu. Etos chłopski już dawno poszedł w zapomnienie, powstała próżnia, którą wy­pełniają łatwo i tanio upijające alkohole, telewizja, disco, zniekształcona hamburgero­wą angielszczyzną gwara i religijna ostentacja.

Bezsilność. Drobna, zniszczona kobieta z małym pieskiem alergikiem. Kiedy piszę receptę rozgaduje się: - Oj, tak proszę pana, ciągle z tymi receptami... Ja też ciągle choruję... - A na co pani choruje? - Na cukrzycę. Cały dzień tabletki. Już na oczy nie widzę dobrze... I ciśnienie mam sto osiemdziesiąt... - To pani nie jest na insulinie? - dziwię się, bo to przecież wyraźnie cukrzyca pierwszego typu. - A nie, bo nie mam glukometru. Pan doktor chciał mi sprzedać glukometr za cztery miliony, a ja mam dwa i pół renty i dwoje dzieci na utrzymaniu. - To przecież może pani robić sobie poziom cukru w przychodni! - Doktor mówi, że albo sobie kupię glukometr, albo tabletki...

Zastanawiam się, w jaki sposób leczono insuliną wtedy, kiedy w ogóle nie było glukometrów? A leczono insuliną ładne kilkadziesiąt lat po odkryciu Bantinga i Besta. Bezsilność...

10.06.96Znowu sygnał od kolegi, po którym otrzymujemy tylko zgliszcza i cadawera. Zroz­

paczona kobieta z kulejącym ratlerkiem suczką. Doktor leczył trzy miesiące, a teraz

23

stwierdził, że suczka nadaje się tylko do uśpienia. Dywagował wprawdzie nad możli­wością wyjazdu do kliniki w Lublinie, ale doszedł w końcu do konkluzji, że „oni tam też niewiele więcej ode mnie zrobią”. Na zapytanie kobiety, czy nie udać się bliżej, do naszej lecznicy, odpowiedział żywo: „Broń Boże! Tam majązłe aparaty!” Kobieta ogląda wraz ze mną wyraźne zdjęcie stawów biodrowych suczki, jakie wyszło spod naszego małego Chiraca; na zdjęciu jak byk widać zmiany po starym Perthesie, przyczynę kula- wizny, i mówi: - Jeżeli tak robi zły aparat, to jak robi dobry? Mam już dosyć podjazdów ze strony tego, uzbrojonego w teczkę ze strzykawką, zadufanego, z dziwnymi ambicja­mi, młodego człowieka i pytam: - Czy pani podpisze się pod notatką, którą wyślę do Izby Lekarsko Weterynaryjnej? - bo sprawa nadaje się, jak żadna, do dyscyplinarki, ale okazuje się, że kobieta jest w zależności służbowej od doktora, który wprawdzie leczy u niej prywatnie, ale „państwowo” kontroluje po linii badania zdrowotnego żywności. A ona pracuje i nie chce mieć kłopotów... Macham ręką. Suczka dostaje niesterydowe przeciwzapalne i zupełnie raźno zaczyna się poruszać, niemniej jednak chyba skończy się to na usunięciu główki kości udowej. W każdym razie do eutanazji, którą propono­wał przedsiębiorczy sanepidowski doktor, jeszcze jak stąd do Ameryki.

17.06.96Jaką rolę odgrywa w moim życiu przypadek? Przypadkowe zdarzenia, które potem

stają się brzemienne w skutki. Nieraz sobie myślę: Gdybyś tego człowieka właśnie tam nie spotkał... gdybyś właśnie tam nie pojechał... gdybyś tam nie przystanął... gdybyś... Przypadkowo znalazłem się na swoim pierwszym miejscu pracy, co zdeterminowało całe moje późniejsze życie, zupełnie przypadkiem byłem przy rozmowie, która otwo­rzyła mi możliwość zmiany pracy po dziesięciu latach, takich przypadków w moim życiu są dziesiątki, niektóre pozytywne dla mnie, niektóre zupełnie niepomyślne. Ot, i teraz stoję nad psem, który jest już dwunastym pacjentem leczonym z dobrym skut­kiem zachowawczo (czyli bez użycia noża czy innych metod inwazyjnych) z powodu nowotworów okołoodbytowych. Są to przykre i dla psa, i dla jego właściciela guzy, czasami złośliwe, czasami dobrotliwe (niemniej groźne dla zdrowia i życia), które jak dotychczas leczyłem z różnym skutkiem chirurgicznie i za pomocą krioterapii (wymra- żania z użyciem ciekłego azotu). Obecnie całkowicie zrezygnowałem z tych dwóch metod i stosuję preparat hormonalny (mówiąc w skrócie) dający, jak dotychczas, sto procent wyleczeń lub stabilizacji nowotworu w stadium zmniejszenia guza i zahamo­wania ekspansji. I tu znowu rola przypadku. Pierwszy raz ten preparat podałem psu zupełnie łysemu (pozbawionemu włosa na całym tułowiu), u którego spodziewałem się łysienia na tle hormonalnym. Że pies ten miał nowotwór okołoodbytowy już trzykrot­nie operowany, to przypadek. Że wraz z cofaniem się łysienia, cofnął się i nowotwór, to już nie przypadek, a efekt terapeutyczny zupełnie niespodziewany, z którego potra­fiłem wyciągnąć wnioski. Jest jeszcze wiele znaków zapytania w tej terapii, wiele pytań, które należy rozwiązać, ale pierwszy krok został zrobiony. Zagłębiłem się w literaturę dotyczącą tego tematu, będzie chyba z tego spora praca; satysfakcję spra-

24

wia mi, że chyba pierwsza w piśmiennictwie dotyczącym właśnie tego preparatu. Newtonowskie (toutes proportions gardees) położenie się pod jabłonią też przecież było przypadkowe.

8.07.96Jestem pod wrażeniem wystąpienia telewizyjnego prezesa Krajowej Izby Lekarsko-

Weterynaryjnej, doktora K. Okazją do tego wystąpienia była opisywana przeze mnie i mocno nagłośniona w mass mediach sprawa likwidacji chartów we wsiach po lewej stronie Wisły, stanowiących część dawnej Kielecczyzny, gdzie polowanie z chartami jest, można powiedzieć, sportem narodowym. Kolega, który zaplątał się w tę aferę, człowiek młody i'bez doświadczenia, został ostro potraktowany przez nasz lokalny oddział Izby; otrzymał naganę w ramach instytucjonalnych uorganizowań strzegących deontologii weterynaryjnej. Prezes Krajowej Izby w swoim wystąpieniu telewizyjnym, pryncypialnym i zdecydowanie bezkompromisowym, wykazał wszystkim, których to interesowało, że władze Izby takich spraw nie puszczają płazem. Szkoda, że ta bezkom- promisowość nie dotyczy innych spraw zależnych od prezesa, a tylko tego spektakular­nego przypadku. Nie o wszystkim jednak mówi telewizja.

A mnie przypomniała się zaraz sprawa, wprawdzie sprzed lat, ale, jakby powiedział kapitan Czechowicz, Jak raz” pasująca do sprawy nieszczęsnych chartów. Byłem wte­dy tzw. powiatowym, czyli urzędnikiem do spraw zwalczania chorób zakaźnych i zara­źliwych w niewielkim mieście. Z funkcją tą łączyło się stanowisko kierownika Powia­towego Zakładu Weterynarii, czyli siedząc na dwóch stołkach, odpowiadałem jeszcze za całą gospodarkę tegoż zakładu, który działał przy pomocy dziesięciu lecznic w tere­nie. Pewnego dnia z rana dzwoni do mnie ordynator oddziału pediatrii z miejscowego szpitala i nieco kołując pyta, jakie środki stosujemy przy odtruwaniu zwierząt zatrutych distolonem, lekiem stosowanym przy zwalczaniu motylicy wątrobowej u bydła. Odpo­wiadam mu, że przy prawidłowym dawkowaniu nie stwierdza się zatruć, ale przy przedawkowaniu, jako że jest to środek pochodny fenolu i nie znamy jego metabolizmu w organizmie, leczymy tylko objawowo. - Bo wie pan - bąka mój rozmówca - u nas na oddziale jest dziecko zatrute tym środkiem, a... właściwie, to ono już zmarło. Wasz pracownik zostawił ten środek i trzyletni chłopiec zjadł tabletkę... Za chwilę mam tele­fon z prokuratury, żebym zgłosił się do szefa tegoż urzędu. Sadzają mnie tam grzecznie i zaczyna się wypytywanka. Co to jest motylica wątrobowa, jakie są jej stadia rozwojo­we, dlaczego odmotyliczamy, jaki jest okres karencji dla mięsa po uboju krowy, której zadano ten środek, ile distolonu podaje się na kilogram wagi ciała - chwilami wydaje mi się, że jestem na egzaminie z parazytologii. O samej sprawie nic; prokurator skrzęt­nie zapisuje te wszystkie miracidia, redie, redie potomne, cerkarie, adoloskarie, meta- cerkadie, truncatule, zapisał już dwie strony, aż w końcu przechodzi do sedna. - Czy środki przeciwmotylicze dajecie każdemu chłopu do ręki, czy też rozsprzedajecie w lecznicy? A może jeszcze inaczej? Wyjaśniam mu, że podczas akcji masowych płat­nych z budżetu, personel średni, czyli sanitariusze i technicy, docierają do każdego

25

gospodarstwa i tam osobiście zadają każdej sztuce dawkę odpowiednią do wagi zwie­rzęcia. A czy widzę taką możliwość, że dla ułatwienia sobie pracy, pracownik po prostu zostawia leki w gospodarstwie? Odpowiadam, że instrukcja tego nie przewiduje, nie­mniej nie mogę wykluczyć, że przy nieuwadze pracownika mógłby ktoś zaopatrzyć się, delikatnie mówiąc, w jedną czy dwie tabletki. A jeżeli nie ma akcji masowej i czyjaś krowa zachoruje na motylicę, to właściciel zwierzęcia może przyjść i kupić to lekar­stwo w lecznicy? Oczywiście - mówię. Może przyjść i kupić. - Taki toksyczny środek? - dziwi się prokurator. - Z tym się nie mogę zgodzić i będzie to podstawa wystąpienia do waszych władz. Panie prokuratorze - mówię już z pewnym zniecierpliwieniem - każdy lek, nawet aspiryna, zjedzony w nadmiernej ilości, przedawkowany, jest toksycz­ny. Gdybyśmy wychodzili z tego założenia, to wszystkie leki dla dorosłych dużych zwierząt, zjedzone w dawce przewidzianej jako lecznicza dla zwierzęcia, będą trucizną dla człowieka. Ponadto w każdym sklepie ochrony roślin może się pan zaopatrzyć w zestaw trucizn, do wyboru i do koloru, daleko bardziej toksycznych od distolonu. No, tak, niemniej z naszej strony tej sprawy nie możemy puścić płazem - prokurator upiera się. Ja milczę. Wieczorem spotykam lekarza, który jeżdżąc w pogotowiu, przywiózł do szpitala dziecko zatrute distolonem. Doświadczony lekarz, pomimo tego, że stan dziec­ka był prawie idealny (przed kilkoma godzinami dziecko tylko wymiotowało), słysząc, że zjadło preparat weterynaryjny „na nosa” zadecydował o hospitalizacji. Nie zrobił tylko jednego, nie zadzwonił do mnie ani nie wstąpił zapytać się, jakie mogą być skutki zjedzenia takiej tabletki. Powierzył dziecko na izbie przyjęć pediatrze i pojechał dalej. Pediatra położył chłopca do łóżka, traf chciał, że nikt do dziecka przez resztę dnia nie zaglądnął (była godzina 18) przez noc też o dziecku zapomniano, a rano salowa znala­zła trupka chłopca pod łóżkiem, gdzie spełznął, szukając tlenu.

Przez kilkanaście dni po tym, co drugi dzień uzupełniałem znowu wiadomości pro­kuratora z parazytologii weterynaryjnej, do zawrotu głowy, redie, cekarie, truncatula ile motylic z jednego jaja, można czy nie można sprzedać rolnikowi toksycznego leku, kiedy chce kupić itd., itp. Sprawą lekarza nie zajmował się nikt, a raczej zajmowała się lekarska komisja etyczna, która wyręczyła prokuratora całkowicie, udzielając obwinio­nemu karę... nagany, przy czym obrońca żądał całkowitego uniewinnienia.

Napisałem w tym dzienniku kiedyś: relatywizm ceny, relatywizm wartości...

10.07.96Z rana telefon. Dzwoni kobieta. Czy nie przyjechałbym do psa z kulawizną? Zbie­

ram wywiad. Czy pies jeszcze ma apetyt? Czy leży? Czy jeszcze się porusza. Jaki duży? W jakim wieku? Wiem z doświadczenia, że czasami piesek ma sześćdziesiąt kilogramów i samotna kobieta nie potrafi go poskromić. Nie, pies jest mały, jeszcze chodzi i je, tylko coraz bardziej kuleje na przednią prawa nóżkę. To może go pani doprowadzić te kilka kroków (z adresu wnoszę, że mieszka bardzo niedaleko od leczni­cy). - Ja sama niespecjalnie się poruszam - mówi pani z ociąganiem. Nie pytam już więcej.

26

Samotny dom w ogródku. Po dłuższym dzwonieniu gospodyni otwiera. Kiedy ją widzę rozumiem, że musialem długo dzwonić, i zżymam się na siebie za swoją niecier­pliwość. Kobieta widocznie była w odleglejszej części domu, a poruszając się z trudem (jakaś patologia stawu biodrowego, na oko), nie mogła szybko dojść do drzwi. No, niech pani pokaże tego pieska. Prowadzi mnie do ogrodu, gdzie przy małej budce uwią­zany na łańcuszku naszczekuje czarny piesek wielkości jamnika. Piesek porusza się na trzech łapkach, lewą przednią trzyma uniesioną. Zaniki wszystkich mięśni łopatki i części dalszej kończyny oraz guz w okolicy dolnej nasady kości barkowej wskazują na sprawę nowotworowa. Podchodzę, piesek szczerzy zęby, pokazując, że obmacać się nie pozwoli. - Może pani go potrzyma. Kobiecie kalectwo nie pozwala się schylić, z trudem przyklęka, sztywno trzyma pieska. Pomagam jej się podnieść. - Proszę pani, ja tutaj nic nie zrobię. Nowotwór kościopochodny. Psa trzeba poddać eutanazji, bo on tylko cierpi. Przygotowuję strzykawkę, kobieta znowu przyklęka, tak że prawie kładzie się na boku opierając się na zdrowej nodze. Trzyma psa, a ja wstrzykuję mu ksylazynę i nagle dopada mnie myśl: dwa ludzkie wraki pomagają zejść z tego świata zwierzęce­mu wrakowi.

Potem dowiaduję się, że ta ledwo poruszająca się kobieta, sama wymagająca opieki, opiekuje się od roku sparaliżowanym mężem. O domu opieki nie ma mowy...

11.07.96Mam okazję oglądnąć w szpitalu tzw. odwyk. Pensjonariusze przychodzą tam z wa­

lizeczkami jak do sanatorium. Telewizja, gry komputerowe, szachy, leżaki. Oczywiście leczącego się nie kosztuje to ani grosza, kiedy na sąsiednich oddziałach nawet swoją strzykawkę trzeba przynieść i igłę, i zapłacić za to i za tamto. „Odświeżeni” pijacy po okresie leczenia wracają spokojne do nałogu, kulawa, ledwo poruszająca się kobieta musi dźwigać bezradnego i bezwładnego stukilogramowego mężczyznę, żeby wyjąć spod niego zabrudzone odchodami prześcieradło. Chwilami zaczynam uważnie nasłu­chiwać tego, co mówi Korwin-Mikke.

12.07.96Jakaś seria wypadkowych połamań. W sobotę trzy, dzisiaj dwa. Są chyba dnie, w

których nie tylko ludzie odczuwają wpływ zmian pogodowych. Czym wytłumaczyć to, że w pewnych dniach, jadąc samochodem, przypadkowo zabija się wróble, które jakoś leniwie i bezmyślnie podrywają się z drogi? I to wcale nie w okresie wylotu młodych. Kiedyś na czterdziestokilometrowej trasie miałem trzy takie „kraksy”. Czym wytłuma­czyć to, że w pewnych dniach co chwila ktoś wnosi na rękach albo wlecze poprzetrąca- nego psa. Bogiem a prawdą, zdarza się u takiego samarytanina, że chęci do leczenia nieszczęśliwca maleją, można powiedzieć, odwrotnie proporcjonalnie do upływające­go czasu i powypadkowych emocji. Jak wspominałem, w sobotę były trzy psy z wypad­ków, ale tylko dwa poddano leczeniu. A siedzieli przecież na poczekalni z tym psem, którego lewa tylna kończyna niefizjologicznie dyndała, nawet zaglądali na salę, „czy to

27

już”. Ale miałem najpierw dwie osteosyntezy, potem nie cierpiące zwłoki cesarskie cięcie u sznaucerki miniaturowej, którą przywieziono „okazją” z odległości trzydziestu kilometrów i płody w niej ledwo już zipiały, pomyślałem więc, że mogą z tą kością udową poczekać. Skończyłem cesarkę, idę na poczekalnię jeszcze z rękawiczkami na dłoniach, a tu poczekalnia pusta. Cichaczem wzięli psa i poszli. Więcej się nie pokazali, a więc sprawę pozostawili czasowi i organizmowi psa, albo pojechali gdzieś do innej lecznicy. A może szwagier powiedział: Co się będziecie z tym mordować. Palnę w łeb, weźmiecie se innego psa. Mało to psów?

Nie twierdzę tak bez kozeiy. Ze starym psem jest czasami tak, jak ze starym człowie­kiem. Zawadza. Psuje ogólne wrażenie komfortu, spokoju i sytości. Znajomi państwo mieli ukochanego pudelka. Białego. Wyczesanego. Prowadziłem tego pieska od pierw­szych szczepień i odrobaczeń, piesek, prawdziwy „kanapowiec”, chował się z dziećmi, potem upłynęły lata, dzieci podrosły, poszły z domu, psi staruszek stał się w domu jakiś niewygodny. Tym bardziej że pojawił się tam szczeniak dobermana. Zadzwonili z proś­bą, żebym uśpił staruszka. - Bo wiesz, w domu go teraz nie trzymamy, jest na działce, jakiś guz zrobił mu się pod pachą... Listopadowa plucha, jadę na tę działkę, gdzie stoi pod jabłonką mała, zbita z desek i dykty budka. Do gwoździa wbitego w deskę przy­wiązany jest sznurek. Psa nie widzę, pociągam za ten sznurek, który niknie w otworze budy, przy którym stoi miska myta chyba przed rokiem z rozwodnioną resztką jakiejś potrawy. Pies nie wychodzi, wkładam rękę, macam coś mokrego, drżącego. Wyciągam psa. Oszczędzę opisu, bo i tak czytający dziennik zarzucają mi epatowanie okrucień­stwami i okropnościami. Co prędzej nabieram do strzykawki morbitalu i wbijam igłę. Wściekły odwracam się do pani, która przyszła za mną. Straciłem dobrych znajomych, nieledwie przyjaciół, lecznica chyba straciła pacjenta, młodego dobermana. A niech tam!

18.07.96Lekarz weterynarii z sąsiedniego miasteczka opowiada mi o oryginalnym rolniku,

który przywiózł mu świnię blisko stukilową do operacji przepukliny. Dlaczego chce operować taką sztukę? - A bo panie nie chce mi klasyfikator kupić na spędzie, bo „przepuknięta”. - To zjedz ją pan, a nie wpędzaj się w kłopot z operacją (operuje się na ogół w okresie prosięcia i warchlaka, co zazwyczaj łączy się z kastracją). - Nie pasuje mi. Kolega niezbyt lubiący chirurgię chce się jakoś z tego wyplątać, a że długo pracu­jący na danym terenie weterynarze znają każdego rolnika, zaś ten wydaje mu się zupeł­nie nieznajomy, pyta skąd i kto zacz. Rolnik z ociąganiem wymienia wieś, która jest przedmieściem naszego grodu. - To dlaczego pan nie jedzie do „swojej” lecznicy? - Nie pasuje mi. Rad nie rad, kolega przygotowuje narkozę, usypia wieprza, ale przygo­towując pole operacyjne widzi dużą bliznę w kroczu. Kto operował? - A nikt - mówi właściciel. Kolega bierze skalpel do ręki, a chłop dodaje: - Panie! Ta Świnia jest warta cztery miliony, jakby coś nie tak, to pan płacisz! Kolega zamyka się w lecznicy i nie reaguje już na żadne sugestie właściciela. Ten odjeżdża z budzącą się z narkozy świnią.

28

- Jak wyglądał ten jegomość? - pytam, bo coś zaczyna mi świtać. - A świński blondyn, łysawy, strasznie pewny siebie. I jestem w domu. Pół roku wstecz ten rolnik przywiózł do operacji przepukliny i do jednoczesnej kastracji trzydziestokilogramowe prosię. Pod­czas błahego przecież zabiegu, który trwa pięć może minut, a polega na odcięciu jąder wraz z osłonami, założeniu podwiązek en masse na osłony i cały powrózek nasienny oraz wszyciu kikuta osłon i powrózka w wewnętrzny pierścień pachwinowy, który pod­czas przepukliny jest szeroko otwarty - wydawało mi się, że właściciel prosięcia wlezie mi z głową do otwartej rany. Odpędzałem go, bo dmuchał mi w pole operacyjne, zaglą­dał, palcami chciał rozszerzać ranę, kiedy podszywałem pierścień, w końcu obraził się, bo go skląłem. Przy płaceniu pięćdziesięciu tysięcy (pięć zł) złapał się za głowę i wy­wrócił oczami, jakby miał zemdleć. Po dwóch tygodniach jest! - No, co tam? Wygoił się? - Wygoił. Ino ja mam do pana taką sprawę. Mom drugiego takiego. - To przywieź pan. - Ja se go sam zrobię, ino nici takiej nie mam - mówi. Igłę to se wygiąłem taką od worków, ino nici... Sprzedaj pan z meter. Tłumaczę mu jak mogę, że nie da sobie rady, że to nie polega tylko na zaszyciu skóry i jakość nici to sprawa drugorzędna, aż w końcu wyszedłem z sali i zamknąłem się w aptece. Postał jeszcze chwilę i poszedł. Widocznie dostał te nici skądś i mordując prosiaka na żywo, tyle dokazał, że zaszył skórę pozostawiając przepuklinę, w której jelita zrosły się ze skórą moszny. No i stąd ta cała komplikacja i wożenie wieprza po lecznicach. Człowiek ten chyba postawił sobie za punkt honoru nie dać nam zarobić. Niech sczeźnie, niech zdechnie, a nie zapłacę. Jego wizyty w lecznicy wyglądają mniej więcej tak: Dzień dobry nie mówi, zaczyna od razu. - Słuchaj pan! Mom dwanaście prosiąt i wszystkie od tygodnia mi leją (mają zapalenie żołądka i jelit). Jedno już przepadło. - Proszę pana, prosięta trzeba nawodnić, podać im surowicę i antybiotyki. - A, chcielibyście! Wychodzi. Jestem pewien, że obla­tuje wszystkie apteki, kupuje jakieś środki, które może bez recepty dostać, w rezultacie z tych dwunastu prosiąt może połowa przyjdzie do siebie, a może dwa, trzy. Ostatnio zaczepił naszego pracownika podczas szczepienia psów. - Słuchaj pan. Mam trzy cie­lęta po dwa miesiące, od dwóch tygodni mają biegunkę, poschły, że coś strasznego. Pracownik tłumaczy mu, że jest to zakaźna biegunka, że trzeba... Przerywa mu. - Ja, panie, nie pytam, co trzeba, bo wy byście chcieli ino pieniądze ciągnąć. Niech mi pan powie radykalne lekarstwo, ja se kupie i sam będę leczył. Pracownik, który go zna nie od dzisiaj, odwraca się na pięcie i odchodzi. Upłynęło kilka dni, jest telefon. W sprawie radykalnego lekarstwa. - Odłóż słuchawkę - mówię. Nerwy trzeba czasami mieć jak postronki. Mój starszy kolega, już dawno na emeryturze, kiedy jeszcze pracował, przy nazwisku takiego rezonera pisał: filozof. Było to ostrzeżenie, że można się podczas leczenia spotkać z różnymi niespodziankami. Przykład. Koń jest już wyleczony, jak ja to mówię z przekąsem: nauki weterynaryjne odniosły triumf, wszystko jest w najlep­szym porządku, niestety, sprawa wikła się o koncepcję diagnozy. Chłop przychodzi, żeby dać temu wyraz. - No i jak tam? - A dobrze. - Pracuje już? - A robi i jji. No, to fajnie. Potrzeba wam jeszcze co? - Nic mi nie trza, ino ja przyszedłem panu powie­dzieć, bo się to panu może przydać. To nie było żadne zapiecenie lelita, panie! Pan,

29

panie, jest doktór starej daty, a ja mam taką nową weteryniarską książkę i tam pisze, że to był „bochwot”. Wydawało się, że starszego pana tknie apopleksja. „Filozof’ podkre­ślił dwukrotnie. Drugi przykład. Trzech panów ze wsi, która obecnie jest już w mieście i nawet ma ulice. Przynoszą psa owczarka niemieckiego z ciężką parwowirozą. Pies ledwo ciepły, a oni chcą, żebym go wyleczył jednym zastrzykiem. Wszyscy w stanie wskazującym na spożycie i moje tłumaczenia, że psa trzeba kilkakrotnie nawadniać, być może trzeba mu podać krew lub plazmę, rozbijają się o ich niewzruszoną postawę. Kiedy już będzie mu można dać jeść (pies jest w zapaści spowodowanej nieustannymi torsjami)? Trza mu dać zastrzyk i już. Kto inny dałby zastrzyk i zakończyłby incydent ku obopólnemu zadowoleniu. Ja próbuję tłumaczyć. Zaczynam od Adama i Ewy, dwóch słucha, trzeci zaczyna się nudzić. - Streszczaj się pan - mówi. Wiem, że wypraszanie go nie doprowadzi do niczego, najwyżej rzuci się do bicia. - Chciał bym panu coś powiedzieć - mówię i idę w stronę drzwi. - Niech pan pozwoli. Idzie za mną do drzwi, wychodzimy. Szybko cofam się i rygluję mu drzwi przed nosem. Kinie tam, ale właści­cielowi i jego koledze mogę już tłumaczyć do woli. Nawodniłem psa, dałem przeciw- wymiotne, witaminy, nasercowe. Otrzymałem solenne zapewnienie, że jutro przedsta­wi psa do dalszego leczenia. Nie przedstawił. Sentyment do zdychającego pieska podraj- cowany piwem czy czymś tam jeszcze, wystarczył tylko na okres pobudzenia. Następo­wy kac sprowadził napływ uczuć wyższych do zera.

15.07.96Pokazało się słońce i od razu zaczyna być gorąco i parno. Półtora roku bez urlopu

tak dało mi się we znaki, że nie bacząc na pesymistyczne wieszczby meteorologów, wyciągam łódkę na podwórze. Przygotowania trwają do wieczora. W nocy mam reise- fieber, budzę się co chwila, nad ranem deszcz pobrzękuje o parapet, ale rano jest nawet słońce. Wietrzno. Mocno wietrzno. Nad jeziorem w Ch. jestem około jedenastej. Na rozjeżdżonej gruntówce z kilkoma ułamkami płyt budowlanych i wystającymi głazami rogatka. Dwóch chłopców wypisuje kwity. Tydzień pobytu ma mnie kosztować według nich pięćdziesiąt siedem złotych. Pytam o miejsce na kempingu. Wymowny ruch ręką ukazujący jezioro z jego zatokami, przylaskami, krzewami i okolicznymi mokradłami. Nie ma żadnych urządzeń, wszyscy rozbijają namioty „na dziko”, woda czysta tylko ze „źródełka”, obok którego jakiś złośliwy frustrat pozostawił po sobie ślady, że lepiej nie wspominać, kilka budek, półautobusów, przyczep i innych klecideł z napisami: bar, minibar, rożno itd. Mnóstwo takich samych jak ja optymistów oczekujących na pogodę. Po drugiej stronie tamy komfortowy dom wczasowy. Zajeżdżam, pytam. Kółek na czo­le nie kręcą, ale z miny recepcjonisty widzę, co o mnie myśli. W środku sezonu w jedynym nad czterystahektarowym jeziorem obiekcie, gdzie jest ciepła woda, szuka miejsca! Kiedyś byłem ratownikiem, może ktoś znajomy z tamtych czasów pilnuje tej wody? Jadę do stanicy wodnego pogotowia. Są znajomi. Buźka. Gościnni. Porządek, ogrodzenie, spokój. Odpinam łódkę i pozostawiam na wózku, wracam po wózek, który za moich dobrych lat przygotowywałem do turystyki, a teraz stoi zapomniany. Ściągam

30

go, rozbijam nad nim improwizowany namiot, który przez dwa tygodnie jest przedmio­tem konkursu na nazwę. „Rezydencja”, „Wigwam”... Wieczorem leje. Na wózku wy­godnie, tyle że chlodnawo. Zasypiam przy szumie deszczu i pluskaniu przyboju.

16.07.96Szaro, deszczowo, zimno. Jadę z powrotem po... kombinezon narciarski, w którym

jeździłem na snowboardzie. Wieczorem rozpieram się przy ognisku w tymże kombine­zonie. Ciepło. Piwo, kiełbasa. Panie Włodku, a kijki gdzie?

17.07.96Wpadłem na dobry pomysł. Wyskakuję z wózka, biegnę w slipach do wody. Szyb­

kie namydlenie i pięćdziesiąt metrów ostrego sprintu. Kiedy ręce mi już mdleją, bo przecież rok temu byłem na basenie, wracam żabką, wyczołguję się z wody, szlafrok, wycieranie i włażę w kombinezon. Teraz ciepło.

19.07.96Łódka dalej na wózku. W nocy jacyś młodzieńcy urządzają w sąsiedztwie ognisko,

ryczą do rana.

20.07.96Przejaśnia się. Podobno jutro ma być pogoda. Upał będzie, zapowiada radio. Szef

ratowników z kolegą w nocy złowili ośmiokilogramowego sandacza. To znaczy w nocy sandacz się zaczepił, rano uroczyście był wyciągany. Straszne bydlę. Jak mały rekin. Fotografie, ćwiartowanie. Robię uchę.

21.07.96Jest pogoda. Po wielkich dramatach, dzięki uprzejmości przezdolnego lotnika i ra­

townika zarazem, uruchamiam silnik, który chyba nie pracował od czterech lat. Narty. Do upadłego. Ręce mnie bolą, nogi mnie bolą, plecy.

22.07.96Do optymistów dołączyli nawet pesymiści (przecież coś trzeba zrobić z urlopem), w

małym lasku po przeciwnej stronie przesmyku odgradzającego teren stanicy WOPR od improwizowanego pola namiotowego zaroiło się. W samym lasku stoją samochody, płoną ogniska, po susz do ognisk się nie chodzi, na miejscu zwala się sosenkę, tnie i rąbie, policja patroluje jezioro do osiemnastej, wtedy można zarobić mandat za prze­kroczenie strefy ciszy, za brak w motorówce kapoka, za źle oznakowaną łódkę.

23.07.96„Zgadałem” się z miejscowym. Zaczynam się orientować w mechanizmach „gospo­

darki” jeziorowej. Gmina, jak się okazuje, chce mieć kłopot z głowy, wobec czego

31

obydwa brzegi jeziora „drogą przetargu” wynajmuje dwóm przedsiębiorcom. Stąd „ro­gatki” i pobieranie pieniędzy „za powietrze”. Przedsiębiorcy, oprócz pobierania pienię­dzy „za powietrze”, odnajmują miejsca właścicielom barów. Przetargi są co trzy lata, wobec czego żaden z przedsiębiorców nic nie inwestuje, bo dwie okropne budki zwane szumnie toaletami, do których strach wejść, to przecież nie inwestycja. Po trzech latach znowu przetarg i znowu się nie opłaca... Za dziesięć lat takiej gospodarki, kiedy „tury­ści” wytną okoliczne laski, nad brzegami pozostanie trochę plastyku i płonny piasek. Wtedy zrobi się plan zagospodarowania.

27.07.96Wieczorem mgła jak mleko. Za przesmykiem, gdzie jest bar, ryczy na pełnych obro­

tach magnetofon. „Koko Jambo”. Na drugi dzień właścicielka baru opowiada mi o horrorze, jaki się odbywał tam od wieczora. W czasie dnia przyjechało trzech obywa­teli WNP. Przywiózł ich Polak w eleganckim audi. Człowiek spokojny i małomówny, cały czas siedział w samochodzie. Obywatele WNP w wieku nie przekraczającym dwu­dziestu pięciu lat, bawili się szumnie dotąd, dopóki nie zaczęli oblewać piwem siedzą­cych w barze chłopców, którzy biwakowali za przesmykiem. Doszło do szarpaniny, któryś z chłopców miał gaz, siknął, chłopcy uciekli, szybko zwinęli namioty, uruchomi­li motocykle i zniknęli. Tamci po przyjściu do siebie wpadli w szał. „Dawaj kałacha” - wyciągnęli z bagażnika audi broń i zaczęły się poszukiwania. A namiotów ze trzy­dzieści. Rewizje, wygarniania ludzi z namiotów, przepatrywania, gdzie ten job joho itd. Wrzask, płacz. - Poleciałam do tego Polaka, który siedział cały czas w audi - mówi barmanka. - Zrób pan co! - A co mnie to obchodzi! Ktoś miał w samochodzie radio CB. Połączył się z policją. Raz i drugi. Zanim policja przyjechała wsiedli do auta i pojechali. Policjanci pytali, w którą stronę. Obrazek ten dedykuję tym, którzy cały czas przywołują pięćdziesiąt lat okupacji Polski przez ZSRR.

31.07.96Koniec urlopu. Do wieczora wywożę łódkę, wózek, obolałe mięśnie i kości, no

i opaleniznę, bo przez wszystkie dni pogodne nie złaziłem z narty. Moi przyjaciele znowu połapali sandacze. Teraz nie zabijają ich od razu. Przez trzy dni zapięte na tzw. agrafce (urządzenie metalowe przekłute przez kostne części żuchwy), puszczone na trzech metrach linki, prezentowane są licznym ciekawskim, znajomym i nieznajomym. Po trzech dniach takich tortur chore na posocznicę ryby są w końcu zabijane. Jest to dla nich prawdziwy podarunek od okr utnego życia, o jakości mięsa takich umęczonych ryb lepiej nie mówić. Kiedy dwukrotnie wydostaję się na szosę prowadzącą do jeziora stwier­dzam, że na przestrzeni półtora kilometra zapchana jest po obydwu stronach samocho­dami, pośród których nie brak i mercedesów. Od samochodów sunie w pola sznureczek ludzi z torbami, plecakami, pontonami i innym sprzętem. To ci, którzy przyjechali na weekend i nie chcą płacić na rogatce „za powietrze”, obchodzą ją. Prawo prawem, życie życiem.

32

2.09.96Od rana połamańce. Pies z kością piszczelową, drugi z miednicą, kość biodrowa,

a więc tylko zdjęcie i zalecenie zapewnienia spokoju, potem suczka do totalnej ma­stektomii, a o godzinie pierwszej, kiedy wydawało się, że to już koniec, dwie dziew­czynki przynoszą czarnego kota, co tam kota! - Kocura niesłychanie cuchnącego, bo nieszczęście dosięgło go podczas okresu amorów. Nieszczęście w postaci drąga, kija, a może zwodnicza czarodziejka wystawiła go na próbę odwagi, sama przebiegając przed nadjeżdżającym samochodem i pozostawiając go przed dylematem: ryzykować śmierć lub kalectwo czy też utracić z oczu obiekt westchnień? Przed takim wyborem stawiano i ludzi, kiedy piękna rączka rzucała na arenę rękawiczkę, a jeleń, przepra­szam - rycerz szedł po nią patrząc w lwie oczy. No w każdym razie, jak tam było, tak tam było, ale ze zdjęcia widać, że kość udowa złamana przynasadowo tuż pod szyjką i to podłużnie, czyli gwóźdź i obwojka z nylonu lub drutu. Dziewczynki poszły, ko­cur po sedacji rometarem leży, golenie mycie rąk, ketamina, cięcie, gwóźdź, wiertar­ka, obwojka z drutu, kastracja (żebyś już taki głupi nie był), szycie. Dziewczynki zapłaciły, powiedziałem im oględnie trzysta, a one dały czterysta, takie uradowane. Wieczorem dzwoni telefon. Zdziwiony, bo dzisiaj nie mój dzień dyżurowy, odchodzę od telewizora. Słucham! Żona kolegi sygnalizuje mi, że w lecznicy jakaś dziewczyn­ka czeka na mnie z kotem. Z tym, którego operowałem przed godziną piętnastą. Wyjął szwy? Krwawi? Żona kolegi nie wie, kolega w terenie, rad nierad ubieram się i jadę. Wieczór ciepły, dziewczynka z koleżanką siedzą na ławce na podwórzu. Obydwie chlipią. Co się stało? - Nic się nie stało - słyszę przez gęsty płacz. - Tylko on bardzo miauczy i tatuś powiedział mi, żebym sobie z nim poszła z domu. Żebym go gdzieś wyrzuciła. Albo kot, albo dom. - Czy to wasz kot i dotychczas chował się u was, czy też znajda? - Nasz, ale tatuś nie może tego słuchać. - Dziecko, to jest normalne, że po narkozie kot trochę pohisteryzuje. Jutro już będzie spokój. - Ale tatuś powiedział, żebym z nim nie wracała... Może go pan uśpi?! Płacz. Biorę koszyk z kotem, cuchnie, jak przodująca ferma norek, w pierwszym odruchu chcę kota poddać eutanazji, ale kiedy biorę strzykawkę do ręki i patrzę na leżącego z półotwartym pyskiem biedaka, robi mi się go żal. Wsadzam koszyk do samochodu razem z obłokiem bijącego z niego zapachu (o feromonach kota już kiedyś pisałem) i mając perspektywę życia w tym zapachu przez około miesiąca, dopóki kastracja nie dokona swego, jadę do domu. Szczęściem moja pani sama lubi koty (o czym świadczy kondycja naszego syjama Lalusia) i jest wyrozumiała dla mojego miękkiego serca. Laluś na widok ry­wala dosłownie wyje, takiego bojowego wrzasku jeszcze chyba w życiu z gardła nie wyrzucił, ogon jak szczotka do czyszczenia lampy naftowej, sierść zjeżona. Fukają- cego i plującego udaje się go wrzucić do pokoju. Połamańca z założonym półczop- kiem diclofenaku umieszczamy w drugim, małym pokoju. Drzwi zamykamy przed bijącym zapachem, pokój spisujemy na straty. Na razie. Jutro kupi się kuwetę.

33

14.09.96Oglądam „Psy totalitaryzmu”. Proces Humera et consortes. Proces strasznych staru­

szków. Chorych, rakowych, zawałowych. Przychodzi mi na myśl, że takie procesy można by urządzać w każdym mieście. Przecież żyłem wtedy i pamiętam, jak wyskoczył z piętra budynku, w którym mieściło się UB, inżynier Górecki podczas „śledztwa” i jak go z połamanymi nogami wleczono potem do budynku. Pamiętam jak spółdzielnia, chyba „Społem”, po odzyskaniu budynku od UB remontowała piwnice i robotnicy wygrzebali płytko zakopane trzy trupy. Czyje, z jakiego okresu? Był rok 1949, a więc całe śledztwo szło w kierunku, kto też kazał i był pomysłodawcą pogłębiania piwnic. W każdym mieście, w każdym miasteczku działy się wówczas rzeczy nienormalne, które dla mnie były normą, bo od dziecka zdołałem się przyzwyczaić do tego, że kto jest silniejszy, ma broń, ma władzę, to i ma rację. Ale przecież minęło od tego czasu tyle lat. Czy tym samym człowiekiem jest ten pułkownik policji, którego pamiętam jako sie­demnasto- osiemnastolatka, stojącego ciągle na warcie w budce przed budynkiem UB, zakutanego w olbrzymi kożuch, w filcowych walonkach na nogach, z czerwonymi, odmrożonymi policzkami? Kiedy po dwudziestu latach spotkałem go w randze majora, jako komendanta milicji w B., był to zupełnie inny człowiek. Z tamtych czasów pozo­stały mu tylko przemrożone policzki i łyżeczka w szklance, z której pije herbatę. Nie­mniej, czy tego człowieka można by sądzić za to, na co patrzył i co być może robił w 1946 r.? Skąd się wziął ten chłopak na warcie przed budynkiem UB? Skąd się wziął Humer i tylu ledwo piśmiennych „oficerów śledczych” z nogami od krzeseł w formie argumentów, szpicrutami, trzcinami, kloacznymi karcerami itp.? Przecież nie wyrośli w Korpusie Kadetów w Sacre-Coeur, w Exportówce w końcu. Żaden z nich nie zaczepił nawet o gimnazjum; jako wzór deklasacji inteligenta twórcy filmu podają jednego, który miał 9 klas (małą maturę), bodajże Kwaska. Owszem, byli w UB wykształceni, przedwojenni inteligenci, niekoniecznie przedwojenni komuniści (jak „doradca”, czyt. szara eminencja UB w moim mieście), p. Verstenlieg, potem Zając, a potem Zającz­kowski. Byli Różańscy, Szechtery, Bristigerowe, Fejginy. Nie ma ich już zazwyczaj w Polsce czy na świecie, ba, w imię spokoju nie wypada o nich mówić. Jak Jasiek Staszka strzeli w mordę, to jest chuligaństwo, a jak Jasiek Mordechaja strzeli w mordę, to jest antysemityzm. Ponawiam pytanie: skąd się wzięli Humer et consortes? Próbuję na nie odpowiedzieć. Mając lat dziewiętnaście, po pierwszym roku studiów, w 1952 roku by­łem na praktyce w majątku PGR w Suchowoli w powiecie Radzyń Podlaski. Stały tam jeszcze zamieszkałe tzw. czworaki dworskie. Mało się przez sześć lat po wojnie zmie­niło, ale zmieniło się o tyle, że robotnik PGR wraz ze swoją rodziną dysponował jedną izbą w takim czworaku. Opowiadał mi wtedy lekarz weterynarii, który przed wojną obsługiwał majątki książąt właścicieli, że w takiej izbie mieszkały nawet cztery rodzi­ny. Dla orientacji tych, którzy nigdy nie widzieli czworaków, bo durni komuniści skrzętnie je poniszczyli, opiszę jak wyglądały. W Suchowoli (gdzie indziej również) były to dłu­gie budynki, bywało że z cegieł, czasami z glinobitki, pokryte słomą lub sitowiem, kiedy właściciel miał cegielnię, to dachówką; przez środek w poprzek prowadziły kory-

34

tarze, z korytarzy były wejścia do izb. W izbach nary do spania. Jedna kuchnia na czworak, gdzie baby do woli mogły się naplotkować, jeżeli miały na to czas, a czasami prały się, bo blacha była nierozciągliwa. Mój informator, lekarz weterynarii, znał oso­biście rodzinę właścicieli-książąt i widząc rodzącą kobietę na tych narach, w tej zamie­szkałej przez cztery rodziny izbie, powiedział do starego księcia, co o tym myśli. Ksią­żę odpowiedział spokojnie. „Ja dla tych ludzi już nic nie zrobię. To nasze (arystokracji, przyp. aut.) ostatnie pokolenie tutaj gospodaruje. Dlatego syna kształcę w Anglii na hotelarza.” Był to rok 1938, książę był bywałym człowiekiem i niegłupim. Humer aku­rat wtedy był fornalem. Kto zrozumie Mateusza Bigdę Kadena Bandrowskiego (piłsud- czyka przecież), ten może i Humera zrozumie. Drugi przykład. W Rzeszowskiem na Pogórzu Dynowskim jest wieś Harta. Co druga rodzina w tej wsi „wydała” milicjanta lub UB-owca i część z nich na pewno „zasłużyła się” tak, jak Humer. Po wojnie posta­wiono tam pomnik postrzelanym przez Policję Państwową chłopom, a kiedy jedzie się trasą od Rzeszowa do Harty, co raz napotyka się takie pomniki. Tu pięciu, tu sześciu ludzi, tam czterech... Nie cackano się za II Rzeczpospolitej z ludzkim życiem, ba, nie cackano się w ogóle z ludźmi tak, jak dzisiaj z „Perszingami”, „Szwarcenegerami”, czy piotrkowskim pedofilem - zbrodniarzem. Przykładów fabryk Humerów i im podobnych mógłbym podać więcej.

20.09.96Od trzech dni kurujemy dużego owczarka niemieckiego. Przyprowadzono go do

nas, jak to się mówi „ledwo ciepłego”. Od tygodnia był leczony w nowo otwartej lecz­nicy „na nerki” z powodu krwiomoczu. Nie mam nic przeciw otwieraniu lecznic, lepsze to niż gonienie po piętrach z teczką zawierającą „całą weterynarię”, ale otwarcie lecz­nicy powinno być poprzedzone solidnym stażem, tak jak to praktykuje się w krajach, gdzie weterynaria cieszy się większym niż w Polsce szacunkiem w społeczeństwie. Nie czas dziś, aby uczyć się na błędach. No więc leczono tego psa i leczono, w końcu zniecierpliwiony właściciel przywlókł go do nas. Od pierwszego rzutu oka widać było, że pies choruje na babesziozę, chorobę pasożytniczą przenoszoną przez kleszcze. Paso­żyt podobny w rozwoju do zarodźca malarii (tamten przenoszony przez komary), podob­nie jak zarodziec powoduje hemolizę krwinek, co u psa manifestuje się krwiomoczem. Pies dostał kroplówkę z dextranu, Ringera z dodatkiem witamin, a na drugi dzień asca- prin, środek przeciwko babesziozie. Kilka dni była poprawa, ale od wczoraj coś „ro­śnie” w jamie brzusznej, twarde, zanurzone w coraz większej ilości płynu, przypu­szczalnie śledziona - nie ma więc rady, dzisiaj otwieram brzuch. Jak amen w pacierzu, jest śledziona, tak obrzękła, że pękła na niej torebka, ogniska martwicze, litry płynu burego, posokowatego, szczęściem niecuchnącego. Narząd, powiększając się podczas piroplazmozy (babesziozy), dokonał skrętu i uległ martwicy. Usuwam śledzionę wagi ca kilograma i płuczę jamę brzuszną do czystego płynu. I znowu dextran, Ringer, wita­miny. Po adrenalinie psisko unosi głowę, zaczyna przytomnie spoglądać. „Durakom zakon ne pisań” - mawiają ruscy.

35

27.09.96Pani z córką i z kocicą. Nowo otwarta lecznica znowu. Dano zastrzyk „żeby kotka

nie miała kociąt”. Nie omacano jamy brzusznej przed zastrzykiem, tylko dano... Dano o półtora miesiąca za późno. Po tygodniu kotka zaczęła, jak mówi pani, „brudzić”, straciła apetyt brzuch obwisł i powiększył się. - Coś jakby parcia - mówi pani. - A przecież był zastrzyk. - Dlatego, że był zastrzyk - mruczę i zaraz: Golić! Otwieram brzuch, macica na szczęście jeszcze nie „puściła”. Wytoczyć na zewnątrz się tego wszy­stkiego nie da przy normalnym cięciu; rozcinam powłoki od mostka do spojenia łono­wego, otwieram macicę, usuwam zgniłe, pokryte już sierścią płody, zamykam macicę, obstrzykuję oxytocyną mięsień macicy i po obkurczeniu (narząd zmniejszył się o trzy czwarte, unikam w ten sposób strat krwi) usuwam macicę i jajniki. Zaopatruję kotkę dextranem i płynem Ringera i do domu.

„A kak pisań tak ne czitan.”

3.10.96W Lublinie na III Zjeździe Polskiego Stowarzyszenia Lekarzy Weterynarii Małych

Zwierząt. „Trzymam” jedno z doniesień: „Stosowanie tamoxifenu w nowotworach u psów”. Wszystko pięknie, ale i do naszego stowarzyszenia dotarły animozje, jakie istnieją od wieków na uczelni. Osobiste i pomiędzy katedrami. Ostra nagonka na kie­rownictwo, czyli zarząd. Że ktoś tam jeździ za granicę za pieniądze stowarzyszenia itp., itd. W rezultacie przewodniczący rezygnuje ze swojego dalszego kandydowania. Wy­bierają nowy zarząd, oby lepszy. Młodzi z różnych stron Polski, jak oni będą dojeżdżać na każde zebranie, na każde zawołanie, kiedy trzeba organizować imprezę ż udziałem różnych gości? Poprzedni zarząd bazował w większości na pracownikach jednej z ka­tedr, korzystał z pomieszczeń, z komputera, nawet korespondencję załatwiali przez tę katedrę. W rezultacie wszystko szło w miarę sprawnie. Zobaczymy, co dalej. Oby dobrze.

4.10.96Kupiłem gospodarstwo 2 ha plus budynki. Ale oczywiście budynki do remontu.

Wydaje mi się, że przepłaciłem, ale czyja kiedyś coś kupię dobrze?. Teraz trzeba my­śleć o remoncie. Nie mogę już siedzieć w T. Wspomnienia mojego spokojnego życia mnie dręczą. Co więcej mogę zrobić? Z Igorem zupełnie nie mogę się dogadać; wyłazi teraz różnica dwóch pokoleń, jaka nas dzieli. Może ja jestem zdziwaczały, ale chwilami wydaje mi się, że on. Chciałem, żeby pojechał za mną na jezioro z motorówką. Inny chłopak, gdyby miał przed sobą perspektywę nart wodnych, wody, słońca (akurat było trochę pogody), przynajmniej wyraziłby zadowolenie. On tylko spytał: - Na jak długo MUSZĘ tam jechać? Pobył ze mną dwa dni, przejechał się na nartach, poprowadził motorówkę ze mną na narcie (ma bestia dryg do tego) i na trzeci dzień poinformował mnie, że jedzie na jakiś festiwal do Brodnicy. Odwiozłem go. Przez drogę nie zamieni­liśmy dwóch słów.

36

5.10.96Nasz wiceprezydent miasta dzisiaj w nocy „skasował” trzy samochody, łącznie ze

swoim. Tylko 2,5 promila w prezydenckiej krwi. Człowiek cierpiący na manię władzy, coś jak senator R., tyle że mniejszego kalibru. Kiedyś działacz społeczny w wojewódz­twie, antyszambrował w komitecie PZPR aż miło, potem starał się być senatorem, otrzy­mał podobno 12 głosów, w końcu jakimś cudem został radnym. Po wyborach wysunię­ty na wiceprezydenta (lewicy nie chcieli dopuścić, a on „opozycjonista” z poprzednie­go układu, teraz przefarbowany, więc prawicy, która dominuje radę, przypasował) po­kazał zaraz, co potrafi. Oczywiście w prasie ani mru, mru, bo przecież „Tygodnik” jest własnością tzw. samorządu, czyli prezydenta. A cały czas krzyczą, jaka to była za komu­ny cenzura. Kiedyś pisałem o I sekretarzu, że był to w miarę inteligentny i skromny leśniczy. Potem sodowa tak walnęła do łba, że robił o sobie filmy: „Życie i praca I sekre­tarza KW PZPR Janusza B.” Teraz znowu ten. Czy władza zawsze musi ogłupiać?

10.10.96Codziennie zabawiam się dojazdami do mojego remontowanego „majątku”. Pierw­

szy budowlaniec majster umówił się ze mną najpierw na środę, potem na poniedziałek, a jak przyjechałem w poniedziałek, to córka powiedziała mi, że tato jest dzisiaj nie do użytku i żebym może jutro z nim pogadał. Po prostu pije. W końcu na dziesiątej wsi znalazłem w tym całym naszym bezrobociu trzech ludzi, którzy podjęli się roboty. I robią. Odetchnąłem, ale teraz trzeba szukać hydraulika i elektryka. W starym domu tylko coś ruszyć i już wychodzi nowa usterka i już coś do zalepienia, zrobienia, zatyn- kowania, rozwalenia, zamurowania. A ja chcę na Boże Narodzenie już się tam prze­nieść i przeniosę się. Dzisiaj, w tym pięknym kapitalizmie, zamówiłem blachę na dach. Zamówiłem, bo oczywiście nie ma mowy o wzięciu od razu ze składu. - Ze składu to se pan może wziąć deski, a nie blachę. My blachę tniemy na zamówienie. Za tydzień proszę się zgłosić. A tu pogoda piękna, akurat można by dach robić. Wzorcowy kapita­lizm, dobrze, że nie żądają talonów, bo nawet nie wiem, czy nie czekają na łapówkę.

11.10.96Kot już przestał cuchnąć, najmujemy specjalną panią, która od rana czyści pokój

i pierze okrycia na meblach. Laluś po kilku starciach z okulawionym, ale już chodzą­cym biedakiem nabrał do niego respektu, bo to, widać, stary zabijaka, od razu wali w pysk. Zaczynają się zabawy, typowo kocie, czajenia, kilkuminutowe patrzenia w oczy zanim się nie wpadnie na przeciwnika i nie puści w ruch tylnych łap (już nie pazurów), no i oczywiście skoki po meblach. Kocisko jest przylepne, przy byle okazji włazi na kolana i pakuje głowę pod pachę. Tak zasypia.

12.10.96Od dwóch dni chodzę pod wrażeniem reportażu p. Borzęckiej o zakopanej w Bie­

szczadach rodzinie - matce z trzynaściorgiem dzieci. Prawdziwy „krótki film o zabija-

37

niu”. Mnie, przyzwyczajonemu do wszelkich okropności, jakie może przynieść życie, człowiekowi twardemu, resztki włosów postawiło na głowie, jak szczecinę na dziczym hybie, kiedy oglądałem dwanaście par oczu wpatrujących się w żywe jeszcze mięso królika, głaskanego z czułością przed ubojem, chrupiącego na rękach czterolatka, na spółkę z nim, listek kapusty i za chwilę wiszącego za tylne nogi i bitego za uszy. Na środku izby, wśród szerokiego audytorium, wśród śmiechu i poszturkiwań słodkich dzieciaków. Prawdziwy film o zabijaniu, dla jedzenia, dla przeżycia, dla chwili boskie­go smaku smażonego mięsa. O zabijaniu dzieciństwa, o zabijaniu uczuć wyższych, o zabijaniu subtelności, o zabijaniu ludzkiej godności. Nie trzeba specjalnych szkół dla młodzieży, jakie tworzył Hitler, gdzie każdy chłopiec w czwartej klasie otrzymywał pieska, chował go dwa miesiące, zżywał się z nim, zaprzyjaźniał, kochał, a potem otrzy­mywał rozkaz obdarcia go żywcem ze skóry. Wystarczy pomieszkać w Bieszczadach w 1996 roku i być głodnym. Co mi przyjdzie z tego, że ta matka mówiąca rynsztoko­wym żargonem, bo nawet nie gwarą, zaklina się, że żadnego z tych trzynaściorga dzieci nie odda do obcego domu. Los ich będzie taki, jak jej. Córki porodzą ile Bóg da, chłop­cy zatrzymają się na etapie dobrobytu ograniczonym wódką, chlebem i kaszanką.- Bogaci ludzie - mówi marzycielsko czterolatek (wcale nie najmłodszy w gromadzie)- to jedzą kaszankę, ziemniaki, smalec. W na pół rozwalonym domu nie ma radia, nie ma telewizora, jedyna zabawa tych dzieci, to walenie w siebie prawie zdziczałymi ko­tami i przypatrywanie się, jak jelita królika, zająca, wnętrzności i łby ryb, pożerane są na podłodze przez psy i koty, walczące ze sobą o każdy kąsek. - A mój brat to jak jest lato, to „glizdy” je - chwali się jedno z dzieci. I nie ma się co dziwić. Takie samo dobre białko, jak każde inne. Dodać tylko maniokowej masy i mamy Amazonię nad dopły­wem Wisłoki. Crescite et multiplicamini - chciałoby się zakrzyknąć za gromadą sytych megier walczących z próbami liberalizacji ustawy antyaborcyjnej i antykoncepcją.

Przed dwoma dniami wracałem z Muszyny. W Łabowej mijamy się z kolumną rzą­dowych limuzyn. Naliczyłem dziewięć lśniących lancii, kilka z „kogutami”. Mkną w górę do Krynicy. Jadą na Forum Ekonomiczne Krajów Europy Wschodniej. Przed chwilą przejechaliśmy pod transparentem obwieszczającym to ważne wydarzenie. Czy akurat aż dziewięć samochodów musi jechać z Warszawy na to „bicie piany”? W każdym jeden ważny człowiek, no, powiedzmy, dwóch. A gdyby benzynę spaloną na trasie Warszawa - Krynica przez jeden samochód, zamienioną na pieniądze, wydać chociaż­by na kaszankę dla tych trzynastu łaknących jedzenia gąb w Bieszczadach? Ale czy to by coś dało? Strefa nędzy, to nie tylko ta jedna rodzina.

17.10.96Z rana kobieta z tęgą, zdrową suczką typu teriera. Dziewięć lat. Uśpić. Płacze. Wnu­

czek ma uczulenie na sierść psa. Od roku coraz ciężej choruje na astmę. - Zięć i córka nie pozwalają mi nawet odwiedzić dziecka, bo wnoszę alergeny. Nowy wybuch płaczu.- Mąż zmarł przed rokiem, on się chyba w grobie przewróci, bo to była jego ulubienica. Ja ją też bardzo lubię. Łzy płyną po pobrużdżonej, kiedyś ładnej twarzy. Szybko myślę.

38

Kto weźmie dziewięcioletniego psa? Nie ma rady. Wstrzykuję ksylazynę, bo niebole- sna. - Niech pani ją głaska - mówię. Suka powoli zapada w sen, na szczęście bez wymiotów, jakie po ksylazynie się zdarzają. Teraz dożylnie morbital. Bezdech. Brak odruchu rogówkowego. - No, może pani ją zabrać. Trzęsącymi rękami otwiera torbę, zsuwa tam zwłoki psa, ciągle plącząc; chłop, który przyjechał z chorymi prosiętami krzyczy na nią: - Co, pani za psem płacze? Mało to psów?! - Ale ona była u mnie dziewięć lat. No to co z tego?! Psia matka nie zdechła. Za psem płakać! Oboje posługu­ją się polskim językiem, ale nadają na różnych długościach fali. Jakże jej nie zrozu­mieć? Ta suczka szczenięciem widziała ją jeszcze młodą, czterdziestoletnią zapewne, była ulubienicą jej młodego, czterdziestopięcioletniego męża, a teraz dla wnuka... Ile ludzkich, zupełnie zrozumiałych łez, bólu i psychicznego ciężaru oszczędziłoby lu­dziom postawionym przed taką koniecznością, schronisko dla zwierząt. Niestety, bu­dynki w J. niszczeją, a pani wójt i rada na schronisko się nie zgodzi. Schronisko dla psów?!. To wstyd przecież dla porządnej wsi z brukowanym placem targowym.

18.10.96Jadę po blachę na budynek. Zamawiałem przed tygodniem, dałem zaliczkę, a jakże,

dostałem pokwitowanie, zostałem wciągnięty do komputera... Dzisiaj mam termin, z niepokojem patrzę w niebo, bo dach zdjęty. Urzędnicy w magazynie są spokojni, proszę pojechać do tej starej kaflami, wie pan gdzie, tam blacha powinna być już goto­wa. - Powinna? Może panowie zadzwonią i spytają się... - Niestety, nie mamy telefonu tam na miejscu. Ale ja czekałem od tygodnia - mówię trochę nerwowo. - Kaflamia oddalona jest od was tutaj o kilometr, a pan mi mówi, że powinna... Dzwoniłem, pyta­łem was, mówił pan, że jest... Koszą oczami na boki, szczęściem dzwoni telefon, zaj­mują się innym jeleniem. Jadę do kaflami, tam pięciu obiboków plącze się, nic nie robiąc, blacha leży, maszyny stoją. Oczywiście o niczym nie wiedzą. Wytrzeszcz oczu. Jakby wszyscy mieli Basedowa. Wracam. - Ludzie! Przecież wy zbankrutujecie, jak tak będziecie pracować! Chętnie oddają zaliczkę, skrzętnie niszczą pokwitowanie. Jadę po blachę do miasta oddalonego o trzydzieści kilometrów, tam biorą zaliczkę, każą przyjechać pojutrze. Oddycham, słońce przygrzewa, może jakoś wytrzymam, chociaż synoptycy straszą deszczem. Po drodze wstępuję do tartaku po deski. Tartak prywatny, ale nie ma ani właściciela, ani właścicielki. Dwóch ludzi zbijających jakieś skrzynki nie może mi nic sprzedać. - Jedź pan do składnicy desek, tylko pięć kilometrów się pan wróci. Jadę. Skład jest, gustowne biuro w drzewie, dom prawie pałacyk, a samochód lśni za na głucho zamkniętą bramą. Trzy psy przechadzają się po podwórzu leniwie. Dwa napisy. Jeden: Uwaga! Złe psy! Drugi: W soboty, niedziele i święta informacji nie udziela się. Brakuje tylko trzeciego napisu: Pieniądze tak mnie zduły, że przewróciło mi się w głowie! Dzwonię. Wychodzi pan z bródką. Deski są. Pytam, czy ktoś mi je zała­duje. Wzruszenie ramion. Zupełnie tak, jak w sklepie GS za Gierka. Szkoda, że jeszcze nie wyciąga ręki, albo nie napomyka o półlitrze za laskę, jaką mi robi za moje pienią­dze. Najpikantniejsze jest to, że wszystko to odbywa się w otoczce ledwo zipiącej Spe-

39

cjalnej Strefy Ekonomicznej w odległości kilku kilometrów od tzw. Inkubatora Przed­siębiorczości.

I dziwić się, że Japończycy i Niemcy wolą lokować w okolicy Gliwic czy Tych?

25.10.96Czarny kot ze zrośniętą już kością udową, którego nazwaliśmy „Makumba”, poje­

chał „na służbę” do Łodzi. Nasz Laluś wyraźnie odetchnął i od razu stał się dawnym Lalusiem. Z okrzykami pretensji i radości wita przy drzwiach, mruczy, rozciąga się na podłodze, żeby go podrapać pod pachami i po brzuchu. Wieczorem, jak dawniej, pakuje się mi do łóżka. Sądziłem, że jego powściągliwość podczas bytności leczonego kota wypływała z zaabsorbowania czajeniem się na tamtego i turniejami, jakie urządzali. Teraz sądzę, że był po prostu obrażony na nas za przyjęcie do domu intruza. Może za bardzo to antropomorfizuję, ale któż wie, co kryje się za przesłonami kocich oczu.

26.10.96Wracając z M. wziąłem do samochodu chłopaka mieszkającego w pobliżu zwałki.

Bardzo sobie chwalił faunę, która zamieszkuje laski i zagajniki porastające zwałkę. Szczególnie ptaki drapieżne. Drzewa nie są jeszcze wysokie, łatwo wybierać młode. Potem się „wypcho”. U nas jest taki, co potrafi. Dwa dni wcześniej byłem odwiedzić kolegę, którego nie widziałem od dwudziestu albo i więcej lat. We wsi, w której mie­szka (nie jest lekarzem weterynarii) nikt inaczej nie powie o nim jak: Myśliwy. Ma wspaniale urządzony pokój myśliwski pełen trofeów zwierzyny płowej, czyli parost- ków kozłów i poroży jeleni no i... oczywiście kilka wypchanych ptaków drapieżnych. Zapewne nie znalezionych na drodze po potrąceniu przez samochód. - Po co ci to? - pytam. - Przecież jeszcze trochę a w ogóle ich nie będzie. - A jest tego cholerstwa wszędzie pełno - odpowiada. Myśliwi rzeczywiście wierzą że sokoły i myszołowy mogą konkurować z sidlarzami, kłusownikami i nimi samymi w redukcji kuropatw, zajęcy i bażantów. W Bieszczadach pojawiły się całe watahy wilków, wdzierające się do domów i stajni i kładące pokotem stada owiec i kóz. Telewizja bije na alarm, właści­ciele płaczą. Wybić wilki do ostatniego! A tu zieloni i uczeni zabraniają. Ja się pytam: dlaczego właśnie teraz taka rzeź wśród zwierzyny domowej? Przecież podczas natural­nej gospodarki w górach wilka zawsze było widać na horyzoncie, a bacowie, juhasi i ich psy wystarczyły do obrony stad. Górale chodzili z redykami w Bieszczady i spo­radycznie zdarzały się szkody w ich tysięcznych, trudnych do upilnowania stadach. Na terenie Huculszczyzny jedzie się dziesiątkami kilometrów przez olbrzymie bory, są tam nie takie ilości wilków i szkody wcale nie są telewizyjne. Ot, czasami wilk zadusi owieczkę. Szkody, jakie są rzeczywiście w Bieszczadach, wcale nie wynikają z nadmiaru wilków. Wynikają ze znikomej ilości zwierzyny płowej, bowiem w bezrobotnych Bie­szczadach połowa ziewających z nieróbstwa i głodu kłusuje. O tym wszyscy wiedzą i wszyscy milczą. Próbował na ten temat napisać lekarz weterynarii mieszkający wraz z żoną w Bieszczadach, to natychmiast został zgromiony przez pryncypialnego kolegę

40

weterynarza - myśliwego. Dla mnie weterynarz - myśliwy jest to połączenie mniej wię­cej takie, jak ksiądz - satanista. Ostatnio opowiadał mi kolega po fachu opiekujący się oborą wielkostadną w której pracowałem i pamiętam z tamtych czasów olbrzymie ru- dle saren na pegeerowskich polach (jak wtedy naliczyłem było tam na trzystu hektarach siedemdziesiąt saren), że z tych stad pozostało kilka niedobitków, które on podczas ciężkiej ubiegłorocznej zimy zwabił pod ogrodzenie obory wykładaną paszą. Obecnie, trzęsąc się z wściekłości, wspomina niedawną awanturę z myśliwymi, którzy strzelali do tych kilku saren tuż przy ogrodzeniu obory.

27.10.96Roniąca suka, bokserka. Krwawi od trzech dni, spojówki porcelanowe. Oczywiście

leczona z nadzieją, że zdechnie, przez naszego sanepidowskiego geniusza. Z góry po­wiedział, że stan bardzo ciężki i wykluczył zabieg operacyjny, którego zapewne pod­czas swoich pilnych studiów nie widział. Oczywiście dał jakiś zastrzyk i wziął co trzeba w myśl zasady, że chociaż do zabiegu się nie nadaje, to do zastrzyku jak najbardziej. Właściciel po wyjściu konsyliarza, trzeźwo myślący, zadzwonił do mnie i na cito późnym wieczorem usunąłem jajniki i macicę. Do rana rzeczywiście suka by się skrwawiła i doktor miałby problemy z głowy, jak i sławę precyzyjnego diagnosty. Mówię do wła­ściciela: „Po co pan tam lezie, a teraz kinie?” Przecież ja do niego nie lezę, tylko on nie daje spokoju. Przychodzi termin, to zgłasza się do szczepienia, za chwilę dzwoni, że suka jeszcze nie odrobaczana, no to przyjdź pan, odrobacz. Teraz akurat się nawinął. „A kak czitan tak nie poniat.”

28.10.96Od rana załatwiam podłączenie gazu do łazienki w remontowanym domu. Okazuje

się, że tak, jak przy podłączaniu linii elektrycznej, tak i tutaj robi się to z wielką łaską, chociaż gaz przy samej ścianie domu. Kierownik oglądający przed robotami obiekt, powiedział nawet, że chyba tego nie przeskoczę. Przeskoczyłem stylem kalifornijskim. Uff! Gdyby energetyka była prywatna i nie monopolistyczna, to sami by się wpraszali, jak nie przymierzając, kolega weterynarz ze swoimi szczepieniami, zastrzykami i cięż­kimi stanami (nawiasem mówiąc, po tym „ciężkim stanie”, do zastrzyku antybiotyku suka została doprowadzona na drugi dzień na smyczy).

31.10.96Czytam w gazecie ogłoszenie. „Marycha”. Koza strategiczna. 50000. No i numer

telefonu w pobliskiej miejscowości. Cały dzień zachodzę w głowę, co to jest „koza strategiczna”. Jak wygląda koza taktyczna? To chyba jakiś szyfr.

1.11.96Na grobach najbliższych. Niedaleko, zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności, po

obydwu stronach alejki, dwa groby różniące się od ogólnego standardu cmentarza. Leżą

41

w nich dzieci zmarłe w kwiecie dzieciństwa. Rozpacz rodziców znalazła ujście w coraz to nowych ozdobach tych grobów i ich upiększaniu. A że miejsca pochówku dzieci dzieli nie więcej niż trzy - cztery metry, inicjatywy budowlane przechodzą w cichą rywalizację. Jeżeli na jednym z tych grobów pojawiła się marmurowa płyta - taka sama, tyle że bardziej dopieszczona, pojawiła się na drugim grobie. Jeżeli kwietny ogródek przed jednym, to taki sam przed drugim. Rzeźba anioła tutaj, rzeźba anioła tam. Krzyż z czarnego bazaltu tutaj, taki sam z drugiej strony, tu napis opiewający w mowie wiązanej cierpienie i tęsknotę rodziców, napis tam. W rezultacie ludzie, których powinno łączyć i zbliżyć wspólne i podobne nieszczęście, najpierw zaczęli się boczyć na siebie, potem przy grobach pojawiły się przymówki i ciche pogaduszki z gatunku tych zjadliwych. Po głośno wykrzykiwanych inwektywach z racji rzekomego plagiatu, obydwie rodziny skłócone są na amen. Kamień po kilku, czy kilkunastu wiekach może ulec erozji, człowiek twardszy jest od granitu.

2.11.96W telewizji usłyszałem, że angielscy żołdacy z czasów Cromwella, zrabowawszy

dobro Irlandczyków, po solidnym obłowieniu się, zostawali pod koniec życia lordami. Dopiero synowie ich i wnuki zostawali poetami. To delikatne połączenie rabunku i poezji ma mi sugerować, że są czasy utwierdzania podstaw materialnych rodziny i czasy zajmowania się sztuką, kiedy człowiek może czerpać pełną garścią z dorobku przodków. Kubek w kubek jest to podobne do prasowego gaworzenia w okresie pierw­szych rządów prowadzących nas do kapitalizmu, kiedy to niektórzy redaktorzy prze­chodzili transformację od dyżurnych tub propagandowych drugiego etapu reformy, ate­stacji i restrukturyzacji, do dyżurnych mb gospodarki rynkowej. Każda afera od Gro­belnego, przez Elektromis, alkoholową FOZ i Funduszu Niepełnosprawnych, wywoły­wały komentarze, że przecież musi się wytworzyć warstwa kapitalistów z kapitałem, a kapitał nie zawsze można zdobyć uczciwie... Dopiero po zdobyciu kapitału czas jest na uczciwość, szlachetne gesty, poezję, pałace i dynastie. Jaka afera znowu się szykuje, biorąc pod uwagę, że Irlandii do zrabowania akurat nie ma pod ręką?

7.11.96Zauważam dobre strony nowo otwieranych lecznic. Już trzecia kocica do ekstyrpa-

cji jajników i macicy ze zgniłymi kotami w środku. Jedna nosiła to wszystko dwa i pół miesiąca, zanim zaczęła ronić. Sterylizację hormonalną niektórzy rozumieją jako danie progesteronu czy proligosteronu, obojętnie w jakim by kotka czy suka była okresie. Żądza dania „zastrzyku” przeważa nad chęcią zaglądnięcia do książki czy nawet oma- cania brzucha delikwentki. „A kak poniat, to nie tak.”

12.11.96Tę datę będę długo pamiętał, jeżeli nie do śmierci. Mam, a raczej miałem zasadę

utrwaloną (teraz pewno znowu mam) od wielu lat, aby nie zasiadać za kierownicą na-

42

wet po naparstku alkoholu. Od trzech lat jeżdżę na saunę do kolegi do M. (od kiedy zaprzepaściłem własną) a po bani, jak to mawiali starożytni Rosjanie: chociaż brudną bieliznę sprzedaj, a wypić trzeba. Starożytni mawiali, a ja nie. Wszyscy leją drinki, a ja popijam jadło wodą mineralną. Wczoraj pojechałem na budowę i nie zastałem robotni­ków, którzy dotychczas solidnie się wywiązywali ze swoich obowiązków. Mieszkają na trzeciej wsi, a więc w samochód i jazda do nich. Okazało się, że główny majster udał się z grypowymi dziećmi do lekarza. Siła wyższa. Wracam i przy leśniczówce zastaję sa­mochód kuzyna leśniczego. Zaglądam, a tam szykuje się bal, bo to akurat jego imieni­ny. No, to buźka i tak zeszło do wieczora. Przy wódce, suchej kiełbasie i czymś tam jeszcze. Uzgodniłem z nim, że samochodzik pozostawię na podwórku leśniczówki, a rano podjadę taksówką i sprawa załatwiona. Wieczór zapadł, a ja coraz bardziej dosta- ję małpiego rozumu, śpiewy chóralne itd. Kiedy wszyscy mają już dosyć, mamy się rozchodzić, a ja cały czas mam mocne postanowienie pozostawienia na noc samochodu w leśniczówce. Z tym postanowieniem wypijam strzemiennego, wychodzę i zasiadam za kierownicą. W momencie, kiedy podjechał już samochód z kierowcą trzeźwym jak nowonarodzone dziecię! Zamiast na podwórze, wyjeżdżam na szosę i wolniutko sobie jadę. Widocznie ta moja niepewna jazda zwróciła uwagę patrolu, w którym uczestni­czyło chyba pół komendy miejskiej policji. Pełna nysa. Zajeżdżam na podwórze kuzy­na, gdzie ma się odbywać cd., a tu ktoś puka mi w dach mojego twinga. Patrzę - mundur i do tego niebieski. Jeden trzydzieści dwa to niedużo, jak na cały dzień picia, ale wystarczająco, aby sprawa trafiła do kolegium. Joanna przyjechała swoim samo­chodzikiem i odwiozła do domu. Trafiło mi się jak dziewicy, która dała pierwszy raz i od razu złapała syfilis, trypra i urodziła dziecko.

13.11.96Ściągnęła mnie H. do operacji wnętra owczarka niemieckiego, sześcioletniego. Pies

od dwóch miesięcy ma niespotykany łojotok ogona, połączony ze strasznym świądem. Stary już przecież pies, kręci się za własnym ogonem, jak ogłupiały szczeniak. Wygląda na nowotwór pochodny komórek Leydiga, który drąży to jądro ukryte w brzuchu. Narko­za, otwieram brzuch i zaczyna się szukanie. Znajduję lewy nasieniowód prowadzący do zdrowego jądra, dochodzę po nim do szyjki pęcherza, znajduję prawy nasieniowód przy skrzyżowaniu dróg moczowych z płciowymi, jak w książce. Co z tego, kiedy idąc po prawym nasieniowodzie dochodzę do sieci i tam mi on staje się coraz cieńszy, aż znika. A jądra nie ma. Puszczam i jeszcze raz. Lewy nasieniowód, szyjka, prawy nasieniowód i pfrr, para idzie w gwizdek, jądra nie ma. Kilka takich wycieczek i jestem prawie w rozpaczy; nasieniowód cienieje mi i niknie w tłuszczu otrzewnowym, jak mi się wydaje w sieci. To miejsce w końcu wydaje mi się podejrzane i grzebię w tym tłuszczu, aż macam coś o twardszej konsystencji. Okazuje się to jądrem wielkości małego orzecha laskowe­go, a ja się spodziewałem jądra zmienionego nowotworowo, wielkości co najmniej jaja kurzego. Odejmuję to jądro (pojedzie do zbadania) i z ulgą zamykam brzuch. Kastracja drugiego. A mówiła mi mama, nie bierz się do niczego trzynastego dnia miesiąca.

43

20.11.96Są wiadomości od nowych właścicieli kota, który leczył u mnie złamaną nogę

i któremu do dzisiaj zawdzięczam lekki odór w wielokrotnie czyszczonym pokoju, jego czasowej rezydencji. Przyzwyczaił się już do nowego otoczenia, kończynę całkowicie zrehabilitował (wskakuje na szafę), na skórki z kiełbasy, które uwielbiał, nawet nie spojrzy, widok zupy, którą bardzo lubił, wywołuje tylko pogardliwe „rzucenie” łapą, jakby chciał ją zagrzebać; w pożywieniu preferuje wołowinę, i to dobrą, rybę morską i suchy whiskas na zakąskę. Przytył, jak na eunucha przystało, i mocno spoważniał. „Mały gest szlachetności, litościwe spojrzenie na jakąś psinę, wpisuje się w porządek Bożego Miłosierdzia”. To powiedział Andre Frossard - człowiek, który podobno uległ iluminacji i z ateisty stał się takim wierzącym, że napisał książkę o Janie Pawle Drugim. Jak tam było, tak tam było, ale powiedział niegłupio.

21.11.96Przyprowadzono (prawie wniesiono) dużego mieszańca sznaucera z owczarkiem

niemieckim. Psa znam, bo szczenięciem przechodził dość ciężko parwowirozę. Obe­cnie ma cztery lata i jako pies dorosły zakochał się mocno w sąsiadce. Zamknięty na podwórzu, wydany na pastwę jej zapachów (pies wyczuwa jedną molekułę zapachową w litrze powietrza) wyśpiewywał psie serenady. To auuu! auuu! brzmiące całymi noca­mi męczyło sąsiadów, którzy w liczbie trzech (wybierz tu winnego) odgrażali się, że skończą z tym wyciem. Od kilku dni choruje, początkowo był tylko brak apetytu, po­tem przestał wychodzić z budy, wymioty. Dzisiaj jest to zupełna ruina. Ciepłota subnor- malna, niedomoga krążenia, duszność, spojówki sino-czerwone, iniekcje wkłuwa się jak w drewno, bez żadnej reakcji. Zatruty. Fosforoorganiczne wykluczamy na podsta­wie objawów klinicznych. Ciężki stan ogólny i wyciek krwi z nosa wskazuje raczej na stosowaną obecnie trutkę na szczury pod nazwą „Toxan-Laniraf’, która zawiera związ­ki antykoagulacyjne i mumifikujące. Pies, którego można przewracać po stole jak ku­kłę, dostaje do żyły dostopowej venflon i właściciel kilka godzin spędza przy nim, pilnując wlewu kroplowego. Duże ilości witaminy K, kwas E-aminokapronowy, dwu­węglan sodu, witaminy z grupy B i witaminę C. - Będzie co z niego? - Wie pan co - mówię - gdybym potrafił w takich wypadkach prognozować trafnie na poczekaniu, to przypuszczalnie nie siedziałbym w tej lecznicy, tylko w jakimś centrum weterynaryj­nym w Nowym Jorku

22.11.96Powoli z ruiny wyłaniają się zarysy pokoju, kuchni, łazienki. Książeczki wyczy­

szczone, pożyczka na hipotekę. Gdyby mi ktoś powiedział dwa lata wstecz, że znowu będę powoli i z mozołem odtwarzać to, co już miałem dwa razy w życiu... Patrzę na puste półki w szafie bibliotecznej i myślę: Przecież to moja trzecia biblioteka. Nowe wydanie Sienkiewicza, Żeromskiego jeszcze dostanę, może nawet na lepszym papie­rze, Bunscha i Gołubiewa chyba rynek też wymusi, ale kto wyda „Cichy Don” Szoło-

44

chowa, czy „Żywi i Martwi” Simonowa; Bułhakowa „Mistrza i Małgorzatę” chyba dostanę, ale Aragona zapewne nie będą drukować. A kto wydrukuje Hemingwaya „Komu bije dzwon”? Ale od czegóż są antykwariaty... Zresztą po co? Żadna książka nie mówi prawdy. Prawdę odkrywają historycy po setkach czasami lat i to jeden tę prawdę stawia na głowie, a drugi na nogach. Zależnie od orientacji. To, że zniknęła cenzura z Mysiej, nie oznacza, że nie ma cenzury. Jakim kastracjom ulega w „Sycynie” ten mój dziennik, który opisuje skraweczek rzeczywistości! Całe szczęście, że wyjdzie teraz w nieokrojo- nej postaci w wydaniu książkowym, bo jeszcze by ktoś pomyślał, że ten weterynarz to straszny konformista.

23.11.96Zatruty pies trochę lepszy. Przestał wymiotować, zjadł trochę gotowanego mięsa.

Utrzymuje się duszność, a składa się na nią i znaczne obciążenie układu krążenia i zapewne wylewy krwawe w płucach. Stąd ten wodno-krwisty wyciek z nosa. Włączam traskolan, deslanosid. Dzisiaj dyżuruje przy kroplówce jego pani.

23.11.96Czytam w „Medycynie Weterynaryjnej” o nowym projekcie władz weterynaryjnych,

czyli tzw. spionizowaniu służby weterynaryjnej. O co tutaj chodzi? Ano, wynika z tego, co pisze obeznany z sytuacją kolega, że komuś marzy się szersze rządzenie. Ale komu? Parlamentarzystom, których nasz zawód ma w Sejmie i Senacie dwunastu, wojewo­dom, Ministerstwu Rolnictwa? Służba weterynaryjna została sprywatyzowana przez liberałów w ciągu kilku dni. Po prostu powiedziano, że na utrzymywanie z kiesy pań­stwowej dwudziestu tysięcy weterynarzy, nasz kraj jest za biedny. Budynki lecznic, z małymi wyjątkami rozdano gminom, które w zależności od humoru wójtów i ich koneksji albo pozostały w rękach lekarzy wet., albo zostały zamienione na knajpy, warsztaty, domy mieszkalne, zajazdy itp. Poza prywatyzacją została garść urzędników weterynaryjnych, która uprzednio rządziła weterynarią, obecnie nieco zdezorientowana i zupełnie pozbawiona władzy. To nie mogło trwać długo, bowiem w gestii tychże urzędników pozostał rozdział zadań tkwiących w budżecie weterynaryjnym państwa, dotyczących zwalczania chorób zakaźnych i zaraźliwych, badania mięsa, wydawania świadectw zdrowia zwierząt... Własnymi siłami wszystkich tych prac nie mogli zrobić, wobec tego część z nich zlecali pracującym prywatnie lekarzom wet., którzy chętnie zarabiali dodatkowy grosz. Obydwie strony były zadowolone. Ba! Ale gdzie władza?! Gdzie rządzenie?! Posady były, ale władzy nie było. Nie minęło kilka lat i pomyślano o tym. W projekcie, o którym czytam, zakłada się istnienie dwudziestotysięcznej służ­by weterynaryjnej państwowej (dzisiaj ok. trzy tysiące) i odebranie wszystkich prac zleconych, takich jak zwalczanie gruźlicy, brucelozy, szczepień p. wściekliźnie, badań mięsa itp., prywatnym lekarzom weterynarii. Tłumacząc to na język praktyki, każda mała rzeźnia, którą obsługuje dzisiaj „zleceniowiec”, każdy mały zakład masarski, mle­czarnia, każde zadanie z zakresu zwalczania chorób zakaźnych, szczepienia przeciw

45

wściekliźnie, które wykonują z małym nakładem sił i kosztów prywatne lecznice, bę­dzie wykonywał etatowy lekarz weterynarii. Ile to będzie kosztowało? Co to kogo ob­chodzi! Zapłaci podatnik. Jest już nawet zaplanowany budżet. Jakie pobory można dać tym rzeszom lekarzy weterynarii, których chce się zatrudnić w państwowej służbie? Sfera budżetowa nie należy do najlepiej uposażanych. Czterysta, pięćset złotych. Bę­dzie ich za mało, żeby grozić pikietami i strajkami, będą słabi, bo sytuacja pieniężna młodych ludzi tuż po studiach nie jest różowa. Po prostu weterynarze są bezrobotni. Ci rozparci w fotelach za biurkami liczą na to, liczą na tych bezrobotnych. Kosztem presti­żu zawodu i zaniżenia jego rangi. Jak kryminogenna będzie ta sytuacja, lepiej nie mówić. Mógłby ktoś pomyśleć, że boję się utraty prac zleconych i że zagląda mi w oczy widmo głodu, ale mnie akurat ta sytuacja nie dotyczy. Mam emeryturę i coś tam potrafię zro­bić, co ściąga mi pacjentów z dosyć szerokiego terytorium. Prac zleconych nie biorę, rzeźnią się brzydzę, ale widmo reorganizacji dotyczy zawodu, który lubię i o którego prestiż zawsze dbałem i dbam. A prestiż zawodu nie mierzy się liczbą biurek i podle­głych władzom struktur. W swoim dzienniku lat temu pięć czy sześć, opisywałem już jedną reorganizację, kubek w kubek podobną do tej, jaką się obecnie projektuje. Wy­myślili ją zootechnicy urzędnicy Ministerstwa Rolnictwa za rządów p. Zięby i p. Grze­siaka. Na sąsiadującym z naszą lecznicą budynku pewnego dnia „zakwitło” od tabli­czek. Wymyślono „lustrzane odbicie”. Każdemu urzędnikowi w Wojewódzkim Zakła­dzie Weterynarii miał odpowiadać taki sam urzędnik wojewódzkiego lekarza weteryna­rii. Wyciągnięto ludzi z terenu, posadzono przy biurkach, dano jakieś tam pensje. Kore­spondencja przez pocztę, w zapieczętowanych kopertach, szła między pokojami, bo wszystko odbywało się w jednym budynku. Pismo z ministerstwa, zamiast przez jedną parę rak, musiało przejść przez dwie. Wojewódzki lekarz wet. przez swoją służbę kie­rował je do dyrektora Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii, ten przez swoich urzędni­ków rozsyłał w teren. Oczywiście z pismem przewodnim i adnotacją: „do wiadomości i przestrzegania”. Po roku radosnej zabawy cichaczem ściągano tabliczki i skreślano etaty. Szukano na gwałt posad.

Bałwaństwo łatwo zrobić, trudniej znaleźć potem odpowiedzialnego za straty.

27.11.96U zatrutego toxanem psa cofnął się wyciek z nosa. Już go nie wnoszą, przychodzi

na smyczy. Utrzymują się jeszcze objawy krążeniowe i lekka duszność. Od jutra od­stawiamy kroplówki. Teraz pozostanie na środkach regenerujących wątrobę i gliko­zydach nasercowych. Do miesiąca powinien wydobrzeć zupełnie. Niby mała rzecz, a cieszy.

30.11.96Suczka z acanthosis nigricans. Rogowacenie ciemne, to paskudne choróbsko skór­

ne, które najczęściej występuje u jamników. Zmiany pod pachami przechodzące na brzuch i pachwiny, z tendencją do infekcji dodatkowych. Etiologia, jak to bywa przy

46

chorobach skóry, właściwie nieznana. Być może przyczyna tkwi w hormonach, być może czai się gdzieś utajona w niepozornym genie, w którymś z chromosomów. Sucz­ka leczona jest u mnie cierpliwie od kilku miesięcy. Po wypróbowaniu kilku leków, bez specjalnych rezultatów, od kilku tygodni jest na eltroxinie, hormonach tarczycy. Dzisiaj już mogę powiedzieć, że trafiłem. Zmiany bardzo dojmujące i brzydkie cofają się, skóra zaczyna porastać włosem. Czyli niedomoga tarczycy. I chyba głębsze rozkojarzenie hormonalne, bo właścicielka stwierdza, że pomimo występowania u zwierzęcia rujki (cieczki), psy zupełnie się suczką nie interesują. A teraz - dodaje właścicielka - plami sienniczek jak gdyby ropą. Jeżeli plamienia się powtórzą, zrobimy poziom leukocytów. Przy podwyższonym ponad 18 000 będziemy musieli usunąć macicę i jajniki. Może wtedy uspokoją się i zmiany skórne. Na razie dalej eltroxin już w zmniejszonej dawce i szampon przeciwłojotokowy.

Wieczorem telefon z M. Do lekarki prowadzącej tam ambulatorium weterynaryjne dotarł doberman leczony od pięciu dni w sąsiedniej lecznicy. Przysyła go, bo jest bez­radna, ale przysyła z diagnozą. Mocznica spowodowana niedrożnością dróg wyprowa­dzających. Z wywiadu wynika, że pies (w kagańcu i pod opieką właściciela) został kopnięty przez jakiegoś pijaka w podbrzusze. Pomimo jednoznacznego wywiadu i nie- oddawania moczu przez pięć dni, pomimo coraz bardziej rozdymanego płynem brzu­cha, pies był leczony „na parawirozę” płynami infuzyjnymi. Na prośbę właściciela, aby psa skateteryzować, lekarz odpowiedział, że samca psa nie da się (!) skateteryzować. Sukę tak, samca nie.

I za chwilę jest pies. Właściwie już w zapaści, z temperaturą subnormalną, z mętnie­jącym spojrzeniem, z mocznicowymi wymiotami. Z brzuchem, w którym bełta się chy­ba dobry galon płynu. Zakładam kateter, w ujściu pojawia się kilka kropel czerwonego moczu. - Proszę pana - mówię do właściciela - istnieje podejrzenie, że kopnięcie spo­wodowało pęknięcie pęcherza moczowego i mocz przedostaje się do jamy otrzewnej. Pies wprawdzie odporny jest na mocznicę, ale to są jego ostatnie chwile. Gdyby pan zgłosił się trzy dni wcześniej... Byłaby szansa wtedy, ale nie dzisiaj. Rzeczywiście, podczas moich manipulacji pies wydaje ostami dech. Aby udowodnić swoje racje, otwie­ram jamę brzuszną, z której wylewam kilka litrów ciemnego płynu i pokazuję właści­cielowi psa pęknięty na całej długości pęcherz moczowy. Ot, parwowiroza! Napisałem kiedyś przy takiej okazji, że numery, jakie wyprawiają niektórzy dzisiejsi doktorzy, postawiłyby włosy na głowie niejednemu przedwojennemu felczerowi weterynaryjne­mu. Ten przypadek klinicznie to potwierdza.

9.12.96Wyprawa po płytki do łazienki i na podłogę do kuchni. Jeździmy po sklepach;

trzydzieści złotych metr kwadratowy, trzydzieści pięć i drożej. Dzwonię do fabrycz­nego sklepu w O. Najtańsze dwadzieścia sześć, plus transport. Ktoś radzi jechać do T. Podobno jest tam jakaś hurtownia sprowadzająca płytki nawet z Portugalii. Jedziemy, bo niedaleko. Płytki są. Portugalskie ścienne po dziewiętnaście złotych za metr. Podło-

47

gowe od dwudziestu pięciu złotych. Kupuję. Jestem do przodu prawie sześć milio­nów. Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób opłaca się Portugalczykom produkować, hurtowni zaś wieźć płytki TIR-ami przez cały Półwysep Pirenejski, całą Europę, za­płacić cło i jeszcze tak tanio sprzedawać. A raczej rozumiem. Ilu niepotrzebnych pracowników pląta się po zakładach, którzy i tak się zmieszczą, bo fabryka, będąc monopolistą, dyktuje ceny. Czy można się dziwić, że Portugalia, kraj najbiedniejszy w całej EWG, ma o pięćdziesiąt procent większy dochód społeczny na jednego mie­szkańca niż Polska.

11.12.96Na zjeździe ZLP. Od dwóch dni obrady. Totalne narzekania na wydawców i politykę

kulturalną. Minister zaszczyci! swoją osobą otwarcie, powiedział parę słów, ale tych całych narzekań i wyrzekań już nie słuchał. Bito pianę w swoim towarzystwie. Na zakończenie wybory. Któż mógł zostać prezesem, jak nie Piotr Kuncewicz. Został. W powrotnej drodze wpadłem do wnuków mieszkających w D., mało wiele posiedzie­liśmy, bo spadła gęsta mgła i trzeba było jechać, żeby w godziwym czasie dojechać do domu. Wróciliśmy późno w nocy.

14.12.96Na seminarium homeopatycznym. Zapisałem się na półroczny kurs homeopatii, orga­

nizowany przez firmę Boiron. To już drugie seminarium. Po pierwszym myślałem, że nie potrafię się przestawić na sposób myślenia homeopatycznego. To jest zupełnie inne podejście do choroby, pacjenta i farmakoterapii. Moje trzydzieści siedem lat alopatii, której zawołaniem jest contraria contrariis curantur (przeciwne leczymy przeciwnymi), stworzyło nawyki myślowe mocno utrudniające przyjęcie do wiadomości faktów, że lek może działać w rozcieńczeniu 30, a nawet 90 CH (rozcieńczenie do minus dzie­więćdziesiątej potęgi, czyli w roztworze w zasadzie nie ma w ogóle leku), i tak sprepa­rowany roztwór działa, i to bardzo wyraźnie, pod warunkiem, że uprzednio poddany będzie dynamizacji (odpowiedniemu wstrząsaniu). Ot, niemetafizyczna metafizyka. Nie­samowicie ciekawa sprawa.

Jadąc na to seminarium, mijamy nowo wybudowany w R. budynek ZUS-u. Pałac. Pałac do siódmej potęgi. To jest policzek wymierzony wszystkim tym, których renty i emerytury wynoszą po czterdziestu latach pracy trzysta czy też czterysta złotych. Podobno są i mniejsze. Co się do cholery dzieje?! Na renty i emerytury nie ma, na pałace dla biurokracji jest, na dyżury dla lekarzy nie ma, na ciągłe podwyższanie płac i diet rad­nych, posłów, senatorów, członków rad nadzorczych jest. Teraz znowu mają być przy­musowe Kasy Chorych. Obok pałacu ZUS-u stanie zapewne pałac Kasy Chorych. Już zakłada się w Kasach Chorych trzydziestotysięczną rzeszę urzędników. A z każdej zło­tówki, którą będę płacił, dziesięć groszy pójdzie na administrację. A jak nie wystarczy, bo nie wystarczy na pewno, to co? Uchwali Sejm nowy podatek? Gdzież ta Europa? Czyżby zbliżała się kolumnadą pałacową?

48

20.12.96Mróz -25. W moim remontowanym domu nowy pasztet. Hydraulicy „zapomnieli”

spuścić wodę z rur i przedmuchać je powietrzem po próbach. Licznik wody, jako naj­wrażliwszy, wysadzony z posad. Wygląda jakby dostał wytrzeszczu oczu. Co w rurach, to jeden Pan Bóg wie, bo to w ścianach i pod podłogą. Pod tynkiem, pod wypieszczo­nymi kafelkami. Kiedy sobie pomyślę, że to wszystko spękało tam, niedostępne ludz­kiemu oku, to mam ochotę wybrać sobie jakąś dobrą gałąź. Fachowcy, których mam teraz cały dom, są jednak dobrej myśli; wymieniają licznik, stawiamy grzałki, w piecy­ku Jotul - norweskim cudzie - aż huczy. Wieczorem sprawdzamy, czy z kranów nie cieknie woda. Ani dudu. Klnę i podkładam do piecyka.

21.12.96Rury dalej zamarznięte. Grzejemy dalej. Rozmowy z hydraulikami o tym, kto ma

ponosić koszta założenia nowego licznika i ewentualnego prucia ścian i posadzki, przy­pominają dyskusję gęsi z prosięciem. - Trzeba było grzać dom - mówią. - Jakże mia­łem grzać dom, kiedy dom był niezamieszkały i jeszcze trwały roboty koło centralnego, a piecyk Jotul był odstawiony. To wasz regulamin powinien przewidywać, że po zało­żeniu rur i po próbach sieci, należy spuścić wodę i przedmuchać powietrzem rury. Fachowiec: - Trzeba było grzać. - Będziemy się sądzić - grożę. - Trzeba było grzać. Nie mam siły...

22.12.96Hura. Rury puściły! Jest woda. - A jak spękały? - Nie bój się pan, nie spękały. - Ale

ja się boję. - Jak spękały, to się będzie panu licznik obracał - mówi drugi, widocznie ostrożniejszy. - Mnie? - No, w łazience. Na razie się nie obraca. Może nie spękały. Może.

Wigilia jeszcze w starym mieszkaniu, w którym pozostały najgrubsze sprzęty. Bała­gan okropny, ale stół jeszcze jest i jest na czym siedzieć. Pieniądze poszły na kupno i remont. Chyba przyjdzie jeść kaszankę.

•i.

4.01.97Jeżeli myślałem, że to koniec mojej udręki, to się grubo myliłem. Teraz czas na

urzędy. Gmina, statystyka, Urząd Skarbowy, gazownicy, kominiarze... Wymieniam to jednym tchem, bo kilkakrotne bieganie do urzędowych budynków, przy czym w jed­nym dowiaduję się, że najpierw muszę mieć jakiś dokument z przed chwilą odwiedzo­nego urzędu, a z kolei tam dowiaduję się, że wręcz przeciwnie, to tamta urzędniczka powinna itd., itp., powoduje u mnie rodzaj kołowacizny. Z zaciśniętymi zębami słu­cham pouczeń kominiarza (wszystko tak gromko, jakbym był głuchy, a on wrócił przed chwilą z ostrego strzelania na poligonie artyleryjskim). - Ode mnie zależy życie ludz­kie - powiedział. - Tu mają być drzwiczki w kominie, tu mają być drugie, komin blaszany do odprowadzenia gazów spalinowych powinien 30 cm wystawać nad kaleni­cę, a tu nie wystaje! Nieśmiało stwierdzam, że musiałby mieć wtedy co najmniej pięć metrów wysokości, bo komin od piecyka gazowego idzie po ścianie i znajduje ujście pół metra od brzegu dachu. Przepis jest - mówi surowo, i znowu coś o życiu ludzkim, ale w końcu macha ręką. Podpisał. Teraz gazownicy. Dają kwit, żebym zapłacił na poczcie. Dlaczego? Ano, tak musi być. Wracam z kwitem, załatwione. Mam licznik na ciepłą wodę. Tylko te rury, jak tak pękły, kołacze mi się natrętna myśl w głowie. Po przyjściu do domu pierwsze pędzę do łazienki, potrzeć na licznik. Nie ruszył się.

6.01.97Dotychczas mieszkałem w mieście wojewódzkim, a więc wszystkie wojewódzkie

instytucje miałem na miejscu. Przeniosłem się wprawdzie do miasta większego pod względem liczby mieszkańców, ale za to „prowincjonalnego”. A więc ze wszystkim do województwa, dwukrotnie po regon, jakby statystyka nie miała na miejscu agendy, do ZUS-u (mam okazję oglądnąć od wnętrza „pałac”, o którym już pisałem), moja pani nawet po druki, które jej są potrzebne do pracy, też musi jechać do województwa. Rozpacz. Warto, żeby o tym pomyśleli ci, którzy z takim uporem walczą z pomysłem wprowadzenia w Polsce powiatów.

7.01.97W końcu pracuję. Na początek od razu mam pieska do amputacji tylnej kończyny.

Technik wet., pełniący w miejscowej lecznicy rolę specjalisty chirurga i ortopedy, „opa-

51

trzył i usztywnił” w łubkach luksację stępowo-śródstopową, jeszcze do tego powikłaną ranę pourazową. Ranę zaszył „na głucho”, na to założył opatrunek usztywniający. Ob­wiązał to wszystko mocno i codziennie wstrzykiwał antybiotyki. Jakie bóle musiał cier­pieć nieszczęsny pudel, zanim nie nastąpiła całkowita martwica poniżej tego opatrun­ku, jeden Stwórca wie. Gdyby to barbarzyństwo popełniono wobec człowieka, to wy­łby z bólu jak potępieniec. Pies cierpi w takich razach w milczeniu. Tylko z oczu jego można wyczytać, że cierpi. Ale kto tam zagląda psu w oczy! Właściciele, widząc, że z psem coś źle się dzieje, przywieźli go do mnie. Chcą ratować. Amputuję martwiczą kończynę powyżej stawu kolanowego. Dlaczego? U człowieka pozostawia się taką część kończyny, jaką da się tylko uratować dla protezy. Pies nie używa protez (jeszcze nie) i pozostawianie dużej części kończyny powodowałoby ciągle urazy kikuta podczas biegania. Z mieszanymi nieco uczuciami wyprawiam właścicieli do domu z budzącym się już psem. Mam za sobą kilku amputantów z dobrymi wynikami (owczarek bez przedniej łapy dobrze sobie radzi nawet z płotem), ale zawsze jest to kalectwo. I powie­dzieć, że proste gwoździowanie przez staw skokowy załatwiłoby sprawę bez komplika­cji. Ale weterynaria rządzi się swoimi prawami, czy raczej zwyczajowym bezprawiem. Lekarz firmuje działalność swojej lecznicy, technik czy sanitariusz, kiedy lekarza nie ma, robią na konto jego firmy to, co chcą (a raczej to, co zwierzę wytrzyma). Właściciel zwierzęcia każdego traktuje jako lekarza weterynarii. Władze wiedzą to samo „To ilu wy, doktorze, macie tych lekarzy weterynarii z wyższym wykształceniem” - pytał swe­go czasu wysoki notabl wojewódzki wojewódzkiego weterynarza. To wcale nie aneg­dota. Swego czasu! Poziom wojewódzkich notabli obecnie nie różni się tak bardzo od poziomu notabli „swego czasu”. Obyczaje w weterynarii tkwią w epoce sprzed tysiąc dziewięćset jedenastego roku, światła część lekarzy wet. walczy z tym, ale jest to cza­sami walka z wiatrakami. Ostatnio Dolnośląska Izba Lekarsko-Weterynaryjna wprowa­dza obowiązek noszenia identyfikatora dostępnego wzrokowi właściciela zwierzęcia. Widocznie problem nie dotyczy tylko mojej okolicy. Aby ten obyczaj rozszerzył się na cały kraj.

23.01.97Wieczorem wracamy do domu i tuż za mostem wpadamy w chmurę duszącego dymu.

Początkowo myślę, że to pożar w którymś domu stojącym obok szosy, ale zapach, a raczej smród tego dymu wyjaśnia sprawę. Ktoś pali w piecu centralnego ogrzewania zużytymi oponami. Pali zapewne codziennie, ale dzisiaj pogoda mglista i ciśnienie ni­skie, co powoduje, że dym nie idzie do góry tylko „dusi” go do ziemi. Właściciel tego domu, zamknięty szczelnie, chyba sobie nie zdaje jeszcze sprawy z tego, co się dzieje wokół, ale nie ulega wątpliwości, że sąsiedzi tego nie wytrzymają. Chociaż... W moim bezpośrednim sąsiedztwie też co pewien czas ktoś dostaje transport cuchnącego opału i nie daj Boże niskiego ciśnienia i bezwietrznej pogody, na podwórzu trudno wytrzy­mać. Cuchnie do bólu głowy. Sąsiedzi tylko mruczą, a ja też nie interweniuję, bo ledwo się osiedliłem i jeszcze nie zasiedziałem, a już będę wszczynał awantury i poprawiał ten

52

najlepszy ze światów? Zresztą jak się tym ludziom dziwić? Gaz podrożał w sposób drastyczny, węgiel ciągle drożeje, lasy wycięte, o ogrzewaniu elektrycznym nawet nie ma co mówić, a domy budowało się w ostatnich dziesięcioleciach, że proszę siadać. W tej okolicy dwustu-, trzystu- i czterystumetrowe gmachy nie są rzadkością. Stoi na­wet w gminie kilka pałaców powyżej pięćset metrów, są takie, które dochodzą do tysią­ca. Ogrzej to, nie będąc ministrem J. czy senatorem G. Wszelkie mrzonki i tworzenie pozorów w rodzaju pożyczek na „ogrzewanie ekologiczne”, czyli elektryczne, będą działaniami pozornymi (pytałem w Banku Ochrony Środowiska, dają pożyczkę na po­łowę wyposażenia, czyli połowę ceny instalacji i kaloryferów, a skąd wziąć resztę) dotąd, dopóki nie skończy się monopol energetyki i gazownictwa.

27.01.97Operuję sznaucera miniaturowego z powodu różańca kamieni w cewce moczowej.

Pies leczony od trzech tygodni w okolicznej „lecznicy” z powodu, jak mówi właściciel­ka, „zapalenia nerek”. Podawano oczywiście różne antybiotyki, a tu brzuch jak balon z powodu krańcowego zatrzymania moczu, pęcherz sięgający po przeponę, w cewce nawet kowal ze swoją pozbawioną czucia skórą na palcach wyczułby ostrokończyste twory i... leczenie amoksycyliną. Widać, że i tu króluje leczenie „z szafy” (doktor, nie badając psa i nic nie mówiąc właścicielowi, podchodzi do szafy, nabiera do strzykaw­ki lek i wstrzykuje psu z miną jedynie wtajemniczonego) i diagnoza od pierwszego rzutu oka. Usuwam prącie, jądra i robię uretrostomię nadłonową. Będzie piesek sikał jak suczka. Pani nawet zadowolona, bo nie mogła sobie poradzić z jego kawalerskimi zapędami.

29.01.97Pieskowi po uretrostomii wyraźnie ulżyło. Pomimo stanu po ciężkim przecież za­

biegu, jest ruchliwy, może nawet za bardzo, bo zaczyna się ostro interesować raną i trzeba będzie mu założyć „kołnierz”, czyli takie urządzenie, które jak w odwróconym lejku zamyka kufę psa i nie pozwala mu lizać rany czy też usunąć szwu. Pies jest takim specjalistą od usuwania szwów, że w kilka minut po przyjściu do przytomności potrafi sobie wydłubać wszystkie szwy z brzucha i wypuścić jelita. Właścicielka sznaucerka dopiero teraz zaczyna opowiadać swoje przygody z dotychczasowym leczeniem pie­ska. Kiedy już jasne było, że dwóch młodych ludzi nie ma pojęcia, co dalej robić ze zdychającym pacjentem, którego wyraźnie chcą leczyć do śmierci, zaczęła pytać ich, czy nie skierowaliby jej do kogoś kompetentnego. Wie pani - baja jeden z nich - może pani znajdzie laboratorium, które by zbadało mocz? Chcieli badać mocz, którego nie ma. Próbę pobraliby chyba przez nakłucia pęcherza. Prywatna praktyka doprowadza do całkowitych wynaturzeń i zaniku etyki. Nie ma dla prywatnie praktykującego nikogo mądrzejszego, nie ma kliniki uniwersyteckiej, nie ma pracowni badawczych, rentgena (o ile sam nim nie dysponuje), glukometru itd., itd. Jest te parę metrów kwadratowych, które wynajął, strzykawka, szafa i napis: Lecznica Zwierząt, a czasami nawet, żeby

53

było ładniej: Ambulatorium Kliniczne. W krajach zachodnich, do których tak ładnie byśmy się przyrównywali, lekarz wet., zanim dopuści się go do pacjenta, musi odby­wać długie staże, przechodzić szereg kursów i szkoleń, u nas dyplom ukończenia uczel­ni załatwia wszystko. To nic, że czasami po studiach człowiek jest tabula rasa, ważny jest papier i pieczątka.

1.02.97Około trzydziestoletni młodzian z bródką „z ducha”. Przynosi jamnikowatą sucz­

kę chorą na nosówkę. Mierzę ciepłotę, osłuchuję. Szczepiona? Nie. - Dwuletnia suka i nie szczepiona? - dziwię się. - A, jakoś tak zeszło - mówi lekko. Mówię mu to, co zawsze właścicielom psów chorych na nosówkę. Że formę kataralną nosówki wyle­czymy bez kłopotu; gorzej będzie, jeżeli za dwa, cztery tygodnie pojawi się forma nerwowa, jako następstwo ukrytego działania wirusa. No, trudno, leczymy. Podaję antybiotyk, na surowicę w dawce leczniczej się nie godzi, o gammaglobulinie nawet nie chce słyszeć. Proponuję mu receptę do apteki na antybiotyki doustne. Będzie taniej i łatwiej. Uniknie codziennych wizyt w lecznicy. Nie, on woli chodzić do nas. Zawsze to większa pewność. - Proszę podliczyć. Podliczam, wychodzi za wszystko dwanaście złotych. - W piątek dostanę bezrobocie, to wyrównam, proszę zapisać nazwisko, to mój dowód osobisty. - Dobrze, skredytuję panu. Proszę przyjść jutro na zastrzyk. Poszedł, suczkę zaraz puścił w śnieg. Wychodzę za nim. - Proszę pana, niech ją pan traktuje jako chorą, ona tylko zaostrzy chorobę, kiedy będzie brnęła w tym śniegu za panem. Podnosi suczkę, wychodzi za bramę. Za chwilę wraca piastując psa na ręku. - Wie pan co? - mówi. Widziałem tutaj u pana żyletki. W kiosku akurat nie ma. Pożyczę sobie jedną. Odniosę jak tylko ltd. - Głupstwo - mówię. Daję mu żyletkę. Wychodzi.

3.02.97Pan z suczką, podgolony dookoła bródki moją żyletką, jest z samego rana. Tempera­

tura po zastrzyku spadła, piesek zabrał się do jedzenia. Oboje zadowoleni. - Niech pan niczego nie żałuje - mówi - widzę, że idziemy w dobrym kierunku, ja w piątek itd. Po południu podliczam kasę i mówię do podejmującej wieczorny dyżur koleżanki: - Tutaj będzie jeszcze dwadzieścia złotych. Wczoraj i dzisiaj leczyłem nosówkę. Chciałem, żeby jeszcze jutro przyszedł na zastrzyk, ale stwierdził, że pies już się dobrze czuje, że to wystarczy. - Dwadzieścia złotych w piątek? - zainteresowała się koleżanka. - Gdzie mieszka ten facet? Zaglądam do zapisu, wymieniam dzielnicę. Koleżanka zaczyna się śmiać, trochę zresztą gorzkawo. - No, to możemy położyć krzyżyk na tych pieniąż­kach. Ja ich dobrze znam. Każdy, kto z tamtej dzielnicy przychodzi, jest gotów zapłacić za tydzień, w czwartek, w piątek, po pierwszym, po piętnastym, jak dostanie bezrobo­cie. Nie płacą nigdy. Zresztą, nie mają z czego. Większość nie pracuje. Z litości leczę dzieciom ich pieski. Wszystkie te domy to jeden rozsadnik nosówki, parwowirozy, wszystkich nieszczęść. Nie szczepią, jedne psy zdychają, biorą następne. Błędne koło.

54

3.02.97W Nowym Sączu. Spacerując natrafiam na pomnik wystawiony dla uczczenia śmierci

kilkunastu żołnierzy Armii Radzieckiej, którzy pierwsi wpadli na dwóch czołgach do tego, w owym czasie sennego i ciężko doświadczonego przez Niemców miasteczka, o czym świadczą stojące nieopodal pomnika obeliski z czarnymi szeregami nazwisk rozstrzelanych akowców i zakładników. Wypad rosyjskich czołgów do Groźnego, to jakby w skali makro powtórzenie techniczne wjazdu czołgów Armii Czerwonej do tego miasta. Widać z tego, że rozkaz: „wpieriod” po wsze czasy dominuje w doktrynie wo­jennej naszych sąsiadów. Tu i tam czołgi zostały spalone wraz z załogami. W Groźnym pomnika się raczej nie zbuduje, tu powstał na fali socjalistycznej pomnikomanii. Po­wstał, ale chyba nie dostoi, bo bohaterska jakaś grupa zadbała o zohydzenie bezbron­nych kamieni. Postrącano, oblano, wydarto i opluto farbą tablice z nazwiskami czołgi­stów. Z rozpędu jakiś gorliwiec obsikał czerwoną farbą i obelisk upamiętniający roz­strzelanie przez Niemców zakładników z tego miasta. Obsikał i stoi to, farba już się zestarzała, nie warto robić porządku, czas robi swoje. Nie jest to przykład odosobniony. W moim nowym i zarazem starym miejscu zamieszkania, też swego czasu zbudowano jakiś pomnik. Jest tam i miecz, i dziecko w ramionach czerwonoarmisty, jakiś napis. Pomnik pokrył się już patyną, ale w miejscowej prasie ostro dyskutuje się na temat jego likwidacji. Są listy, są artykuły za i przeciw. Ostatnio czytam kuriozalny list jakiegoś bohatera, który proponuje wyrwać to „z korzeniami”, zemleć i prochy wysłać na Kam­czatkę (redakcja opuściła inwektywy i wulgaryzmy pod adresem redaktora, który po­zwolił sobie wyrazić dość wyważony pogląd w powściągliwym artykule). Bohatera oczywiście niepodpisanego.

Są ludzie, którzy uważają, że walka z grobami i pomnikami przydaje im chwały. Boję się, że tak po jednej, jak i po drugiej stronie granicy, o czym świadczą profanacje w Katyniu i innych miejscach. Aż mnie ręka świerzbi by napisać to, co myślę o boha­terskim liście, do działu listów miejscowej gazety.

5.02.97Suczka, pudel, piętnastoletnia staruszka, ale dobrze utrzymana i ruchliwa. Guzy

nowotworowe sutków, jeden w rozpadzie (jak oni z tym zapachem wytrzymali w domu?). Robię totalną mastektomię, omijając jak najdalej ropiejący rozpad, wyrzucam wszyst­ko z węzłami chłonnymi. Podczas zabiegu słyszę, że właścicielka mówi: „No i ma straszne pragnienie, i często chodzi z moczem”. W wywiadzie tego nie było, decyduję więc szybko i w ziejącej ranie po usuniętych segmentach gruczołów otwieram w linii białej jamę brzuszną. Jest duża śledziona z typowym w takich razach przerostem, no i macica z guzowatym przerzutem obok lewego jajnika. Obydwa jajniki z gronami tor­bieli potwierdzają hormonalne tło nowotworów. Odejmuję dokładnie jajniki i usuwam macicę. Zamykam jamę brzuszną i nakrywam ranę resztkami skóry brzucha, mocując skórę do powięzi brzusznej szwami odpowierzchniowymi. Teraz mała komplikacja; suczka ma bezdech, więc sztuczne oddychanie, adrenalina, „zapala” w końcu, łapie

55

oddech, oddycha. Kończę szyć skórę, antybiotyk, kroplówka z dekstranu i płynu wielo- elektrolitowego z witaminami. Późna ta operacja, nie jestem zadowolony z siebie, będę ją podpierał baypamunem (taki środek immunomodulacyjny) potem może hormonalne środki przeciwnowotworowe?

6.02.97Rozmowa z lekarzem, który dopiero co skończył studia i razem z żoną prowadzą

lecznicę. Na szyldzie: chirurgia, stomatologia, ginekologia, szeroki zakres. Nie dociera do niego, że skończył się czas dochodzenia do umiejętności metodą prób i błędów. Robiłby specjalizację, ale żal pieniędzy i czasu. Najlepiej byłoby, gdyby od razu wszystko umieć. Uważa, że studia zapewniły mu umiejętności, nauczył się sztuki leczenia. - Co pan już robił? - pytam. - No, cesarkę u krowy... i widziałem różne operacje. Szybki.

7.02.97I jak tu nie wierzyć w prawo serii. Znowu suka, tym razem dziesięcioletnia, owcza­

rek niemiecki z masywnymi guzami sutków. Wiszący brzuch i typowe objawy wskazu­ją na towarzyszące schorzenie macicy. Trzeba się liczyć z trzema godzinami pracy. W narkozie, jaką dysponuję, infuzyjnej, to nie żarty. Broniącej się jak szatan, pomimo premedykacji, suce, wpinamy venflon, golenie, cięcie. Po dwóch godzinach mam na stoliku obok chyba ponad trzy kilogramy „psiny”; wszystkie segmenty gruczołu mle­kowego, wielką, zmienioną nowotworowo macicę i jajniki z guzami i torbielami. Spra­wa identyczna jak u przedwczorajszej pudliczki, która leży teraz pod kroplówką. U niej gojenie nie przebiega tak, jak chciałbym. Rewiduję teraz jamę brzuszną. Wielka śle­dziona, to jest oczywiste. Omacuję płaty wątroby. Niestety, w jednym z płatów wyczu­wam dwa drobne guzki. Tego nie usunę. Trzeba liczyć na baypamum i tamoxifen. Za­mykam sukę; kilometry szycia, bo to cały brzuch wielkiego przecież psa, szwy odpo- wierzchniowe, materacowe i pojedyncze na skórę, kroplówka. Suka mocna, budzi się prędko, dwóch ludzi niesie ją do samochodu, teść właścicielki kracze nade mną.- Panie, z tego nic nie będzie! Mam ochotę coś mu powiedzieć. Wiem, że u tej suki gojenie będzie bez komplikacji, gorzej, jeżeli „ruszą” przerzuty w wątrobie. Zobaczy­my za pół roku po kuracji baypamunem i tamoxifenem.

10.02.97Wsuwa się do poczekalni, trochę bokiem, zabiedzona, szara, nieduża kobiecina. Jest

zdenerwowana, trzęsą się jej ręce, płacze. - Proszę pana, mam psa do uśpienia - mówi pośpiesznie, jakby chciała szybko wyrzucić z siebie to, co nosiła od dłuższego czasu.- Tylko żeby nie cierpiał. Znowu wybucha szlochem. Sadzam ją na krześle i kiedy wyciera łzy, pytam, czy pies choruje, jakiej jest rasy. O rasę pytam ze względu na to, że ośmioletni dog jest już stary, a ośmioletni kundel jest jeszcze w średnim wieku. - „Wil­czur” - mówi - ma czternaście lat, nie choruje, ale ja muszę go uśpić. Ale żeby nie cierpiał! Znowu płacze. - Widzę, że pani jest mocno przywiązana do tego psa, może

56

jeszcze się pani wstrzyma z tym uśpieniem? - Bo ja przeprowadzam się do bloku, a mieszkam w domku jednorodzinnym... - znowu chusteczka w ruchu. - Kiedy się pani przeprowadza? Jeszcze nie wiem... - mówi z wahaniem, a potem z determinacją:- Może w ogóle się nie przeprowadzę! Znowu płacze. Widząc, że nie dojdę z nią do ładu, daję jej czas do namysłu. Ona siedzi na krześle, a ja tymczasem załatwiam pacjen­tów, których sporo już się zgromadziło w poczekalni. Po dobrej godzinie wracam do niej. - Ale żeby nie cierpiał... - znowu zaczyna. Podczas całej tej zabawy raz i drugi rzucam okiem na dwór i widzę tam przechadzającego się jakiegoś typka. Też nieduży, też szary. Teraz, kiedy na niego patrzę, wydaje mi się zniecierpliwiony, pogoda też nie bardzo nadaje się do półtoragodzinnego wystawania na dworze. Pytam jej, czy to jej mąż na nią czeka, może wejdzie, bo to przecież nie maj. Nie, to... lokator. Wybucha płaczem. - On mówi, że ten pies jest nienormalny, że szczeka na sąsiadów, może wyle­cieć na ulicę i kogoś pokąsać... W czasie tej rozmowy facet wchodzi. - Co to za pies!- zaczyna od razu od drzwi, ledwom przyjechał, idę do niego, a on taki dziad, że ani szczeknął i łeb podstawia żeby go głaskać. Takiego psa, to tylko uśpić. To już nie wiem- mówię - pani twierdzi, że może kogoś pokąsać i dlatego trzeba go uśpić, pan znowu chce go uśpić, bo za łagodny. Nic z tego nie rozumiem - mówię, chociaż coś mi zaczy­na świtać. Zaczynają się kłócić. - A bo pan mówił, że może kogoś pokąsać! - No, jakby wyleciał na ulicę, to mógłby - bąka tamten i zaraz dodaje: - Gdzie go pani weźmie, jak się pani przeprowadzi do bloku, administracja pani nie pozwoli. Ja rozumiem już całą grę, chociaż jegomość nie dodaje, że będą się przeprowadzali razem i że jeszcze tylko pies stoi na przeszkodzie uwicia sobie wygodnego gniazdka w bloku, gdzie nie trzeba dbać o opał i żywienie psa w jakiejś chałupinie. Rozumiem i przery­wam bezsensowną rozmowę. Proszę podać adres, przyj adę, zobaczę, co z nim robić, ale jeżeli chodzi o uśpienie zdrowego psa, to proszę na mnie nie liczyć. Kobieta z ulgą wstaje z krzesła, wychodzą.

Jadę po piętnastej. „Chałupina” okazuje się piękną willą o kubaturze co najmniej dwustu metrów, podwórze obszerne jak na miasto, ogród, obsadzone to wszystko igla- kami, już chyba kilkunastoletnimi. Z tyłu ogrodzona działka, na której zmieściłby się dragi taki dom, pies za podwójnym ogrodzeniem, gdzie mu tam do wyrywania się na ulicę i straszenia sąsiadów! Stary, ale jary psina. Typ wychodzi z domu za kobietąi znowu zaczyna. - Weźmie se pani innego psa, ten do bloku się nie nadaje. A ja może w ogóle do bloku nie pójdę - złości się w końcu kobieta. Pytam, czy oprócz ich dwojga w tym domu jeszcze ktoś mieszka. Nie, od śmierci matki mieszka sama. Teraz ma „lokatora”. Mama zbudowała ten dom (myślę sobie, że zaradna była ta mama) i teraz, kiedy została sama, namawiają ją, żeby to sprzedać i przenieść się do bloku. Patrzę na „lokatora”, który zagląda teraz do zagrody psa i nie bierze udziału w rozmowie. - Wie pani co? - mówię. - Jeżeli na tym podwórzu jest ktoś do uśpienia, to na pewno nie ten pies. Ma pani majątek w ręku wartości co najmniej dwóch i pół miliarda. Niech pani nie da sobą rządzić i marnować dorobku matki. Zamiast lokatora, który pani robi wodę z mózgu, niech pani weźmie jakąś firmę, która chętnie wynajmie taki dom. Zresztą, to już pani

57

sprawa. Może ktoś tego psa pani uśpi, ja na pewno nie. Kobieta jest wyraźnie ucieszo­na. Pyta czy się coś należy. - Nic się nie należy - mówię i myślę sobie, że chyba na mojej wizycie się nie skończy, facet na pewno nie da za wygraną w swoim dążeniu „do bloku” i do pieniędzy.

15.02.97Odeszła suczka, której usunąłem nowotwory sutków i macicy. Właścicielka dopytu­

je się o wyniki badań, które jeszcze nie nadeszły. To trochę trwa, bo robią mi histopato­logię w Łodzi, ale na oko to gruczolakorak lub gruczolakomięsak. Druga suka trzyma się dobrze. Jest już po pierwszej kuracji baypamunem, po wyjęciu szwów włączymy jej tamoxifen. Raz w miesiącu będzie też brała baypamun.

26.02.97Chałupa pod lasem, mała enklawa patriarchalnego żywota. Tatuś popijał ostro. Wra­

cając do domu, rozstawiał rodzinę po kątach; wszyscy uciekali, matka w jedną stronę, dzieci w drugą, jak się komu udało. Pewnej mroźnej nocy, po większej rozgrzewce, wygonił wszystkich z domu; jedno z dzieci, kilkuletni chłopiec, w samej koszuli schro­nił się przed wściekłością ojca w stodole. Bał się wracać, bo awantura dalej trwała, a że był w samej tylko koszulinie i boso, to po kilkugodzinnym staniu w temperaturze kilku­nastu stopni poniżej zera odmroził nogi do kostek tak skutecznie, że po trzech dniach mu je amputowano. Tatuś miał jakąś sprawę, trochę siedział, trochę „ze względu na stan zdrowia” mu darowano. Słucham tego opowiadania wstrząśnięty, pytam, co dalej? A dalej? Matka zmarła, kaleki chłopiec też zmarł. A on? On żyje, wesoły, pije dalej. W czym tkwi rzecz długowieczności zwyrodnialców? Stalin, Mołotow, Kaganowicz, Bułganin, Mikojan, Hess, Reinefahrt, ten oprawca, już nie pamiętam nazwiska, który uruchamiał komorę gazową w Treblince, chory przy końcu na demencję starczą, doktor Mengele, który zszywał ze sobą bez narkozy wyjące bliźnięta, robiąc z nich doświad­czalne siostry i braci syjamskich i zginął podobno (czy na pewno?) w wieku osiemdzie­sięciu łat podczas igraszek w morzu na jakiejś plaży w Ameryce Południowej. Wszyscy zeszli z tego padołu łez jako starcy albo prawie rekordziści długości życia. Pan Bóg łaskaw widocznie dla grzeszników, długi czas im daje na opamiętanie.

27.03.97Dzisiaj wysłuchałem orędzia Cimoszewicza, człowieka, którego szanuję za umiar

i wyważone wypowiedzi. Nie podskakiewicza, nie pieniacza. Słucham i słucham, i na darmo chcę usłyszeć, że coś się polepszyło w ostatnim roku mnie, będącemu na wła­snym chlebie, prywatnemu człowiekowi klasy średniej mocno niższej. Premier przema­wiał dzisiaj tak, jakby był premierem nie wszystkich Polaków, ale premierem pracow­ników administracji, budżetówki, pracowników zakładów państwowych. My mamy się wyżywić sami, drąc skórę z tych, którym premier podnosi o sześć procent ponad infla­cję, czy też tym, którym rosną płace realne. Premier mówi tak, jakby był premierem

58

członków rad nadzorczych jakichś spółek, urzędników i parlamentarzystów. To, że w ostatnim roku leki podrożały o trzydzieści procent, premiera nie obchodzi, to, że żadna faktura na leki, którą otrzymujemy z hurtowni, nie jest podobna w cenach do tej sprzed dwóch tygodni, też premierowi nie spędza snu z powiek. Szczepienie psa ko­sztowało u mnie w 1990 roku sto dwadzieścia tysięcy złotych, dzisiaj kosztuje dwa­dzieścia nowych złotych. Ile od tego czasu wzrosła cena pary butów, czy nawet chleba, nie mówiąc już o kiełbasie krakowskiej? Za sterylizację kotki brałem dwieście złotych, teraz biorę trzysta. Nie można inaczej, bo nie będę miał pacjentów przy tak burzliwym rozwoju liczby lecznic weterynaryjnych. A co będzie dalej? Cztery uczelnie wypu­szczają co roku czterystu weterynarzy. Ciągle niedouczonych, bo do stołu operacyjne­go na ćwiczeniach dopchać się nie można. Tylko najwyżsi i najpilniejsi coś widzą. A premier, że budżetówka sześć procent ponad inflację. W moim mieście za „komu­ny” w ZUS-ie pracowało dziesięć osób, obecnie dwieście sześćdziesiąt i niczego na pewno dowiedzieć się nie można. Co jeden stwierdzi, to w drugim pokoju drugi za­przeczy. Społeczeństwo zaczyna powoli składać się z warstwy urzędniczej, wysokiej, średniej i niższej, z pracowników tzw. budżetówki, z pracowników zakładów pań­stwowych, których zresztą państwo nie oszczędza, chcąc ich jak najprędzej mieć „z głowy” i puścić na zieloną trawkę usług i czarnego rynku pracy, oraz tych, których państwo już ma „z głowy”, takich jak ja, płacących podatki na lewo i na prawo, je­szcze trochę to od liczby okien lub jakości sedesu będzie podatek. I dziwić się nie trzeba temu, że istnieje w Polsce dziesięcioprocentowa warstwa milionerów, którym wszyscy zazdroszczą, i czterdziestoprocentowa warstwa nędzarzy żyjących poniżej wszelkiego standardu. I dziwić się nie trzeba premierowi, który nie zapomina, że sam był kiedyś urzędnikiem.

15.03.97Dzisiaj mam odwiedziny pieska, którego poznaję od drzwi. Półtora miesiąca wstecz

usunąłem temu pieskowi główkę kości udowej z powodu choroby Legg-Parthesa. Go­jenie przebiegało dobrze, dzisiaj piesek jeszcze nieco kuleje, ale co to jest naprzeciw tego, że przedtem chodził cały czas z podkurczoną łapką. Za miesiąc, dwa zrehabilituje zupełnie. I nie to jest istotne, bo przecież przypadek banalny. Istotną dla sprawy jest historia, jaką opowiedział mi właściciel pieska, inżynier konstruktor. Otóż, kiedy kilka dni po operacji przeprowadzał zwierzątko jeszcze mocno kulejące, zagadnęła do jakaś nobliwa pani w średnim wieku, dlaczego piesek taki wygolony. Wyjaśnia, że pies jest po operacji, na co ona zaraz: Och, to się dobrze złożyło, że pan na mnie trafił, do mnie przyjeżdżają lekarze Ormianie, którzy leczą takie sprawy u ludzi, niech pan przyjdzie, to i pieskowi poradzą, żeby się to szybko wygoiło. Pan inżynier, ciekaw sztuki lekar­skiej doktorów górzystej Armenii i Karabachu, zjawił się o oznaczonej porze. Doktorzy byli, psa oglądnęli i poradzili, żeby około cięcia skórnego masować pianą z szarego mydła i ...moczem. - Jakim moczem? - spytał inżynier. - No, moczem psa. - Z tym będą trudności - westchnął inżynier - bo jak złapać ten mocz, kiedy pies posikuje pod

59

każdym drzewkiem? - Głupstwo - powiedział drugi z doktorów - jak nie można psim, to swoim. Nie pytałem, ile doktorzy wzięli za wizytę, ale coś mi się wydaje, że w mieście tworzy się poważny ośrodek „uroterapii” ortopedycznej, sądząc z liczby pacjentów czekających w poczekalni wschodnich doktorów, których inżynier zastał podczas swo­jej wizyty.

18.03.97Co pewien czas lecznicę odwiedza młody Cygan, czy też - powiedzmy ładniej

- Rom. Szczepi swojego owczarka niemieckiego, to znowu przynosi jakiegoś dogory­wającego na nosówkę lub parwowirozę psa do uśpienia. Taki jest, że nie przejdzie obojętnie obok cierpiącego zwierzęcia. Dzisiaj zmartwienie większe. Grupka kilku młodych ludzi, dziewcząt i chłopców, a wśród nich i ten Cyganek, przynosi ośmioletnią suczkę w pełnej narkozie. Suczka jest całkowicie wiotka, ciepłota poniżej 36°C, a więc głęboko subnormalna. Brak odruchu rogówkowego, oddech spowolniony, serce ledwo słyszalne. Okazuje się, że Cyganowi ktoś ukradł jego owczarka. Traf chciał, że właści­ciel suczki, młody chłopak, widział, kto wsadził owczarka do samochodu i z nim odje­chał. Powiedział o tym Cyganowi. Ten oczywiście swego nie darował i złodziej musiał przywieźć psa ze wsi, gdzie sprzedał go na łańcuch jakiemuś rolnikowi. Konsekwencje tego poniosła Bogu ducha winna suczka. Wybiegła wieczorem wesoła, takaż wróciła, a za pół godziny spadła z krzesła, na którym miała swoją poduszkę. Doczekano do rano i udano się do sąsiedniej lecznicy. Tam jakieś zastrzyki, parę godzin zeszło i mam prawie zwłoki. Podłączam kroplówkę, płyn wyrównawczy, witaminy, środki naserco- we, hydrocortison, staram się odblokować nerki furosemidem, ale przy takiej hibernacji na pewno doszło już do zmian w mózgu. Dziwię się ciągle, jak łatwy dostęp mają niepowołani ludzie do środków narkotycznych i silnie działających. Podejrzewam ja­kąś mieszankę relanium z fenactilem, albo relanium z barbituratanami. Może reladorm? Z tymi środkami to jest tak, jak z bronią. Uczciwy człowiek długo musi czekać na zezwolenie i nie zawsze je dostanie, bandyta bez kłopotu zaopatruje się w nią na czar­nym rynku.

19.03.97Dzisiaj Cyganek znowu przyniósł pieska z nosówką do uśpienia. Daje mi banknot

dziesięciozłotowy i mówi: - Pożyczyliśmy (przyszedł z właścicielem zatrutej suczki, która jeszcze żyje, ale jest w beznadziejnym stanie) tę „stówkę”, bo nie mogę patrzeć na to, jak on się męczy. Pieniędzy nie wziąłem, piesek malutki, wytrzymamy tę stratę.

Po południu mam pierwszego pacjenta „ze wsi”. Buhajek do kastracji. Koniecznie „na krwawo”. Przeżuwacze, trzeba tu wspomnieć, można trzebić także przez przezskór- ne zgniatanie powrózków nasiennych specjalnymi kleszczami. Robię tak, jak sobie żyz-zy właściciel. Powtarzam dawno nie wykonywane czynności, chyba piętnaście lat minęło od czasu, kiedy ostami raz tym się zajmowałem. Czyżbym był doktorem, który „scho­dzi z psów”?

60

20.02.97U nowo poznanego leśnika. Szukam modrzewi już odrośniętych co najmniej na

półtora metra, żeby je posadzić w ogródku z frontu domu. Cały czas śmieję się z siebie. Nowy dom, nowa biblioteka, nowe modrzewie. Specjalnie tak duże, bo chciałbym je oglądnąć jeszcze wyższe od dachu. Kiedy to nastąpi? Modrzew rośnie szybko, domek malutki - no, powiedzmy, za pięć lat. Ile ja będę miał lat, szkoda liczyć. Jeżeli w ogóle będę. A tak się kiedyś, jako młody chłopak, śmiałem ze starych ludzi krzątających się przy swoich domach. Ale przecież to nie tylko mój los. Niedawno starszy pan przycho­dził do mnie z dwoma psami: owczarkiem i rottweilerem. Właśnie skończył dom-pałac, postawił obok hotel z restauracją, obok willę dla córki, nieopodal willę dla syna, plano­wał kryć sukę, założyć hodowlę rasowych psów i... właśnie umarł. Umarł, nekrolog, pogrzeb. Ja ciągle się dziwiłem, skąd w nim tyle energii. Może to jest podobny wybuch siły witalnej, jak rozświetlenie się dopalającej świecy. No, ale gdyby tego zjawiska nie było, świat zapełniony byłby starymi ludźmi siedzącymi na przyzbach, ławeczkach, z rękami na gałce laski i spojrzeniem wbitym w przestrzeń. I nie byłoby późnego Goi, Picassa, starców trzymających w rękach koncerny, polityków takich, jak Papandreu i Golda Meir, czy w końcu Hoovera. O fenomenie chińskiej wierchuszki, gdzie siedem- dziesięciolatek zaliczany jest do młodzieży, też warto wspomnieć. Czyli ręce zdjąć z tej gałki laski pod brodą i naprzód. Naprzód do wiadomego końca, z ciągłą nadzieją na odroczenie.

26.03.97U starego, dziesięcioletniego jamnika z wizytą domową. Czego już ten psiak nie prze­

szedł; i kastrację z powodu powiększenia prostaty, i wrzodziejące zapalenie jelita grube­go, i ropne zapalenie ucha środkowego. Teraz wystąpił niedowład tylnych kończyn, który pojawił się nagle, po powrocie ze spaceru. Właściciele koniecznie chcągo leczyć, jutro zrobimy zdjęcie kręgosłupa i wiem nawet, co tam ujrzę. Będą zmiany zwyrodnie­niowe, które nieuchronnie pojawiają się w starszym wieku, tak jak nieuchronnie poja­wiła się u tego psa starcza zaćma soczewki i piesek prawie już nie widzi. Całe szczę­ście, że pies więcej „widzi” nosem niż oczyma i kalectwo nie jest tak bardzo dojmujące.

Wychodzę i idę, jak nieraz, po własnych śladach; przecież nieopodal, za tą szarą kamienicą w oficynie, mieszkałem kiedyś, tu przeżyłem okupację, stąd chodziłem do szkoły. To i owo zostało zburzone, obok starych stoją nowe domy, chwytam zmiany od razu, mam przecież wbitą w pamięć topografię terenu i jego charakterystycznych punk­tów. O, tu była dolinka okolona leszczynowym żywopłotem-zagajnikiem, w dolince usypany wzgórek, na wzgórku naturalnej wielkości figura Matki Boskiej. Dolinka za- równana, zasypana, wzgórka nie ma, na tym miejscu stoi nowy, piękny dom, figura jest przeniesiona przed wejście do tego domu, bliżej ulicy. A ten stary, długi budynek - kto pamięta, że za okupacji była tu szkoła, uczyła się jedyna pierwsza klasa i ja w tej klasie. I już widzę siebie z ceratową czerwoną teczką, z łyżeczką do herbaty (dawali tran, każdy przynosił łyżeczkę), spłakanego i walącego tą łyżeczką zaciśniętą w garści więk-

61

szego ode mnie o głowę repetenta... Jakże się on nazywał...? Tłukł mnie regularnie... Karkut chyba, czy Charchut. Kto jeszcze wie, że ten budynek to dawne kino, do którego chadzał w czasach młodości mój ojciec. Wyświetlano tu filmy nieme z Rudolfem Va- lentino, Połą Negri, gdy to miasto liczyło dziesięć razy mniej mieszkańców. I jest „mój” dom, zmieniony nie do poznania, nadbudowany, powiększony. I nie ma już łąki, która rozpościerała się w stronę rzeki, łąki na której pasły się liczne w tym mieście krowy i konie; przez którą w czasie okupacji od nadrzecznej wikliny przemykali się do nas ludzie. Bezimienne twarze, ciężkie marynarki wiszące na poręczach krzeseł, sen pokotem na podłodze. Pod tym domem wydała swój ostatni krzyk moja ciotka, zabijana w marcową noc 1944 przez zbirów Świdy. A tam, gdzie stoi dzisiaj nowy budynek, to przecież był śmietnik. Na tym śmietniku Niemiec zastrzelił sparaliżowanego Żyda. Ot, tak zastrzelił. Po prostu kazał go tu zrzucić niosącym go dwóm współtowarzyszom niedoli i sięgnął do kabury. A my z Waldim „poznaniakiem” jeździliśmy na jednej łyżwie na zamarzniętej kałuży, może dwadzieścia, a może piętnaście metrów nieopo­dal. I dom Kielawów, gdzie umarł kierowca (wtedy mówiono szofer), młody, wesoły Korba, postrzelony w płuco przez partyzantów pod Lublinem, dokąd wiózł właściciela firmy Boymer i Lesch. Niemiec ostrzeliwał się swoim małym pistolecikiem i uciekł, a biedny Korba jeszcze przed śmiercią zniósł kopnięcia rodaków (Ty niemiecka Świ­nio!) i nie miał siły powiedzieć, że jest Polakiem. Przywieziony, konał trzy, czy cztery dni, bez lekarza, bez pomocy i szeptał o tej swojej ostatniej jeździe. I przejście między domami, teraz rozjeżdżone kołami samochodów, gdzie od niemieckiego odłamka zgi­nął starszyna Maksym, i okno w budynku naprzeciw wychodzące na ogródek, w którym starszynę pogrzebano. A o dwa kroki willa „Irena”, gdzie wielki odłamek trafił w brzuch Leszka Kobylińskiego, mojego serdecznego kolegę. Mnie matka trzymała za łeb i nie pozwoliła wyskakiwać z piwnicy oglądać „gdzie uderzyło”, on miał więcej swobody. Nie przeżył czternastu lat. Ile łez, ile śmierci, na tym nie więcej jak hektar liczącym skrawku mojego rodzinnego miasta, w tak krótkim czasie. Dosłownie jedność miejsca i czasu w tym dramacie. Czy szybciej się wtedy żyło niż teraz? A o sto metrów rzeka i wiklina nadrzeczna, która kiedyś trzęsła się od śpiewu słowików. Rzekę ujarzmiono wałem, sama zapadła gdzieś w dół, zmalała. Gdzie jej do tej rzeki, którą pamiętam! Piasek przeczysty wybrano z niej co do ziarnka na budowę Nowego Miasta i ze spokoj­nie płynącej stała się rwącą, prawie górską rzeką. Woda pieni się i łamie na ilastych bystrzynach, schodki kamienne, które tu były od czasów Austrii, zrujnowane, walają się pojedyncze kamienie. Gdybym dzisiaj komuś młodemu powiedział, że jeszcze za okupacji regularnie przypływał i zakotwiczał naprzeciw „naszego” domu parowy ho- lownik-kołowiec z oddalonej o dwadzieścia kilometrów Wisły, i to nie sam, a z gala­rem, na którym ciągnął wyrąbaną na brzegach faszynę, to nikt by mi nie uwierzył. A przecież „Nida” się ten statek nazywał i przechodząc pod mostem, składał komin. Teraz pod tym mostem nie przejechałby motorówką. Zmalała rzeka, zapadła w głąb, straciła wodę, zabrał ją przemysł i melioracja prowadzona przez ludzi o mentalności muła ciągnącego wózek. Byle do przodu i byle głębiej. Teraz w dorzeczu tej rzeki

62

przemysł ginie, jak w całej Polsce. Czy to lepiej, czy gorzej? Przysiadam na kamieniu wybitym z tych zrujnowanych schodków, osłaniam się, bo wieje wiatr z góry rzeki. Jakiś wędkarz moczący żyłkę rzuca na mnie spojrzenie raz i drugi. Muszę wyglądać głupio z tą teczką na tych ruinach.

27.03.97W leśniczówce dyskusja o nowej ustawie łowieckiej. Tłumaczą mi, że nie daj Boże,

żebym pochylił się nad sidłem, które znajdę w lesie, bo ani chybi zostanę uznany za kłusownika. Po stwierdzeniu obecności sidła, oklepca czy innej śmiercionośnej pułap­ki, mam się wycofać na palcach, jak od uzbrojonej miny i pędem biec na posterunek policji. Meldować. Nie wolno mi też uwolnić złowionej a żywej jeszcze zwierzyny. Od tego są policjanci, leśnicy i myśliwi. A w jaki sposób zapobiegnie się „legalnemu” kłusownictwu - pytam, bo znam te sprawy od podszewki (vide moje doświadczenia z samami na pegeerowskich polach i afera z myszołowem) i wiem, że im kto bardziej wpływowy, tym mniej odróżnia koguta od kury bażanta, a kozła od ciężarnej siuty. A mądra ustawa i na to ma radę - mówi leśnik. Zwierzyna będzie znakowana, zaraz po odstrzale. Nieznakowana zwierzyna nie może się znaleźć w punkcie skupu. W punkcie skupu nie może się znaleźć, ale w lodówce może? Może - potwierdzają wszyscy. No to kłusownictwo zaraz się skończy przy takich utrudnieniach. Prawo nasze pełne jest ży- czeniowości, nie tylko przy tak błahych przestępstwach, chociaż społecznie dojmują­cych. Po sąsiedzku „Tygodnik” pisze, że spokojnie chodzi sobie po siedemdziesięcioty­sięcznym mieście pan, który po wejściu do kantoru od razu „wygarnął” do kasjerki, nawet dzień dobry nie powiedział. Chociaż ciąży na nim siedmioletni wyrok za podob­ne przestępstwo i wyrok za ten kantor, nie siedzi. Przy kontaktach z wymiarem sprawie­dliwości zapada w stan stuporu, co grozi jego zdrowiu. Wszyscy się trzęsą, kogo we­źmie na następną ofiarę. Ustawy, które coś „odfajkowują” bez możliwości egzekucji, wartają tyle co papier, na którym się je drukuje.

28.03.97Ta dziewczyna już trzeci raz jest w lecznicy. Pierwszy raz zaprezentowała nam swo­

jego pieska chyba półtora miesiąca wstecz. Piesek ma „ranulę”, „żabkę” podjęzykową czyli torbiel ślinianki tam się znajdującej. Proponowałem albo zabieg operacyjny, albo leczenie zachowawcze, które prawie zawsze daje dobre rezultaty. Pomilczała chwilę i poszła. Drugi raz, przed świętami, zgłosiła się do koleżanki. Będzie to operować. Przy­szli razem z ojcem, wypytali o narkozę, koszta i poszli. Dzisiaj mam robić ten zabieg, bo umówili się na godzinę czternastą. O czternastej jest punktualnie. Bez pieska, żuje gumę i puszcza „balony”. - No, niech pani daje psa - mówię trochę niecierpliwie, bo mi się spieszy. Żuje. Nie będziemy operować. No, to może zrobimy punkcję i wstrzyknę tam lek. Po takim zabiegu torbiel się zmniejszy, a czasami zniknie bez śladu. Żuje. - Nie będziemy. - No, to po co pani przyszła? Żuje. - Żeby powiedzieć. Odwraca się. Odchodzi. Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć.

63

Skończyłem czytać książkę Joanny Chmielewskiej pt. „Klin”. Dzieło to powinno nosić tytuł: „Jak uratowałam od klęski finansowej Telekomunikację Polską i Polski Monopol Tytoniowy”.

29.03.97Wyjazd na święta. Wczorajszy wicher zrobił straszne szkody. W lasach i przy dro­

gach setki połamanych i wyrwanych z korzeniami drzew. Za Piotrkowem wysypisko śmieci zostało dosłownie przeniesione do pobliskiego lasu. Drzewa od odziomka do koron oblepione są plastikowymi opakowaniami, torby, torebki, plastikowe płachty wiszą na gałęziach, gałązkach. Tego nie da się już oczyścić. Chyba podpalenie tego lasu dało­by jakiś skutek. Żartuję, ale urzeczywistnienie mojego smutnego żartu wcale nie jest takie dalekie od realizacji. Kilka ciepłych dni przed ostatnim ochłodzeniem i już się zaczęło to, co opisywałem w 1995 i 1996 roku. Dymy wokół, płonące lasy, wozy bojo­we straży pożarnej na sygnale, wnet ktoś sam złoży siebie na ofiarę całopalenia. Na razie zginęło dwóch kierowców, którzy czołowo zderzyli się na zasnutej dymem szosie. Nikogo to nie obchodzi. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wydało odpowiednie za­rządzenie zakazujące palenia traw; wyegzekwowanie tego zarządzenia nie leży w mocy ogniw wykonawczych od województwa do gminy. Szkoda tej maszyny, żeby z powro­tem pisać o tym, na co wszyscy klną, ale są bezradni. Nie tylko w tej drażliwej sprawie Polska jest pod terrorem nielicznej garstki szkodników i wandali.

31.03.97Pismo jakie wysłałem do kolegów z okolicznych lecznic, licząc na pomoc w uzyska­

niu materiału do dalszych prób z lekiem przeciwnowotworowym, znanym zresztą w medycynie ludzkiej od lat. Lek ten zacząłem stosować z dobrym skutkiem u psów. W literaturze (przynajmniej mnie dostępnej) nie znalazłem najmniejszej wzmianki na ten temat, no to jakby mnie na sto koni wsadził, pomyślałem zaraz o publikacji. A oto treść pisma: Szanowni Koledzy. W większości przypadków nowotworów okołoodbyto- wych u psów starszych, szczególnie wikłanych owrzodzeniami, zaleca się dokonywa­nie eutanazji chorych osobników, pomimo tego, że właściciele chętnie godzą się na dalsze leczenie. Mam uprzejmą prośbę do Sz. Kolegów, aby takie psy z kilkoma słowa­mi opisu (czy był wykonywany zabieg chirurgiczny i ile razy, ewent. inne leczenie) odsyłali do mnie. Po zbadaniu psa i przepisaniu leczenia (jak dotychczas mam b. zado­walające wyniki) dalsze leczenie będzie się odbywało pod kontrolą zainteresowanych Kolegów. Mnie będą potrzebne tylko dane dotyczące cofania się nowotworu czy nowo­tworów. Leczenie, które zalecam nie przekracza ceny zabiegu chirurgicznego. Psy pro­szę kierować do lecznicy itd., itd., adres.

Liczyłem na co najmniej dwadzieścia zgłoszeń, tym bardziej że z rejonów tychże lecznic mam sporo pacjentów właśnie z takimi nowotworami. I jak państwo myślicie? Ilu kolegów chciało się czegoś nauczyć, wziąć udział w ciekawych próbach, poznać działanie nowego leku? Zero. A zero w takim wypadku, to mniej niż zero. Pracę i tak

64

zrobiłem, zaprezentowałem ją na III Zjeździe Lekarzy Weterynarii Małych Zwierząt. Kiedy opowiedziałem na zjeździe tę historię profesorowi K., popatrzył na mnie z wyro­zumiałym uśmiechem. - Czego się kolega spodziewał?

8.04.97Promocja książki „I pies też człowiek”. Jest to część moich dzienników zamykająca

lata 1987-1995. Drukowano je kiedyś w „Regionach” i obecnie drukuje je „Sycyna”. Kompletnych, bo tak „Regiony” jak „Sycyna”, dokonują koniecznych dla nich skrótów. Perypetie z tą książką zaczęły się dopiero po jej złożeniu. Trzeba było wydać dla edycji tej książki siedemdziesiąt milionów złotych. Nie każdy wydawca na coś takiego łatwo się decyduje. Dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego (technik rolnik) grzecz­nie odpisał wydawnictwu, dając mi do wiadomości, że nie ma możliwości indywidual­nego dotowania książek. Pismo to spoczywa w moim archiwum wraz z pismem wice­wojewody Misiaka z roku 1987, który własnoręcznym podpisem potwierdził, że przy­dzielenie mi talonu na dziesięć litrów benzyny zachwiałoby bilansem paliwowym wo­jewództwa oraz z innymi pismami mówiącymi o arogancji czy wręcz bezczelności biu­rokracji, jaka by nie była, socjalistyczna totalitarna czy też demokratyczna etosowa. W tym roku dyrektor finansował różne „Gruchania synogarlic” poetek z koła gospodyń i inne mniej lub więcej wartościowe książki, o czym świadczą sakramentalne nadruki: „Wydane z pomocą...” Niestety, na moje książki wydała wyrok żona dyrektora, po przeczytaniu „Anioł się roześmiał”. Okazało się, że moja twórczość jest antychłopska. Ludowiec dyrektor nie może inaczej. Z równym powodzeniem może ktoś nazwać twór­czość Żeromskiego, toutes proportionss gardees, antypolską lub Faulknera - antyame- rykańską, ale tłumacz to ludziom, których jedyną lekturą są „harleąuiny” i prasa co­dzienna. Nauczka na przyszłość. Jeżelibym coś wydawał, najpierw zorientuję się w preferencjach politycznych dyrektorów aktualnie panujących, a potem poczynię odpo­wiednie korekty, zgodnie z etosem wysoko postawionej osoby. Najładniej zachowała się Rada Miasta gdzie kiedyś byłem radnym. Dała, ile mogła, czyli dziesięć milionów. Resztę zaryzykowaliśmy ja i wydawca. Zobaczymy, jak to się będzie czytać i sprzeda­wać. Promocja była udana. Uczestniczyło w niej ponad pięćdziesiąt osób, sprzedano pięćdziesiąt książek.

19.04.1997W „Polityce” artykuł omawiający ustawę o ochronie zwierząt. Autorki artykułu cy­

tują na wstępie wypowiedź prof. Ewy Łętowskiej, która mówi: „Mieliśmy zrobić cywi­lizacyjny krok do przodu. Formalnie uznać za niegodziwość to, co jest uznane za niegodziwość na świecie. Tak się nie stało.” Są i inne cytaty. Poseł Gruszka mówi: „Pozwolę sobie tutaj nawet na może żartobliwie brzmiące stwierdzenie, że jeżeli ktoś potrafi ogłuszyć zwierzę pięścią, to niech to zrobi”. (!) Chodziło tu o sposób zabijania zwierząt w gospodarstwach domowych, a konkretnie o ubój świń. Nie wiem, z jakiego rejonu pochodzi poseł Gruszka, ale cała nasza wschodnia ściana, łącznie z wojewódz-

65

twem przemyskim, świń nie głuszy nawet pięścią. Świnię przewraca się i szuka nożem serca w sposób praktykowany geograficznie dalej na wschodzie, czasami minutę, a czasa­mi pięć minut. Przed świętami każda wieś w tych rejonach pełna jest potępieńczego ryku dręczonych zwierząt. Jeżeli Świnia jest zbyt duża, aby można było ją wywrócić, to przywiązuje się ją za tylną nogę do drzewa i żga pod łopatkę. Poseł Gruszka jest humo­rystą kosztem swoich dzieci, które muszą patrzeć na to, co wyprawia tatuś z Bogu ducha (a ludziom mięso) winnym zwierzęciem.

Nie obyło się i bez koniecznego kościelnego błogosławieństwa ustawy. Ksiądz Adam Sikora z seminarium duchownego w komentarzu teologicznym do ustawy, naukowo wyjaśnia, czym dla niego jest zwierzę. Według księdza profesora zwierzę, nie ma zdol­ności przeżywania wartości moralnych, a jego zachowania determinowane są w sposób absolutny (co za besserwisserstwo) wrodzonymi instynktami lub nabytymi przez tresu­ry sposobami zachowań. Instynktowne (wg księdza profesora) jest też przeżywanie bólu przez zwierzę. Nie ma ono natomiast świadomości cierpienia (!). Skąd on to wie?! - chciałoby się zakrzyknąć.

Tak jak ludzie są głupi, mądrzy i geniusze, tak i wśród zwierząt jest duży rozrzut cech intelektualnych w ramach jednego gatunku. Pies potrafi osiwieć w ciągu nocy po śmierci swego właściciela, z którym był uczuciowo związany. Są psy, których ta śmierć nie dotknie. Są psy, które ciężką chorobę właściciela biorą „na siebie”. Widziałem na przykład trzyletnią sukę owczarka niemieckiego, która przeszła klasyczny zawał po amputacji nogi właścicielki itd., itd. Wczoraj operowałem kotkę, którą przyniosła spła­kana bezrobotna kobieta. Kotka miała ropomacicze i ten sporo, jak na kieszeń bezro­botnej rodziny, kosztujący zabieg miałem wykonać za pieniądze, które otrzymał za praktykę jej kilkunastoletni syn. Policzyło się jej mocno oględnie, ale nie w tym rzecz, tylko w tym, co powiedziała ta kobieta. „Jakże ja mam jej nie zoperować, kiedy ona nas obudziła, gdy sześciomiesięczna córeczka dusiła się pod nasuniętą na główkę podu­szką. Drapała łapką mnie i męża i miauczała, aż zmusiła nas do wstania i zaświecenia światła. Instynkt? Gdzie jest granica instynktu, a początek świadomości? Zwierzę nie kojarzy cierpienia z krzywdą? Przeżywa cierpienia instynktownie?

Nie ma co się dziwić, że szkoleni przez księdza profesora klerycy, zostając probo­szczami, w nosie mają (z małymi wyjątkami) los podwórkowych kundli będących wła­snością ich parafian, elektoratu posła Gruszki, Rocha Kowalskiego naszego parlamentu.

20.04.97W PZU w wojewódzkim mieście, moim byłym miejscu zamieszkania, opłacam

Autocasco od samochodu twingo. Płacę, urzędniczka wypełnia polisę i... każę mi iść do banku wykonać cesję. Idę posłusznie, chociaż buntuje się coś we mnie; przecież sprawy między tymi dwoma instytucjami powinni załatwiać urzędnicy tychże instytucji, bo to ja daję pieniądze na ich utrzymanie. W banku każą mi czekać dwadzieścia minut, wy­pisują cesję i ...kierują mnie do PZU. W PZU coś odnotowują, podpisują i... kierują mnie do banku. Trzykrotnie chodzę tam i z powrotem, dobrze, że miasto małe i odległo-

66

ści niewielkie. Za moje pieniądze, które zostawiam w banku i zakładzie ubezpieczeń, i to wcale ładne pieniądze. Co roku płacę bankowi haracz, sześć tysięcy złotych, i bank nie ma sposobu, żeby jakoś ułatwić klientowi sprawy całkowicie techniczne, pole­gające na obiegu dokumentów. Idę z tym do dyrektora, gdzie dowiaduję się, że: Primo - Gdyby nie jego bank (PBI), to nigdy nie jeździłbym samochodem. Secundo - Proszę mi pokazać taki bank, który załatwia to za klienta. Kiedy wymieniam jeden z banków (informacja w PZU) wzrusza ramionami i przechodzi do tertio. - Niech pan nie myśli, że za granicą jest łatwiej o kredyt niż u nas. Quarto - Łaski nam pan nie robi i niech pan nie wygraża, że zlikwiduje pan u nas swój rachunek. Obejdzie się. Likwiduję rachunek. Noga moja itd.

12.04.97Otrzymuję wynik badania histopatologicznego wycinków i preparatów pooperacyj­

nych suki owczarka niemieckiego, u której przed miesiącem wykonałem jednoczasowo totalną mastektomię (usunięcie wszystkich segmentów gruczołu mlekowego) oraz pa- histerectomię (usunięcie zmienionej nowotworowo macicy i jajników). Wynik jedno­znaczny: adenocarcinoma necroticans (gruczolakorak z tendencją do martwicy). To ta suka, o której pisałem, że na stoliku obok mam trzy kilogramy „psiny”. Po zabiegu przeszła kurację baypamunem (szczepionka bodźcowa) i obecnie bierze tamoxifen co­dziennie i baypamun raz w miesiącu. Wygoiła się, przytyła, jest mocno agresywna. Jak długo utrzyma się remisja? Chciałbym, żeby chociaż rok... Kiedy wręczam właścicielce wynik badania histopatologicznego i rachunek za nie, starszy pan, który już przy zabie­gu rokował, że z tego nic nie będzie, burczy: - A wziąłbym pałę i walnął w łeb! Za te pieniądze kupiłoby się młodego psa i byłby spokój. U niego przeważa pragmatyzm, u jego córki emocje. Co lepsze?

Słucham radia. Ratują stocznię gdańską. Kolebkę. Bank PKO (który nie chciał pier­wotnie w ogóle dyskutować o finansowaniu stoczni, a obecnie, nastraszony, zmiękł) skądś wziął pieniądze i kupuje niewykończony statek, który stoi na stoczniowej po­chylni. Bank nie może jednak powiedzieć zarządowi stoczni: „Kochani, kończcie ten statek, my płacimy!” Nieeee! Bank odsprzedaje statek nowo utworzonej spółce Build- Ship. Nowo utworzonej? A więc nowy budynek, nowe biurka, nowe sekretarki, nowe służbowe wozy, nowe faksy i telefony, nowa dyrekcja i nowa rada nadzorcza. Ilu ludzi będzie żyło (i to dobrze) z tych ośmiuset wybranych stoczniowców, którzy łaskawie będą zatrudnieni przez nową spółkę? Ile zarobi ten ad hoc utworzony pośrednik „za bezdumo”, za wysiadywanie stołków, za ciężką w końcu pracę trzęsących się o zarobek stoczniowców, „wykierowanych” przez politykę w maliny? Ilu ze związkowych działa­czy wejdzie w skład tej spółki?

15.04.97W „Nowinach”, piśmie wojewódzkim, artykuł dotyczący reformy służby zdrowia.

Redaktor biada, że na dwudziestu lekarzy, którzy uzyskali uprawnienia lekarza rodzin-

67

nego, żaden nie podpisał z wojewodą kontraktu na prowadzenie przychodni lekarza rodzinnego, chociaż wojewoda zapewnia lukratywne warunki, stawiając i swoje żąda­nia co do obowiązków, wyposażenia gabinetu itd., zupełnie zrozumiałe. Lekarka zachę­cona perspektywami pomyślała, że może ona pierwsza podpisze takowy kontrakt i za­dzwoniła do dyrektora Wydziału Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego. Myślała, że są to czasy, które pamiętała z początków swojej pracy. Ot, telefon, sekretarka łączy, a może sam dyrektor podniesie słuchawkę. Nic z tych rzeczy. Wysokiemu dygnitarzowi woje­wódzkiemu nie jest łatwo rozmawiać z jakimś tam lekarzem z terenu. Sekretarka szcze­gółowo wypytała o co chodzi i poszła naradzić się z szefem. Przyniosła odpowiedź, że za godzinę... może. Upłynęła godzina, lekarka dzwoni, sekretarka odpowiada, że może za piętnaście minut. Za piętnaście minut odpowiada, że za trzy (!) godziny. Lekarka, ciągle w nadziejach, dzwoni za trzy godziny. Sekretarka zniecierpliwiona mówi: Pani ma drogę służbową, może pani napisać drogą służbową. Lekarka, podenerwowana, odpowiada, że są sprawy, których nie można załatwić drogą służbową. Kiedy pan dy­rektor może mnie przyjąć? Pan dyrektor wyjeżdża na cały tydzień i nie może pani przyjąć. A potem? Potem proszę napisać drogą służbową. Koło się zamknęło.

Wojewodą pińskim był, o ile się nie mylę, Kostek-Biemacki. Ten, wiedząc, co to jest urzędnik, przebierał się za petenta, siadał na chłopską furę i rzemiennym dyszlem ob­jeżdżał powiatowe miasta. Dobijał się do starostów, dyrektorów, kierowników, naczel­ników. Jeżeli był przyjmowany tak właśnie, jak wyżej opisana przez swego dyrektora, wyciągał lagę i prał. Może ktoś z Warszawy z lagą przejechałby się po Polsce woje­wódzkiej? Tyle że do lancii laga by się nie bardzo zmieściła. No i człowieka z charyzmą Kostka-Biemackiego nie łatwo było by znaleźć. Aha, jeszcze zapomniałem. Redaktor pisze, że reforma służby zdrowia ma trwać piętnaście lat. Langsam - mówią Niemcy.

17.04.97Pani z pieskiem do szczepienia p. wirusówkom. Przyszła do nas pierwszy raz, oglą­

dam więc książeczkę szczepień. Pieczątka jedna, pieczątka druga, trzecia duża z gruby­mi literami. Doktor pełni w izbie lekarsko weterynaryjnej społeczną funkcję, z tych, które nikomu nie pomogą, ale i nikomu nie zaszkodzą. Tytuł wypływający z pełnienia tej funkcji siedmioczłonowy, widniejący na tej pieczęci, w zestawieniu z psią nosówką i parwowirozą znajduje tu swoje miejsce jak pięść na nosie. Przypomina mi to historię opowiadanąjeszcze w moim byłym miejscu pracy. Otóż, kiedy po drugiej stronie Wisły wybudowano kolejkę, tak zwany samowarek, której tory łączyły kilka małych miaste­czek i wsi, żona konduktora tej kolejki, bądź co bądź w owym czasie ważnego urzędni­ka, który nosił mundur, sprawiła sobie wizytówki. Pod nazwiskiem grubą czcionką widniało: KONDUKTOROWA WĄSKOTOROWA.

19.04.97Wracam do domu i przejeżdżając przez wieś sąsiadującą z „moją” miejscowością,

widzę radiowóz policyjny i wóz strażacki stojące w polu. Zatrzymuję samochód i py-

68

tam stojących w pobliżu mężczyzn, co się stało. A, znaleźli trupa w kanale. Morder­stwo? E, chyba nie. Pił denatur. Jeszcze pusta flaszka po „dykcie” przy nim leżała.

20.04.97Znajomy ma córkę, która otrzymała pracę w Hiszpanii. Wyrabia sobie wizę, więc

potrzebne badania lekarskie. Przepisy wymagają aż trzech podpisów lekarskich. Naj­pierw badał ją lekarz rejonowy. Jego zaświadczenie podstemplował dyrektor ZOZ-u. Pod jego pieczątką położył pieczęć lekarz wojewódzki. Kiedy już te trzy pieczęcie znalazły się po długich jazdach tam i z powrotem na zaświadczeniu, dziewczyna uzbro­jona w ten ważny dokument jedzie do ambasady hiszpańskiej. Tam badają lekarz zau­fania ambasady. Po badaniu ostentacyjnie drze zaświadczenie z trzema ważnymi pie­czątkami i wystawia najważniejsze - swoje. - Kto to wymyślił - pyta znajomy. Polacy? Hiszpanie? Wspólnota Europejska? Olga Lipińska by tego nie wymyśliła.

Dzisiaj niedziela, więc pomimo zimna wybieramy się na spacer w stronę rzeki. W po­łowie drogi, głęboko w kompleksie pól stoi budynek, któremu z daleka nieraz się przy­glądałem. Wesoły, na czerwono malowany dach wyraźnie się odznacza wśród gołych jeszcze zagonów i niewielkich drzew tworzących jakby śródpolną remizę. Dotarliśmy do tego domku i prysło wrażenie sielanki. Budynek okazuje się ciężkim betonowym bun­krem postawionym tak, że przód fundamentów tkwi w leżącym u stóp budowli stawie. Nad stawem nawisa taras czy balkon, w którym pordzewiałe żelazo walczy o lepsze z szarym betonem. Na pierwszy rzut oka zadziwia ogromna ilość stali i żelaza, jaką wbudowano w ten niewielki, dzisiaj opuszczony i tchnący beznadzieją obiekt. Nawet pergola werandy z frontu zrobiona jest z jakichś dziurawych, a raczej podziurkowanych i powycinanych blach. Pod domem garaż z drzwiami spokojnie mogącymi konkurować z drzwiami skarbca narodowego banku. Ktoś utopił tu wielkie pieniądze albo dyspono­wał niezłymi dojściami, licząc to, że dom swoim zniszczeniem wskazuje na czasy „środ­kowego”, a najwyżej „późnego” Gierka. I widoczne z ganku stawy, dzisiaj opuszczone i suche oprócz tego, nad którym stoi domek, w którym zalega trochę straszliwie cuch­nącej wody. Idziemy nad stawem, kierując się na szum, i okazuje się, że rzeczka prze­pływająca przez moją wieś, poetycznie zwana Czereśnią, ma tutaj spiętrzenie i cofkę dosyć sporą. Woda w tym spiętrzeniu, brudna i cuchnąca kloaką, leje się do stawu, nad którym stoi dom. Zastanawia mnie jedna rzecz. Płynąca przez wieś Czereśnia ma wodę na pierwszy rzut oka czystą i nie cuchnie, zaś tutaj jest ściekiem, czyli gdzieś w pobliżu otrzymuje „zastrzyk” brudu, który zabija w niej życie biologiczne. Wygląda na to, że zawartość szamb z całej wsi i z wsi sąsiedniej wywożona jest w pola i spuszczana do rzeki. Wieś przed rokiem otrzymała wodociągi; zwiększyła się ilość wody (taniej zre­sztą i dobrej) użytkowanej przez gospodarstwa. Ruszyły automatyczne pralki, wypełni­ły się wanny. Kanalizacji nie ma, coś trzeba z brudem zrobić. Wzywać MPO? Za drogo! Ale czy naprawdę? Prawie każde gospodarstwo ma w kilka kilometrów niżej położo­nym mieście, dzieci i wnuki. Te dzieci i te wnuki korzystają z ujęcia wody z rzeki, do której wpada Czereśnia; krótko mówiąc, piją ścieki swoich ojców i dziadków. Nikt

69

o tym nie myśli, „jakoś to będzie” jest myślą przewodnią służb ochrony środowiska - gminnych rejonowych i wojewódzkich. Ile takich Czereśni wpada do tej rzeki, wy­pływającej gdzieś z głębokiego rdzenia Karpat? Sto, sto pięćdziesiąt? A my pokazuje­my w gazetach z triumfem, że w takim a takim mieście otwarto oczyszczalnię ścieków. Czy zrekompensuje ona gwałtowny rozwój wodociągów we wsiach (koniecznych, bo w całym kraju woda w studniach jest zatruta), bez kanalizacji i oczyszczalni?

28.04.97Od dwóch tygodni mamy w leczeniu sukę, mieszańca owczarka niemieckiego. Wy­

wiad zupełnie enigmatyczny, po prostu właściciele nie obserwują psa albo nie są spostrze­gawczy. Ze strzępów usiłuję złożyć jakąś logiczną całość. W połączeniu z badaniem ze­wnętrznym i poziomem leukocytozy w granicach osiemnastu tysięcy białych ciałek, wy­gląda to na ropomacicze. Wymioty, duże pragnienie i ciągłe oddawanie moczu jeszcze bardziej utwierdzają mnie w diagnozie. Otwieram jamę brzuszną i... para idzie w gwi­zdek. Macica i jajniki bez zarzutu, robię więc dokładną rewizję, co przy znacznym otłu­szczeniu suki jest dosyć pracochłonne. Dochodzę do dwunastnicy i w odległości 6 cm od odźwiemika stwierdzam dwie okrągłe nisze wrzodowe wielkości paznokcia. Jelito w tym miejscu trzyma się tylko na surowicówce. Śluzówka i mięśniówka zniszczone. Żołądek pozornie bez zmian, ale tam pewnie jest nieżyt i nadmierne wydzielanie. Zamykam brzuch, uznaję, że pies choruje na ulcus duodeni - owrzodzenie dwunastnicy, i po wybudzeniu suki przepisuję ranigast. Na drugi dzień, po kroplówce z dekstranu, przetaczam sto mili- litrów krwi od jałówki i pies w niezłym stanie idzie do domu. Po trzech dniach występują komplikacje, podwyższona temperatura, wymioty, co traktuję jako późne, ale niegroźne odczyny poprzetoczeniowe. I rzeczywiście, po środkach przeciwgorączkowych tempera­tura wraca do normy, ale tu włącza się właściciel. Jest zniecierpliwiony. Nie to, że nie obciążamy go kosztami, że idą nasze leki (przy takich razach zawsze dążę do wylecze­nia, nie zwracając uwagi na straty), nie to, że do psa się zagląda, trzeba czy nie trzeba. Właściciel żąda konkretnej odpowiedzi, na co pies choruje, bo diagnoza: choroba wrzo­dowa, niewiele mu mówi i jest niezadowolony z przedłużającego się leczenia (pięć dni brania ranigastu, kiedy ludzie biorą go miesiącami) i kosztów (!). Argumenty koleżan­ki, która podaje mu przykłady z medycyny ludzkiej, gdzie po dwóch tygodniach badań czasami dopiero ma się diagnozę, a leczenie trwa nieraz b. długo, nie trafiają mu do przekonania. Pies po tygodniu brania ranigastu i metoclopramidu wrócił do siebie, zaczął jeść, skończyły się wymioty, ale przypadek jeszcze raz potwierdził to, o czym pisałem. Właściciele zwierząt chcą, żeby weterynarz stawiał diagnozę od pierwszego rzutu oka, a po postawieniu bezbłędnej diagnozy wyleczył zwierzę jednym zastrzy­kiem. Chwilami zastanawiam się, czy nie przejść na leczenie „z szafy”; bez gadania zastrzyk, a w razie niepowodzenia pierwszego zastrzyku proponować eutanazję. Pie­niądze te same, przepustowość większa, poniewierka mniejsza. Na wsiach mówią o takich dr Dorżnąć, w miastach - dr Uśpić. Szacunek ten sam, co dr Leczyć. Brr! Apage!

70

28.04.97Wezwanie do suki owczarka niemieckiego, u której w lutym operowałem nowotwo­

ry gruczołu mlekowego i macicy, tej z przerzutem do wątroby. Brała tamoksifen i goiła się zupełnie dobrze. Właścicielka nie szczędziła kosztów. Obecnie dreszcze, posmut­nienie, w bliźnie pooperacyjnej guzy. Eutanazja. Starszy pan, pragmatyk, który od po­czątku krakał, że z tego nic nie będzie, miał rację. On miał rację, a ja nadzieję. Właści­cielka pożegnała mnie bez słowa. Wiem (i ona wie), że to carcinoma necroticans, ale i ja nie czuję się dobrze.

20.04.97Suka, owczarek szkocki. Znam ją od dwóch lat. Przywieziono ją do mnie z powikła­

niami porodu. Usunąłem wtedy macicę i jajniki, była bezmleczność, szczenięta karmiono sztucznie, wszystkie przechorowały ciężką osteoporozę, dwa padły. Od tego czasu była częstym gościem w lecznicy, w której teraz pracuję. Ostatnio, po usunięciu ropy z zatok okołoodbytniczych, wystąpiła u niej pęcherzyca w klasycznej formie, jak na fotografii w podręczniku. Pemphicosis (pęcherzyca), choroba z autoagresji, nie daje psu, tak jak i człowiekowi, wielkich szans. Suka otrzymuje duże dawki encortonu i antybiotyki. Prawie bez zmian. Jak trochę cofną się zmiany skórne, to narastają na błonach śluzo­wych w jamie gębowej i nosie, jak poprawią się śluzówki, to skóra gorsza.

5.05.97Z rana jest suka z pęcherzycą. Do zmian skórnych dołączyły się objawy kostne.

Zwierzę z trudem chodzi, łapy „miękną”. Teraz rozumiem, dlaczego u jej szczeniąt żywionych sztucznie, ale prawidłowo przecież (nie pierwsze), wystąpiła taka osteopo­roza. Suka ma jakąś wadę genetyczną (może parathormon?), która ujawniła się u jej dzieci w niesprzyjających warunkach i u niej podczas pęcherzycy. Tak przypuszczam, ale przecież ciągle mało wiem. Błądzę. Właścicielka w rozpaczy, dużo widziałem ludzi, którzy kochają swoje zwierzęta, ale tutaj więź jest tak głęboka, że obawiam się, co będzie, kiedy suka odejdzie.

6.05.97W nocy poród u krowy. Z rana łożysko u innej. Na miejscu okazuje się, że łożysko

(dwa, bo były bliźnięta) ktoś odjął, a mnie wezwali do powikłań po tym odjęciu. Powikłań późnych, bo już są odczyny stawowe, krowa jeszcze wstaje, ale prawą tylną kończynę trzyma w górze, nie je, ciepłota 40,5° C. Macica jak balon, twarda, wycie­ku lepiej nie opisywać, to trzeba poczuć. Właściciel chce leczyć, bo się na ubój nie nadaje (posocznica) a krowa nieubezpieczona. Podaję dożylnie tetracyklinę i sulfona­mid, a na drugi dzień, kiedy ciepłota spada do trzydziestu dziewięciu stopni, stabili­zuję wapniem litr krwi pobranej od stojącego obok buhajka i „podpieram” krowę przetoczeniem tego cudownego leku. I znowu antybiotyk i sulfonamid. Wstępuję na trzeci dzień po przetoczeniu. Obrzęk stawu pęcinowego wessał się, kulawizna ustąpi-

71

ła, krowa je, pije i ma się dobrze. Gospodarz zadowolony: „Niech no tylko nabierze trochę na siebie (mięsa), to zaraz pójdzie na spęd. Nie będzie mi robić niespodzia­nek!” Na spęd, czyli na ubój. Po przejściu całej gehenny transportu i magazynu ubo­jowego. Czy warto było się tak wysilać z tym leczeniem? Może i dobrze, że, jak twierdzi ksiądz profesor Sikora: „zwierzę nie ma świadomości cierpienia”. Nie mogę się, po tylu latach leczenia psów, przyzwyczaić do utylitarnego stosunku rolników do swoich zwierząt.

7.05.97Odeszła suka z pęcherzycą. Kobieta jest w rozpaczy. Płacze w słuchawkę. Nawet jej

nie pocieszam. Mówię jej tylko, że zrobiła ona, i ja, wszystko, co można było zrobić dla tego psa. Do rana nie mogę zasnąć, biorę tranxen. Rano chodzę jak zaczadzony.

8.05.97Proszę pana, prosię mi choruje. Biegunka, zatacza się. Tydzień minął, jak kupili­

śmy... A tak dobrze się chowały - dodaje z żałością. - Ile pani ma tych prosiąt? - Czterdzieści dwa!!! Jezus Maria, toście już pewno w EWG? - dziwię się, przyzwy­czajony do dwóch prosiąt za zagrodą w kącie obory. Ile ich choruje? Jedno... no i jedno w drugiej klacie... i parę takich nie bardzo... może z pięć, niby do jedzenia podeszły, ale ledwo, ledwo... Czyli choruje siedem? No, tak jakby... Wiem z doświad­czenia, że trzeba dobrze zbierać wywiad, bo bez tego wybrałbym się do jednego prosięcia i stałbym bezradny nad resztą. Na miejscu okazuje się, że stadko, pozbiera­ne po różnych wsiach przez handlarza, zarobaczone, z przemieszanymi i przepasażo- wanymi zarazkami od Sasa do Łasa, choruje na tzw. chorobę obrzękową. Gospodarz chciał od razu poprawić kondycję zwierząt, dał za dużo białka i uruchomił drzemiące w jelitach hemolityczne szczepy Bact. Coli. Toksyny wytwarzane przez ten zarazek wywołują bardzo charakterystyczne objawy alergiczne. Obrzęk powiek i czasami podgardla jest najbardziej widoczny, więc choroba otrzymała nazwę obrzękowej. Wyciągam z torby, co tam mam: gentamycynę, amoxycillinę, kortykosterydy, wita­miny, surowicę-szczepionkę suiforin; po charakterystycznym kwiku chorych prosiąt poznaję, że zaczęła się już faza obkurczania oskrzelików, wracam więc do domu i zabieram dożylną aminofillinę wraz z pół litrem płynu fizjologicznego. Siedzę przy tych prosiętach do późna w nocy, wiem z doświadczenia, że niczego nie mogę za­niedbać, każdy podejrzany prosiak otrzymuje cztery iniekcje, antybiotyk, kortykoste- ryd, Vit. B,, B6 i C, surowicę, a te zgrzytliwie kwiczące, z dusznością, jeszcze dodat­kowo dootrzewnowo aminofillinę z płynem fizjologicznym. Wracam do domu z za­stygłym w uszach opętańczym kwikiem wdzięcznych pacjentów. Zawsze mówiłem, że wolę zoperować dwa ogiery wnętry niż leczyć dwa podchowki świńskie. Przesiąk­nięty wonią chlewni, walę się do wanny z gorącą wodą. Pomimo szamponu Head and Shoulders, już leżąc w łóżku pociągam nosem, bo mi się wydaje, że nie umyłem się dokładnie.

72

10.06.97Znowu się naciąłem. Przychodzi jegomość z chartem. Piękny polski chart, suka.

Gość jakiś taki śliski, wielomówny; on tu ciągle przychodzi, leczył tego charta, tutaj była szyta rana - gęba mu się nie zamyka. Dzisiaj suka niedomaga, bo ją nakarmił kośćmi wieprzowymi, robiąc galaretę. Macam, rzeczywiście piguła w jelicie z kostnych konkrementów. Nie trzeba nawet rentgena. Głęboki wlew do jelita grubego, ile się da, potem olej parafinowy doustnie, antybiotyk na wszelki wypadek, bo chart to pies deli­katny. - Ile płacę? Dwadzieścia pięć złotych. Długi namysł. Sięga ręką do kieszeni, szuka, wyciąga dwa złote. Na obliczu autentyczne zaskoczenie. Taką minę miałby za­pewne Polański, kiedy w Cannes płacąc za najnowszą kreację dla żony, nie natrafiłby w kieszeni na kartę kredytową. - Nie zabrałem... cholera, tak, zostawiłem na stole w po­koju... Wie pan, ja jutro tu będę - konkluduje - i tak tu muszę z nią przyjść, to zapłacę razem. - Pan jest z... wymieniam dzielnicę Która W Ogóle Nie Płaci. - Tak jest. Jutro... Odwracam się i wchodzę do ambulatorium. Mam ochotę walnąć się w ten swój głupi łeb. Po południu Hanka słucha tego wszystkiego i kiwa z politowaniem głową. - Znam go. Mówił prawdę, że tu szył tę sukę. Tyle że też nie zapłacił. Postanawiam brać pienią­dze z góry. Ale czy wytrwam w tym postanowieniu?

11.05.97W Nadleśnictwie w T. Mają w sporym kompleksie leśnym kilka koników polskich

w stanie półdzikim. Ogier, cztery klacze, dwa źrebaki nowo urodzone, jedna klacz tuż przed porodem. Dla tych „tarpanów” trzeba pomyśleć o środkach przeciwrobaczych. Ba! Ale jak je zadać, kiedy nie znają wędzidła. Chyba najpierw dam ksylazynę, a później na nasadę języka pastę z dozownika. A może z chlebem, bo jedzą chleb z ręki? Zobaczy się. Oprócz tych koni jest kilka muflonów, ale psy z okolicy robią szkody w stadku. Polują na te biedne zwierzęta dla samej przyjemności polowania. Nawet nie kosztują ich mięsa, a jeżeli już, to nigdy nie wracają do pozostawionej padliny. Dlatego bardzo trudno jest te psy odstrzelić, o czym marzą leśnicy. Ja jestem sceptykiem i uważam, że po odstrzeleniu jednych pojawią się następne. Muflon jest zwierzęciem gór mocno skalistych i te góry go bronią. Krajobraz daje mu przewagę nad drapieżnikiem. Tutaj, w terenie nizinnym, nie ma wielkich szans przy polujących zespołowo psach. Prawdzi­wą frajdę miałem, oglądając tamę zbudowaną przez bobry na niedużym strumieniu wypływającym ze śródleśnych źródlisk. Nadleśniczy twierdzi, że w jego trznastoty- sięcznohektarowym ekosystemie są to ostatnie czyste źródła. Pokazuje mi tęgi olchowy las z podłożem suchym jak pieprz i mówi: - Czy pan uwierzy, że dwadzieścia lat wstecz było tu bagnisko? Polska bez wody, to Polska bez lasów, a Polska bez lasów, to Polska bez wody. Nadleśniczy mówi o rezerwacie, chce sprowadzić tutaj wojewódzkich urzę­dników, może sam wojewoda przyjedzie... - Może uzyskam pomoc... — Panie magistrze - mówię - stanowiska państwowe w dniu dzisiejszym to efemeryda. Trzy, pięć lat to czas urzędowania wojewodów, jeszcze krótszy ministrów; gdzie takiemu człowiekowi myśleć o jakichś źródliskach w lesie, martwić się o to, że są ostatnie. Dopóki nie stwo-

73

rzy się mocnego statusu urzędnika państwowego, którego nie będą obchodziły sprawy jakichś partii aktualnie będących u władzy, który będzie pilnował swojej pracy i swoich kompetencji, a nie będzie dumał nad tym, czy dzisiaj się komuś nie naraził - posłowi, wiceministrowi, wojewodzie, księdzu wikaremu, biznesmenowi, który umyślił sobie właśnie w rezerwacie postawić wille, jak to było w Poznańskiem - to dotąd ten pański ostatni rezerwuar krystalicznej wody razem z bobrami, będzie niepewny. Nie zdziwił­bym się, gdybym jeszcze wtedy żył, że za dwadzieścia lat na miejscu tej tamy i jeziorka będzie asfaltowa szosa i stacja benzynowa. Nie takie numery już widziałem. Ale koniki odrobaczymy, bo one nad nami mają tę przewagę, że są tu i teraz i nie martwią się o tam i kiedyś.

13.05.97Igor zdał pisemną maturę i został dopuszczony do ustnej. A wisiał na włosku. Kiedy

usłyszałem tę radosną wieść, nagle załzawiły mi się oczy, jak na filmie - wyciskaczu łez. Joanna nazywa to „starczą labilnością uczuciową”. A niech będzie!

18.05.97Laluś zupełnie się zbiesił. Skąd u niego, kota syjamskiego, chowanego w mieszka­

niu, chodzącego na smyczy i patrzącego na nas z wyrzutem, kiedy kawałki mięsa nie są odpowiednich rozmiarów i trzeba je rozgryzać, te nagle odkryte pokłady dzikości. Za­częło się już w zimie, kiedy leżąc przed nagrzanym piecem, zrywał się na równe nogi, gdy ktoś z domowników zbliżał się do drzwi. Nic to, że mróz, nic to, że śnieg, nic to, że obce koty od dawna uznały stodołę i podwórze za swoje łowisko. Po kilku awanturach połączonych z wielkimi wrzaskami, kosztem kilku szram i kępek wydartej sierści, prze­płoszył intruzów. Teraz z trudem udaje się ściągnąć go na noc. Dzisiaj przyszedł pod wieczór coś nie w sosie. Kuleje na przednią łapkę, łeb zdrapany, czerwone krechy od uszu do oczu i niżej. Miauczy, pakuje się na kolana, znowu miauczy. Kiedy usiłuje oglądnąć jego obrażenia, nie pozwoli, potem znowu przychodzi po pomoc. Robię mu w końcu iniekcję ksylazyny, mięknie i uspokaja się. Teraz okazuje się, że obrażeń ma więcej, tylko ukrytych w sierści powyżej nadgarstka, na karku i pod szyją. Opuszka dłoniowa przegryziona na wylot, sonduję ranę, otwieram szerzej, maść detreomycyno- wa. Rano po wybudzeniu jeszcze trochę kuleje, ale gotów do akcji pcha się do drzwi. Wypuszczam go, podąża do stodoły. W stodole leży potężny szczur, który tak drogo sprzedał swoje życie.

20.05.97W K. u chorego psa. Leczenie psa na wsi to rzadkość i zawsze z pytaniem, ile będzie

kosztowało. Ale przecież nie o tym chciałem... Że wieczór się zbliża, a do rzeki zupełnie niedaleko, jedziemy polną drogą, potem przez wał przeciwpowodziowy i stajemy na nadrzecznym łęgu. Zostawiamy samochód i schodzimy nad rzekę w nadziei, że w wikli­nie nadrzecznej, zwanej tutaj „kępą”, odezwą się słowiki. Przecież kiedyś cała ta tępa od

74

ujścia rzeki do samych Karpat, na przestrzeni ponad stu kilometrów trzęsła się dosłownie od śpiewu tych ptaków. Schodzimy nad brudną i cuchnącą wodę przez szeroką wyrwę wysypaną kiedyś białym „plażowym” piaskiem (takie „wyrwy” o różnych nazwach słu­żyły bydłu za wodopój, były dogodnym zejściem do brodu, przy nich kotwiczyli łodzie piaskarze i rybacy dzierżawiący odcinki rzeki), a dzisiaj pokrytą czamawym namułem i już nie chce mi się słuchać słowików, bo moja rzeka czasu, którą płynę, z trudem uno­sząc brodę nad jej fale, nagle zawraca. Zawraca i wyrzuca mnie właśnie tutaj w spoden­kach kąpielowych tylko, brodzącego obok mojego młodego, niespełna czterdziestoletnie­go ojca, który macha w miarowych odstępach czasu leszczynowym kijem, do którego przywiązana jest żyłka z polnym konikiem na haczyku. Ten sposób połowu kleni - dzisiaj zabroniony, a wtedy bardzo popularny - nazywało się „na śmigacza” Dlaczego tak dale­ko odeszliśmy wtedy od miasta? Ojciec mój, przed wojną założyciel związku wędkar­skiego w moim rodzinnym mieście, w czasie okupacji, kiedy zarabiał miesięcznie na kilogram „paskowego” cukru, nie mógł sobie pozwolić na wykupienie karty. Ryba była wtedy częstym gościem u nas na stole, łowiona cichaczem, w nocy, różnymi sposobami dalekimi od sportowych, dżentelmeńskich zasad. To, że mieszkaliśmy nad rzeką, jeszcze ułatwiało ten proceder. Wtedy (był to rok 42 albo 43, ale chyba 43) ojca skusił niski stan wody i postanowił iść va banque. Poszliśmy około dziesięciu kilometrów w górę rzeki i łowiąc, schodziliśmy w dół. Pamiętam, że mieliśmy taką ilość ryb, że z trudem tylko mogłem je udźwignąć i zatopione w dużej siatce spływały z prądem, a ja tylko trzymałem za sznurek i co pewien czas wpuszczałem nową zdobycz. Tutaj właśnie przy tej „wyrwie” ojciec zdecydował, że kończymy: wieczór się zbliżał i po upalnym dniu ochłodziło się, zapewne był to już sierpień, bo wieczór był chłodny. Ubrany byłem tylko w spodenki, szczękałem zębami i co chwila zanurzałem się w przegrzanej wodzie, co dawało mi chwi­lę ulgi. Ojciec zwijał wędkę, a tymczasem na brzegu pojawiło się kilku mężczyzn, star­szych i młodszych i widząc nas, rozpoczęli z ojcem przyjazną z pozoru rozmowę. Pod­czas tej rozmowy jeden z chłopaków kopnął się ostro biegiem do wsi i zniknął za stro­mym brzegiem wyrwy, co przyjęliśmy jako coś naturalnego. Ojciec zwinął wędkę i ruszył w stronę drugiego brzegu, na którym w odległości kilku kilometrów było miasto, a ja z rozkoszą rzuciłem się w wodę, bo solidnie zmarzłem. Płynę i poprzez wodę zalewającą mi uszy słyszę jakieś krzyki, wstaję na nogi i widzę, że na brzegu siedzi jakiś jegomość i pośpiesznie zrzuca buty. Uporał się z butami, zrzuca marynarkę i spodnie i w kaleso­nach, jakie wtedy nosili mężczyźni w zimie i w lecie, wskakuje do wody. Brnie do nas i łapie ojca za ramię. W człowieku tym poznaję jednego z zawodowych rybaków, którego często widywałem nad rzeką siedzącego z „podrywką” zanurzoną w wodzie. Ojca znał sprzed wojny, uchylał czapki, mrukliwie mówił dzień dobry, zamieniali nieraz kilka słów o pogodzie, o stanie wody, o rybach. Teraz dopadł do zaczynającego rozumieć (bo ja jeszcze nie) sytuację ojca i słyszę, że wrzeszczy coś o Niemcach, o prawie, wygraża obozem pracy w Pustkowie (była niedaleko taka mordownia) i widzę, że ojciec w ca­łym tym rozgardiaszu puścił siatkę z rybami, która spływa z prądem, jeszcze raz bły­snęła białymi bokami kleni i zapadła w głębszą wodę na tzw. podhaczu. I widzę głupio

75

złośliwe uśmiechy tej gawiedzi stojącej na brzegu (o pół kilometra była kolonia nie­miecka jeszcze z czasów kolonizacji Marii Teresy na tych ziemiach i oni to ściągnęli rzecznego stróża niemieckiego prawa), i widzę też, jak ojciec tłumaczy temu baranowi od podrywki, że zawsze miał kartę („przecież pan mnie zna, ale teraz pan rozumie”) mówi coś o dzieciach i że najmłodszy brat choruje, i wpycha temu przedstawicielowi niemieckiego prawa w białych gaciach z troczkami papierosa, którego ten odpycha służbiście, ale w końcu bierze...

Wracaliśmy z pustymi rękami w milczeniu, dosłownie z pustymi, bo strażnik skon­fiskował wędki, starą teczkę i leszczynowy kij. Spytałby ktoś, co dalej? No, nic. Po wojnie, kiedy ojciec znowu wykupywał kartę wędkarską, nieraz spotykaliśmy tego służ- bistę. Przeszedł tzw. rehabilitację jako volksdeutsch, sąsiedzi podpisali, że nie szkodził, siadywał dalej nad wodą z podrywką, wymieniali z ojcem uwagi o wodzie, pogodzie, rybach...

A słowiki są, jeszcze są. Odezwały się, może cztery, może pięć na przestrzeni chyba pół kilometra.

21.05.97Zdezelowany „maluch” z rezolutną kobietą w środku. Czy nie pojechałby pan zbadać

krowę? Zbadać? Na ciążę? Nie, ona jest trzy dni po ocieleniu i strasznie dyszy. Może pani zamknęła okna i drzwi obory i krowa się dusi? Nie, jest przewiew, chłodno. Wstaje je­szcze? - pytam ostrożnie. Wstaje. Wstaje, czyli porażenie poporodowe wykluczone. Wsiadamy do samochodu, kobieta dużo mówi, ale z tego, co mówi niewiele mogę wy­wnioskować. Gospodarstwo średnie, krowa i jałówka, jakiś roczny buhajek w kącie. Mie­rzę temperaturę, osłuchuję krowę, nie mówię nic. Ciepłota 39,5°C po porodzie wskazy­wałaby na jakąś infekcję podostrą, ale uciążliwą. Duszność. W płucach szmer zaostrzony, ale nie ma kaszlu ani rzężeń. Zaczynam wyciągać od kobiety słowo po słowie. Od kiedy duszność, od kiedy zaburzenia apetytu i żujki? Okazuje się, że już trzy dni przed porodem krowa nie jadła i nie przeżuwała. Aha! Czyli chorowała już przed porodem! Kto cielił (przeprowadzał poród)? No, my sami i taki jeden. Kto taki? Wiem, że w tej wsi mieszka trochę zdeklasowany technik weterynarii, który prowadzi „dziką” praktykę. No tak, on był. To ja panu już powiem. On był tu dzisiaj i powiedział, że dla tej krowy to tylko kosa. A wczoraj dal jej „pencelinę”. I dlatego do pana przyjechałam. Proszę pani - mówię - krowa ma zapalenie płuc, to że nie jadła przed porodem oznacza, że już wtedy chorowała. Ile będzie kosztowało leczenie? Wymieniam sumę, liczbę wizyt, kobieta żąda precyzji. Pyta o szansę na wyleczenie. Trzydzieści, czterdzieści procent. A to nie będę leczyła! Chodził tu taki jeden. Kupi i w kiełbasy puści. Proszę pani, mięso z tej krowy będzie miało wartość padliny. Do tego przesyconej penicyliną. To nic - mówi beztrosko kobieta. Weźmie, tyle że mniej zapłaci. Jemu to nie przeszkadza. On z Radomyśla. Jadę do domu i myślę o tym, co ludzie zjadają w tzw. swojskiej kiełbasie od pokątnego handlarza. Ale czy naprawdę pokątnego? To, co się wyprawia dzisiaj w Polsce w handlu artykułami spożywczymi, nie śniło się nawet filozofom.

76

23.05.97Nauczka. Przychodzi pan z trzynastoletnią suczką mieszańcem, zaniedbaną i brud­

ną. Staje się słabsza, sporo pije, czasami duszność. Ciepłota w normie, omacywaniem stwierdzam łatwo wyczuwalny guz, który cofa się do jamy brzusznej przy lekkim uci­sku. Lewe podżebrze. Omacuję to w jednym dniu, w drugim, omacuje koleżanka. Jest, ucieka mi pod palcami w głąb jamy brzusznej, wraca... Trzynaście lat, może być nowo­twór - dumam. Proszę pana mówię, jeżeli się pan zgodzi na laparotomię diagnostyczną, to zrobimy. Może to być zmieniony lewy jajnik, może coś pochodne krezki... Gość niezbyt chętnie, ale w końcu decyduje się. Już po wygoleniu nie podoba mi się sieć naczyń na brzuchu, za bardzo rozszerzone, wyraźnie zastoinowe. Może być marskość wątroby, ale ja dalej pcham się w biedę. Dzielę się jeszcze z koleżanką poglądem co do tych naczyń, uważnie je omijam i otwieram jamę brzuszną. Od razu w rękę wchodzi mi duża, zastoinowa śledziona, potem robię rewizję układu pokarmowego z żadnym skut­kiem, w końcu poszerzam cięcie i omacuję wątrobę. Twarda, wygląda na marskość. Odnajduję w końcu przyczynę, dzięki której w ogóle zabrałem się do zabiegu. Guz, który uciekał w głąb jamy brzusznej, to nerka, która uległa ektopii (nie weszła na swoje miejsce podczas embriogenezy). Zamykam jamę brzuszną i pewien jestem, że sukę trzeba leczyć internistycznie, różne tam heparegeny, silimarole i inne środki osłaniające wątrobę, oszczędzający tryb życia i dieta, bo suka otłuszczona niemożliwie, a przecież, przeliczając jej lata na wiek ludzki, to mamy do czynienia z siedemdziesięcioletnią staruszką. Kroplówka, digoksin, witaminy i suka budzi się bez sensacji. Owijamy ją ligniną i własnym ręcznikiem, koleżanka odwozi do domu właściciela, bo ten pomimo posiadania samochodu przyprowadził sukę „przy nodze” i nie wziął nic do owinięcia zwierzęcia zaraz po zabiegu. Nad ranem gość dzwoni do koleżanki i informuje, że suczka odeszła. Co się stało? Nie wiem, bo spałem. Na trzeci dzień dowiadujemy się, że pojechał z suczką do województwa do sekcji (na miejscu jest urzędowy lekarz wetery­narii) i wrócił wprawdzie bez protokołu sekcyjnego, ale za to z informacjami, że suka mogła żyć jeszcze pięć lat, że zabieg był źle wykonany (prosta laparotomia!) i że ja jestem głupi. W nocy telefon do koleżanki, rozmawia okrągłą godzinę, właściwie jest to bełkot, z którego nic nie można się zorientować, na drugi dzień to samo, koleżanka prawie popłakuje, bo nie jest to nic przyjemnego być obudzoną w nocy i wysłuchiwać... właściwie cały czas nie wiadomo czego. Przychodzi w końcu do mnie do ambulato­rium. Rozmowa też nieciekawa, bo cały czas usiłuje mi udowodnić, że źle zrobiłem zabieg. Co to znaczy źle, nie wytłumaczy, powołuje się tylko na jakichś moich kole­gów, którzy mnie znająjako partacza, oczywiście nie ma nazwisk, nie ma nawet nazwy lecznicy w tym wojewódzkim mieście. Ma już nowego pieska, równie zabiedzonego i brudnego, jak poprzedni. Pytam, czego chce konkretnie. - Żeby pan był ukarany - mówi - zapłaci pan pięćset tysięcy złotych i zwróci koszta zabiegu. Pięćdziesiąt złotych nie majątek, koszta zabiegu znikome - zapłaciłbym chętnie i żeby go nie widzieć i nie słuchać tego chwilami spokojnego, a chwilami przechodzącego w krzyk głosu, ale for­ma tego „ukarania” nie pozwala mi na to. - Proszę skierować sprawę do Izby Lekarsko

77

- Weterynaryjnej - mówię i słucham chwilę jego obelg i wrzasków, przy czym słowo partacz jest chyba najłagodniejsze.

25.05.97Dzisiaj czytam Zarządzenie Min. Zdrowia dotyczące wypisywania recept. Leka­

rzy weterynarii dotyczy ono w małym stopniu, bo chociaż korzystamy często z tej formy zakupu leków, to obowiązują właścicieli naszych pacjentów ceny stuprocento­we i nie mamy do czynienia z całą resztą ubezpieczonych: emerytów, rencistów, ka­lek i inwalidów wojennych. Zarządzenie dotyczące karteluszka 6 * 10 cm wypisane jest na bitych sześciu stronach formatu A4. I to drobnym drukiem. Wysmażyła je chyba rzesza prawników, którzy nie załapali się w sądach, prokuraturze, adwokatu­rze, notariatach i radcostwach, bo co paragraf, to odsyłacz do odpowiedniego norma­tywu prawnego wydrukowanego to w Monitorze, to w Dzienniku Ustaw. Z zarządze­nia przeziera zapiekła niechęć urzędnika do lekarza, ustępy i punkty są pełne urzędni­czych pogróżek. Panie i panowie urzędnicy wiedzą, że ten lekarz, żeby nawet chciał, żeby obkładał się tomami zszywek dzienników i monitorów, to i tak popełni jakiś błąd, który będzie można mu wytknąć, a przez to okazać się przydatnym, udowodnić, że biurko pod oknem czy w kącie nie stoi na próżno. Nieważne, jak merytorycznie pracuje lekarz, nieważne czy kogoś wyleczy czy otruje, nieważne ilu ma pacjentów dziennie, ważne, żeby recepta miała właściwy kolor, pasek, pieczątkę okrągłą czy prostokątną o odpowiednim wymiarze. Jakżeż mi to przypomina ostatnie lata totali­tarnej weterynarii przed prywatyzacją, kiedy oceniano działalność lecznic, licząc kwiaty doniczkowe stojące na sali operacyjnej i dając wysokie punkty za „estetykę”. To nic, że na tej sali było krwi puszczare, lewatywę daware, sondę zakładare, co ja mówię - na sali, sali nie można było tknąć, wszystko, mróz nie mróz, upał nie upał, robiło się na dworze, bo można by zepsuć „estetykę” i ocena mogłaby zostać zmieniona. Ana­logia jest uderzająca, w medycynie od roku 1989 prawie nic się nie zmieniło, tyle że pieniędzy jest mniej, ale sposób zarządzania i działania jest ten sam. Ostatnio u nas odesłano z izby przyjęć szpitala człowieka z rozległym zawałem. Jakiś młody lekarz nie przyjął go. Nie mógł się odważyć przyjąć do szpitala kogoś, kto nie przeszedł przez oględziny ordynatora. Zepsuć sobie karierę, narazić się? Chłopa właśnie dzisiaj chowają. No cóż, stary był... Ten, kto wierzy w reformę służby zdrowia, to tak, jakby wierzył w trzynastym wieku w Antypody.

31.05.97Znowu długi weekend - jak to teraz nazywają. Co to jest, że nie obejdziemy się

bez obcych wyrazów i zwrotów. Kiedyś były subbotniki, teraz weekendy. No więc, jak już mamy ten weekend, to miasto jest jak wymarłe. Nie ma chleba, sklepy za­mknięte. Oczywiście, w takiej sytuacji okoliczne lecznice nawet telefony mająpowy- łączane. Przez cztery dni wraz z Bożym Ciałem mam urwanie głowy. Od przybytku głowa nie boli.

78

2.06.97Miasto i okolice w referendum wypowiedziały się przeciw konstytucji. Jest to zadzi­

wiające. Miasto, które wyrosło z działań lewicy (jaka by ona nie była), które wessało dzięki rozwojowi fabryki nadwyżkę ludzi z okolicznych, bardzo kiedyś biednych wsi, a które transformacja ustrojowa i ogólne złodziejstwo położyły na łopatki, miasto z dużym strukturalnym bezrobociem i w zasadzie bez perspektyw, zagłosowało tak, jak ksiądz wikary kazał. Niski poziom jodu na Podkarpaciu znajduje swoje odzwierciedle­nie nawet w polityce. Całe szczęście, że Polska to nie Małopolska.

29.05.97Jest znowu pan od suczki, która odeszła po próbnej laparatomii. - Partacz! - wrze­

szczy. Stojący nieopodal ludzie szybko znikają. Nie chcą zapewne świadczyć w są­dzie. Kilku malców rechocze. Dla nich to pyszna zabawa. Pan jest wyraźnie napu­szczany przez któregoś z moich kolegów, tych od farmakologicznego leczenia trzyty­godniowego kamienia w cewce moczowej jako „blokady nerek”, tych od „nie da się”. „Nie da się skateryzować psa”, „nie da się ustalić” czy jest jeszcze jeden płód w rodzącej suce, „nie da się” usunąć gruczołu mlekowego. Mistrzów diagnozowania od pierwszego rzutu oka złamań jako zwichnięć, zwichnięć jako złamań. Ostatnio przyszła pani z kotką, której „nie da się” wysterylizować, „wie pani, lepiej dajmy jej zastrzyki, bo narkoza dla kotki może być niebezpieczna”. Gość od suki nie kryje się z tym, że jest instruowany przez fachowca, że szeroko omawia się tam moje „osią­gnięcia”, co nieco przesadzając zresztą. - Konie chłopom pozarzynałeś! - wrzeszczy. Czy mogę z nim dyskutować? Mówić mu, że ostatniego konia operowałem dwa lata wstecz wiele kilometrów stąd? Że angielska statystyka mówi o procentach zejść psów po narkozie ksylazynowo-ketaminowej, że gdyby kochał sukę, to popilnowałby jej w nocy po narkozie; zrywamy się przecież na każdy telefon. Że na porządku dzien­nym otwieram jamę brzuszną i że akurat u jego suki marska wątroba nie odtruła na czas preparatów, które używamy do narkozy. Groch o ścianę. Powoli narasta we mnie wściekłość, burzę się, chociaż wiem, że metodą „orczykową”, którą on stosuje od początku, niczego nie załatwię. Gość tylko na to czeka.

6.05.97W związku z moimi permanentnymi remontami przychodzi dzisiaj dwóch panów.

Proponują robotę. Pytam się, ile to będzie kosztowało? - No - mówi jeden - obmierzyć się tego nie da tak, żeby brać „za dzieło”. Najlepiej byłoby na dniówkę. W takim razie, ile dniówka? No, sześćset pięćdziesiąt złotych - mówi drugi. - Sześćdziesiąt pięć zło­tych? - chwytam się za głowę. - To ja w życiu nie miałem takiej dniówki. A co pan chcesz, za darmo? - Dałbym czterysta - mówię. Siadają na rowery, nie mówią nawet do widzenia. I mówi się, że w Polsce jest bezrobocie! Będą siedzieć w domu przy piwie, kwalifikacji nie mają żadnych, szkoły zawodowej nawet nie liznęli, rachunku nie da­dzą, bo podatku nie chcą płacić.

79

Dzisiaj dzielnica W Której Mało Kto Pracuje A Nikt Nie Płaci znowu dała znać o sobie. Akurat mam na stole sukę do operacji ropomacicza, uśpionąjuż, pole operacyj­ne wyjodynowane, zapinam bieliznę, kiedy wchodzi jakiś pan w stanie wyraźnie wska­zującym na użycie i spożycie. - Zapołki! - Pan się pomylił - mówię - kiosk jest dalej. -Nie wiem, gdzie jest kiosk. Zapołki! W szczupłym pomieszczeniu, gdzie przy stole są jeszcze dwie kobiety, właścicielka suki i lekarka, robi się nagle tłoczno. Pan napiera na mnie. - Mam w ręku skalpel, może się pan skaleczyć - mówię i wypycham go plecami, kobiety mu perswadują: uprzejmie pana prosimy... Stoi pod oknem, zbiera myśli w milczeniu. Nabuzowuje. Błysk decyzji w oczach pod wąskim paskiem czoła. Łapie z powrotem za klamkę. Na szczęście ktoś przytomnie przekręcił zamek w odpowiednie położenie. Odbija go, wali pięścią w parapet, w końcu odchodzi. Jestem w połowie operacji, kiedy zjawia się z powrotem. W towarzystwie, jak się okazuje, syna. Pokazuje przez okno na mnie. - Tego łysego - pokazuje - masz wykończyć. Zarżnąć! - Zapamię­tam tato - mówi posłuszny syn. - On już nie żyje. Ja go sobie dobrze oglądnąłem. Chłopak jest trzeźwy, albo mało pijany. Odchodzą. Zgłaszam incydent na pobliskim komisariacie. - Trzeba było dzwonić - mówi dyżurny.

7.06.97W R. promocja „I pies też człowiek”. Sporo ludzi. Nawet pani wojewodowa, której

nawet nie znam, kazała przez umyślnego zakupić dla siebie dwie książki. Z dedykacjami.

10.06.97Miasto znowu jak wymarłe. Wszyscy wyjechali „na papieża”. Sklepy „na pół gwi­

zdka”, autobusy PKS nie kursują, urzędy tylko z dyżurnymi, ZUS wojewódzki ogłosił kurs dla lekarzy akurat w tym dniu, tyle że dwa miesiące wstecz i trafił z terminem precyzyjnie na największą uroczystość. Urzędnicy wybrali się modlić i śpiewać „Sto Lat”, w wysokim urzędzie tylko sekretarki - przyjeżdżający lekarze snują się bezradnie po korytarzach gmachu postawionego co najmniej na hektarze. Że mogli odwołać? A kto by tam siedział przy telefonach. Grzechy i tak będą odpuszczone. Polska to ba­stion w tej laickiej Europie.

11.06.97Dzisiaj wyjmuję szwy prawie czternastoletniej suczce po owariohisterectomń. Zaj­

muję się nią od dziesięciu dni, bo jej pani chciała mnie „wziąć na wytrzymałość” i pomimo ewidentnego ropomacicza, suki nie operowała. Przywiozła ją, kiedy już suka całkowicie zaniemogła. Ciepłota 40°C. - Po schodach, proszę pana, to już nie tylko wyjść nie może, ale i zejść. A ja moją „mróweczkę” tak kocham. - „Mróweczka” brzuch ma jak balon, bo w macicy pewno z pół litra ropy, śledziona z przerostem hyperpla- stycznym; suka wywaliła się na lewy bok i dyszy z wytrzeszczonymi oczyma. Stanow­czo lepiej się pracowało w mojej byłej lecznicy. Pomny na ostatnie doświadczenia z awantumym panem od suki i wiedząc, że tu właściciele dochodzą swego i nie swego,

80

proponuję uśpienie (wie pani, to staruszka z posocznicą i intoksykacją, będzie ciężki okres pooperacyjny, a wyniki bardzo niepewne), potem próbuję „sprzedać” kłopotliwe­go pacjenta komu innemu. - Może pani pojedzie gdzie indziej, może do innej leczni­cy... Nie, ona nigdzie nie pojedzie, ona właśnie tu przyszła. Podłączam kroplówkę (pod­czas kiedy cieknie, suka pozwala się wygolić bez żadnego oporu, jest jak manekin psa) i powoli przygotowuję bieliznę, tampony i instrumenty. Po zabiegu dekstran, płyny, witaminy i do domu. Na trzeci dzień suka, pomimo ciągłej opieki, antybiotyków, nawa­dniania i suplementacji witaminowej, jest w stanie prawie beznadziejnym. Znajoma mi, wielokrotnie widziana prostracja, niedomoga krążenia, wymioty, atonia pooperacyjna przewodu pokarmowego... Ale ja przecież nie pierwszy raz mam taką staruszkę w le­czeniu. Jazda do sąsiada, przecież mieszkam na wsi, sąsiad bez kłopotu pozwala pobrać od jałóweczki sto mililitrów krwi. Stabilizuję ją na szybko antiparenem (jonami wap­nia) i jeszcze ciepłą przetaczam suczce. Podczas przetaczania już widzę pierwsze efek­ty, chociaż kto inny wziąłby je może za objaw niepomyślny. Temperatura z subnormal- nej (37,4°C) podnosi się na 39,6°C, rusza ostro perystaltyka jelit. Suka znowu wymio­tuje, aleja wiem, że to ostatni powód do niepokoju. I rzeczywiście, właścicielka dzwoni wieczorem, że suczka przeszła do drugiego pokoju i położyła się w chłodzie (dotych­czas, postawiona, ledwo utrzymywała się na nogach), a rano sygnalizuje jeszcze pomy­ślniejsze objawy. Wyniesiona na dwór oszczekała przechodzącego psa. No i dzisiaj wyjmujemy szwy. Jeszcze jedna staruszka będzie cieszyła ostatnimi latami życia swo­ich właścicieli, też przecież wiekowych.

13.06.97Jutro, po półrocznym kursie, zdaję egzamin z homeopatii. Wydawało mi się, że po

tylu latach myślenia alopatycznego (contraria contrariis curantur) nie potrafię się dosto­sować do tych wszystkich „leków typu wrażliwego”, „sykotycznego sposobu reagowa­nia”, „psorycznego sposobu reagowania” itp., wymyślonych jeszcze przez Hahneman- na w osiemnastym wieku, ale w końcu oswajam się z cudaczną terminologią i jeszcze bardziej cudacznymi lekami działającymi nieraz w rozcieńczeniach poniżej liczby Avo- gadra. Kiedy sobie pomyślę, że psorinum to lizat zawartości pęcherzyków świerzbo- wych, a medorrhinum to lizat wycieku rzerzączkowego z cewki moczowej, to trochę unosi resztkę włosów na głowie. A taki lek, jak pyrogenium! Produkt septycznego rozpadu (gnicia) wołowiny, wieprzowiny i łożyska ludzkiego! Ale najważniejsze, że to wszystko działa, o czym zaczynam się powoli przekonywać. Traktuję jednak homeopa­tię jako leczenie pomocnicze i uzupełniające w chorobach ostrych, i jako podstawowe, czasami równe klasycznej terapii w chorobach przewlekłych.

Na marginesie tego, co piszę, warto wspomnieć o tym, że rozmawiałem ostatnio z panem, który jest studentem dziwnej uczelni. Jest to czteroletni zaoczny kurs medycy­ny niekonwencjonalnej i alternatywnej. Przynajmniej ja to tak zrozumiałem. Chłopak jest po technikum mechanicznym i zapragnął nagle być lekarzem. Cóż łatwiejszego? Dzisiaj nie ma rzeczy niemożliwych. Cztery lata nauki zaocznej i dyplom jest. Z czego?

81

A właśnie. Już zdał homeopatię. Bez takich, jak moje, obciążeń medycyną klasyczną, alopatią. Nawet chyba nie wie, że „contraria contrariis curantur”, bo że „similia” leczą, to mu chyba powiedzieli. Teraz będzie zdawał ziołolecznictwo, elementy medycyny tybetańskiej, akupunkturę, radiestezję, bioenergoterapię... i jak już otrzyma dyplom, to wystarczy zgłosić w urzędzie gminy rozpoczęcie działalności gospodarczej. Będzie je­szcze jeden cudotwórca. Filozofom się nie śniło.

22.06.97Rano w dzienniku podają, że klub poselski SLD wystąpił o zawieszenie morato­

rium na karę śmierci i zaostrzenie kodeksu karnego, który przecież niedawno Sejm uchwalił. Rychło Marychno! Społeczeństwo nasze na tym etapie transformacji od socjalizmu do kapitalizmu, podobne jest do stada bezradnych owiec, wśród których krążą wilki i w miarowych odstępach czasu zarzynają wybraną, bezradnie beczącą owieczkę. Psom pasterskim, które tych owiec mają bronić, założono solidne kagańce, a baca i juhasi po wyrwaniu ze stada kolejnej ofiary wylatują z szałasu z ciupagami i wrzeszczą, po czym ten wrzask cichnie zgodnie z kwadratem odległości czasowej od kolejnego incydentu. Po wywrzeszczeniu się, baca i juhasi sprawdzają, czy psom bezpośrednio strzegącym szałasu dano dobrze jeść i czy broń Boże nie nałożono i tym kagańca, a w szałasie zasiadają do sutego obiadu dobrze zakrapianego.

Przed dwoma tygodniami ci sami posłowie uchwalili kodeks karny, który całkowi­cie znosi karę śmierci, zezwala dożywotnikom po dwudziestu pięciu latach wyjść na wolność, a po piętnastu latach otrzymywać przepustki, nie mówiąc już o innych for­mach głaskania po główce zwyrodnialców, a teraz nagle zaczyna się majstrowanie przy moratorium. Znak, że wybory się zbliżają, trzeba się przypodobać wyborcom, chociaż wiadomo, że z tego pomysłu i tak polecą strzępy pod ciśnieniem zwolenników respek­towania praw człowieka dla istot człekokształtnych, z gatunkiem ludzkim niewiele wspól­nego mających. Od chwili opanowania naszych ciał prawodawczych przez pięknodu­chów i wprowadzania coraz to nowych ulg (łącznie z moratorium) dla przestępców, Polska jest wstrząsana istną eksplozją irracjonalnych czasami zabójstw, patricidii, ma- tricidii, mordów rytualnych, gwałtów, których finałem jest śmierć ofiary, czasami bar­dzo wymyślna, bezwzględną falą w wojsku, grypserą w więzieniach... Przeciwko temu wychodzą bezradni ludzie i w milczeniu maszerują ulicami.

Zrobili sobie piknik, palili ognisko świeżo upieczeni maturzyści; przyszli z kijami baseballowymi ci, którzy uważali, że naruszono ich terytorium. Czym różnili się od wil­ków, kotów czy innych zwierząt, które znakują swój obszar polowań? Tym, że resztki nawyków kulturowych nie pozwoliły im znakować granic władanego przez nich terenu, tak jak to robią zwierzęta, moczem i kałem. Wybrali ofiarę, wzięli jak swoją i pozwolili słuchać jej pobitym i zastraszonym kolegom (jeden z chłopców był tak przerażony, że dwie godziny przesiedział na drzewie) wycia wciąganego do samochodu, skatowanego chłopca. Byli bez wyobraźni, czy też mieli wyrobione poczucie bezkarności, wyrobione przez seryjność takich przestępstw, które im uchodziły na sucho? Teraz okazuje się, że

82

szajka (dwudziestoczteroletnia dziewczyna z trojgiem dzieci i trzech mężczyzn w wieku 19-34 lat) od dłuższego czasu terroryzowała okolicę.

Profesor Strzembosz gdzie może twierdzi w mass mediach, że kara śmierci nie ma żadnego wpływu na poziom przestępczości. Profesor Falandysz nie tylko tak twierdzi, ale jeszcze dodaje: komuniści blokowali informację o przestępstwach, gwałtach i morder­stwach, natomiast dzisiaj wszystko podaje się do wiadomości i dlatego uważa się, że przestępczość wzrosła. Profesor długo balansował na granicy prawa wraz ze swym pro­tektorem i pracodawcą, a teraz usiłuje balansować na granicy prawdy. Stanowczo wolę profesora Falandysza w kołnierzyku marynarskim usiłującego być w telewizji śmiesznym, niż jego poważne wypowiedzi. Następny profesor, Jacek Wódz, socjolog, aby usprawie­dliwić falę okrucieństwa i brutalności, pisze w „Sztandarze Młodych”: „Mało kto pamię­ta, że w końcu lat czterdziestych ludzie również bali się wychodzić na ulicę, a przestępcy z tamtych czasów byli również bezwzględni jak współcześni”. Profesor Wódz nie dodaje, że lata pięćdziesiąte to autentyczny spadek przestępczości, którego powód postaram się wyłuszczyć na przykładzie okolicy, w której pracowałem. Była to okolica, gdzie przed wojną dla jednej wsi (wprawdzie dużej) utrzymywało się posterunek policji państwowej oprócz posterunku gminnego. Gdyby nie ten posterunek i ciągłe dyżury trzech policjan­tów na szosie, to przez tę wieś nie przejechałby ani jeden wóz z towarem czy też podróż­nymi. O tym, co się działo w tych okolicach za okupacji, a szczególnie po wyzwoleniu właśnie, z końcem lat czterdziestych, lepiej nie wspominać, żeby nie spędzać snu z oczu pięknoduchom. „Sielanka” trwała do 1950 r. Lata stalinowskie to gnębienie przede wszy­stkim organizacji patriotycznych, ale ówczesna władza nie mogła znieść i tego, żeby oprócz niej ktoś rządził w Polsce. A tymi wsiami rządzili pojedynczy ludzie i całe rodzi­ny. Prawa były drakońskie, egzekwowanie ich nazwalibyśmy dzisiaj nieludzkim; skutek jednak był taki, że kiedy w 1957 roku rozpoczynałem tam pracę, to nie zamykałem na noc mieszkania, a motocykl mogłem postawić na trzy dni oparty o drzewo przydrożne i nie zginęła mi nawet zapasowa guma przywiązana do tylnego siedzenia. Wtedy właśnie za­częli wracać po amnestiach 1956/57 zwalniani więźniowie kryminalni. Wracali całkowi­cie zresocjalizowani, bo ciężkie więzienie wyprało z nich całą ochotę na recydywę. Nie mieli tam prawa do przepustek, odwiedzin żon i narzeczonych, telewizorów, koszykówki i kalorycznych obiadów. Wtedy w Polsce gminnej i powiatowej na nocną służbę wycho­dził jeden milicjant i spokojnie mógł w środku nocy zatrzymać każdy pojazd. Dzisiaj nie zrobiłby tego nawet patrol trzech policjantów z bronią maszynową. Piszę to po wystąpie­niu premiera Cimoszewicza do kolegów zakatowanego Tomka. Że niby my tu, stanowczo itd., itd. Powiedzmy sobie szczerze, co tu można stanowczo, kiedy prawo sprzyja prze­stępcom, a nie spokojnym ludziom. Co tu można stanowczo, kiedy zbrodni dokonano w dzielnicy naszej stolicy, Warszawy, a przecież ta dzielnica miała swojego dzielnicowe­go i swój komisariat. Mogę się założyć, że dzielnicowy wołał nie wiedzieć o żadnych sprawach dotyczących tej czwórki, natomiast chętnie i z poświęceniem nakładał mandaty za przejście ulicy w niewłaściwym miejscu, starannie selekcjonując delikwentów. Powie ktoś: Co pan tutaj mówi o latach stalinizmu. To był totalitaryzm, a dzisiaj jest demokracja,

83

musimy przestrzegać praw człowieka. A ja mu odpowiem: Co to obchodzi rodziców Tomka? Czy ich pocieszy to, że sąd będzie drobiazgowo rozpatrywał wnioski obrony, to o badanie psychiatryczne, to o wyłączenie najmłodszego, to o odpowiadanie z wolnej stopy tego, który mniej okrutnie bił, to o wyłączenie kobiety, bo ma troje drobnych dzieci, a w końcu dojdzie do wniosku, że nie wiadomo dokładnie, kto zadał pierwszy cios, a kto ostatni. Domniemanie niewinności będzie królowało na tych wlokących się miesiącami, a może latami rozprawach. Vide sprawa zabicia studenta Wojciecha Króla, podczas której zwolniono z aresztu jednego z aresztowanych, ale i tak na rozprawę przywożono go sku­tego, bo po odzyskaniu wolności natychmiast uczestniczył w napadzie i pobiciu (rewizja, apelacja, zaskarżenie wyroku - adwokaci wiedzą co robić). Nóż się w kieszeni otwiera. Na profesorów wywijających statystyką i prawem, na prawniczych pięknoduchów, na adwokatów, na nasz wiek w końcu, któremu nie pomoże ani Ojciec Święty, ani Matka Teresa, ani New Age. Na wiek, w którym, po doświadczeniach dwóch wojen światowych, na porządku dziennym są holokausty wykonywane za pomocą maczet, motyk i siekier, w którym kopanie masowych grobów na Bałkanach po czterech dopiero latach zostało przerwane przez kilka nalotów myśliwców, tak jakby nie można było tego zrobić po pierwszych strzałach. Na wiek w końcu, w którym karabiny maszynowe walczą z proca­mi, a ludzi, którym rozwala się rodzinne domy, nazywa się terrorystami. Takich prze­mówień do ludu, takiej mowy-trawy, jak w wykonaniu premiera, nasłuchałem się do syta. Nie różni się nic od rządowych wypowiedzi po śmierci studenta Wojtka Króla, zamordo­wanych dla zabawy („kto szybciej zabije”) starych ludzi w Pabianicach, tragedii Michała Łyska i wielu, wielu innych o pomstę do nieba wołających zbrodniach. Kto dzisiaj pamię­ta tych, po zabójstwie których oficjalnie przyrzekano, że już, że ani guzika... Społeczeń­stwo woła: Zróbcie w końcu coś, bacowie! Nie liczcie, że ludzie w kraju, w którym zaszczuto starego człowieka broniącego się nożem przed dwoma chcącymi go zabić na­rkomanami i przypadkowo ich zabijającego, wezmą sprawę w swoje ręce i będziecie mogli wrócić do szałasu, uprzednio sprawdziwszy, czy sami jesteście dobrze strzeżeni. Nie liczcie na to, że ktoś chciałby przechodzić dwuletnią sądową gehennę kobiety, która strzelała w obronie własnej i wspólnego mienia.

2.07.97Pisałem przed miesiącem o zanieczyszczonej zawartością szamb Czereśni. Mam już

teraz szambo; duży kocioł stalowy za wielkie pieniądze kupiony i wkopany, gdzie trze­ba. Po powrocie z obory czy chlewni trzeba się wykąpać, to nie przyjemna i wonna, można powiedzieć, praca przy pieskach, no i szambo wypełniło się po pewnym czasie po wierzch. Dzwonię do MPO po wóz do odbioru nieczystości. Proszę bardzo, przyje- dzie w środę. Przyjeżdża w środę mała beczka o zawartości czterech metrów sześcien­nych. Naciągnął niecałe pół zawartości szamba i rusza. - Za drugim kursem wezmę resztę - mówi. - Chwileczkę - pytam - ile ja płacę i czy od oczyszczenia całego zbior­nika, czy też od kursu? - Od kursu - powiada kierowca, kurs kosztuje siedemdziesiąt złotych. Czyli od całego zbiornika sto czterdzieści? Taka cena. Pojechał. Przychodzi ra-

84

chunek po kilku dniach. Płaci się w samym przedsiębiorstwie, jadę tam więc. Przy spo­sobności poruszam sprawę wylewania szamb do rowów melioracyjnych i cen. - Proszę państwa, przecież gdybyście mieli cysternę o zawartości nie czterech kubików, to za jednym zamachem obsłużylibyście ileś tam gospodarstw i moglibyście obniżyć cenę do wielkości strawnej dla gospodarstwa chłopskiego. Przy takich cenach i wielokrotnych kursach nikt nie pozwoli sobie na zaproszenie was. I tu sprawa się, że tak powiem, rypła. Dowiaduję się, że MPO me jest zainteresowane odbieraniem ścieków płynnych, bo to się nie opłaca, a poza tym nie mają nawet uprawnień na obowiązkowe odbieranie tych ścieków. - Proszę pana, miasto ma prawie siedemdziesiąt tysięcy ludności, a oczyszczal­nia była budowana wtedy, kiedy miało dwadzieścia pięć tysięcy ludności. Czyli - py­tam - to, co wypompowaliście z mojego szamba, to pójdzie do rzeki oczyszczone tylko na słowo honoru? Tak? Ano tak. Rozglądam się po tym przedsiębiorstwie, No, jest dyrek­cja, sztab urzędników, samochody służbowe i dochodzę do wniosku, że ścieki i śmiecie są niepotrzebnym dodatkiem do tego wszystkiego. Właściwie, to wystarczyłby obieg do­kumentów, operatywki, narady, planowanie i sprawozdawczość, kadry i kontrole w papierach, a ścieki i śmiecie psują tylko ogólny obraz i nawet zakłócają do pewnego stopnia tok urzędowania. Zakłócają też zapewne dolce far niente służbom ochrony śro­dowiska, począwszy od miasta i gminy, a skończywszy na ministerstwie. Pisałem kie­dyś: kto myśli u nas o ekologii? 1 mam odpowiedź. Myślą na własny użytek ci, którzy spędzają urlopy na Alasce i wizytują Calgary w czasie olimpiady. Im ścieki płynące do jasnych kiedyś strumyków nie zakłócają snu. Ktoś mi odpowie: Przecież nie ma pienię­dzy! Pieniędzy nie ma pozornie, Panie Ministrze Ochrony Środowiska i Panie Mini­strze Finansów. Przed chwilą słucham w „Dzienniku” jak to Pan Minister lekką rączką podarował General Motors i Rafineriom podatki rzędu wielkich oczyszczalni ścieków dla miast ponadstutysięcznych. Za te pieniądze można by oczyścić całe dorzecze Wi­słoki, która cuchnie na całą Polskę. Za te pieniądze można by uchronić przed białaczką tysiące dzieci, zamiast żebrać w świecie o pieniądze na szpitale dla tych nieszczęśli­wych istot. W 1954 r. byłem z kompanią akademicką na poligonie. Był to czas łopatolo­gicznych szkoleń ideologicznych prowadzonych przez różnych rzemieślników i robotni­ków, którym nie bardzo chciało się pracować i kończyli trzymiesięczne szkoły polityczne. Po jednym z takich wykładów na temat sojuszu robotniczo-chłopskiego i świetlanej przyszłości, po wyjściu wykładowcy w baraku zapadła długa cisza i w tej ciszy ode­zwał się głos kolegi, który umilał nam ciężkie życie dosyć prostymi dowcipami, a którego nikt nie brał poważnie: Ćma, ćmę, ćmi... - powiedział Stasio.

5.07.97.W Warszawie po odbiór dyplomu (certyfikatu) specjalizacji z chirurgii weterynaryj­

nej. Wielka uroczystość w auli Politechniki Warszawskiej, chór, przemówienia, polity­cy. Pan Balcerowicz, twórca naszej ekonomiki i naszego cudu gospodarczego, obecnie przewodniczący partii politycznej, oprócz banałów mówi coś, co mnie naprawdę zain­teresowało. Twierdzi, dość karkołomnie, że wszystkie nasze pociągnięcia niszczące

85

gospodarkę od roku 1989 były konieczne i że dzięki nim stajemy się tygrysem Europy. Popatrzmy na Czechy - mówi - nie poszli naszą drogą i teraz u nich kryzys. Przez tyle lat nikt nie wspominał u nas o Czechach, nie mówił o tym, że nie zniszczyły gospodar­ki, że przemysł pracuje pełną parą, że nie ma bezrobocia w czeskich PGR-ach i spół­dzielniach rolniczych, że nie wytrącono im z rąk przemysłu obronnego i nie urządzano im afer karabinowych, chociaż rozprzedają broń na cały świat, nie bojąc się Ameryka­nów, że nie ma porównywalnych z Polską afer bankowych i celnych, że nie wyprzedają Niemcom całych powiatów i nie kajają się za wielkie marsze śmierci, jakie urządzali po wojnie Niemcom sudeckim, tak jak my kajamy się za Łambinowice, w których zmarło kilkunastu esesmanów, a które w rzeczywistości były byłym obozem koncentracyjnym niemieckim. Coś im tam się trochę zepsuło w gospodarce, jak to się zdarza w najlepiej prowadzonych krajach i u nas od razu wrzask: w Czechach kryzys! Kryzys?! Przy dziesięcioprocentowym bezrobociu (a było 7 %), przy pięciopunktowej inflacji? Wo­łałbym czeski kryzys od naszej prosperity.

W drodze powrotnej od Warszawy do Lublina w deszczu takim, że wycieraczki puszczone na cały regulator nie mogą podołać. Od Lublina do nas, co wyskoczymy z deszczu, to wpadamy w nowy deszcz. W Tarnobrzegu na tzw. dwupasmówce, po hory­zont drogi fontanny z boków i przodu pędzących samochodów, co chwila wpadających w olbrzymie kałuże.

8.07.97Leje strasznie, ale podobno na zachodzie i w Czechach leje jeszcze straszniej. Za­

grożenie powodziowe na całym Śląsku. Czy nikt u nas już nie potrafi myśleć? Z regu­larnością wahadła mamy powodzie w dorzeczu Odry i Nysy. Mniejsze, większe. Zbior­ników retencyjnych się nie buduje, bo „zieloni” krzyczą, że zginie jakiś unikatowy motyl, to wyginą rzadkie mchy, to znowu przestaną gniazdować jakieś rzadkie ptaki. Oczywiście nie sadzi się lasów, które w górach mogłyby zastąpić te zbiorniki, a jeszcze do tego rżnie się bezlitośnie co lepsze i bardziej wyrośnięte drzewa. Niemcy i Szwedzi kupią każdą drągowinę, bo oni swoich lasów nie ruszają, a w fabrykach płyt wiórowych przerobią nawet deski z płotu. Notabene potem nam sprzedadzą jako płyty, Dawno to pan minister ochrony środowiska H., krótkotrwały na szczęście, chciał obniżyć rębność naszych lasów do 30 lat? Na leśnictwie się nie znał (tak samo zresztą, jak na ochronie środowiska), bo był specjalistą od leczenia ludzi w piramidkach z drutu (energią bogów egipskich): no, tak - siada delikwent pod trzema prętami złożonymi w piramidkę i siedzi, aż mu się zrobi lepiej. Że lepiej już było? Słusznie. Ale przecież sam czytałem w „No­winach” o piramidkach i mołojeckiej sławie słynnego uzdrowiciela, który później zo­stał ministrem. Ministrem wprawdzie nie znającym się na leśnictwie, ale ktoś mu tam podpowiadał, ktoś kto się znał, no i ktoś wziął dobre pieniądze od kogoś tam, komu te trzydziestoletnie chojaki u nas wadziły i chciał je wywieźć. Miało to być tak, że Szwe­dzi mieli nam „dać” maszyny do cięcia tych drzew, nie młodszych od trzydziestoletnich i mieli zapewnić serwis do tych maszyn. Serwis? Za co? A znowu za to ponadtrzydzie-

86

stoletnie drzewo, czyli, powiedzmy, grubości uda średniej dziewoi. Czyli oni dają ma­szyny, maszyny wyrzynają nasze drzewa jak leci i ten surowiec płaci za maszyny. Ma­szyny nie wieczne, psują się, Szwedzi naprawiają i za części do tych maszyn i za napra­wę znowu maszyny rżną drzewa. Czyli my mamy ich maszyny i robotę, oni mają drze­wo. Przypomina mi to dowcip krążący wśród działaczy gospodarczych za czasów Gier­kowskiej „liberalizacji” gospodarczej. My eksportujemy do Związku Radzieckiego tucz­niki, oni nam „dają” za to glinę. My z tej gliny wyrabiamy gwizdające kogutki. Te kogutki eksportujemy znowu do Związku Radzieckiego i otrzymujemy za nie prosięta. Prosięta odchowujemy do tucznika, tuczniki eksportujemy do Związku Radzieckiego i otrzymuje­my za nie glinę. Na szczęście ktoś się opamiętał, rębności nie obniżono, minister po kilku wpadkach przestał być ministrem, na pamiątkę ośmiomiesięcznego ministrowania został mu tylko pałacyk i paręset hektarów w podbeskidzkiej miejscowości, ale duch w narodzie nie ginie. Powstały spółki, leśnicy są udziałowcami w tartakach i interes musi się opła­cać. Rżnie się nawet Puszczę Białowieską. A jak się nie ma rżnąć, kiedy nawet lesista Finlandia kupuje polskie drzewo. Interes tak się opłaca, że obecnie każda leśniczówka wygląda jak mały pałacyk. Sidingi, cegła klinkierowa, miedziane rury instalacyjne, im­portowane płytki łazienkowe i kuchenne, szwedzka blacha na pokrycia dachowe, kilome­trowe ogrodzenia... Do tego dochodzi trzebież lasów chłopskich, którym św. pamięci premier-liberał pozwolił wyrzynać lasy będące ich własnością w imię swobody i praw niezbywalnych człowieka, które komuchy gwałcili nie pozwalając golić lasów i każąc nasadzać. Zobaczcie, co zostało z tych lasów. Ile pomników przyrody w tym czasie padło w imię praw obywatelskich i człowieka. Dwukrotnie w swoim barwnym i głupim życiu kupowałem domy tzw. wiejskie. Miałem takie szczęście, że na jednym podwórzu znalazłem dwa pnie po wyciętych stuletnich dębach, a na drugim jeden. Ile jest takich obejść, na któiych stał piękny dąb pamiętający jeszcze pradziadków i nagle ten dąb znika. Trzebieży sprzyja też wysoka cena gazu. Większość mieszkańców wsi nie po­przestawała na zbudowaniu domu 100, czy też 150 m2. Jeżeli sąsiad ma 150 m2, to ja muszę mieć 200 m2. Powstają istne trzypiętrówki. O izolacji cieplnej dopiero teraz zaczyna się myśleć. Jakże ogrzać taką landarę? Węgiel drogi, gaz jeszcze droższy, jedzie się po drzewo do lasu. Przed zimą wsie wypełnione są wizgiem tarczowych pił przygoto­wujących paliwo do centralnego ogrzewania. Oczywiście, na miejsce ściętych drzew albo się w ogóle nie nasadza, albo mało. Słynna jest sprawa sadzonek sosny, modrzewia i dębu przygotowanych w szkółkach w pilskich lasach. Okazało się, że sadzonki są, tylko... budżet lasów nie przewidział pieniędzy na nasadzenia. Zamiast kilku milionów sadzo­nek (powtarzam za prasą) zagospodarowano kilkaset tysięcy. Reszta się zmarnuje.

Powodzie zaczynają się pojawiać coraz częściej i próżno uspokajać opinię publicz­ną, cofając się wstecz i podając daty wielkich powodzi. Jest to przyrównywanie pięści do nosa. W owym czasie, kiedy rzeki wogóle nie miały obwałowań lub bardzo nikłe powódź sięgała tam, gdzie chciała. Powstawały nowe koryta Wisły i innych rzek, jed­nak masy wód toczących się z gór nie ma co porównywać. Ale nikogo to nie wzrusza ani nie zastanawia. Alternatywą dla lasów są zbiorniki wodne. Zbiorników takich mamy

87

o wiele za mało. Zawsze sympatyzowałem z ruchami obrony środowiska naturalnego, ale miałem naprawdę mieszane uczucia, kiedy oglądałem „zadymę” urządzoną podczas powodzi już, kiedy dokonywano oficjalnego otwarcia zapory w Sromowcach. Ta zapo­ra trzymała wtedy falę powodziową walącą z ogołoconych z lasów gór, a pseudodziałacze przykuwali się łańcuchami do urządzeń sterujących śluzą. Czy bardziej chodziło o zaist­nienie i zadymę, czy też o losy motyli i ślimaków, w których niby-obronie występowa­no. Dzisiaj władze ogłaszają żałobę narodową po trzydziestu pięciu utopionych, ale fala powodziowa przecież zaledwie podchodzi do Wrocławia. Co będzie dalej? Czy to nas czegoś nauczy? Obawiam się, że nie. Jeszcze za Gierka rozwalono „Hydrobudowę”, która bez rozgłosu zbudowała Solinę w ciągu sześciu lat (Sromowce budowano dwa­dzieścia czy nawet więcej lat), zaraz potem Besko, dużą zaporę na Wisłoku, w ciągu zaledwie trzech lat, projektowane były zapory w Niwisce i jeszcze jedna pod Przemy­ślem. Załoga „Hydrobudowy” rozleciała się, najlepsi poszli za granicę i tam budują urządzenia wodne. Obawiam się, że dopiero następne kilka powodzi zmusi władzę (jaka by nie była, lewicowa czy prawicowa) do działania i podjęcia koniecznych już dzisiaj decyzji. Jest seria „mokrych” lat. Jaką mamy rękojmię, że po odbudowaniu domów na terenach nad Odrą i Nysą, na drugi rok nie będziemy ich z powrotem odbudowywać?

18.07.97Okres urlopowy, zostaję sam i przez cały tydzień sam banał. Nic się nie dzieje,

oprócz tego, że pan, któremu odeszła suczka po laparotomii, kiedy tylko przechodzi z nowym pieskiem obok ambulatorium mówi do niego głośno: Nie chodź do tej rzeźni, bo cię tam ten partacz zabije! Chwilami, szczególnie kiedy jest więcej pacjentów i ludzie nie mieszczą się w poczekalni, mam ochotę wyskoczyć i coś mu powiedzieć, ale je­szcze się wstrzymuję. Jakoś nie rzutuje to jednak na liczbę pacjentów, bo oto w chwili, kiedy już zdejmuję fartuch (mam o godzinie osiemnastej wyjazd do Łodzi, przepra­szam: do miasta Łodzi), wchodzi jegomość piastując w ramionach kudłatego kundelka. Złamana noga - mówi - wisi. Omacuję, rentgen - nie trzeba, złamanie kości piszczelo­wej i strzałkowej. Golenie, mycie jodyna, bielizna, cięcie, wiertarka, gwóźdź. Ledwo skończyłem i z niecierpliwością patrzę na budzącego się pieska, bo to już pół do ósmej, a przede mną szmat drogi, kiedy dzwoni telefon. Kolega z mojej byłej lecznicy „podrzu­ca” mi pacjenta. Musi być dobrze potrzaskany, bo chłopak nieźle radzi sobie z nożem i wiertarką. Bronię się jak mogę, ale za chwilę dzwoni znajoma redaktor i opowiada mi, że to ona z koleżanką przywiozła tego psa z terenów powodziowych, że pies szedł spokojnie asfaltem przy poboczu i jadący przed nimi mercedes transporter skręcił i umyślnie uderzył w niego. Im, jadącym z tyłu, nie pozostało nic tylko zatrzymać się i zabrać psa. Widzę, że się nie wymigam więc szybko mówię: proszę go zaraz przy­wieźć, bo nie mam wiele czasu. Po godzinie, kiedy skończyłem sterylizować instru­menty po tamtym psie, są goście. Furgon zrobił wszystko, co można zrobić za pomocą twardej opony i szybkości z miękką i żywą materią. Skóra zdjęta ze stawu skokowego, razem z powięzią, więzadłami i torebką stawową na całej wewnętrznej powierzchni

88

stawu. Frędzle z tego wiszą, guz piętowy na wierzchu, nasada kości piszczelowej na wierzchu, zwichnięcie stawu piszczelowo-skokowego i skokowo-śródstopowego. Zmiaż­dżona, w drzazgach, czwarta kość śródstopia, do usunięcia, bo to strzępy. I znowu golenie, toaleta, bielizna itd., itd. Wiercę obłym gwoździem od guza piętowego przez staw skokowy, wprowadzam dolną nasadę kości piszczelowej na miejsce, wbijam do niej gwóźdź aż w górną nasadę. Drugi gwóźdź, cieńszy, wprowadzam ukośnie przez staw skokowy do samej tylko nasady dolnej. Dopiero teraz mam dobre usztywnienie całego stawu i zabezpieczone obydwa zwichnięcia. Nożyczkami wyrównuję skórę, usu­wam fragmenty czwartej kości śródstopia (pies, jeżeli to wszystko „chwyci”, będzie chodził na trzech palcach zamiast na czterech), zakładam skórę na guz piętowy i teraz szycie. Zmasakrowanej skóry nie starcza, pozostaje na śródstopiu ubytek wielkości dwóch pięciozłotówek; wiem, że to szycie po kilku dniach puści, za dużo wtarte tam zostało asfaltu, brudu i pyłu, których nie dało się wypłukać przy toalecie rany. Piszę receptę na zinnat, niezłą cefalosporynę używaną w medycynie ludzkiej, zalecam, żeby pies nosił na głowie plastikowy kołnierz (z wiadra plastikowego), tak żeby nie mógł lizać rany, bo inaczej wszystko zrujnuje. Mam nadzieję, że ocalało unerwienie, a una- czynieme się zregeneruje przez krążenie oboczne. Jeżeli to nie nastąpi, to zaczną się robić na ocalałych palcach i części śródstopia owrzodzenia troficzne i pozostanie tylko amputacja. A duży amputant nie zawsze sobie daje radę na trzech nogach.

13.07.97U krowy w K. Wzywali już lekarza, dał zastrzyk i wlew dożylny, krowa wstała

(chorowała na zaleganie), potem znowu się położyła. Z kondycji bydlątka widać, że nie jest to porażenie poporodowe, wygląda raczej na hemoglobinurię poporodową; podej­rzewam, że w macicy zasiedlił się paciorkowiec hemolizujący, pobieram więc krew od stojącego obok buhajka i przetaczam chorej krowie. Minęło kilka godzin, jeszcze to wszystko, co zrobiłem, nie zaczęło działać, przyjeżdża na rowerze właściciel. Nie wsta­ła panie! Wstała, znaczy się, ale się znów położyła. Tłumaczę mu jak mogę, że trzeba poczekać, antybiotyk musi zadziałać, krew przetoczona musi wzmocnić organizm i spowodować wzrost odporności, macica musi się obkurczyć... - przerywam, bo widzę, że chłop (bo nie rolnik) ma swoją kalkulację. Bo wie pan - mówi - jest tu taki, co by ją chciał kupić. Na mięso. Człowieku! Krowa po porodzie z infekcją, tkanka mięsna nasy­cona penicyliną i streptomycyną, jakżeż to, chcesz tym ludzi napaść? Po zaciętym mil­czeniu i spojrzeniu jegomościa widzę, że moja gadanina to groch o ścianę. On tego jadł nie będzie, co go to obchodzi, że czyjeś dzieci będą się uczulały na penicylinę czy streptomycynę. Że ktoś może się zatruć. Czytałem niedawno artykuł profesora Lisa. Profesor pisze, że trzy ogniska włośnicy, po kilkaset osób każde, spowodowane były spożyciem wędlin i mięsa z masami pod nadzorem weterynaryjnym. I co? W trzech masarniach lekarze weterynarii zaniedbali swych obowiązków? Mógł jeden, ale nie trzech. Byłaby to zbyt wielka koincydencja. Według mnie, po godzinach pracy, w nocy, przywozi się dodatkowe mięso ze źródeł, których klasycznym przykładem jest ta wła-

89

śnie krowa, i miesza trefne mięso z mięsem badanym. Tani, bo schorowany żywiec, to duża gratka dla nieuczciwych ludzi. Żywiec? - powie ktoś. Padlina! A ty - powie ktoś - dlaczego nie oddajesz sprawy w ręce właściwych organów? W Rzeszowie zbyt gor­liwego inspektora weterynaryjnego właściciel zakładu po prostu obił pięściami. Do dzisiaj sprawa się toczy. Właściciel ma większe wpływy w odpowiednich urzędach niż cała wojewódzka weterynaria. W praworządnej, dalekiej od naszego dzikiego kapitali­zmu Belgii inspektora weterynaryjnego, który zbyt intensywnie zajmował się pozio­mem hormonów w odchowywanych stadach bydła rzeźnego, po prostu zastrzelono. Mięso od wściekłych krów brytyjskich, pomimo nakazów, zakazów, nadzoru, granicz­nych posterunków weterynaryjnych i celnych „rozlało” się już po Europie. Jest zapew­ne i w Polsce. Trzy lata wstecz kilogram żywca wołowego kosztował nawet 30 tysięcy starych złotych. Obecnie, kiedy inflacja roczna wyniosła około dwadzieścia procent (trzy lata 60%) kilogram żywca wołowego kosztuje 2 zł 40 gr- 2 zł 60 gr. Ostatnio trzy TIR-y ze spirytusem, które spokojnie przeszły przez granicę bez żadnego znaku w do­kumentach celnych i przez przypadek zostały wykryte, jasno wskazują na to, że granica i cło to bardzo rzadka siatka, którą niewidzialne ręce opuszczają i podnoszą jak chcą i kiedy chcą. I ja mam być bohaterem?

14.07.97Wieczorem czytam w którejś z gazet, że sąd na Śląsku zarejestrował Organizację

Ludności Narodowości Śląskiej. Sąd poważny i niezawisły, widocznie nie mógł inaczej postąpić. Idee Goralenvolku znowu żywe?

15.07.97Telefon. Patrzę na zegarek. Dwudziesta druga trzydzieści. Dzwoni koleżanka. Suka

do cesarki. Jadę. Suka, mieszaniec spaniela z jakimś dużym psem. Olbrzymi, obrzękły gruczoł mlekowy będzie utrudniał wykonanie zabiegu z cięcia w linii białej. Robię cięcie w słabiźnie. Cztery żywe szczenięta. Podczas zabiegu wysłuchuję curriculum vitae właścicielki.

15.07.97Woda zaczyna opadać. Teraz dopiero widać ogrom spustoszeń, widać bezradność

człowieka wobec żywiołu jakim jest powódź. Od premiera, który popełnił faux pas, rzucając podtopionym dopiero co nieszczęśliwcom zapewnienie, że nie ma pieniędzy na odszkodowania i pomoc, poprzez inercyjne służby, meteorologiczne, melioracyjne, hydrologiczne, fasadowe sztaby powodziowe bez telefonów i krótkofalówek, odcięte od ważnych wydarzeń na swoim terenie i korzystające z informacji powracających z teatru wydarzeń dziennikarzy, którzy przyszli do tych sztabów po informacje o akcji. Jeden bezład, adin koszmar. I oczywiście nikomu włos z głowy nie spadnie, bo urzędni­cy są „z klucza”, jeszcze bardziej umocowani do swoich biurek, niż za nieboszczki PRL.

90

16.08.97W Sejmie młocka. Mało komu zależy na rzeczywistym rozwiązaniu problemów, a los

powodzian jest tylko instrumentem, na którym się rozgrywa partyjne problemy przedwy­borcze. Ten żąda dymisji premiera, ów mówi, że to kara Boża za mordowanie dzieci nienarodzonych, jeszcze inny chce koniecznie zaistnieć, bełkocząc o PRL bis. Równie dobrze może to być kara Boża za przepych purpuratów, biskupie pałace prawie w każdym województwie, za pychę bijącą z twarzy i ołtarzy, za budowle-efemerydy w czasie wizyty papieskiej, które kosztowały krocie, a niektóre z nich przypominały architekturę zikkura- tów z czasów Hammurabiego. Za każdym słowem przygany czy pochwały kryje się gra wyborcza. Przecież większość tych posłów, z wyjątkiem pewnych umieszczenia na li­stach krajowych, jakże zmałpowanych od Jaruzelskiego, trzęsie się ze strachu, że skończy się czas lukratywnych posadek, globtroterskich podróży, biur poselskich utrzymujących całe rodziny, immunitetów, wpływów i ukłonów. Charakterystyczne jest, że tylko paru posłów poruszyło sprawę lasów (nie w kontekście ich barbarzyńskiego wyrzynania, ale w sensie wpływu na zatrzymywanie wód) i budowy wodnych zbiorników retencyjnych. Przyczyny powodzi mało kogo obchodzą, cały czas międli się sprawę niefortunnej wypo­wiedzi Cimoszewicza i brak pomocy dla powodzian.

17.07.97Trzy świnie wagi ca 60 kg. Jedna już trup, druga zatacza się jak pijana, trzecia tylko

nie podchodzi do jedzenia. Wygląda to wszystko na obrzękówkę. Pytam, czym żywią. No, ziemniaki, mleko, śruta zbożowa. A zielonka? - A wie pan, zielonki nie dajemy, ale ze żłobu od byczka to leci świeży mleczny owies i one ciągle tam stoją i ciamkają. A tak dobrze rosły - wzdycha kobieta. Mleko - białko. Śruta - białko. Do tego owies w bujnym wzroście - samo białko. Choroba wywołana przez gospodarza. Pasza jest, a więc nie może się zmarnować, wali się pełne koryto, nie bilansując, świnie jedzą i najpierw padają te, których organizm wysila się na szybki wzrost, te najlepiej jedzące i przyrastające. Jedzą dotąd, aż nie dojdzie do zaburzeń homeostazy niedojrzałego jeszcze organizmu. Wtedy wszystko się załamuje. - Wiecie co - mówię do gospodarzy podczas sekcji drugiej świni, pokazując im szczelnie wypchany tym owsem w bujnym wzroście żołądek - ja wam dam receptę na to, żeby świnie nie chorowały na tę chorobę. Zamiast trzech, cho­wajcie sześć. Na tej samej paszy. Będą dłużej o miesiąc rosły, a nie będą zdychały. Odejdźcie od zasady: Lepiej chorować niż zmarnować. - Co też pan mówi - oburza się kobieta. - Tych trzech nie możemy sprzedać, bo zakłady mięsne grymaszą, a co zrobimy z sze­ścioma?! Nie dyskutuję. I ja mam nauczkę - wyciągam wnioski z niepowodzenia. Gdy­bym w początkach choroby po prostu uśpił ketaminą tę świnię, która się zataczała, i wypłukał jej żołądek z tego owsa, bez wątpienia nastąpiłaby poprawa.

20.07.97Oglądam reportaż Marii Wiernikowskiej „Widziałam”. Nowa nawała w Karkono­

szach. I tak, jakby nie było nauczki sprzed dwóch tygodni, jakby było to pierwsze

91

doświadczenie od lat. Instytut Meteorologii nawet nie przestrzegł, nikt nic nie wie - ludzie w zalanych powtórnie przez wodę miejscowościach są pozostawieni własnemu losowi. Nie ma ciężkiego sprzętu, nie ma ratowników, nie ma lekarzy, którzy aż przez swój strajkujący związek ogłaszali, jak to będą pomagać powodzianom, nie ma nawet strażaków. Jakaś kobieta, ewakuowana za pomocą liny z zagrożonego, podmytego przez wodę domu, przez zupełnie przygodnych ludzi, urywa się z tej liny, wpada w wodę. Redaktorka oszczędza telewidzom dalszego przebiegu ratowania tonącej i informuje tylko, że ta kobieta została uratowana. Sama Wiemikowska prowadzi ją, półżywą, do szpitala, kilka kilometrów, i zatrzymuje jakiegoś jegomościa jadącego osobowym sa­mochodem, który nie tylko nie zabiera ich do samochodu, ale jeszcze mówi, że ta podtopiona i słaniająca się kobieta nic go nie obchodzi. Redaktorka o mało się z mm nie pobiła, szarpanina, gość odjeżdża. Dziennikarka była tak delikatna, że nie podała nawet numeru samochodu samarytanina.

W górnych biegach Bobru i Kaczawy nowa klęska, a w telewizji obok p. Olszew­skiej pojawia się jakiś pan, który za pomocą granatowych i niebieskich słupków poka­zuje, jak kształtują i jak będą się kształtowały wody w najbliższych dniach. Pasuje to do widoku topiących się ludzi i rozmywanych właśnie domów. Wspaniale - gość siedzi i wszystko o wodach wie, a wody w Bobrze i Kaczawie nic sobie z tego nie robią, że takiego proroka ma redaktor Olszewska, a nie miał go premier, zanim wypowiedział do powodzian słowa otuchy, za które teraz oficjalnie przeprasza, bo może go to kosztować urząd. Prawica zaczyna się cieszyć, nazywa nawet premiera W.C. Lewica w wyborach dostanie po d. Tak to dzieją się gęsta Dei per diabolum. No tak, dzieła Boże przez działalność szatana, bo powódź nastąpiła po papieskiej wizycie, tak jakby szatan nai- grawał się z rozmodlonych półmilionowych tłumów, ale powódź spowoduje, że czer­wone pająki, komuchy, spadkobiercy Stalina odejdą i na to miejsce wejdą archanioł Krzaklewski i serafin Słomka. Pan Bóg gra z szatanem w karty i ogrywa go. Że przy sposobności posypie się trochę liczmanów, to głupstwo. Nie wiadomo, czy nie uzyskają absolucji in articulo mortis (w obliczu śmierci).

25.07.97Podczas spaceru w polach pod moim laskiem widzę patrolującego zakosami jakie­

goś dużego ptaka drapieżnego. Kiedyś widziałem tego samego ptaka siedzącego na kablu wysokiego napięcia i uważnie przepatrującego pole. Na myszołowa nie wygląda, raczej będzie to któraś z kań. Pewno ten ptak jest winien śmierci dwóch perliczek u sąsiada. Od trzech dni nie mógł się sąsiad doliczyć krzykliwego stadka, aż tu jedną znalazł rozszarpaną za stodołą, drugą gdzieś w polu kukurydzy. Zapewne jest to młody osobnik z tegorocznego wylęgu i nie może sobie dać rady z uniesieniem sporej przecież i upasionej perlicy. Żebym miał strzelbę! - piekli się sąsiad. Nawet nie usiłuję mu tłumaczyć, że to ptak pod ochroną i bardzo nieliczny w naszej biocenozie.

92

26.07.97Zmartwiona kobieta z czteromiesięcznym bernardynem - suką. Pies w ciężkim sta­

nie, wygląda to wszystko na mieszaną infekcję parvocorona. Stan ciężki pogłębia je­szcze toksykoza robacza, bo szczenię nieodrobaczone i toksokary sypią się niego razem z krwawą biegunką. Podłączam leżącemu jak placek szczenięciu elektrolity i dekstran, suplementacja witaminowa, środki nasercowe i przeciwwymiotne. Poniosła tę kupkę nieszczęścia, którą podrzucił jej mąż pracujący gdzieś w górach, do samochodu, ale chyba się nie obejdzie bez krwi bydlęcej.

29.07.97Przetaczam sto mililitrów krwi bydlęcej szczenięciu bernardyna, odbywa się to bardzo

powoli, więc kobieta rozgadała się — wie pan, miałam taką śliczną suczkę i zdechła mi przy porodzie. Jakem się spłakała! Żebym ja wiedziała, że tu jest lecznica, może byłby pan ją uratował. A doktor (wymienia nazwisko technika z lecznicy „wiodącej” w mie­ście) powiedział, że nic się nie da zrobić, bo on nie wie, czy jest w niej jeszcze szcze­niak, czy nie. Dał na wszelki wypadek zastrzyk i na trzeci dzień zdechła. Miała jeszcze dwa szczenięta w sobie. Doktor technik nie wie, to nikt, oczywiście, nie wie. Doktor technik nie zdiagnozuje, to nikt nie zdiagnozuje. Nie ma rentgena (przecież wystarczy­ło wrzucić suczkę pod aparat i zrobić zdjęcie, szczenięta w macicy wychodzą wtedy jak na dłoni), nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić genialnego doktora technika z jego za­strzykiem „na wszelki wypadek”. Mechanizm takich decyzji technika, ostatecznych i nieodwołalnych, jest bardzo prosty i w gminnej (zresztą nie tylko w gminnej) wetery­narii na porządku dziennym. Lekarz weterynarii prowadzący lecznicę ma w opiece masarnie i rzeźnie. Praca w tych obiektach przynosi mu profity stosunkowo łatwo i bez porównania z wysiłkiem, jaki mógłby włożyć, zapracowując te pieniądze w lecznic­twie. Niemniej lecznictwa nie porzuca, bowiem i stąd płyną dodatkowe dochody. Nie rozerwie się jednak, wobec czego cała opieka nad zwierzętami małymi i dużymi spada na technika. Pół biedy, jeżeli ma do czynienia z krowami i świniami (koni na wsiach prawie nie ma), które leczy metodami krwi puszczare, sondę zakładare, gorzej, kiedy pacjentem jest pies czy kot. Wtedy dzieją się rzeczy o pomstę do nieba wołające, a lekarz wet., właściciel lecznicy, firmuje swoim dyplomem to nieuctwo, dezynwolturę i wypły­wające z tego bałwaństwa. Tak jest w większości miast byłej powiatowej Polski, a ktoś kto chciałby naruszyć to bagienko, spotyka się ze zdecydowanym odporem, i dopóki nie podzieli się lekarzy weterynarii na tych, którzy zajmują się sanitariatem weteryna­ryjnym, i tych, którzy zajmują się lecznictwem, to ciągle będą jakieś suki zdychały, bo „się nie dało wymacać”, lub dogorywać będzie pies, któremu technik założy opatrunek usztywniający tak skutecznie, że doprowadzi kończynę do martwicy. Ciągle coś „się nie da zbadać”, ciągle królować będą zastrzyki, które na wszystko pomagają.

Po południu u psa, który ugryzł jakiegoś lekko zapitego. Pies, własność ośrodka wypoczynkowego w R., na ogół łagodny, nie zniósł jednak „chuchu” biegnącego po schodach mężczyzny i zaatakował. Pies szczepiony, ale obserwować trzeba. W ośrodku

93

ruch, bo przyjechał wicewojewoda z całym sztabem powodziowym, chociaż do najbliż­szej wody powodziowej w Glinach i podtopionych ludzi ponad trzydzieści kilometrów. I racja! Nie można przecież dla „sztabu” i dostojnika podawać obiadu gdzieś w gospo­dzie w gminie. Więc jest zabawa na cztery fajery, sztab, okoliczni pieczeniarze, potem ognisko i wóda do późnej nocy; „sztab” musi wytchnąć po wstrząsających widokach rozerwanych wałów, plączących ludzi, potopionych i wzdętych zwierząt. Wszystko jak za dobrych czasów PRL. Ale wtedy były gierkowskie pożyczki, dzisiaj chyba sztab biesiaduje za grosze, które społeczeństwo daje na powodzian. Szlag może normalnego, nieurzędującego człowieka trafić.

1.08.97Już dwa rottweilery, jeden półroczny, drugi trzymiesięczny, zgłoszono nam do sprze­

daży. Kupiono je za grube pieniądze, a sprzedać chcąza pół ceny. Wszystko przez to, że w Krakowie rottweiler zagryzł szesnastoletnią dziewczynę. W tym samym dniu poka­zują w telewizji obrazek ze szpitala. Dwunastoletni chłopiec pogryziony przez rottwe- ilera, tym razem półtorarocznego. Oczywiście, winne są psy. Najpierw człowiek wyho- dowuje rasę, którą selekcjonuje na agresję i odbieranie agresji, później drugi człowiek kupuje maszynkę do zabijania w postaci psa, po to, żeby go chronił, bronił, w celu dowartościowania siebie, w celu rozładowania swoich kompleksów, czasami wyżycia się sadystycznego na stworzeniu, które według niego powinno być mu całkowicie pod­ległe, a potem po nieszczęściu prasa i telewizja ma materiał na długie wieczory.

W Polsce były dotychczas cztery przypadki śmiertelne spowodowane przez psy, a przynajmniej ja o tylu wiem. Pierwszy, to zagryzienie przez owczarka niemieckiego strażnika kolejowego, „pana” psa zabójcy. Był to pies dręczony przez człowieka sadystę od szczenięcia. Zwierzę było tak głodzone, że wyglądało jak preparat anatomiczny. Bity był regularnie na oczach ludzi, którzy krzyk podnieśli dopiero wtedy, gdy strażnik już nie żył i kiedy pies skonsumował duże fragmenty jego ciała. Podkreślić należy, że pies sek- cjonowany nie miał w żołądku nic oprócz tego „pożywienia”. Drugi przypadek, to zagry­zienie przez psa, też owczarka niemieckiego, dwunastoletniego chłopca na obrzeżach Stalowej Woli. Pies trzymany na łańcuchu (na którym każdy pies głupieje i staje się agresywny) w gospodarstwie wiejskim. Synowie właściciela zabrali go prosto z łańcucha nad San do kąpieli. Nad Sanem zapomnieli o psie i pies sam wracał do domu. Po drodze zagryzł chłopca. Przypadek ten był długo analizowany przez biegłych, nikt jednak nie wziął pod uwagę tego, że przy zagryzionym chłopcu zastano kilka psów. Kiedy psy zbie­rają się w większe gromady? Tylko wtedy, gdy idą za suką, która jest w okresie cieczki (rui). Dla mnie jest prawie pewne, że chłopiec został najpierw oszczekany przez suczkę, która ruszyła w jego kierunku. Dało to hasło do ataku. Najsilniejszy z psów nie poprzestał na szczekaniu, bo na demonstracji kończy się zwykłe atak całej sfory. Potraktował chłop­ca jako rywala. Kiedy nacisk jednego łamacza (trzonowca psa) wynosi u dużych psów kilkaset kilogramów i gruchocze łatwo rurową kość wołową, wystarczył jeden chwyt. Trzeci przypadek, to zagryzienie dziewczynki w Krakowie, o czym wspomniałem wyżej.

94

Z niedomówień i przecieków, a także z tego, co podaje prasa wynika, że pies ten już raz próbował atakować właściciela, mężczyznę, i miał być uśpiony, czyli przypadków de­monstrowania niezależności, a nawet dominacji w stadzie (środowisku domowym psa) nie brakowało. Były to sygnały, których nie należy lekceważyć. Takiego psa albo należy oddać w ręce człowieka, który go opanuje, albo poddać eutanazji. Co do czwartego śmier­telnego wypadku nie chcę się wypowiadać, bo nie znam szczegółów.

Kilkanaście ciężkich pogryzień w całej Polsce przez psy stróżujące, świadczy też o powadze problemu. Tym zagadnieniem też warto się zainteresować, bo agresja psów zamkniętych w obiektach czy też wybiegach często spowodowana jest przez mniej lub bardziej uświadomioną działalność ludzi. Wyobraźmy sobie zamkniętą przestrzeń, cza­sami dużą, jak to jest w przypadku sadu, a czasami małą lub bardzo małą, jak to jest w przypadku tzw. wybiegu. Ostatnio wezwano mnie do psa, który przez całe swoje życie (trzy lata) zamknięty jest na przestrzeni z górą sześciu metrów kwadratowych, wliczając w to budę. Właściciel nigdy nie miał bliższego kontaktu ze zwierzęciem, ot, dba o jego wyżywienie, jakby to był np. tucznik. Wie pan - mówi rozbrajająco - od dwóch lat miałem zrobić ogrodzenie i puścić go na podwórze przynajmniej w nocy, ale tak jakoś zeszło. Pies ten oczywiście nie da dojść do siebie i nie pozwoli nawet na wyko­nanie najprostszych zabiegów pielęgnacyjnych. Co taki pies przeżywa, gdy w obiekcie nie ma pracowników? Każdy pijany przechodzący obok reaguje na szczekanie agresją. To samo robią dzieci idące do szkoły i ze szkoły. Bezbronny, wściekający się, a nie­szkodliwy pies stanowi dla nich wdzięczny obiekt do wyżycia się. Niedawno usuwałem zmiany na głowie psa powstałe po uderzeniu kamieniem. Pies ten jest w sadzie. Nikt nie przejdzie obojętnie obok. Każdy chce dołożyć. Co staje się, kiedy takie psy przy­padkowo, czy przez ludzki błąd, wydostaną się poza ogrodzenie?

Żeby zrozumieć psychikę przeciętnego psa, trzeba się cofnąć o dwanaście tysięcy lat, do czasów sprzed jego pierwszych ściślejszych kontaktów z człowiekiem. Był to w zasadzie padlinożerca i myśliwy polujący w stadzie i podlegający prawu stada, tak jak na przykład likaony. Stado ma przewodnika, psa najsilniejszego fizycznie i, uwaga! psychicznie, o instynktach przywódcy. Pies ten ma „prawo” karać, ma największy do­stęp do samic w rui. Swoją władzę demonstruje całą skalą zachowań, od pokazywania zębów, do autentycznego ataku. Ten pies, który narażony jest na atak przywódcy, może mu stawić czoła, uciec, wyczekując okazji do następnej próby nieposłuszeństwa lub ukazać „miękkie podbrzusze”, co natychmiast studzi agresję. Ludy pierwotne na półno­cy drogą selekcji wyhodowały kilka ras psów używanych do transportu i myślistwa, ale ta selekcja nigdy nie szła w kierunku stworzenia psa ciężkiego, agresywnego, który mógłby w pojedynkę zagrozić nieuzbrojonemu czy nawet uzbrojonemu w prostą broń człowiekowi. Inaczej postępowały ludy południa Europy. Tutaj selekcja poszła w kie­runku wyhodowania psów bojowych uczestniczących w wojnach, psów broniących wielkich stad, psów w końcu stworzonych do walki z człowiekiem, psem, bykiem, z dzikimi zwierzętami. Tak powstały rasy mastiffów i rasy psów pochodzących od ma­stiffów lub mających w sobie dolewkę ich krwi. Dog, mastino neapolitano, buldog,

95

mastiff, bulmastiff, rottweiler, miały za zadanie nie tylko bronić, ale i zabawiać czło­wieka krwawymi widowiskami. Czy możemy się dziwić, że rottweiler, mający w sobie dziedzictwo psów obronnych od czasów rzymskich, zabije? Nie mówię już o takim wynaturzeniu, jakim jest bulterier, stworzony z myślą o komercyjnych walkach psów. Nie dziwię się więc, że pies ważący sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt nawet kilogramów nagle, po osiągnięciu dojrzałości, zademonstruje właścicielowi warczeniem lub poka­zaniem zębów swoją niezależność. Jest to sygnał, że w domu zjawia się pretendent do przywództwa w stadzie, sygnał wystarczający do tego, żeby takiego psa oddać w ręce człowieka, który go poskromi, uzyska jego zaufanie i przywiązanie lub niestety, (są psy o tak silnym instynkcie przywództwa, że nigdy im ufać nie można), usunąć, stosując humanitarną eutanazję. Rodzina w Krakowie, którą dotknęło nieszczęście, nie zareago­wała na pierwszy sygnał. Jest tajemnicą to, w jaki sposób doszło do tego krwawego wydarzenia, ale była to na pewno reakcja na „nieposłuszeństwo” członka stada. Wi­działem rozdartą rękę mężczyzny, który zdjął gwałtownie ze swoich kolan głowę cho­wanego przez siebie od szczenięcia rottweilera i odepchnął go. Dalszy przebieg wypad­ków w Krakowie pogłębiła panika czy próby agresji ze strony dziewczynki, jak uderze­nie ręką, czy smyczą. W masie psów, która jest obecnie hodowana, zdarzają się też przypadki aberracji psychicznych, „chorób umysłowych”, nerwic, o czym wiedzą wła­ściciele psów małych - takich jak pekińczyk, jamnik, ratler, terier - szczególnie podat­nych z powodu błędów wychowawczych na nerwice. Ich właściciele i właścicielki po­kazują, czasami z dumą, blizny po pogryzieniach i szyciach. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby te psy ważyły 60 kg.

8.08.97W radio słucham niezmiernie sensacyjnej wiadomości o tym, że w Łomży policja

prowadzi dochodzenie przeciw zbrodniczemu kierownikowi pralni przyszpitalnej, który, jak mówi z przejęciem redaktor, zrobił sobie z tej pralni własny folwark. Zbrodzień ów, po godzinach, znowu zaznacza redaktor, prał na własną rękę prywatnym klientom gacie i koszule. O horrendum! (Gdybym pisał w „Nie”, ten wołacz brzmiałby: o k... jego nie była.)

Dodać trzeba, że kierownik pralni jest emerytem i pełni jakąś wysoką funkcję we władzach partii emerytów i rencistów. Afera na cztery fajery i na pewno budżet państwa już się nie podźwignie po tych ostatnich nadszarpnięciach związanych z powodzią, różnymi wizytami i pralnią przyszpitalną w Łomży.

Paranoja przedwyborcza nie sięgnęła apogeum, a niektórzy redaktorzy już mają pia­nę na ustach.

9.08.97Już po raz drugi prezentują mi tego nieszczęsnego połamańca przywiezionego w po­

wodzi. Redaktorka nawet napisała w swojej gazecie podziękowanie dla lecznic w P. i T. za udzielenie pierwszej pomocy pieskowi, a i o mnie wspomniała ciepło, dziękując za,

96

jak się wyraziła, „podjęcie się ciężkiej operacji”. Wołałbym, żeby napisała „wykonanie ciężkiej operacji”, bo podejmować, to się można różnych rzeczy, a koniec czasami bywa żałosny. Tu jednak ziaminowanie idzie prawidłowo, skóra nasuwa się na ubytek, kości się zrosły, gwoździe wyjęte, zostanie tylko sztywny staw skokowy i lekka kulawi- zna, która po roku może być zupełnie niewidoczna.

10.08.97Od kilku dni czytam wspomnienia Waltera Schellenberga, jednego z filarów hitle­

rowskich Niemiec. Zasądzony był w Norymberdze na sześć lat więzienia. Tylko. Coś tam pod koniec wojny zaczął kombinować z Bernadottem na temat resztek niedobitych Żydów w obozach i to mu poczytano. W książce wprawia mnie w podziw świat ułudy, w jakim żyli prominenci Trzeciej Rzeszy. Himmler, kat Europy, do końca poważnie myślał o nawiązaniu kontaktów z zachodnimi aliantami, i to jako przedstawiciel narodu niemieckiego, i sądził, że będą z nim pertraktować o tym, jaki będzie kształt powojen­nych Niemiec. Z nim, oczywiście, u steru. Ich świat się walił, żelazny pierścień frontu zaciskał się wokół, żyli w końcu na skrawku dawnych Niemiec, a ciągle funkcjonowały obozy koncentracyjne, ciągle dyskutowano nad tym, czy przerwać, czy też nie prze­rwać egzekucje więźniów w tych obozach, czy wypuścić do Danii garstkę niedobitych Żydówek etc., etc. Państwo hitlerowskich Niemiec funkcjonowało do końca tak, jakby jakiś cud mógł je w końcu uratować. Pisałem już o tym, jak władza może ogłupić, jak może założyć klapy na oczy z boków i różowe okulary z przodu. Pamiętam wykład pana C., sekretarza ówczesnego KC. Magdalenka już była faktem, wybory czerwcowe na karku (był kwiecień), a on beztrosko gaworzył. O, tu, widzicie, do senatu ich wpu­ścimy, w sejmie mogą sobie też być, a nad wszystkim będzie nasz prezydent, który w razie czego rozwiąże parlament... Nie myślał o tym, nie dochodziło do niego, że nie może być i starosta, i kapucyn, a tylko albo starosta, albo kapucyn. Bliższe naszym czasom doniesienia prasy są klinicznym przykładem tego beztroskiego patrzenia na świat z wyżyn elity. Minister, który krzyczał na Polaków, pouczając ich, w jaki sposób mają być uczciwi przy korzystaniu z darowizn obniżających podatki, sam miał ręce po łokcie umazane w niezbyt legalnych interesach na obszarze ekologicznie chronionym. Czy nie wiedział, że dziennikarze wyciągną tę sprawę na wierzch? Wiedział, że mogą, ale nie mieściło mu się w głowie, że ktoś się odważy.

11.08.97Po wczorajszym bardzo silnym wietrze, pierwszy od 25 czerwca dzień, w którym od

rana świeci słońce i jest bezchmurne niebo. Zabieram się do utwardzania podwórza. O godzinie 14.00, ledwo przyjechałem do lecznicy, dzwoni telefon. - Przyjedź pan, bo krowa się cieli. - Od kiedy? - A, jeszcze w nocy zaczęła. Wściekły, bo siedziałem bezczynnie od rana w odległości kilometra, a teraz muszę wracać czternaście kilome­trów, piszę kartkę informacyjną i wieszam na drzwiach. Udało mi się wytoczyć jeszcze żywe cielę.

97

Wyjmuję szwy skórne u owczarka collie po zabiegu usunięcia główki kości udowej. Wszystko przebiega pomyślnie, za trzy miesiące suczka powinna się podpierać na no­dze, za sześć będzie biegała.

5.08.97Wracam do dziennika, który przerwałem podczas przygotowywania dwóch artykułów

do prasy fachowej. Pierwszy: „Skuteczność Tamoksyfenu - Hexal w nowotworach u psów”, drugi, bardzo kontrowersyjny dla oficjalnej immunologii zwierząt, wzorowanej, a cza­sami wręcz odpisywanej z immunologii człowieka. Dałem mu tytuł: „Stosowanie krwi heterogennej w lecznictwie psów”. Dzisiaj mam wiadomość, że „Medycyna weteryna­ryjna” przyjęła artykuł nt. tamoksyfenu, natomiast „Życie weterynaryjne” uznało arty­kuł dotyczący krwi za nienaukowy (niezgodny z dotychczasowymi poglądami na im­munologię psów) i odrzuciło. Dyskutujący ze mną profesor S. cały czas powoływał się na immunologię ludzką i usiłował mnie uczyć o tym, że krew można zastąpić elektro­litami i krystaloidami, a nie wystawiać na niebezpieczeństwo pacjenta przetaczając mu krew heterogenną (przeżuwaczy, bo tylko ta nadaje się do przetoczeń u psów). Była to rozmowa gęsi z prosięciem. Ja mam za sobą ponad sto przetoczeń krwi bydlęcej cho­rym psom, mam spektakularne nieraz wyniki po przetoczeniu, profesor czyta podręcz­niki i publikacje z zakresu immunologii ludzkiej (czy wie pan, że u człowieka - a ja akurat wiem, bo zanim przetoczyłem krew bydlęca psu, miałem takie same obiekcje jak profesor i dużo czytałem, ale comparatio non est ratio) i nie uważa za stosowne spraw­dzić empiryczne moich klinicznych spostrzeżeń. Za to dyskwalifikuje pracę. Przypomi­na mi to Lemowskie „Podróże Iiona Tichego”, w których podróżnik międzygwiezdny, po wylądowaniu na nieznanej planecie, zostaje zaproszony przez jej mieszkańców, jako honorowy gość, do komisji maturalnej. Jeden z egzaminowanych abiturientów otrzy­muje pytanie: „Dlaczego na Ziemi w Układzie Słonecznym nie może istnieć życie?” Abiturient ze swadą, ku zdumieniu Tichego, udowadnia, że primo: na ziemi w atmosfe­rze jest tlen, który wszystko zamienia w ogień. Życie w takich warunkach nie może powstać. Secundo: Na Ziemi są potężne, niszczące przypływy mórz i oceanów, które unicestwiają pierwociny życia. Tertio: Gdyby nawet to życie jakimś cudem powstało, to zniweczyłoby go olbrzymie ciśnienie atmosferyczne wynoszące 760 mm słupa rtęci. Zdumiony podróżnik tłumaczy wysokiej komisji jak może, że mają najlepszy dowód istnienia życia na Ziemi w jego osobie, w tym, że on tu przybył i zasiada w komisji maturalnej. Wtedy przewodniczący komisji stwierdza: Czy nie wystarczy ci, gwiezdny podróżniku, że dopuściliśmy cię do wysokiej komisji maturalnej - przecież nie będziemy dla ciebie zmieniać programów szkolnych. - Ależ ja żyję i na Ziemi jest życie - upiera się Lemowski bohater. - Jeżeli tak, to byłby to wybryk natury - ucina sucho przewodniczący.

Czuję, że recenzent mojej pracy bez sprawdzenia chociażby na jednym przypadku skuteczności klinicznej i immunologicznej słuszności moich spostrzeżeń, postąpił jak ów przewodniczący. Głową muru nie przebiję, ale wydaje mi się, że nauka powinna badać zjawiska, a nie zamykać się w obowiązującym paradygmacie.

98

16.08.97Utwardzam podwórze przed moją salą operacyjną. Przyszedł chłopak, popracował

kilka dni, wziął pieniądze, poszedł. - nie ma. Podwórze rozgrzebane, część wylana betonem, część w księżycowym krajobrazie. Idę do niego. Nie ma teraz czasu, robi żniwa. Idę do drugiego, trzeciego, czwartego. W domu jeść dadzą, bezrobocie jakimś cudem leci, na papierosy i tanie wino jest, nikt się nie chce przemęczać za te głupie pięćdziesiąt złotych dziennie. Jeden z właścicieli psów, podczas opatrunku, zasłyszaw­szy o moich kłopotach, ofiaruje się znaleźć wykonawców. I rzeczywiście, po południu jest jakiś jegomość około czterdziestki. Uciecha! Omawia ze mną dane techniczne - robią wszystko, murują, tynkują - niech pan pojedzie pod stację, tam my ostatnio robili, gość ma podwórze jak stół. Uzgadniamy, że przyjadę rano o godzinie szóstej. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg... Uciecha!

18.08.97Są robotnicy. Wziąłem urlop, trzy dni przy nich posiedzę, zrobią. Dziwi mnie tylko,

że przyszli bez narzędzi. Ani poziomicy, ani kielni, ani tynkarskiej pacy. No, my przy­szli oglądnąć, ale widzę, że tu u pana są narzędzia, to zaraz zaczynamy - mówi wyższy, który tytułuje mnie: kierowniku. Ten jest majstrem, tamten, który ze mną omawiał pod­jęcie pracy, to pomocnik. - Wie pan - mówię do majstra - chciałbym tutaj przed salą szerzej, tutaj tylko trzy metry, tu nie betonować, bo będzie klomb. Nie ma sprawy, kierowniku...! Nie ma sprawy. - Tylko, kierowniku, tutaj robota jest schrzaniona, tu nierówno, tu krzywo, tu znowu beton za chudy. Aleś pan tu miał majstra! Jedź pan pod stację, zobacz pan naszą robotę. Sięgnęli do teczki, której w przeciwieństwie do narzę­dzi nie omieszkali zabrać. Wypili po piwie. Zabrali się do roboty bez ociągania, beto­niarka ruszyła, ja poleciałem do domu przygotowywać drugie śniadanie. Przygotowa­łem, usiadłem do maszyny, napiszę sobie coś, bo mam chwilę spokoju. Monotonny brzęk betoniarki działa na mnie krzepiąco. Stukam na maszynie z godzinę. Po godzinie wyglądam: przed drzwiami i na podjeździe do ambulatorium rośnie kupa mokrego be­tonu, pomocnik dowozi, majster usiłuje rozgarniać to szuflą. Przyzwyczajony jestem do tego, że poprzedni betoniarz podzielił teren na prostokąty ograniczone pasami szkła (jeździłem po to szkło specjalnie do huty) i systematycznie wygładzał deską zapełnione mokrym betonem przestrzenie, sprawdzając to, co zrobił, poziomicą. Tutaj nic takiego nie widzę. Majster porozgamiał szuflą beton, kucnął i zaczyna wygładzać pacą tynkar­ską to, co rozgarnął. Paca styropianowa łamie się mu w rękach. Wychodzę i mówię mu, że poprzedni betoniarz pracował deską i poziomicą, a poza tym zakładał szkło dylata­cyjne. - Kierowniku, ma pan szkło? - No, przecież tu leży. - A jest - mówi - nie zauważyłem. Nie ma sprawy, zrobi się. Wyglądam znowu po chwili. „Pomocnik” wozi beton, rośnie mokra kupa, „majster” zmęczył się widocznie, siedzi przy ścianie stodoły, głowa odchylona, piwo spływa pienistą strugą wprost do gardła. Wychodzę. - Przecież nie zdążycie tego wszystkiego rozgarnąć i wyrównać. - Kierowniku, nie ma sprawy! Jak nie zdążymy dziś, to jutro zdążymy. - Przecież do jutra beton się zestali! - Mokry

99

będzie - mówi majster - ze świeżym betonem wszystko da się zrobić. Szuflą się go zdejmie, nadleje... szlichtę się da... - Panie - mówię - ja nie chcę tu kilku warstw betonu, bo w zimie się to wszystko odparzy. - Niech pan jedzie pod stację, zobaczy pan jak my tam wybetonowali. Z wzorkiem! Chcieli, tośmy im ze wzorkiem zrobili. Uspo­kojony nieco tą argumentacją wracam do pisania. Po dziesięciu minutach wyglądam. „Majster” wlazł w to, co już wygładził, depcze po równej mokrej powierzchni, trzewiki mu grzęzną, wygładza teraz to, co ma przed sobą. Wylazł z tego, co stratował, wlazł w to, co wygładził, sięga ręką jak daleko może sięgnąć, wygładza tamte ślady po sobie. Nie idzie mu, bo beton w tym upale szybko zastyga, leci do kupy mokrego betonu, nabiera na kielnię, rusza na to stratowane, wygładza, ale przy tych manipulacjach tratu­je to, co przed chwilą wygładził. Kwadratura koła. A pomocnik wozi, betoniarka tylko jęczy. Na wieczór zostaję z podwórzem rozgrzebanym do granic możliwości; wszędzie kupy betonu, nierozgamięte, zastygające. Tam gdzie hasał „majster” przy wyrównywa­niu, kilka metrów kwadratowych wygładzonego betonu, ale na to rzucona deska, po której fachowiec się przeprawiał. Podnoszę ją delikatnie, nie da rady, przyschła, szar­pię, odrywam, na wieki będzie jej ślad utrwalony, trudno.

19.08.97Przyjechali. Przeprowadzam zasadniczą rozmowę. - Dlaczego pan nie używa po­

ziomicy? Dlaczego pan nie wygładza „łatą” tylko lata po tym betonie? — Fachowcowi - mówi majster - waserwaga na sranie. Panie, ja kilometry takiego betonu robiłem i nikt nie miał pretensji! Jedź pan pod stację, zobacz... Przekonany fachowym żargonem idę robić drugie śniadanie. Robota do wieczora, jak wczorajszego dnia, tyle że „majster” przekonał się do deski, którą wygładza beton, już nie hasając po nim, a cofając się tyłem. Wieczorem „majster” tym razem przeprowadza zasadniczą rozmowę. - Kierow­niku - mówi - trzeba by coś na początek, jakiś zadatek... - Ile? - No, stówa by się przydała. Płacę.

20.08.97Rano przychodzi sąsiad - sołtys. - Doktorze - mówi - zobacz pan na te krawężniki.

Weż pan sznurek, pociągniemy. Ciągniemy, mierzymy. Okazuje się, że jeśli fachowcy od betonu pojadą dalej w kierunku bramy z krawężnikami, nie odchylając się od wy­znaczonej już wbudowanymi linii, to krawężnik wyjdzie w środku bramy. Sołtys kręci głową, ale nadjeżdża autobus i fachowcy wysiadają z bulgoczącą teczką. Patrzą fa­chowcy na moją minę i przeciągnięty sznur. - Taak - mówi „majster” - nie ma zmar­twienia, kierowniku, odbijemy trochę w prawo i będzie grało. Rozrzucone przez „po­mocnika” kupy betonu na całym podwórzu nie dają mi spokoju. Kopię w jedną butem. Twarda jak kamień. „Majster jest dalej pewny siebie. - Patrz pan, kierowniku, poziom trzymają bez waserwagi, nadlejemy tylko pomiędzy nimi i będzie grało. „Nadlewają” ale „poziom” jakoś nie chce „trzymać” i góry wczoraj wylanego betonu wystają ha­niebnie z tego, co usiłuje teraz rozpaćkać „majster”. „Pomocnik” wali łopatą w wierz-

100

chołki wczorajszego betonu, usiłując je zrównać do poziomu betonu wylanego dzisiaj, łopata pęka na spawie przy stylisku. Odrzucają. - Smelc - mówi. - Jakie to łopaty teraz robią. Wchodzę do domu, aby na to nie patrzeć, betoniarka pracuje, „pomocnik” wozi, „majster rozgartuje”, przerywają tylko na piwo. Kiedy wychodzę, świeży beton pokry­wa i te góry, które wczoraj porobili i wczoraj pracowicie wygładzony przez majstra beton, i, Jezus Maria!, część tego betonu, pomiędzy domem a ambulatorium, betonu ze szklanymi dylatacjami, który tak ładnie zrobił pracujący przed mmi chłopak. Krawęż­niki odgradzające tę część od drogi dla samochodów, nad którą oni się mozolą, wyrwa­ne, „majster” usiłuje wyrównać to, co wylał przed nim „pomocnik”. Popatrzył na mnie.- Kierowniku, tu było nierówno zrobione, muszą zarównać. Pękam. - Wiecie co? Za­bierajcie się! Macie tutaj za dniówkę i do domu. Wydaje mi się, że obaj oddychają z ulgą. Majster otrzepuje ręce. - No, jak pan chce. Patrzę za nimi, jak oddalają się w kierunku sklepu z teczką pod pachą „pomocnika”. Patrzę po spaćkanym, zmasakro­wanym podwórzu. Płakać mi się chce i śmiać. Z nich, z siebie.

21.08.97Wraca chłopak, który mi zrobił część podwórza. Skończył już żniwa. Patrzy po

tym pobojowisku, które zostawili „fachowcy”, kiwa głową, uśmiecha się. W milcze­niu bierze młot i zaczyna rozbijać robotę „majstra”. Po południu mam kupę gruzu na miejsce betonu wylanego przez „fachowców”, ale odtworzony jest stan sprzed ich przybycia. Krawężniki z powrotem włożone na miejsce. - No — mówi chłopak- półtorej tony cementu zmarnowali, ale przynajmniej nie musi pan jeździć po gruz na podkład.

22.08.97Bokser dwuletni z uczuleniem „na wszystko”. Był w klinice, zrobiono testy skórne

na wszystkie dostępne alergeny. Wszystko dodatnie, od roztoczy po kocią sierść. Pies drapie się niesamowicie, w nocy w cieple świąd się zaostrza i nieszczęśliwiec stawia dom na nogi, przenosząc się z miejsca na miejsce, bijąc łapami podczas czochrania się o sprzęty, o podłogę, skomląc. Pies raz na tydzień wstrzykiwany ma opticortenol (mie­szanina dexametazonu z prednisolonem), wtedy przychodzi ulga i pies staje się normal­ny. Po tygodniu zaczyna się od nowa. Jak długo jego organizm wytrzyma tę terapię, która nieuchronnie zaprowadzi go do choroby Cuschinga (niewydolność nadnerczy). Miałem kiedyś w leczeniu taką sukę, też bokserkę, po czterech latach była zupełną luiną. Właściciele poddali ją w końcu eutanazji. Ale przecież od tego czasu zdobyłem jakieś doświadczenie, poszerzyłem swoje wiadomości. Spróbuję może starej, zarzuco­nej tak w medycynie ludzkiej, jak i w weterynarii, metody leczenia hemolizatami, którą wygrzebałem w starej dermatologii. Może chwyci i pozwoli „wypocząć” od glikokor- tykoidów temu psu. A może coś z homeopatii, którą, nie bardzo jeszcze jej i sobie dowierzając, zaczynam powoli wdrażać. „Na razie” wstrzykuję ostatni raz opticortenol. Muszę dojrzeć.

101

23.09.97Telefon od pani O. prowadzącej własne schronisko w A. Co roku szczepiłem p.

wściekliźnie jej podopiecznych, których obecnie ma pięćdziesiąt. Lecznica z tego po­wodu nie zbankrutowała. Tego roku zlitował się nad nią wojewoda i „dał” pieniądze (wydatek rzędu 150-200 nowych zł). Ale czynniki sponsorskie rządowe, w przeciwień­stwie do prywatnych, rzadko „dają” pieniądze do ręki. „Dał” więc wojewoda swojemu rządzicielowi od weterynarii, czyli wojewódzkiemu weterynarzowi, o którym wielo­krotnie wspominałem na kartkach dziennika (22 lata na stanowisku wojewódzkiego może zupełnie przewrócić w głowie), ten zaś, w myśl zasady divide et impera nie dał oczywiście tych pieniędzy miejscowemu lekarzowi wet., który zajmuje się leczeniem psów, tylko kierowany jakimiś wyłącznie sobie znanymi kryteriami wyszukał do tej prostej pracy jakiegoś lekarza, który zajmuje się zwierzętami gospodarskimi w S. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Ten szczęśliwiec, wyróżniony tak przez wojewódzkiego, przyje­chał do schroniska i zaszczepił wszystkie psy jedną strzykawką i jedną igłą, tak jak to ma widocznie w zwyczaju robić przy terapii koni, świń i krów. Pisałem kiedyś o głod­nych, obdartych i bosych przedstawicielach trzeciego świata uzbrojonych w stingery. Podobny obrazek mamy w tym przypadku. Wiek dziewiętnasty, jeszcze sprzed Pasteu­ra, zderzył się tu z wiekiem dwudziestym pierwszym. Kolega nie wierzący w bakterie, używający do wszystkiego jednej strzykawki, dostał do ręki francuską szczepionkę wytwarzaną na hodowlach tkankowych. Kto szczepił starą pasteurowską szczepionką p. wściekliźnie wyrabianą z mózgu owiec (rozcier mózgu zabitej w agonii owcy potrak­towany formolem), ten wie, jakie przyjemności przeżywa się przy takim szczepieniu. W przeciwieństwie do pasteurowskiej, nowe szczepionki, wytwarzane na hodowlach tkankowych, organizm znosi świetnie, bo nie posiadają balastowego białka, które tak „uderzało” pacjenta. Wiem coś o tym, bo zapoznałem się kilka lat wstecz - o czym pisałem - z taką właśnie szczepionką. Nowe szczepionki nie posiadają też czynnika bakteriobójczego, formaliny czy fenolu, dzięki którym napoczęta butelka mogła sobie stać i stać, bo nie wytworzyły się w niej łańcuchy namnożonych bakterii czy pleśni. Dlatego wytwórnia nalewała tę szczepionkę do stumililitrowych butelek. Nowe szcze­pionki albo są w pojedynczych dawkach, albo w dziesięciokrotnych ilościach jednej dawki. Taką szczepionkę trzymać należy w lodówce i szybko zużyć. Gdzie ta szcze­pionka stała i kiedy była otwarta, gdzie leżały igły i po jakim leku, jaką strzykawkę złapał uszczęśliwiony beneficjent dyrektora weterynarza, jadąc „zabezpieczać” przed wścieklizną schronisko pani O., o którym kiedyś głośno było z powodu nocnego naja­zdu nowoczesnych Hunów, jeden Bóg wie. - Panie doktorze, ratunku! - woła w słu­chawkę zacna kobieta. - Trzy psy już padły, reszta choruje z objawami wymiotów. Karki popuchnięte... Co ja mam robić?! Mieszkam teraz w innym województwie, w podwójnej odległości od miejscowości, gdzie kiedyś opiekowałem się schroniskiem. Mam pracę absorbującą, jestem bezradny. Doradzam tedy jak mogę, żeby sprowadziła tego lekarza, który szczepił, żeby się zwróciła do wojewódzkiego. - Zwróciłam się - mówi - to powiedział mi szyderczo: „Niech pani teraz poprosi Kłaczyńskiego”. Żeby

102

pan byl bliżej - mówi płaczliwie. - No, niestety, życie - odpowiadam z żalem. Zdaję sobie sprawę, że kobieta jest w sytuacji bez wyjścia. Schronisko utrzymuje z własnej renty i z tego, co uzbierają sprzyjający zwierzętom nauczyciele i szkolne dzieci. Wła­dze miejscowe (wójt) sąjej zdecydowanie przeciwne, mieszkańcy miejscowości pukają się w czoło i jak mogą tak dokuczają. Sojusznicy, nieliczna grupa inteligencji, boją się szykan i pomagają dosyć powściągliwie. A przecież, gdyby tej kobiecie pomóc, to na kawałku pustyni należącym do gminy A., w oddaleniu od miasteczka można by zorga­nizować schronisko dla zwierząt z prawdziwego zdarzenia. Tanim zupełnie kosztem.A tak, „pomoc” ogranicza się do takich akcji, jak ostatnia. Wojewoda „dal”, weterynarz wojewódzki wysłał najbardziej kompetentnego, wszyscy wiedzą, że kobiecina nie pój­dzie się skarżyć do kurii biskupiej o jakieś głupie psy, i śmieją się w kułak.

13.11.97Piękny dwuletni doberman. Gryzie. Gryzie wszystkich i w każdych okolicznościach.

Nigdy nie można mu zaufać. Gryzie właścicieli przy podawaniu jedzenia, przy próbach pogłaskania przez swojego pana, przez jego żonę. Tak się dzieje od szczenięcia. Kupio­no go od handlarza jako dwumiesięczne zabiedzone szczenię, nad którym jakiś sadysta wymyślnie się znęcał. Miał zdjęty paznokieć, był poobdzierany z sierści i cały czas chował się po kątach na widok człowieka. Na próby przełamania tej izolacji reagował histerycznie: ciął zębami, nawet atakował podsuwane przedmioty. Obecnie w pełni sił dojrzałego psa staje się nie tylko dokuczliwy, ale i zdecydowanie niebezpieczny. Po wczorajszym pogryzieniu właścicielki (przechodziła obok niego), zapadł wyrok. Dzi­siaj przyprowadzili go do uśpienia. Z płaczem. Ksylazyna, morbital. Płacz.

15.11.97Polska przestaje importować belgijskie mięso. Z powodu choroby szalonych krów.

Ile czasu upłynęło od momentu, kiedy napisałem: „Polskie chłodnie przepełnione są importowanym mięsem. Żywiec wołowy tańszy jest od żywca wołowego przed trzema laty. Granica jest jak sito”. Dla mnie, człowieka który zęby zjadł w weterynarii, było jasne, że co Anglicy zabiją i spalą, to zabiją i spalą, ale co angielski farmer nielegalnie i tamo sprzeda, to sprzeda. Przy takich olbrzymich ubojach muszą się stworzyć gangi, dla których choroba Kreutzfelda-Jacoba jest pustym dźwiękiem i najwyżej kapitalną okazją do zarobku na głupich i nieuczciwych. Dodajmy jeszcze biednych. Kiedy pisa­łem o tym, że w Polsce jest już mięso od szalonych krów (BSE), akurat wybuchła afera z tym mięsem w Belgii, Holandii i Hiszpanii. A myśmy sobie dalej importowali, cho­ciaż oficjalnie urzędnicy weterynaryjni zaprzeczali, że jakikolwiek import wołowiny istnieje. Obrońcy naszego rynku rolnego, którzy tak dbali o swój elektorat, tumanili ludzi walką o przedpłaty na zboże, o zaliczkowy skup, a chłop me mógł sprzedać rok chowanego byka, bo chłodnie nie mogły podołać podaży. Rujnujący naszą hodowlę import mięsa trwał, a posłowie chłopscy ostentacyjnie wychodzili z sali obrad, bo nie wdrożono skupu zaliczkowego na pszenicę.

103

Departament Weterynarii Min. Rolnictwa? Pisałem swego czasu, że za rządów mini­stra Zięby Departament Weterynarii był ubezwłasnowolniony przez zootechników, którzy robili kariery polityczne. Czy coś się zmieniło? Na miejsce socjalistycznego min. Zięby i jego sfory urzędniczej weszła (dokonała politycznej wolty) inna sfora. Dyrektorem Departamentu Wet. został kolega aktualnego wtedy premiera, a kiedy sprawy zaczęły nabrzmiewać - człowiek z tej samej parafii politycznej (tamtego przesunięto na zastęp­cę). Układ ten galwanizował każdy telefon od urzędników ministerialnych. Opinie na­ukowców wyrażających się „ostrożnie” o możliwości przeniesienia (dyr. Dep. Wet., profesor zresztą) choroby szalonych krów na ludzi, wartają dla mnie tyle, co zapewnie­nia naukowców w audycji tuż po katastrofie w Czemobylu. Głupstwo - mówił pan profesor - szkodliwość wybuchu dla Polski jest w ciągu dziesięciu lat taka, jak szkodli­wość papierosów.

17.11.97Suka dobermana, ośmiomiesięczna. Wypiła wodę z sedesu z dużą zawartością „ko­

stki” dezynfekcyjnej. Składu kostki nie znam, w reklamówce wytwórca pisze enigma­tycznie o anionach, cuchnie to krezolami. Aniony, to przypuszczalnie kwas solny, bo jak mówi właściciel psa, „kostka świetnie czyści brudy, jakie osadzają się we wnętrzu sedesu”. Aniony nie aniony, jest krwawa biegunka bez wymiotów, czyli uszkodzone jest jelito, żołądek i wątroba mniej ucierpiały. Ale jest tętno ponad dwieście, zasinienie spojówek, apatia. Wpinam venflon, podłączam kroplówkę z płynu wieloelektrolitowe- go, glukozy i dextranu. Do tego digoxin i zespół witamin. Potem dwuwęglan sodu. Wieczorem czytam „Dziennik” Aleksego Suworina, tuza rosyjskiego dziennikarstwa, rosyjskiego dziewiętnastowiecznego Hearsta. Reakcjonisty i monarchisty. Człowiek, pisząc różne dzienne notatki, nigdy zapewne nie spodziewał się, że ujrzą one światło dzienne i to w „Czytelniku” w roku pańskim 1975. Książka wydana w ramach obo­wiązkowych dostaw literatury rosyjskiej na nasz księgarski rynek, leżała gdzieś w ma­gazynach „Czytelnika” jako cegła, aż została rzucona do ulicznej sprzedaży kiermaszo­wej w cenie makulatury. Zupełnie niesłusznie. Świat. Świat różniący się od naszego tylko sztafażem, strojem, środkami komunikacji, nieszczelnością granic, techniką. Czło­wiek pozostaje niezmieniony. Weźmy taki kwiatek: „Nie ma klas rządzących. Sfery dworskie to nawet nie arystokracja, tylko coś zupełnie bez znaczenia, jakaś zbieranina. Arystokracja istniała tylko za dawnych carów w czasach Aleksego Michajłowicza, za­dziwiająco niezwykłego człowieka, jak z jednej bryły, który faktycznie był założycie­lem nowej Rosji.” Wystarczy zamiast „sfery dworskie” podstawić „elyty”, zamiast Ale­ksego Michajłowicza - Piłsudskiego, „arystokracji” - „inteligencji”. Tylko „zbierani­na” pozostanie semantycznie ta sama. Albo taki kwiatuszek: „Nawet kiepski Rosjanin lepszy niż cudzoziemiec. Cudzoziemcy demoralizują Rosjan...” - to jakby wzięte z tekstów niektórych gazet. Oczywiście, gdyby zamiast „Rosjan” podstawić „Polaków”. Opis obyczajów jakby z Clintonowskiej Ameryki: „Masłów opowiadał, że Czajkowski z Apuchtinem żyli jak mąż z żoną we wspólnym mieszkaniu. Apuchtin leżał w łóżku.

104

Czajkowski podchodził do niego i oznajmiał, że zaraz idzie spać, a Apuchtin całował go w rękę i mówił: Idź kochanie, zaraz do ciebie przyjdę.”

18.11.97Jest dobermanka z zatruciem środkami dezynfekcyjnymi. Krwotoczny nieżyt jelit

pogłębia się. Według właściciela odchody to krwawa posoka. Znowu kroplówka, jak wczoraj, i korzystając z tego, że właściciel psa sponsoruje w schronisku dużego pensjo­nariusza (żywi i odwiedza codziennie), wysyłam go po tego psa. Przywozi sukę sznau­cera olbrzyma, sześcioletnią, dobrze utrzymaną, a nawet otłuszczoną. Pobieram od niej 160 ml krwi i przetaczam zatrutej. Odjeżdża z obydwiema, sznaucerka jeszcze śpi (krew pobierałem w oszołomieniu trankwilizer-ketamina), dobermanka trochę podniosła uszy po tej transfuzji.

Po południu w lesie. Leśnicy z tradycyjnej zwózki przeszli na mechaniczną. Na wyrę­bie wiążąpo kilka pni i specjalne maszyny (zagraniczne, oczywiście, zgodnie z koncep­cją ministra H., zapewne opłacone naszym drzewem) ciągną to brzemię na składowisko przy leśnictwie. Ciągną przez żywy, zdrowy las. Takiej ruiny, jaką robią po drodze najstarsi ludzie we wsi nie widzieli. Nowy minister ochrony środowiska też leśnik - chroń, Panie Boże, polskie lasy! Słuchałem wypowiedzi p. ministra po objęciu urzę­du. Wypowiadało się kilkunastu ministrów i pan minister też. Z dużą euforią i nie na temat. „Środowisko mamy wspaniałe - powiedział - i chodzi tylko o to, żeby je chro­nić.” Znaczy to, że nic się nie zmieni i będziemy chronić lasy, których już prawie nie ma (54,3 procent zniszczone chorobami), zatrute rzeki (w Polsce nie ma rzek o pierwszej klasie czystości, a przewaga wód rzecznych to wody bezklasowe) i plastikowe wysypi­ska w każdym dołku też będziemy chronić. Moją rzeczkę Czereśnię, z której cuchnie jak z otwartego szamba, też będziemy chronić.

19.11.97Suka doberman po zatruciu już dobra. Krwotok z przewodu pokarmowego ustał,

zwierzęciu wrócił apetyt, mocno ruchliwa interesuje się światem. Będzie żyła. W do­mu zastaję straszliwy bałagan. Przyszli fachowcy od sufitu i w ganku, który zbudo­wałem tego lata, zrobili podwieszaną powałę z płyt gipsowo-kartonowych z sześcio­ma punktami świetlnymi. A co?! Może mieć Carrington, mogę i ja. Żarty żartami, ale wejście do domu typu amerykańskiego czy kanadyjskiego, bezpośrednio z dworu do kuchni, nie zdało egzaminu pomimo termoizolacyjnych drzwi. Każdy, kto przycho­dzi do mnie czy do Joanny, pakuje się najpierw do kuchni, a potem dopiero wraca do budynku ambulatoryjnego. Teraz zatrzyma się przynajmniej w ganku. Joanna nazywa to reception. Już nawet nie chce mi się śmiać z mojego zapału do tych wszystkich inwestycji, które służyć mi będą może rok, a może pięć lat, w każdym razie krótko. Budów, blaszanych dachów, mansard, które kiedyś będą zapewne zarzewiem długo­trwałych sądowych wojen pomiędzy spadkobiercami z dwóch rodzin. Może załatwią to polubownie, ale nie daj Boże, jeśli znajdzie się w tym całym towarzystwie jakaś

105

pieniacka natura. Teraz trochę przyhamowałem, bo zima i Igor w Paryżu na Aliance, co wytrzymuję z trudnością. Zarobki z weterynarii już nie te, a emerytury cywilne wszyscy wiemy jak wyglądają.

20.11.97J. z terenu mojej dawnej lecznicy. Przyjechał z jamnikiem długowłosym, sześciolet­

nim, do operacji przepukliny kroczowej i uchyłka odbytnicy. Zabieg niezbyt wdzięcz­ny, biorąc pod uwagę, że przepuklina obustronna, a uchyłek prostnicy sięgający do granic miednicy. Mozolę się z tym przez półtorej godziny; na zakończenie kastruję nieszczęśnika, bo macam podczas zabiegu dużą prostatę, która utrudnia proces pasażu odchodów w prostnicy i zmusza psiaka do parć. Stąd przepuklina i uchyłek, który prze­cież też jest przepukliną (przerwaniem mięśniówki) prostnicy.

Czytam w „Życiu” artykuł „Gąbczaste rozmiękczenie granicy”, na temat mięsa z Eu­ropy Zachodniej, które przedostaje się do Polski bez trudności. Okazuje się, że to mięso graniczni lekarze weterynarii przepuszczali na telefon urzędników z Ministerstwa Rol­nictwa. Których urzędników? Czy z Departamentu Weterynarii, czy też z innych depar­tamentów? Końce w wodę. Zbyt dużo ludzi zainteresowanych jest zacieraniem śladów. Za dziesięć-piętnaście lat, kiedy pojawią się pierwsze przypadki choroby Krutzfelda- Jacoba, winni będą się śmiali w kułak.

22.11.97Przyjeżdżam rano do ambulatorium i widzę, że mocne ramowo-siatkowe ogrodze­

nie przy bramce „otwarte” jest na szerokość dwóch przęseł. Słupy i betonowa podstawa mocno pochylone, siatka w stalowej, spawanej obudowie leży. Podobno w nocy jakiś osobowy samochód staranował ogrodzenie, a potem długo ściągał go jakiś ratowniczy wóz. W południe odwiedził mnie policjant. Pytał, czy nie wiem, kto to zrobił. - Ten, kto to zrobił, musiał brać zakręt na osiemdziesiątce, czyli na oczy nie widział - mówię mu. Nie dodaję, że miejsce wypadku jest oddalone od komendy o niecały kilometr. - Tyle to i ja wiem - westchnął dzielnicowy jakby trochę zniechęcony. Dziwić się jego zapało­wi? Przecież z tych ludzi robi się ciągle wariatów i odbiera im jakąkolwiek chęć do pracy. Oni łapią jegomościa strzelającego do kasjerki lombardu, a prokurator wypu­szcza, oni łapią z narażeniem życia, a gość pokazuje żółte papiery (podobno co drugi mafioso ma już wcześniej zrobione wariackie dokumenty), oni zabrali się w końcu do chuliganów na stadionie i zamiast dać sobie spuścić wpier... sami zaczęli lać, to teraz mają za swoje. Przepraszają, korzą się, sypią się dyscyplinarki. Kto tu powinien mieć wariackie papiery?

24.11.97Zwierzęta zmieniły futro na zimowe i już pojawili się miejscy sidlarze (są takie

relikty w zabudowie miejskiej, gdzie jest i stodoła, i stajnia, czasem jeszcze użytkowa­ne, a jeszcze bardziej trwałe relikty mentalności i moralności). Mozolę się właśnie

106

z poskładaniem „do kupy” stawu skokowego kocura, który chyba wyrwał się z zębate­go oklepca. Takich paści precyzyjnych i okrutnych mnóstwo nawieźli handlarze z Rosji i Ukrainy. Kot ma prawie przeciętną kończynę zębami oklepca. Trzyma się to jeszcze na skórze, ścięgnach i powięziach, naczynia też ocalały, ale guz skokowy uciekł gdzieś w górę ściągnięty przez mięsień triceps. Odszukuję ten guz, otwieram skórę wzdłuż całego stawu, wiercę przez całą długość guza piętowego i przez dolne piętro stawu skokowego, które jest wyrwane i oddzielone od góry stawu, teraz gwóźdź... - nie bar­dzo to mi się podoba, bo całość jeszcze nie ma tego charakterystycznego usztywnienia, jakie jest po dobrym gwoździowaniu, dodaję drugi gwóźdź ukośnie przez staw. Teraz trzyma. Szycie. -1 żeby wam me uciekł w tym czasie na kawalerkę - ostrzegam właści­cieli - bo wszystko porujnuje.

Wyjeżdżamy sprzed ambulatorium, gdzie pracuje Joanna, i przez zadeszczoną szybę widzę na asfaltowej nawierzchni kupkę błota. Podjeżdżam bliżej a z tej kupki wynurza się zakrwawiona główka maleńkiego kociaka. Hamuję, zabieram to wielkie nieszczę­ście i pakuję do plastikowej torby, nie wiedząc, czy to jeszcze żyje, czy ten ruch okrwa­wionej główki nie był ostatnim. Pienię się, bo w tym miejscu nie da się jechać szybciej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Jest to szeroka wyjazdowa droga z zajezdni autobusowej i z dwóch parkingów. Ktoś nie zadał sobie trudu nacisnąć na hamulec, widząc wędrującą zmoczoną kruszynę. W ambulatorium u siebie suszę kociaka w ligni­nie, oglądam obrażenia: lewe oko wybite, krew cieknie z oczodołu i nosa, skóra na głowie pęknięta. Kotek leży spokojnie, oddycha, ale jest jeszcze nieprzytomny. Pozo­stawiam go naturze, w cieple i wysuszonego. Jeżeli przyjdzie do siebie po tym uderze­niu, to trzeci kot pojawi się w domu, przecież nikt nie weźmie do chowu kaleki z jednym okiem.

25.11.97Wczoraj wieczorem oglądałem w telewizji film dokumentalny ze słynnej afery pe­

dofilskiej w Belgii. Te twarze niedołęgów policjantów! On był w piwnicy, gdzie były więzione za ścianą nieszczęsne dziewczęta, słyszał nawet szepty dziewcząt, ale nie chciało mu się opukać przegrody! To śledztwo ślimaczące się, w którym nie chodziło o odnalezienie dzieci, a o ambicje i ambicyjki lokalnych sędziów i zwierzchników poli­cji, policji, których w Belgii jest aż trzy z trzema podległościami. To powiedzenie poli­cjanta na widok rozpaczającej po porwaniu dziecka matki. Ona znowu płacze! Ci poli­tycy z bezczelnymi gębami piwożłopów, skorumpowani i bezwstydni. Te powiązania kryminalno-polityczne najgorszych mętów, zboczeńców i zbrodniarzy z najwyższymi czynnikami politycznymi. Te nakazy przerwania śledztw, płynące nie wiadomo od kogo i skąd, a skuteczne.

Jeżeli tak ma wyglądać liberalna Europa i Polska ma się do niej upodobnić, to nie powiem: Do czego my dążymy? - tak jak ostrzegają niektórzy ludzie, których nie mogę posądzać o zaściankowość i głupotę, ale westchnę z ulgą i egoistycznie: Jak to dobrze, że ja mam życie praktycznie poza sobą.

107

27.11.97

Firma. Bogata, sądząc z wystroju. Chociaż dzisiaj łatwo potwierdza się w życiu po­wiedzenie: „Pozory mylą”. Przed miesiącem zawezwano mnie do owczarka niemieckie­go dziewięciomiesięcznego, u którego wystąpiły zmiany na łapach pomiędzy palcami. Zmiany te zaostrzyły się i obecnie obejmująjuż skórę po stawy nadgarstkowe i skokowe. Wygląda to na sprawę alergiczną, skomplikowaną przez infekcję bakteryjną. O alergen podejrzewam całe otoczenie, bo dzielnica przemysłowa, ulica przemysłowa, buda z da­chem z jakichś płatów bitumicznych (mogą być produkty smoły pogazowej), podwórze wysypane ostrym grysem, który spowodował pierwotne uszkodzenia. Budynek barako­wy, impregnowany i malowany. Po antybiotykach i enkortonie sprawa cofnęła się do stanu pierwotnego, czyli pozostały wyprzenia pomiędzy palcami. Po kilku miesiącach od odstawienia leków jest zaostrzenie. Próbuję leczenia homeopatycznego. Ledwo przepisa­łem leki i wykonałem dwie iniekcje heelowskich preparatów, zajeżdżam (pan życzył so­bie wizyt, me chciał psa dowozić), a tu psa nie ma. Właściciel zdecydował, że „wobec braku poprawy on wywozi zwierzę”. — Ja tam przyjdę załatwić sprawy pieniężne - dodaje ten zwolennik kuracji jednym zastrzykiem i rozpoznania od pierwszego rzutu oka. Mija tydzień, dwa, trzy; kiedy jakoś nie przychodzi, zaglądam sam. Delikatnie wspominam o pieniądzach. - Przyjdę - zbywa mnie. Dzisiaj wstępuję znowu, już na upartego. Właści­wie na pieniądze nie liczę, ale razi mnie bezczelność. Gość jest zły i wyjaśnia mi, że pies już nie żyje, a ponieważ kuracja była nieudana, to on nie powinien płacić. Płaci w końcu, ale w sposób nieco mglisty grozi mi, że jeszcze się spotkamy i on mnie tak załatwi, że stracę renomę. On poruszy, gdzie trzeba... Stoję, szczęki mi chodzą, ale spokojnie wypi­suję kwit. Wychodzi za mną młody chłopak (pracownik? syn biznesmena?): - Proszę pana, niedawno leżałem w szpitalu i wiem, co to jest leczenie. Bardzo pana przepraszam. - Sam pan widzi, że to nie wymiana gaźnika w silniku - mówię do niego. - Tak, proszę pana. Jeszcze raz przepraszam. Wsiadam do samochodu i myślę, że kilku takich przedsta­wicieli naszej prężnej gospodarki i zawał w progu.

9.12.97

Znowu biznesmen z psem, bokserem suczką. Noga tylna prawa wisi skrócona. Pies smutny, słabo je. Omacuję miejsce uszkodzenia przez zanikłe już mięśnie, bez trudno­ści wyczuwam końce odłamów kostnych. Złamanie nadkłykciowe dolnej nasady. Bliż­szy (w stosunku do kręgosłupa) i dłuższy odłam zrośnięty końcem z okolicą rzepki a może z samą rzepką, bo staw kolanowy już usztywniony. Krótszy, dalszy odłam uciekł gdzieś w mięśnie, wyczuwa się go w poprzecznym położeniu w stosunku do długiej osi kończyny. Pies trzy tygodnie wstecz był gipsowany. Oczywiście, bez rentgena, na czu­cie, nawet, jak sądzę, bez pomyślunku. Skutek jest taki, jaki jest. Doktorowi kiedyś tam udało się zagipsować kość udową i pies wyleczył się, jak ja to nazywam: pomimo leczenia, i sądzi, że każde złamanie i każdy pies są identyczne.

Przypomina mi to anegdotę o człowieku, który przewiózł wraz ze wspólnikiem bry­lant do Amsterdamu. Brylant dużej wagi należało podzielić i sprzedać w dwóch czę-

108

ściach. Niestety, żaden zakład jubilerski, bojąc się zniszczenia cennego kamienia, me chcial się podjąć dokonania tej operacji. Zrozpaczeni emigranci zabrnęli w końcu do małego jubilerskiego sklepiku gdzieś na przedmieściach metropolii. Przedstawili swój problem. Brylant - mówi właściciel - podzielić? Cóż łatwiejszego? Josek! Chodź no tutaj! Zza kotary wychodzi pomocnik jubilera, chłopak na oko niezbyt rozgarnięty. Weź, Josek, ten brylant i podziel - mówi szef interesu. Chłopak wynosi brylant na zaplecze i za chwilę wraca z dwoma połówkami idealnie podzielonymi. Panie! - entu­zjazmuje się jeden z właścicieli - to mistrz! Przecież w każdym zakładzie jubilerskim odmawiano nam tej operacji. Ja bym też odmówił - rzecze jubiler - bo ręce by mi się tak trzęsły, że na pewno bym coś sknocił. Josek sobie me zdawał sprawy z problemu, jemu się ręce nie trzęsły.

Ja zdaję sobie sprawę z tego co mnie czeka, a czeka mnie półgodzinne dłutowanie końca bliższego, tak aby oddzielić go od rzepki, wyszukanie w mięśniach końca dalsze­go, przycinanie obydwu końców od zdrowej kości, bo na te końce założone są istne „rękawice bokserskie” z objętych stanem zapalnym tkanek. Wynik wątpliwy, bo i mar- twak kostny tu grozi, i ten staw usztywniony z nieruchomą rzepką... Usiłuję „sprzedać” pieska, bo miasto nie takie, żeby przepuszczało nieudane zabiegi: - Może pan pojedzie na klinikę do Lublina? - Gdzie ja mam czas jeździć? Niech pan robi! Ile będzie to kosztowa­ło? - Ponad sto złotych zapewne. - No, to jeszcze - oddycha z ulgą. Rentgenografia potwierdza diagnozę postawioną przez omacywanie. Morduję się dwie i pół godziny nad rozłączeniem odłamów, przycięciem ich i zbiciem gwoździem Steinmana do kupy w pra­widłowym położeniu. Antybiotyk do rany i ogólnie. Oby tylko nie było martwaka - mar­twię się. Telefonicznie rozmawiam z lekarzem, który tak „urządził” bokserkę. Zaczyna od razu od krzyku. Mam tu pozapisywane, to co pan robi! - grozi mi. Wszyscy tu pana mają dosyć. Nie mogę zrozumieć, kto to są „wszyscy”. Zdaje mi się, że „wszyscy” to ci, których trochę zmuszam do wysiłku. A tak dobrze się żyło. Powoli i do woli.

13.12.97Żył sobie w Warszawie pan doktor (z doktoratem) nauk weterynaryjnych. Człowiek

ten samotnie, jak Don Kichot z La Manchy, walczył z wiatrakami. Nie mając do pomocy nawet Sancho Pansy walczył z wiatrakami inercji, urzędniczej indolencji, urzędniczej pewności siebie, zadufania, hermetyczności zawodu, profesorskiej rutyny i sztampy. Sto­sy pism, którymi pewny swych racji zasypywał różne weterynaryjne i nieweterynaryjne instytucje, wywoływały tylko uśmiech lekceważenia. Stracił pracę, protektora, a na koń­cu przyjaciół. Wszyscy pukali się w czoło. O cóż w końcu chodzi temu weterynaryjnemu rycerzowi Smętnego Oblicza. Czego jeszcze chce, mając chleb z masłem, a czasami na­wet z szynką. O mleko, o mleko chodziło, które pomimo różnych polskich norm (PN), bywało, miało i miewa po opuszczeniu rur mleczarskich i ponad milion bakterii w milili- trze, czyli tyle, ile taka sama objętość odchodów. On jeden zwracał uwagę na to, że wete­rynaria nie tylko formalnie i urzędowo powinna zajmować się mlekiem. On chciał, będąc w tym zakresie specjalistą, szkolenia lekarzy weterynarii - specjalistów od higieny mle-

109

ka. Nie ma takiej potrzeby - odpisywali mu dyrektorzy, profesorowie, kierownicy wy­działów itp. Studia weterynaryjne zapewniają wystarczający zasób wiadomości z zakresu higieny mleka, aby lekarz weterynarii „z marszu” mógł nadzorować mleczarnię i wyda­wać odpowiednie zarządzenia. Odchodziłem wtedy z państwowej weterynarii i nie znam dalszych losów i przebiegu walki, z której łatwo ten człowiek nie rezygnował. Walki o dobro zawodu, o faktyczną, a nie formalną i pozorną pracę. Nagle, po latach, obudzili­śmy się z ręką w nocniku i to bynajmniej nie wypełnionym mlekiem. Zmiany na najwyż­szych stanowiskach weterynaryjnych w administracji państwowej, usunięcie z dnia na dzień, po bardzo krótkim stażu, dyrektora departamentu, spowodowane ewugowskimi restrykcjami eksportowymi dotyczącymi naszych mleczami, wyciągnęły znowu na świa­tło dzienne niekompetencję i niedbalstwo. Gdzie dzisiaj jest doktor Rycerz? Czy żyje, bo przecież dwadzieścia lat upłynęło od czasów jego mlecznych wojen. Wojen pełnych za­wodów i stresów, a bez żadnego sukcesu. Jeżeli żyje, to skorzystajcie z wiedzy człowieka i jego pasji zawodowej. Ale nawet jeżeli żyje, to czy akurat jest w kręgu politycznym i koleżeńskim (kolesiowskim) przedstawiciela elity politycznej (czyt. partii), który za­pewniałby mu odpowiednie miejsce? Wątpię. Porządny człowiek zawsze jest w opozycji.

17.12.97Mróz dwadzieścia trzy stopnie za moim oknem. Koty, nie zważając na poprzednie

animozje (Laluś dostawał nerwicy na widok naszego nowego biedaka z wybitym okiem), leżą jak niemowlęta, przytulone do siebie na fotelu obok pieca. W lecznicy żywego ducha od rana do godziny drugiej. Po południu najkonieczniejsze przypadki.

18.12.97Mam odwiedziny z Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. Okazało się, że „I pies też czło­

wiek” omawiano na ostatnim zjeździe Izby. Omawiano na ogół krytycznie. Według kolegów, nie powinienem odsłaniać wewnątrzzawodowych, mówiąc delikatnie, niedo­skonałości. Okazuje się, że te rzeczy me są dla profanów. Mówię: - Czy pan uważa, że powinienem pisać panegiryki? Czy koledzy krytykujący zdają sobie sprawę z powie­dzenia: „sercem gryzę”? - No, nie... oczywiście, że tak... Ale... - mówi jakby nie prze­konany młody człowiek z kierownictwa Izby.

19.12.97Rozmawiam z młodym lekarzem wet., który prowadzi lecznicę dla małych zwierząt.

Twierdzi, że u niego wszystko bada się „labolatoryjnie”. Niedawno miałem próbkę tych badań. Trzy tygodnie pies chodził z kamieniem moczowym w cewce i leczony był na „blokadę nerek”. Po tym „labolatorium”.

21.12.97Przypadkowo dociera do mnie „Wprost” z dnia 30 listopada. Artykuł „Zabójczy

befsztyk” o chorobie „szalonych krów” i chorobie Kreutzfelda-Jacoba u ludzi. To nic,

110

że artykuł ilustrowany jest akurat zdjęciem partii wieprzowych szynek ni przypiął, m przyłatał. Ważne jest, że autor, Jacek Szczęsny, bije na alarm. Wołowina z Anglii przedo­stała się już do Polski. Przez Irlandię, Szwajcarię, Niemcy. Mnóstwo mączki paszowej z zarażonych krów sprowadzono z Belgii. Gratulacje dla kolegi wicedyrektora Depar­tamentu Weterynarii, który niedawno w telewizji mówił, że Polska w ogóle nie impor­tuje wołowiny z tego obszaru. Nowy dyrektor departamentu, wpuszczony w maliny i nieobeznany z machlojkami, też to potwierdzał. Jacek Szczęsny pisze: „NIK ujawniła wypadki wwożenia do Polski artykułów pochodzenia zwierzęcego bez wymaganych dokumentów, bądź na podstawie ustnych zezwoleń, wydawanych telefonicznie przez pracowników Departamentu Weterynarii MRiGŻ. Pozostaje tylko czekać na skutki tych decyzji...” Na marginesie warto wspomnieć, że sprawozdania z posiedzeń Izby Lekar­sko-Weterynaryjnej pełne są wiadomości o posiedzeniach Sądu Izby, który sądzi pry­watnych „szaraków” za błędy w sztuce polegające na zbyt wczesnym wyjęciu szwów chirurgicznych, bezprawne uśpienie chartów (ogłaszano to nawet w telewizji), niewy­konanie na czas cesarskiego cięcia u suki, natomiast zaniechania, błędne decyzje i wręcz szkodnictwo wysokich urzędników weterynaryjnych (casus „zwalczania” myksomato- zy opisywany przeze mnie w jednym z województw) Izba Lekarsko-Weterynaryjna i jej rzecznik odpowiedzialności zawodowej pomijają milczeniem, jakby chodziło o przed­stawiciela innego zawodu i to gdzieś na antypodach. Nie dziwię się więc wizycie przed­stawiciela Izby u mnie i jego: „No, tak... ale...”

29.12.97W jednym dniu dwie operacje po wypadkach. Owczarek szkocki i jamnik. Ten ostatni

mocno potrzaskany. Kość udowa „wyciągnięta” ze stawu biodrowego, staw w rozsyp­ce. Fragmenty kostne „wiszą” w mięśniach wokół panewki, krętarz wyłamany uderze­niem, panewka podzielona. Jestem bezradny. Usuwam główkę i pozostawiam stan, jaki zastałem. Gojenie będzie przebiegało tak, jak po urazach miednicy. Spokój, bezruch, jak najmniejsze legowisko (ciasne pudlo po telewizorze). Zobaczymy po pięciu, sze­ściu tygodniach. Jeżeli zacznie wstawać, to znaczy, że odłamy kostne zrastają się i nie przeszkadzają. Owczarka gwoździuję szybko i bez komplikacji.

30.12.97Rencistka z córką i suczką kundelkiem. Do szczepienia. Córka na wózku inwalidz­

kim. Po przechorowaniu heinemediny. Dziewczyna koniecznie chciała mieć psa, który pozostawałby z nią i osładza! godziny samotności. Rok wcześniej wzięły suczkę podobną do tej, którą przyprowadziły obecnie. Zrobiły wszystkie szczepienia i odrobaczenia. Co kilka tygobni przychodziły po witaminy. Sielanka trwała do chwili, kiedy piesek osią­gnął dojrzałość. Po pierwszej cieczce suczka zaczęła atakować dziewczynę. Dochodzi­ło do tego, że matka musiała w nocy strzec chorej, bo suka podkradała się i gryzła nie mogącą się bronić nieszczęsną. W domu był dramat, bo dziewczyna pomimo ran i szwów me pozwoliła uśpić niewdzięcznej. Po którymś tam pogryzieniu zdecydowały

111

się na sterylizację. Sądziłem, że zmniejszy to agresywność suki, ale ledwo piesek przy­szedł do siebie po zabiegu, natychmiast ruszył do ataku. Po dwóch miesiącach od ste­rylizacji znalazła się litościwa dusza, której potrzebny był pies na działkę. Zabrała sucz­kę i wcale nie narzeka na jej agresywność. Czyżby to był jakiś atawistyczny odruch usuwania ze stada niesprawnego stworzenia? U zwierząt stadnych istnieje taka elimina­cja. U nowej podopiecznej, wziętej ze schroniska nie ma agresji. Dziewczyna nie może się nacieszyć nabytkiem. Suczka po szczepieniu natychmiast pędzi do wózka i sadowi się jej na kolanach. Patrzę na rozjaśnioną twarz dziewczyny naznaczoną piętnem kalec­twa i na leżące na jej kolanach zwierzę i myślę, że los jednemu sypie z worka, a drugie­mu odmierza kroplami mocno rozcieńczone szczęście.

3.01.98Młody spryciarz z telefonem komórkowym przynosi psa, dużego mieszańca, ze zła­

maną kością piszczelową. Pies chodzi z tą „kiwającą” się kończyną od ośmiu dni. - A wie pan, ja byłem w Paryżu, a teściowa nie wiedziała, co robić. Był w lecznicy, gdzie skie­rowano go do mnie (pierwszy raz). Gwoździowanie. Po zabiegu kładzie na stole pięć­dziesiąt złotych, słownie pięćdziesiąt. Nie ma więcej. Ksylazyna, ketamina, venflon plus gwóźdź to już 25 złotych, a gdzie kroplówka i nici dexon? - Pan się pomylił coś - mówię. - Płaci pan sto złotych i to bardzo ulgowo. - Nie wziąłem - boży się bizne­smen- ale wie pan, w lecznicy wprowadzili mnie w błąd. Ten co mnie kierował, powie­dział, że to będzie kosztowało 30-50 złotych. Ale to nic, mieszkam tu i tu, jutro przyja- dę i dowiozę. A może pan przyj edzie i oglądnie psa po zabiegu, to zapłacę razem? Podaje adres. Podjeżdżam po trzech dniach. Nikt nie wie, nikt nie zna. Pojedzie z tym psem do Paryża wyjmować gwóźdź?

19.01.98Jamnik z dwudziestego dziewiątego grudnia z potrzaskaną lewą stroną miednicy

i urwaną główką kości udowej zaczyna obarczać nogę i ostrożnie się poruszać, czyli wytwarza się staw mięśniowy i zaczyna zrastać miednica. Jednak spionizowana posta­wa człowieka, to ogromne utrudnienie dla wszystkich gojeń w obrębie miednicy i nóg. Pies, szczególnie mały, przenosząc ciężar na przednie kończyny potrafi skutecznie odbar- czyć i unieruchomić jedną z tylnich kończyn i doprowadzić do wygojenia pozornie beznadziejnych przypadków.

20.01.98W odległości kilkunastu kilometrów od wsi, w której mieszkam był niemiecki „obóz

pracy” założony w 1942 r. Wykończono w nim większość Żydów z mojego rodzinnego miasta i okolicznych miast i miasteczek. Wykończono też dwanaście tysięcy czerwono­armistów, których po poprostu zamknięto w kręgu drutów kolczastych otaczających wzniesienie, nazwane potem Górą Śmierci. Ogrodzono nie dano jeść. Zjedli korę z drzew, trawę, zjadali siebie, w okolicznych wsiach ludzie spać nie mogli, tak skazani wyli w kurczach głodowych. Po przyjściu Armii Czerwonej Sowieci zamknęli tam około

113

tysiąca SS-manów i też doprowadzili ich do śmierci głodowej. Obecnie ekshumuje się Niemców. Każdemu sprawia małą trumienkę i wywozi gdzieś na Śląsk, gdzie jest cen­tralny cmentarz żołnierzy niemieckich z okresu drugiej wojny światowej. O resztę bez­imiennych zwłok pogrzebanych w obozie, wokół obozu, zamienionych w użyteczny popiół, nikt nawet nie spyta. W okolicy, w której podjąłem swoją pierwszą pracę, chłopi mieli takie przysłowie: „Bogatemu jak oczy wydrzesz, to d... będzie patrzył”

21.01.97W „Nie” i w innych czasopismach artykuły na temat egzystującego w naszym mieście

zakładu zbrojeniowego, który zatrudniał ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. Obecnie zatru­dnia nieco ponad tysiąc, z czego trzysta jest permanentnie na zwolnieniach i „produkuje” osiemset miliardów starych złotych długów rocznie. Zgrozą wieje, a przecież to dzisiejsza normalność. Artykuł chodzi po mieście w odpisach kserograficznych, bo rada nadzorcza i dyrekcja zakładu zadbały o wykupienie całego nakładu „Nie” w mieście i okolicznych gminach. W naszej wsi w sklepie GS było sześć egzemplarzy i zniknęły za przyjazdem motocyklisty jak ten sen złoty. I nie ma się co dziwić, kiedy pobory pracownikom wypła­ca się w ratach i zaliczkach, a dyrekcja i rada nadzorcza buduje wille, jeździ drogimi samochodami i wojażuje po zagranicach. Czasami wściekam się na siebie za moją aktyw­ność w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy uczestniczyłem w komisjach nadużyć i złodziejstw, których wtedy nie brakowało. Dorobiłem się wtedy niechęci ludz­kiej i sporej liczby wrogów. Były złodziejstwa i nadużycia, przez to zresztą między inny­mi tzw. komuna padła, bo ludzie chętnie znosiliby wyrzeczenia, ale dla jednych były one chlebem powszednim, dla drugich tylko sloganem propagandowym. Były złodziejstwa i nadużycia, ale w relacji do tego, co dzisiaj się dzieje winnych tych ówczesnych niemo- ralności można kwalifikować jako kieszonkowców, dzisiejszych zaś jako kasiarzy.

22.01.98Wizyta Jana Pawła II na Kubie ma olbrzymią oprawę dziennikarską. W chwili, kie­

dy media amerykańskie nagłośniły nową aferę miłosną prezydenta Stanów Zjednoczo­nych, amerykańscy dziennikarze porzucają Kubę i lecą tłumnie do kraju przeprowa­dzać wywiady z panną o polskim nazwisku i nienadwiślańskiej uurodzie. Polaka papie­ża zastąpiła na pierwszych stronach amerykańskich gazet szczerząca białe, duże zęby i czerwone dziąsła dziewucha, za którą u nas na ulicy nie każdy by się oglądnął. Czy ten świat już zupełnie zgłupiał?

23.01.98Wczoraj zgłosił chęć uśpienia psa młody człowiek z pobliskiej wsi, obecnie włączo­

nej do miasta. Mówi rozsądnie: - Ja wyjeżdżam z rodziną do Ameryki, psa nie mogę zabrać, rodzice nie chcą się nim zająć, a przecież nie wywiozę go i nie uwiążę w lesie. Pies, owczarek szkocki, żyjący na dużym wybiegu trawiastym i zadrzewionym w bar­dzo dobrych warunkach, na przywitanie przynosi nam piłeczkę gumową i podaje łapę.

114

Patrzy mi przy tym w oczy tak, że z miejsca robię w tył zwrot. Właściciela nie ma, są tylko rodzice. W schludnym i zadbanym podwórzu, na którym nawet nie ma ptactwa domowego, stoi Jeep-Cheroke wart co najmniej miliard. - Syn dobrze zapłaci - mówi gospodyni, której z oczu patrzy, że uśpiłaby, gdyby było trzeba, nawet własną matkę. - Niech pani poczeka - mówię - i niech pani mi da numer telefonu. Spróbuję mu znaleźć nowego właściciela. W duchu dodaję: bardziej do człowieka podobnego. Baba wprawdzie niechętnie, ale daje mi termin kilkudniowy.

27.01.98Rano u szczenięcia spaniela, którego leczę z powodu nosówki. Kto raz leczył no­

sówkę u rasowego szczenięcia, ten wie, co to znaczy. Ja „odziedziczyłem” pieska już po tygodniowej kuracji prowadzonej bez ładu i składu przez lekarza, który zaszczepił go najpierw p. parvovirozie i pozostawił bezbronnego na zakażenie nosówką. W środo­wisku miejskim, gdzie wirusa nosówki jest mnóstwo, jest to ewidentny błąd. Piesek, oczywiście, zachorował po tygodniu od szczepienia i w miarę pogłębiania się choroby leczący wykazywał coraz bardziej widoczną bezradność. Wreszcie poprzestał tylko na nawadnianiu i antybiotykach. Nosówka występuje w czterech postaciach i dwie z nich piesek demonstruje, jak w książce. Kataralną z zajęciem płuc i skórną w postaci obej­mującej całą głowę osutki. Piesek wygląda jak szkielecik, ma silne zapalenie uszu, którymi cały czas potrząsa, węzły chłonne podszczękowe i szyjne jak śliwki, ciepłota 40°C, ropa płynąca z oczu wyżłobiła dwa kanały w sierści obok nosa. Do oczu przepi­sano krople z dexametazonem, co jest ewidentnym błędem w sztuce. Przede wszystkim na początku zapytałem właścicielkę, czy decyduje się na duże koszta. Po potwierdzeniu przez nią z całą determinacją, że wszelkie koszta poniesie, byle szczeniak żył, mam możliwość manewru i sięgam po to, o czym nawet me pomyślał poprzedni specjalista. Podaję w dużych dawkach gammaglobulinę przeciwnosówkową. Nie surowicę, która w zasadzie nie ma znaczenia terapeutycznego. Potem antybiotyki (rulid) a po uzyskaniu spadku temperatury do 39°C, przetaczam 12 ml na kilogram wagi ciała cieplutkiej jeszcze krwi od jałóweczki (I co pan na to, panie profesorze?). Po krwi piesek się ożywił, węzły chłonne szybko zropiały i pękły i zdrowienie zaczęło powoli postępować. Najdłużej le­czyło się zapalenie uszu, które były nacieczone i pogrubiałe jak poduszki, ale temperatura spadła do normy i nie wykazywała już wahań typowych dla infekcji przewlekłej. Dzisiaj po oglądnięciu pieska zadecydowałem jeszcze trzytygodniową izolację, a po trzech tygo­dniach, kiedy nabierze kondycji immunologicznej, zaczniemy od nowa szczepienia. Po­zytywny wynik osiągnąłem tylko dlatego, że właścicielka zdecydowała się na stratę pie­niężną bliską trzem milionom. Bez tego nie mógłbym podać gammaglobuliny.

28.01.98Koleżanka wpadła z radosną wiadomością. Znalazł się nowy właściciel dla tego

owczarka szkockiego, któiy miał być uśpiony. Idzie w dobre ręce, może wygód nie będzie miał takich, jak na tym wybiegu, ale będzie miał kogoś, kto go polubi.

115

27.01.98W gabinecie ginekologicznym prywatnym niemniej wypełnionym sprzętem z nadru­

kami szpitala, w którym lekarz pracuje.- Aaa! Tak! Pani mama, to moja koleżanka ze studiów. No i co tam z panią?- Panie doktorze...- Docencie!- Tak jest. Panie docencie, tu są wyniki badań.- Proszę położyć na stole. Proszę się rozebrać.-Panie doktorze...- Docencie!- Tak, docencie...Sygnał alarmowy z samochodu za oknem, docent urękawiczoną dłonią odgarnia

fartuch i sięga do kieszeni. Wydobywa kluczyk z antenką. Podchodzi do okna, przery­wa wrzask alarmu. Nie zmieniając rękawiczki zbliża się do chorej.

- Panie doktorze...- Docencie!- Panie docencie...-No widzi pani... tu jest tak, że... no, powinna się pani położyć w szpitalu...- Właśnie, panie doktorze...- Docencie!-Docencie - ja właśnie chciałabym... chcialabym się leczyć...- No tak... widzi pani, u nas jest wielki nawał pacjentek, ale... może by się coś

załatwiło... a gdzie pracuje pani mąż...?- W banku...- A w którym?

- No, tak, to znam, znam ten bank. A na jakim stanowisku?

- Pani jest z mężem, tak? Proszę poprosić męża.

-Pan jest bankowcem, taak... może potrafiłbym jakoś załatwić miejsce w szpitalu dla pana żony, to będzie, oczywiście, sam pan rozumie, kosztowało...

- Ile płacimy za wizytę?- Sto złotych tylko...Gdyby to był skecz kabaretowy, to byłoby się z czego śmiać. Niestety, to życie, nie

kabaret.

30.01.98Dzwoni do mnie właściciel rocznej suki owczarka niemieckiego, którą kupił za bu­

telkę wina od jakiegoś zwyrodnialca. Pijany zupełnie rzezimieszek przymierzał się sty-

116

liskiem od łopaty do głowy psa i wśród tłumu gapiów na rynku warzywnym wołał: „Daj za nią na wino, a jak nie, to ją zatłukę”.Chłopak dał na butelkę wina, pies przyjął się w domu, dzieci sukę polubiły i... suka wpadła pod samochód. Potłuczona strasznie. Oprócz różnych krwiaków i ran złamana prawa kość barkowa i kość udowa z tej samej strony. Złamanie barkowe otwarte, skóra zdjęta z całej powierzchni tricepsa brachu na szerokość dłoni, odłamki zmiażdżonej kości tkwią w mięśniach, rana cuchnie, bo pies dotarł do mnie bez zaopatrzenia, a raczej zaopatrzony w informację, po trzech dniach beznadziejnego leżenia, że Jest jeszcze jakaś lecznica pod lasem i druga koło stadio­nu”. Taką informację otrzymał od doktora technika chirurga, do którego zgłosił się po pomoc. „Ja tego me robię” - powiedział doktor technik chirurg, no, a jak on tego nie robi, to wiadomo, że nie ma siły i psa trzeba spisać na straty. W rezultacie mam tę sukę we wstrząsie septycznym, bo w zmiażdżonych mięśniach przez trzy dni, zanim chłopak mnie odnalazł, rozwinęła się beztlenowa infekcja, chora kończyna zimna, z pienistym posokowatym wyciekiem z miejsc przebitych przez odłamy kostne. Przypadek do am­putacji, ale właściciel koniecznie chce ratować zwierzę, zaopatruję więc kość udową i smętne resztki które zostały po kości barkowej, gwoździami, walę w martwicze pra­wie mięśnie barku masę penicyliny ze streptomycyną, zakładam setony. Sukę usypia koleżanka, z którą pracuję, na trzeci dzień, z powodu postępującej martwicy kończyny przedniej. Przypadek charakterystyczny dla działań gminnej weterynarii. Doktor chi­rurg technik nawet nie powiedział: „Wie pan co, poproszę właściciela lecznicy, lekarza, może on coś poradzi.” Nieee. Po co? On sam decyduje. Kiedy zrozpaczony chłopak zabierał psa, spytał jeszcze: - Co ja mam robić? Polewaj pan rivanolem - powiedział technik chirurg i poszedł spać.

31.01.98Rencista z suką. Starą, kudłatą, ledwo zipiącą. Opowiada, że błąkała się po osiedlu

wyrzucona przez magistra takiego i takiego. Wymienia nazwisko. Magister chwalił się do niego, że znalazł w końcu na nią sposób, bo tylko śmierdziała w domu. Nie pomogło bicie i wyganianie. Przycisnęliśmy ją w drzwiach z K. (też magistrem) i ten wyasygno­wał jej takiego kopa, że potem już nie wróciła i tylko stała na ulicy i patrzyła w okna. Na pierwszy rzut oka „kop” był jak należy (złamana kość ogonowa i porażenie ogona). W Chinach była banda czworga, tutaj jest banda magistra? Dzisiaj wszystko może się zdarzyć.

06.02.98Ferie, rodzice wykosztowali się na wysyłkę dzieci na kolonie i zimowiska, no i pogoda

mocno zimowa. W tej sytuacji mało kto do lecznicy zagląda - siedzę więc i czytam dzienniki Samuela Pepysa, wysokiego urzędnika króla angielskiego Karola Drugiego. Są to czasy restauracji Stuartów na wyspie po rządach mieszczaństwa i drobnej szlach­ty. Samuel Pepys, parweniusz, dygnitarz, służalec, snob, skąpiec, rozrzutnik, kobie­ciarz, zazdrośnik, mąż, kochanek, bigot, łapownik, bojaźliwiec, śpiewak, muzyk, poeta

117

i chyba rogacz, wciąga mnie w swoje notatki do tego stopnia, że nie ustaję, aż przewer- tuje je do końca. Epoka nadzwyczaj ciekawa. Obok opisów uroczystego publicznego ćwiartowania i wieszania winnych śmierci poprzedniego króla, a nawet publicznego bezczeszczenia zwłok zmarłych wcześniej jego wrogów, także napomknienie o wysta­wach maszyn służących do pompowania wody, a także doświadczeń z przetaczaniem krwi, najpierw pomiędzy psami (transfuzja całkowicie wymienna; jeden pies - dawca — ginie, drugi - biorca - żyje i dobrze się ma), potem u ludzi (tym razem nieszczęśnik, o którego losach nie ma dalszej wzmianki, za jakąś sumę pieniędzy pozwala sobie prze­toczyć ileś tam uncji krwi owcy. A przecież były to czasy, kiedy nasza jazda, jak mówił pan Zagłoba, chodziła z szablami w dym i goliła, a jak nie wygoliła, to ją wygolili, i czekać trzeba było cały wiek, zanim w Polsce pojawiły się jakieś machiny w manufak­turach Tyzenhausa i hutach Staszica. I zaraz po Pepysie wpada mi w ręce książka, którą czytałem w dzieciństwie, w szóstej chyba klasie, tuż po okupacji niemieckiej - Kamiń- skiego „Kamienie na szaniec”. „I niech żywi nie tracą nadziei...”. Myślę o tym, czy dzisiaj możliwe są takie postawy i takie charaktery? Czy w epoce muzyki techno i narkotyków (na budynku naszej rejonowej policji pojawiło się graffiti: „Legalna ma­rihuana, to mniej pracy dla policji” i tkwi tam do dzisiaj jak memento), kultu pieniądza, bezkarnych w niektórych przypadkach, takich od niechcenia śmierci, przekrętów, afer tak masowych, jak kiedyś pojawiały się postawy bohaterskie możliwa jest wizja Polski, jaką wymarzyli protagoniści Kamińskiego?

10.02.98Lekarz medycyny z piętnastoletnim kundlem wielkości basseta. Leczył sam, sądząc,

że ma do czynienia z zapaleniem zatok przyodbytniczych. Blisko, blisko, ciepło, cie­pło; w kroczu obustronnie przepuklina. W przepuklinie pęcherz. Cewka uciśmęta, bez- mocz i mocznica. Z niemałym trudem, po punkcji i założeniu szwu kopciuchowego, odprowadzam pęcherz i zakładam szwy przepuklinowe z nylonu na tłuszcz wypełniają­cy lewą stronę krocza, powięzie i mięśnie otaczające, a raczej sąsiadujące z przepukli­ną. Ściągam to wszystko do kupy, bo przy przepuklinie kroczowej nie ma mowy o klasycznym pierścieniu i worku przepuklinowym. Cale szczęście, że me ma jeszcze dodatkowo uchyłka prostnicy, bo z drugiej strony też potężna, nieodprowadzalna prze­puklina. I jest drugie cięcie, palcem sięgam mocno przerośniętą prostatę (winowajca przepukliny, me pozwalający na pasaż treści w odbytnicy i zmuszający psa do parć) i duża ilość sieci okrywającej jelita. Znowu szwy przepuklinowe. Dodatkowo sterylizuję dziadka i zalecam przez miesiąc, raz na tydzień, po pięć miligramów progesteronu celem zmniejszenia prostaty. No i, oczywiście, dieta bezkostna i bezkaszowa.

13.02.98Jak trzynasty, to trzynasty i do tego jeszcze piątek. Z oddalonej o dwadzieścia kilo­

metrów wsi myśliwy przywozi pięciomiesięcznego wyżła uderzonego przez samochód. Prawostronnie złamane: nadgarstek, dalsza nasada kości promieniowej i bliższa nasa-

118

da kości promieniowej i łokciowej, czyli dół i góra przedramienia, i do tego kość udowa. Pies cuchnie straszliwie gnojem, bo troskliwy właściciel po wypadku (żeby me zmarzł) ułożył go w stajni i tam szczeniak wychodził z szoku. Kiedy pies zaczął się podrywać i była nadzieja na dalsze życie, przywiózł go do lecznicy. Gips na prze­dnią łapę, gwóźdź przez dół krętarzowy do kości udowej. Kroplówka, antybiotyki przez tydzień, zobaczymy.

16.02.98Buda z wąskim wejściem (betonowa). U tegoż wejścia uwiązane na łańcuchu dwa

psy pokroju kudłatego jamnika. Sposób uwiązania tyle dowcipny, co nieludzki. Krótki dwumetrowy łańcuch, na którym niegdyś wiązano zapewne krowę, zakończony jest dwoma może trzydziestocentymetrowymi odnogami. Odnogi przypięte są od obroży nieszczęsnych psów. Kiedy wszedłem na podwórze, psy szczekały dwa razy na mnie, raz na siebie. Nienawidzą się, to widać na pierwszy rzut oka. Ile awantur przy wchodze­niu i wychodzeniu z budy, ile skomlenia i warczenia, i wydzierania sobie jedzenia, ile niepotrzebnego bólu. Gospodarza domu widocznie to bawi; ile śmiechu zadowolonych z siebie ludzi. Ot, znaleźć sposób na psy! Nie będą tylko jadły i spały. Cały dzień harmider i przepychanka. Gdyby kogoś ciekawiło nowatorskie rozwiązanie koegzy­stencji na jednym łańcuchu, to informuję, że dom z tymi dwoma przemyślnie uwiąza­nymi stróżami mienia znajduje się w miejscowości Zielonka, tuż przy ruchliwej szosie prowadzącej z Sandomierza do Krakowa, vis-a-vis skrzyżowania tej szosy z drogą pro­wadzącą do Solca Zdroju. Nie zastałem gospodarzy domu i nie mogłem im złożyć gratulacji z powodu tak pomysłowego rozwiązania koegzystencji ich psów. Nic stra­conego. Może policjanci z Korczyna lub Solca wyręczą mnie i pogratulują wesołkom w myśl ostatniej ustawy o ochronie zwierząt.

19.02.98Lecznica, w której pracuję, w końcu uzyskała telefon. Na podwórzu wkopano słup,

przeciągnięto kabel, chyba sto metrów, dalej uczepiono kabel u drugiego słupa i od razu jesteśmy bardziej operatywni. Co z tego, kiedy po tygodniu słup, obciążony przewo­dem, zaczął się chylić i przez miesiąc chylił się coraz bardziej, a po ostatnich deszczach, kabel nawisa może dwa, a może dwa i pół metra nad jezdnią ulicy. Dzwonię na 914, odbiera miła pani, która za nic nie chce podać swego nazwiska. Z trudnością wyciągam od niej jej numer służbowy. Trzynastka. Niedobrze. Oczywiście, sprawa pochylonego słupa to nie jej kompetencja. Podaje mi numer telefonu do kierownika. Kierownik od­powiada, że rozezna sprawę. Uspokojony czekam na to rozeznanie.

20.02.98Kierownik widocznie dogłębnie analizuje sytuację pochylonego słupa, który pochy­

la się coraz bardziej. Działkowicze, którzy pomimo zimy chodzą zażywać powietrza na swoich działkach, ostrzegają mnie przed nieszczęściem. Przecież jak jakaś ciężarówka

119

o ten kabel zawadzi, to panu dach ściągnie. Dzwonię znowu. Po południu przyjeżdża samochód z robotnikami. Fachowcy biorą sprawy w swoje ręce, czyli podwiązują sznur­kiem od snopowiązałki kabel i naciągają go tak, że wisi o pół metra wyżej. Tym sposo­bem ciągną coraz bardziej pochylający się słup i kabel znowu „dostaje” zwisu. Dzwo­nię na policję, ostrzegam, że może dojść do wypadku drogowego, jeżeli ciężarówka zaczepi o kabel. Natychmiast podjeżdża wóz techniczny, stawiają nowy słup, podciąga­ją kabel. Jednak policja...

03.03.98Nieróbstwo lutego przeciągnęło się na marzec. Stagnacja. Czasami kot do steryliza­

cji, czasami jakaś banalna historia. Dzisiaj pies do wymrożenia (krioterapia) nowotwo­ru w dolnej powiece. Nie chcę tego robić chirurgicznie, bo trzeba by wyciąć część powieki i może powstać wywinięcie lub odwinięcie, potem tę wadę trzeba by korygo­wać, spróbuję się tego pozbyć wymrożeniem. Jadę po ciekły azot do stojącej w odległo­ści kilometra fabryki znanej w całej Polsce. Kiedy byłem tu ostatnim razem, hala głów­na tętniła od huku maszyn sprężających powietrze, syczała uchodzącym przez zawory gazem. Dzisiaj cicho w niej zupełnie, chociaż wielka cysterna, z której zawsze nalewają mi azot, wygląda na wypełnioną. Zaglądam na halę główną i dębieję. Pusta, maszyny porozkręcane, rury wycięte palnikiem. Żywej duszy. Znajduję w końcu pracownika, który nalewa mi azot. Pytam o powód takiej rujnacji. - Koniec z fabryką- mówi niechęt­nie. Dodaje rozglądając się na boki: - Niemiec kupił i rozp... wszystko. Ludzie na bezro­bocie, a gaz będzie dowoził ze swojej fabryki. Bardziej mu się opłaca. A ile się gadało o inwestycjach, ile to dolarów miał włożyć w fabrykę. No i włożył, ale w rozbiórkę.

Co pewien czas widzę w telewizji byłego ministra Lewandowskiego, za którego kadencji dobrze prosperująca fabryka poszła za mamy grosz w obce ręce. Minister jest zadowolony z siebie, gromi, doradza, patrzy ludziom prosto w oczy, uśmieszek pod wąsem nie schodzi mu z ust. Podobno toczy się przeciw niemu jakieś dochodzenie, ale przecież wszystko odbywało się w majestacie prawa, no, może, jak to mówi profesor Falandysz, na samej granicy prawa, trochę zaczepiając o bezprawie. Dla pewności jest immunitet poselski.

16.03.98Niecodzienny pacjent. Koza. Rok minął, jak ją leczyłem na niestrawność. Od tego

czasu koziej pacjentki lecznica me widziała i znowu jest. Kozisko grube jak antałek, nogi popuchnięte, serce ledwo się u mej kołacze, koźlęta szamoczą się w brzuchu, co wyraźnie widać przez cienkie powłoki. Termin porodu 18.03. - Oj! Nie wytrzyma ona, nie wytrzyma! - wzdycha żałośnie babcia właścicielka. Zgadzam się z babcią, ale ja przecież nie mam żadnego doświadczenia z kozami. Kiedyś kończyłem półtoraroczne studium z chorób przeżuwaczy i nieźle sobie z tymi zwierzętami dawałem radę. Przez analogię do bydła mógłbym sprowokować poród prostaglandyną. A jak będą komplika­cje? Mam za sobą na pewno ze dwie setki cesarskich cięć u krów i owiec, a przecież koza,

120

analogicznie, to mała krowa i prawie że owca. - Zrobię cesarskie cięcie — mówię do babci. Na szczęście córka jej jest pielęgniarką. - Oczywiście, proszę robić - przerywa babcine wahania. Babcia potakuje: - No jak trza to trza.

Kozie dajemy pięćdziesiątkę wódki (doskonała narkoza u przeżuwaczy), golenie, znieczulenie miejscowe polocainą, venflon do żyły jarzmowej. 1 mamy za chwilę trzy koźlęta beczące jak małe dzieci. Kozie płyn wieloelektrolitowy do żyły, kurczący ma­cicę, i dekstran. Antybiotyki do macicy, bo łożysko nie daje się odjąć, potrzymamy ją na antybiotykach, to samo odejdzie. O wyniku finansowym całego przedsięwzięcia lepiej nie mówić. Koza warta sto złotych, leków poszło za pięćdziesiąt, pomieszczenie salki zabiegowej zalane wodami płodowymi i krwią, trzeba sprzątać do rana. Czego się nie robi dla utrzymania prestiżu.

30.03.98Opowiadanie matki. Przed dwoma tygodniami córka w szesnastym tygodniu ciąży

z pierwszym dzieckiem poroniła. W toku poronienia przewieziono ją do szpitala, gdzie wyłyżeczkowano jamę macicy. Po kilku dniach gorączka 38°C, bóle w dole brzucha. Pieniądze są, wobec czego zgłosiła się do bardzo reklamowanej prywatnej lecznicy. Tam, oczywiście, USG robi sam właściciel, specjalista ginekolog z praktyką zagraniczną. Nie­stety, pozostawiono pani w macicy część łożyska. Ja to pani wypłuczę (?) i odessam, do macicy dam leki. Kosztowało będzie 2500 zł (dwadzieścia pięć starych milionów), bo i cewnik, i leki zagraniczne. Zgoda — mówi mama. Ale widzi pani - zaczyna znowu doktor specjalista - to jeszcze nie wszystko. W USG stwierdziłem, że córka ma torbiel prawego jajnika. Torbiel zakażoną i stąd ta gorączka. Po wyleczeniu nakłujemy tę torbiel przez ściankę pochwy, ściągnę zawartość, do środka torbieli podam środek antyseptycz- ny, powstanie tylko blizna i będzie spokój. Cena tego zabiegu bagatelna, tylko 1000 zło­tych polskich (dziesięć milionów). Zgoda. Narkoza, płukanie odessanie, resztki, jak mówi doktor, na histopatologię. Histopatologia dobra. Żadnej karty chorobowej, żadnego wyni­ku do ręki. Na trzeci dzień bóle i gorączka się nasilają. Szybko do szpitala o najlepszej w kraju renomie. USG raz, USG diugi raz. Torbieli, jak się okazuje nie ma, ale jest zapa­lenie przydatków. Macica idealna, tylko te przydatki... Oczywiście antybiotyki, cefalo- sporyny trzeciej generacji w kroplówce, leczenie trwa dwa tygodnie, poprawa niewielka, dołącza się grzybica pochwy i grzybica wokół narządów rodnych i odbytu. Bóle. Powrót do prywatnej kliniki, bo ze szpitala wypisali. Jest dobrze i wypisali. W prywatnej klinice w USG znowu wychodzi torbiel, tym razem większa o cały centymetr. Rośnie. I wypeł­niona ropą. Doktor ją ewakuuje i będzie dobrze. Wszystko będzie bezbłędnie, bo ewaku­acja pod kontrolą USG. Narkoza. Budzi się dziewczyna z narkozy, doktor wzdycha. Wie pani, nie udało się nakłuć tej torbieli, ale to nic, nie zapłaci pani dziesięć milionów tylko cztery, bo poszedł mi zagraniczny cewnik. Płaci, odjeżdża mocno przestraszona, bo ma przecież w brzuchu torbiel i to ropną. Bóle i gorączka.

Szpital Akademii Medycznej. Cefalosporyny trzeciej generacji dożylnie, grzybica, jak wyżej, gorączka trochę spadła, ale utrzymuje się stan podgorączkowy. Nic jej nie

121

jest - mówi profesor, osobowość histeryczna, wprawdzie w USG jest zgrubienie jajo­wodu, ale to nie torbiel. Leczyć w domu, będzie w porządku. W domu po trzech dniach podawania augmentinu (w międzyczasie wyhodowano florę wrażliwą na ten antybio­tyk) pojawiają się znowu bóle, gorączka, a jeszcze do tego torsje i biegunka. Lekarz homeopata odstawia uugmentin podaje ubichinon, coenzym, leki przeciwgrzybiczne alopatyczne, grzybica ustępuje, dziewczyna przychodzi do siebie o tyle, że znika stan napięcia mięśni brzucha (byl jak deska), ale ciągle utrzymuje się ból w jednym punkcie w dole brzucha. Zróbcie coś, bo nie wytrzymam! Usuńcie ten ból. USG w szpitalu prowincjonalnym. Wszystko w idealnym stanie. I macica, i jajniki. Nie ma powodu do niepokoju, ból to histeria, krwawienie to rzecz nieistotna. Jama macicy się oczyści. Krwawienie się skończy. Ale wie pani - mówi przytomnie ginekolog - może to być dodatkowo wyrostek nietypowo położony i zapalny. Niech pani to skonsultuje z chirur­giem. Szpital wojewódzki. Chirurg omacuje powłoki brzuszne chorej. Wie pani co? Wygląda na to, że macica została „przeskrobana”, że podczas abrazji dokonano nie­wielkiej perforacji (na szczęście) i po prostu w tym miejscu jest odczyn otrzewnowy. Ale przecież ona była płukana i odsysana... - mówi matka. Wyrozumiały i sceptyczny uśmiech lekarza. Czego się nie robi, żeby zarobić - mówi. I dodaje: Idziemy na USG. My tu mamy dobrego ultrasonografistę. USG. Lekarz chwilkę wpatruje się w obraz i mówi: Że ty, dziewczyno, jeszcze żyjesz! Szybko na ginekologię - decyduje chirurg. Na ginekologii po pierwszym dniu podawania środków kurczących macicę (metergina i oxytocyna) i antybiotyków kończy się krwawienie, spada temperatura i minimalizują się bóle. Tak trzymać - mówi ordynator. Będzie pani jeszcze rodzić.

Podsumowanie: 6 szpitali, w tym uniwersytecki, 12 sonografii, jedna rentgenografia (nie mówiąc o „płukaniach” i „odessaniach”, bo to żywa szarlataneria, jak i próba na­kłucia „torbieli”), 3 narkozy, iks badań podstawowych i jedna trafna diagnoza. O pie­niądzach w gronie dżentelmenów lepiej nie wspominać.

Dzisiaj przyszedł właściciel suki płochacza czeskiego. Choruje od trzech dni. Popi­skuje przy wchodzeniu po schodach, lekko gorączkuje (39,3), po skończeniu przed tygodniem cieczki pojawił się nieduży śluzowy wypływ z dróg rodnych. Przy obmacy­waniu powłok niepokoi się, ale to objaw czasami nieistotny, bo zależny od tempera­mentu. Słabszy apetyt. Morfologia w normie. OB podwyższony. Mam do wyboru ślu­zowy nieżyt macicy (jeszcze nie ropomacicze), wypadnięcie lub naruszenie pozycji krążka międzykręgowego, a może niedomogę wątrobowo-woreczkową (ale to byłyby wymioty). Siedzę i myślę - właściciel już się niecierpliwi. Dlaczego się namyśla! Le­karz weterynarii powinien rozpoznać od jednego rzutu oka i wyleczyć jednym zastrzy­kiem, no, powiedzmy, dwoma.

31.03.98Idzie u nas przebudowa mostu i dojazdów do mostu. Zaplanowano to na dwadzie­

ścia miesięcy. Roboty posuwają się w tempie powolnym, przed światłami, które posta­wiono z jednej i drugiej strony, kolejka czasami na kilometr. A przecież wiadomo, że

122

połowa Polaków zmotoryzowanych trzyma w zimie samochody zamknięte w garażach. Co będzie za miesiąc? Powyżej nieszczęsnego mostu jest stary szlak przewozowy (prze­wóz zlikwidowano) z dojazdem z jednej i z drugiej strony. Wystarczy postawić trzy pontony wojskowe, zrobić pokład i puszczać w godzinach szczytu wozy osobowe tą trasą. Rada miasta radzi jednak nad zmianami nazw ulic, bo za dużo tu osób świeckich i czasami niesłusznych, a za mało księży i świętych na tabliczkach. Robotnicy na mo­ście czasami nudzą się, więc dla urozmaicenia podpalili trawę z jednej i drugiej strony jezdni mostowej. Straż pożarną wezwano, kiedy już spłonęło ze dwa hektary nadrzecz­nej wikliny. Razem z zajączkami marczakami, żabami i innym gadostwem. Oczywiście winnych nie ma. „Ktoś” podpalił. Że ogień zaczął się w jedną i drugą stronę od mostu, to nic. Za rękę tego „ktosia” nie schwytano.

04.04.98Warszawa. Ursynów. Sympozjum na temat homotoksykologii. Latam na te sympo­

zja, chociaż to znaczny wydatek i duża strata czasu (od czasu, kiedy mi w Warszawie „podprowadzono” fiata cinąuecento 700, prawie nowego, mam uraz i bez drugiej oso­by nie jeżdżę do stolicy samochodem), to w sumie odnoszę dużą korzyść, ucząc się różnych praktycznych niuansów, tej starej, a nowej gałęzi medycyny. Sala pełna mło­dych „siks”, bo one w dużych miastach na ogół zajmują się internistyczną praktyką dla małych zwierząt. Kilkunastu mężczyzn na dodatek. Najstarszy młodszy jest ode mnie o co najmniej dziesięć lat. Ani się opatrzyłem, jak zostałem seniorem i nestorem. Chole­ra! W holu siedzi profesor K., pisujący wiersze dla dzieci. Sprzedaje swój ostatni tomik wydany własnym sumptem. Autografy. Rozmawiamy chwilę. Kupuję książeczkę z milut­kimi wierszykami. Proponuje, że urządzi dla mnie wieczór autorski w Ciechanowcu, gdzie jest muzeum weterynarii i odbywają się weterynaryjne imprezy. Panie profesorze - mówię - satysfakcja owies, nie mam od dawna na takie rzeczy czasu ani ochoty.

07.04.98Czytałem w prasie, że kawalerom Krzyża Virtuti Militari przysługuje dodatek do

emerytury w wysokości 30 groszy (słownie trzydzieści groszy), który listonosz co mie­siąc przynosi im do domu. Urzędnicy i politycy nie mają za grosz wstydu!

WIELKA NIEDZIELA WIELKANOCNA 1998O siódmej rano gwałtowny dzwonek do drzwi. - „Mom” kłopot panie, tego... Krowa

nie może się ocielić. Cielę idzie tyłem. Ubieram się i jeszcze nie ogolony wsiadam do samochodu. Zdziwiony jestem trochę, bo poród tyłem nie powinien sprawiać kłopotu, jadę, poziewując. A tak sobie obiecywałem, że przez święta wypocznę. Na miejscu stwierdzam, że primo: poród wcale nie jest w położeniu tylnym, tylko przednim, ale chłopy, ciągnąc za nóżki, spowodowali skręt główki i szyjki płodu aż w okolicę biodra cielęcia, secundo: jakiś, jak ja to nazywam, „babrać” (nawet wiem kto, bo chłop chętnie mówi) w ubiegłym roku, przeprowadzając poród, spowodował rozdarcie pochwy i odbyt-

123

nicy w jedną „kloakę”. Odbytnica pozbawiona zwieracza i przegrody dzielącej ją od pochwy, wyrzuca przy parciach duże ilości kału, który spływa w bezpośrednim sąsiedz­twie ujścia macicy. Przy takim zaparciu główki, manipulując w macicy naniosę bez wątpienia kału do dróg rodnych, co grozi zakażeniem. A muszę manipulować, bo głów­ka jest ledwo osiągalna palcami więc, łańcuszek na szyjkę, hak do oka płodu itp. zaba­wy mnie i krowę czekają. Decyduję się szybko na cesarskie cięcie. Dzwonię do kole­żanki, z którą pracuję. Wyrwana ze snu (też sobie obiecywała), mówi, że za godzinę się zbierze. Przed dwunastą mamy zakończony zabieg, jest martwy cielak, krowa poszyta, jedziemy do domu. Myjemy się u mnie, siadamy do śniadania i jest telefon. Z mojego byłego miejsca pracy dzwoni żona mojego przyjaciela, którego od pół roku namawia­łem na operację przepukliny kroczowej i uchyłka odbytnicy u jego spaniela. Od wczo­raj przepuklina uwięzła, pies spuchnięty nie oddaje kału, wymioty, moczu też nie ma, czyli i pęcherz wciągnęło do miednicy. - Przyjeżdżajcie - mówię - bo wiem, że pies nie przeżyje nocy, a żona kolegi chyba słyszy, jak zgrzytam zębami. Umawiam się na go­dzinę szesnastą, jadę do lecznicy, przygotowuję instrumenty, a oczyma duszy widzę już rujnację, z jaką muszę się borykać. I rzeczywiście, jeden guz w przepuklinie, to uchyłek wypełniony „świątecznymi” złogami kału, powstałymi ze szczodrego karmienia, drugi, to obrzękła, duża jak mandarynka prostata (której z tego przepuklinowego dostępu nie da się usunąć), a trzeci, to uwięźnięty, w krańcowym napięciu ścian cienkich jak bibuł­ka, pęcherz. Zabezpieczam go szwem kopciuchowym, punkcja, spuszczam mocz, za­wiązuję szew i na ścianę nad kapciuchem zakładam jeden materacowy szew surowi- cówkowy. Trzyma, nie przecieka. Teraz płuczę od strony odbytu uchyłek, wywalam te złogi, które powstały ze szczodrobliwości dobrej pani podczas przygotowywania świąt. Spycham pęcherz do jamy brzusznej, spycham prostatę. Uff. Teraz szwy na uchyłek, przepuklinowe. Szybko się mówi, wolniej się pisze, a najwolniej robi. Skończy­liśmy, a w poczekalni jest już pies z raną ciętą. - Dwa miasta przejechałem - mówi jegomość - wszędzie lecznice zamknięte, wszędzie kartki: „Jestem w terenie” lub numery głuchych telefonów. O dwudziestej pierwszej jestem w domu. Nieogolony.

20.04.98Przychodzi sąsiad. Ciężko urobiony chłop z „chorobą farmerów”. Astma, zipie.

Wydyszał się i podsuwa mi pod nos jakiś papier. - Powiedz pan, doktorze, o co tu chodzi? Papier urzędowy, dorozumieć się nie mogę, może karę jakąś mam dostać? A może znowu jakiś podatek? Z KRUS-u to przysłali. Z KRUS-u, czyli z rolniczego ZUS-u. Czytam raz, czytam drugi raz. W końcu z kokona okrągłych słów urzędniczego żargonu zaczynam wyciągać treść. Sąsiad starał się o rentę rolniczą. Chorował coś pół roku, lekarz leczący skierował go na komisję lekarską do KRUS. Lekarz zaufania KRUS, napisał od razu: „Może się leczyć, nie ma zmian nieodwracalnych, możliwa rehabilita­cja.” Czyli renta się nie należy. Tamto pismo z odmową chłop od razu zrozumiał. Teraz przyszło nowe i za nic... Że jednak nie ma nieomylnych lekarzy, w instancji wyższej KRUS ktoś przeglądając papiery (zapewne też lekarz) w ramach kontroli, stwierdził, że

124

opiniujący w instancji niższej popełnił błąd. Napisał: „Leczenie nie doprowadzi do rehabilitacji. Należy przyznać rentę”. Urzędnicy jednak, to są urzędnicy. Pismo, które otrzymał chłop (może ma siedem klas, a może nie), wywodzi sprawę w tak zawikłany sposób, że musiałem czytać je i analizować kilka razy, zanim zrozumiałem, o co chodzi. Co więcej, na zakończenie nie ma w nim żadnej konkluzji w rodzaju: Diable Iwanie! Należy ci się renta, przyjedź do nas, powiemy, jak dalej załatwiać. Pismo tylko zimno stwierdza, że choroba „nie nadaje się do rehabilitacji” i na tym poprzestaje. I zrozum to, człowieku, kiedy nie bardzo wiesz, co to rehabilitacja. Czy to jest robione umyślnie, czy tylko bezmyślnie?! Ilu takich nieszczęśników, jak mój sąsiad, czytając „nie nadaje się”, rzuca pismo do szuflady i na tym kończy sprawę mówiąc: „Bidnemu wiatr zawsze w oczy.”

27.04.98Lekarka weterynarii koniecznie chciała mieć doga. Pojechali wraz z mężem do

Warszawy i przywieźli prześlicznego przedstawiciela tej psiej rasy. Była niezmierna uciecha. Dog wyrósł i wyglądał okazale, prowadząc na smyczy drobniutką panią. Sie­lanka trwała dwa lata i kilka miesięcy. Pani doktor była, jak to się mówi na Podkarpa­ciu, „Bars nerwowa” i najmniejsze uchybienie ze strony męża, cichego zresztą człowie­ka, kończyło się potężną awanturą. Mąż w takich razach kładł uszy po sobie i wynosił się na parę godzin z domu, dopóki pani się nie wyfukała. Najczęściej spacerował z dogiem w pobliskim parku. Pewnego dnia nie zdążył zabrać psa na spacer. Traf chciał, że pani doktor była w złym humorze i stan podniecenia musiał znaleźć jakieś ujście. Cap za strzykawkę. Chodź tu, kochany piesku! Chodź pieseczku! Pies ufnie podszedł i poddał się zastrzykowi, jak na dobrze ułożonego doga przystało. Za chwilę nie żył. Mężowi nie pozostało nic innego, jak zająć się pochówkiem.

Wspomniałem niedawno na tych kartkach o magistrze, który chwalił się, w jaki sposób pozbył się ośmioletniej suczki, która przeszkadzała mu w domu. (Nawiasem mówiąc, suczka dobrze się ma u emeryta, który się mą zaopiekował.) Nazwałem wtedy ten syndrom okrucieństwa „bandą magistra”. Jak nazwać ten kliniczny przypadek? „ban­dą weterynarza”? — Bo przecież nie lekarza weterynarii!

09.05.98Pisałem swego czasu o dziennikarzach usprawiedliwiających naganne moralnie, a

nawet czasami wręcz kryminalne zdobywanie majątku przez niektórych ludzi. Podawa­li oni przykłady klanu Kennedych, Rockefellerów i nobliwych lordów angielskich, których przodkowie byli prostymi żołnierzami rabującymi Irlandczyków w okresie przy­łączania Irlandii do korony brytyjskiej. Napisałem wtedy: „Jaka afera się szykuje u nas, biorąc pod uwagę, że Irlandii do zrabowania akurat nie mamy pod ręką”. Okazało się jednak, że dziennikarze ci mieli rację. Ostatnie wydarzenia w Gdańsku, a więc śmierć „Nikosia” i poranienie jego przyjaciela, jednego z szacownych właścicieli Towarzy­stwa Ubezpieczeniowego „Hestia”, wskazuje wyraźnie na to, że tzw. brudne pieniądze

125

przeprane w legalnym lub działającym na granicy prawa interesie, są źródłem wielkich fortun. Czy należy się dziwić, że wszelkie próby zaostrzenia kodeksów karnych w Eu­ropie natychmiast są oprotestowywane przez różne organizacje obrony praw człowie­ka, które raczej powinny się nazywać dyżurnymi organizacjami praw przestępców, bo człowiek skrzywdzony przez byle zwyrodnialca ma o wiele mniejsze prawa do zado­śćuczynienia, niż tamten do skutecznej obrony. Jak tu nie wierzyć w spiskową teorię dziejów./Dlaczego profesor K., który postuluje wprowadzenie narkotyków do wolnej sprzedaży, tak jak dystrybucji alkoholu, jest uważany za pomylonego? Czy jakakol­wiek prohibicja dała kiedyś rezultaty? Czy złapanie jednego czy też dwóch transportów narkotyków zahamowało penetrację szkół przez chociaż jednego dealera białej śmier­ci? Czy nie zrobiono majątków na sprzedaży alkoholu podczas prohibicji w Stanach? Czy dzisiaj nie powstają fortuny narkobiznesmenów? Dlaczego w parlamentach natych­miast oprotestowywane są próby wytrącenia z rąk mafii narkobiznesu^Dlaczego kilku dyżurnych, nazwijmy to, pięknoduchów trzyma w szachu opinię publiczną, która domaga się kary śmierci za najcięższe przestępstwo: zadanie człowiekowi śmierci w wymyślnych torturach?

18.05.98Klasyczny przypadek mixtu (zakażenie mieszane paravo-corona) u dwumiesięczne­

go szczenięcia, grubego i dużego mieszańca. Krwawa, cuchnąca biegunka i wyniszcza­jące wymioty. Od trzech dni lejemy w to szczenię krystaloidy - bez efektu. Pozostaje transfuzja. W domu właścicieli jest drugi pies, tęgi czterdziestokilogramowy miesza­niec rottweilera i kundla, więc koleżanka jedzie na miejsce i przywozi go po podaniu combelenu i ketaminy. Oszołomionemu pobieramy 150 ml heparynizowanej krwi i prze­taczamy szczenięciu. Przyjmuje gładko, bez śladu nawet lekkiego niepokoju. Do tego dextran i PWE plus witaminy. Jestem pewny wyniku.

19.05.98Jakiś jegomość przynosi mi słoiczek po deksametasonie. Pies ma świąd i on to uży­

wa do tłumienia tego świądu. - Jedna tabletka dziennie, panie, i po wszystkim. Nawet przytył po tym. Usiłuję mu tłumaczyć, że rozbija muchę młotkiem na nosie, ale to do niego nie dociera. - Przepisz pan, to mi przepisał „kolega” lekarz (wymienia nazwisko technika), przecież do szewca nie chodziłem. Jest hałaśliwy i pewny siebie, wrzeszczy a nie mówi. Pytam go, czy wrócił właśnie z poligonu artyleryjskiego? — Nie — mówi zdziwiony. Nie zaskakuje. — No, bo pan tak głośno mówi. - Głośno, nie głośno! Prze­pisz pan. Wiem, że dla tego psa ten człowiek nic więcej nie zrobi. O próbach odczule­nia, homeopatii czy homotoksykologii, szkoda nawet rozmawiać. On chce mieć efekt natychmiastowy i najtańszym kosztem. Wypisuję mu receptę z ciężkim sercem. Cały dzień chodzę zdenerwowany. Ten stan pogłębia jeszcze wieść, że szczeniak miesza­niec, pomimo transfuzji odszedł. Który to już raz stwierdzam, że krew przeżuwaczy jest dużo lepszym środkiem niż krew homogeniczna (od psa) przy leczeniu parvo-corona.

126

22.05.98Mała pyskata kobieta. - Proszę pana mój zięć był u pana z psem. Założył mu pan

„drut do nogi”. Teraz z nim przyszłam. - Kiedy założyłem? No już dosyć dawno. Grze­bię w dokumentacji. A jakże, jest! To ten hochsztapler z telefonem komórkowym, który podał mi fałszywy adres i miał tylko 50 złotych na operację. Napisałem wtedy: „Gdzie on zabierze tego psa, aby wyjąć gwóźdź? Do Paryża?” (Mówił, że właśnie wrócił z Paryża). - Dawaj pani tego psa! Zabieg był robiony tuż po nowym roku. Oczywiście, pies wyrósł przez te trzy miesiące, gwóźdź schował się w głębi kości, noga w przykur­czu, bo nikt mu jej nie rozmasowywał i nie uginał. Gastrocnemius (dwubrzuścowy łydki) stwardniały, podciągnięty wysoko w okolicę stawu kolanowego, jakby zwyro­dniały. Przywodziciele uda też. - Panie co ja mam z tym obibokiem - nadaje teściowa „Paryżamna”. - Nic nie robi, pije tylko z koleżkami, córka wyszła za niego i tylko dzieci się dorobiła. - No, ale przecież pracuje w Paryżu. - W jakim Paryżu? - dziwuje się teściowa biznesmena. - Nigdzie nie robi, a co dopiero w Paryżu. Zlitowałam się nad psiną, bo kuśtyka po podwórzu... - On był w dwóch lecznicach, bo się wstydzi do pana przyjść, ale mu powiedzieli, że niech ten wyjmuje ten gwóźdź, kto go założył. - Wsty­dzi się? - mówię. - Po prostu nie zapłacił za zabieg. - To ile on jest winien? - A siedem­dziesiąt złotych. - Siedemset tysięcy?! Matko Jedyna! A ja pieniędzy nie wzięłam. Mam ochotę wywalić babę, bo widzę, że taka sama jak jej zięć ( nie wzięła pieniędzy, idąc do lekarza) i zamknąć za nią drzwi, ale patrzę na to biedne zwierzę, które ponosi konse­kwencje wzmożonego samopoczucia swojego pana i nic już nie mówiąc, wstrzykuję rometar. Z trudnością docieram z kulociągiem przez kostninę do gwoździa i wyjmuję go. Pakuję psa z babą do samochodu i odwożę na wieś. W domu (bardziej na oko zasobnym od mojego) też nie ma pieniędzy. - Pojutrze przyjadę i odniosę co się należy - boży się baba. Paryżanina nie widzę.

25.05.98W telewizji serial „Sława i chwała”. Czytałem tę książkę w latach sześćdziesiątych

i nic znaczącego nie utkwiło mi w pamięci, oprócz wrażenia kilometrowych dialogów. Ale przecież od tego czasu przeczytałem wiele książek, Iwaszkiewicza zaś cenię za „Młyn nad Utratą”, „Panny z Wilka” i „Brzezinę”. Najbardziej zaś cenię go za wiersze, szczególnie te pisane u schyłku życia. „Powoli, bardzo powoli, staję się nieważki. To nawet me boli, ten świat bez motyla i ważki...”. No, więc jeszcze w czasie trwania serialu lecę do biblioteki, pożyczam „Sławę i chwałę” i czytając, myślę sobie, że gdyby dzisiejszy jakiś wydawca dostał ją do ręki jako książkę debiutanta, to nie tylko by jej nie wydał, ale jeszcze uznałby ją za produkt agresywnej grafomanii. Chociaż ja powie­działbym: mieszaniny grafomanii i wysokich lotów pisarskiego artyzmu. Grafomanii, za przewlekłe dialogi, w których pisarz uporczywie szuka kropki nad „i”, artyzmu wte­dy, kiedy Iwaszkiewicz pisze o muzyce, o górach, o krajobrazach tatrzańskich i nie­których przeżyciach psychicznych bohaterów. Nuży też polityczna poprawność, bez której by mu przecież książki nie wydano.

127

ZIELONE ŚWIĄTKI 1998Takie małe święto, że może bym nawet o nim nie wiedział, ale natrętnie przypomi­

nają mi o nim smętnie zwisające w karnym rzędzie gałęzie ściętych kilkuletnich brzózek, wkopanych pracowicie przez wiernych od bramy kościelnej do wejścia świątynnego w M. Czy proboszczowie w ogóle nie mają wyobraźni? Ile setek tysięcy młodych brzóz i innych drzew pada pod pobożną siekierą? Kiedy parafię tworzyło siedem, a nawet piętnaście wsi, szkody były niewielkie, ale dzisiaj, kiedy co druga wieś ma kościół i plebanię szkody są nieobliczalne. Mówi mi znajomy leśnik: - Włażą do lasu, tną i ładująna wozy. Z jednej strony lasu kościół z G. z drugiej z K. Zamknąłem się w domu, żeby nie widzieć tego pogromu. Nie będę się narażał księdzu, bo ogłosi mnie bezboż­nikiem albo dobierze się do dzieci na religii. Kiedyś znów łapię w lesie wóz wyładowa­ny brzózkami. Gdzie? Co?! Na prymicje. Drogę udekorowali na długości dwóch kilo­metrów. Piszą w gazecie, że w seminarium w T. wyświęcono w maju pięćdziesięciu alumnów. Ile seminariów w Polsce, ile brzóz i sosenek?

15.06.98Dekarze położyli dach na stodole. Ile? Siedem. Płacę. Mam dalsze roboty i aż przy­

tupuję z niecierpliwości, czekając na ich powrót. Dwa dni, trzy dni, tydzień. Zrzucam dumę z serca, idę pytać o powód absencji. Jeden z nich, zresztą świetny murarz, tyn­karz, betoniarz i instalator wszelkich płytek, odpowiada przez ramię: „Fiesta, dokto­rze”. To jedno przywiózł z Hiszpanii, gdzie był około miesiąca. Pomimo talentu w rękach, nie utrzymał się dłużej. Wódka. Czekam, kiedy „fiesta” się skończy, ale przepić siedem milionów starych, to niełatwa sprawa. Do tego tanim winem. Najmuję firmę. Reszta robót idzie w błyskawicznym tempie. Suche tynki, posadzki, wiatrołap, murarka w ciągu kilku dni. Trochę drożej, ale bez nerwów. Teraz ci od fiesty pogniewali się na mnie, matka ledwo półgębkiem odpowiada na dzień dobry, oni, idąc na piwo, krzywo się uśmiechają. Za własne pieniądze mam niechętnych, a może wrogów.

16.06.98Paryżanina ciąg dalszy. No i, oczywiście, jego teściowej. Pisałem blisko miesiąc

wstecz o kobiecie, która przywlokła ze wsi psa gwoździowanego przeze mnie z począt­kiem stycznia. Wyjąłem wtedy gwóźdź z niemałym trudem, ryzykownie naciąłem w dwóch miejscach mięsień trójgłowy łydki, który uległ przykurczowi, to samo zrobiłem z półścięgnistym i półbłoniastym i „rozciągnąłem” półzgiętą trwale, przykurczoną koń­czynę. Teściowa „Paryżanina” też oczywiście nie miała pieniędzy. Kiedy ją odwiozłem do domu bożyła się na wszystkie świętości, że dług odda. Nawet terminy podawała zawite, jakby to prawnik powiedział. Czekam dwa, potem trzy tygodnie, Suma przekra­cza to, co płacimy miesięcznie za dzierżawę. W końcu jadę tam; dom znam, bo ją z tym moim na pół uśpionym pacjentem odwoziłem. Akurat jest, stoi przy furtce. Okiem nie mrugnie, coś tak, jakbym przyszedł do niej po mleko czy ser. Chwali mnie. - Panie! Aleś pan to zrobił! Chodzi na czterech łapach, a przedtem ino kuśtykał. Wszystko pięk-

128

nie, pretensji żadnych nie mam. Pieniądze? Aaa, pieniądze, panie, to na drugi miesiąc, jak mi renta przyjdzie. Teraz nie mam. Trzęsę się ze złości, ale co mam robić, baba wyraźnie drwi ze mnie. Ile razy w moim weterynaryjnym życiu będę płacił frycowe? Ale czy rzeczywiście frycowe? Musiałbym zostawić tego psa najpierw ze stawem rzeko­mym, a potem kaleką z przykurczoną kończyną. Musiałbym zostawić w końcu tę babę, która przecież miała iskierkę litości dla chromającego, z gwoździem w kości piszczelo­wej psa i wlokła go dziesięć kilometrów jakąś okazją. Musiałbym nie wykonywać drugiej operacji i musiałbym nie odwozić ledwo dyszącej i stojącej bezradnie nad uśpionym psem kobiety. Wszystko to musiałbym wbrew sobie i to by mi spokoju me dało. Czułbym się lepiej? Zamiast złości miałbym niesmak i niepokój. Odwracam się na pięcie. Odcho­dzę, ale jeszcze raz odwracam się. - Słyszała pani coś o trzech grzechach, o pomstę do nieba wołających? Patrzy na mnie bez wyrazu. - Jednym z nich jest niezapłacenie za wykonaną pracę - mówię. - Zapłacę, zapłacę, ino będę miała - pociesza mnie.

21.06.98W fabryce, która dogorywa na uwiąd inicjatywy, pracy i finansów, aresztowania.

Siedzi cała dyrekcja. Dziesięć osób. Okazało się, że część, i to duża, fabryki i majątku fabrycznego przeszła w ręce firmy zarejestrowanej na Karaibach, której przedstawicie­lami są dwaj Polacy urodzeni zresztą w tym mieście. Mechanizm był prosty. Firma mająca siedzibę w jednym pokoju w Warszawie „konsultowała” i prowadziła doradz­two prawne dla fabryki. Zakład nie mający pieniędzy na pensje dla załogi i ciągle zale­gający z wypłatą, zakład, który stracił możliwość jakichkolwiek kredytów, płacił firmie karaibskiej majątkiem fabrycznym, halami, maszynami, ośrodkami wczasowymi itd., itd. Oczywiście, na płace dla dyrekcji i rady nadzorczej i nawet premie (!?) starczyło. Powstawały fortuny, wille, luksusowe samochody zmieniane jak rękawiczki, podróżo­wano za kontraktami po Ameryce, zapraszano przedstawicieli firm, które miały kupo­wać nieistniejący jeszcze towar. Tej fikcji przypatrywały się kolejne rządy, ktoś z boku zacierał ręce, bo oto nowe ogniwo przemysłu zbrojeniowego Polski wypadało z mię­dzynarodowej gry. Pierwszy po „komuchach” dyrektor zapewnił, że w kierowaniu za­kładem będzie się kierował zasadami pisma świętego i skończy z tym, żeby dyrektor zarabiał trzykrotnie więcej od robotnika. Po krótkim czasie zarabiał trzydziestokrotnie więcej. O piśmie świętym już nie wspominał. To uczepienie się krzyża, pisma świętego, sutanny i kościoła przez frustratów, nieudaczników, karierowiczów i niedouków, którym pali się grunt pod nogami przypomina mi lata osiemdziesiąte i święta Pierwszego Maja, jakże radosne, kiedy to z podziwem patrzyliśmy na zastępcę dyrektora Wydziału Rol­nictwa i Gospodarki Żywnościowej w T., samodzielnie i ofiarnie dźwigającego przy­czepiony do drążka portret Lenina. Nie ma się co dziwić - szeptali wtajemniczeni. Przecież dyrektor po uszy tkwi w „aferze kaloryferowej”. Żeby zrozumieć zwrot „afera kaloryferowa”, trzeba co młodszym wytłumaczyć, że był w naszym kraju czas, kiedy ludzie mieli pieniądze, ale kwadraturą koła było kupienie paru żeberek kaloryferowych, których wcale nie reklamowano w radiu i telewizji. A ów zastępca dyrektora właśnie

129

rządził tymi żeberkami, płatami blachy i kubłami nieosiągalnej farby olejnej. Dla roz­woju wielkofermowego rolnictwa. Obecnie też, jeżeli w jakimś mieście występuje nie oddolna, a odgórna, ze strony przedstawiciela władzy, inicjatywa budowy jakiegoś świętego pomnika, figury Chrystusa Króla w środku miasta pomiędzy blokami, uroczy­ste zawierzenie grodu opiece Patronki, Boga Ojca, Świętego Antoniego, to warto przy­patrywać się ostatnim dokonaniom gospodarczym władzy.

Sposób działania ekip rządzących fabryką i robiących kariery ministerialne, czy też działaczy nowej władzy, przypominał jako żywo gorliwość ideologiczną zastępcy. Tyle że w nieco innej skali, bo kiedy ten handlował żeberkami, to oni sprzedawali karaib­skiej spółce np. kawał lotniska. A ludzie? Ludzie cieszyli się, że mają co do garnka włożyć i jakimś cudem w dwóch albo trzech ratach dostają pobory. Teraz ludzie mówią, że aresztowano nie tych, co trzeba działaczy. Trzeba się było brać za tych, którzy byli inicjatorami rozwalenia naszego przemysłu zbrojeniowego. Panowie premierzy i mini­strowie mogą sobie pogratulować. Mają czyste ręce i dolarowe synekury, a Zachód chwali ich jako wielkich ekonomistów.

25.06.98Dzisiaj przyszedł Chester. Chester to doberman niesłychanie flegmatyczny i dobrze

ułożony. Wystarczy powiedzieć, że takie ma zaufanie do swojego pana, że jakiś czas temu szyłem mu (nie panu, a Chesterowi) ranę skórną nawet bez sedacji i znieczulenia. „Siedź, Chester” - mówi chłopak i obejmował psa za szyję. A pies siedział i nawet nie drgnął, kiedy goliłem sierść, robiłem bolesną toaletę i zakładałem szwy.

Chester miał paskudne kłopoty. Jego głowa od półtora miesiąca stawała się niesyme­tryczna, łuk jarzmowy „wyszedł” na wierzch, zaznaczyła się kość trzonu żuchwy i kość skroniowa. W miejsce temporalisów (mięśni skroni) głębokie zapadliska. Powód? Che­ster miał namiętność do koni. Kiedy jego pan i pani jeździli konno, Chester łapał kobyłę za pęciny. Konie takich karesów nie tylko nie lubią, ale wręcz nie znoszą. Konie zresztą w ogóle nie lubią, żeby im się plątał ktoś przy tylnych nogach. Z przodu oganiaj pole, proszę bardzo. Ale pies przy tylnych nogach, jeszcze do tego naszczekujący i z rozwar­tym pyskiem, to prowokacja zmuszająca do sowitych kopnięć. Chester unikał tych kop­nięć do czasu. Wreszcie koń trafił „na punkt”, czyli w okolicę podstawy żuchwy i poli­czek. I Chester na siedząco wył około godziny, zanim się pozbierał. Widocznego uszko­dzenia nie było, wobec czego jego pan przeszedł nad wypadkiem do porządku dziennego. Niestety, po trzech tygodniach, głaszcząc psa po głowie, zauważył, że kość skroniowa, pokryta przedtem jędrnym mięśniem, zaczyna być jakoś łatwo wyczuwalna. Przypatrzył się bliżej, omacał policzek i... znalazł się u nas. Diagnoza była prosta. Pourazowy zanik gałązek nerwów policzkowoskroniowych i zaburzenia troficzne w obrębie mięśni skro­niowych i żwaczy ze strony prawej. Tłumacząc to precyzyjniej, po urazie nastąpiły zabu­rzenia w odżywianiu mięśni, w którym zakończenia nerwowe odgrywają dużą rolę, może nawet większą niż naczynia włosowate. Takie sprawy trudne są do regeneracji, w przeci­wieństwie do zaników powstałych na skutek długotrwałego nieużywania mięśni. - Czy

130

da się to wyleczyć? - pyta chłopak. - Będę się cieszył, o ile ten proces uda się w ogóle zatrzymać - mówię ostrożnie. - Co mu grozi, oprócz oszpecenia? - pyta chłopak. - To, że nie będzie mógł jeść (widziałem już boksera z takimi zanikami, którego musiałem uśpić). Chester siedzi, chłopak kucnął przy nim, objął go za szyję, ramiona mu drgają, odwróci­łem się. Za chwilę odzyskał głos. - Może pan spróbuje przynajmiej to zatrzymać. Jeżeli nie da się wyleczyć. - Niech mi pan da dwa dni - mówię. Postaram się w tym czasie pogrzebać w książkach i opracować schemat leczenia homotoksykologicznego (taka „odnoga” homeopatii, coś jakby pomost łączący homeopatię z alopatią). Obawiam się, że w medycynie tradycyjnej nie będziemy tu mieli osiągnięć. Albo fizykoterapia, albo antyhomotoksykologia, albo obydwie razem. Według zasad homotoksykologii Rec- kewega, taki przypadek nazywa się neurodermalną impregnacją. Zainteresowanych odsyłam do licznych publikacji homotoksykologicznych. No i pies dostał kurację wie­lostopniową. Najpierw preparaty odtruwające, potem injele i organopreparaty w stop­niowanej homeopatycznej hemoterapii, organopreparat mózgu świni, injeele rdzenia, homeopatyczny fosforan strychniny itd. Symetria głowy powróciła na swoje miejsce. Mięśnie w całości zregenerowały, powróciła trofika. Sukces homeopatii Rockevega.

2.07.98Od tygodnia prawie codziennie znoszą nam koty po upadkach z różnych pięter. Na

murawę, na beton, jakiś szczęśliwiec leciał z poduszką i prześcieradłem z parapetu na trzecim piętrze. Ten wyszedł z tego spadochronowego lotu obronną ręką (nogą), inne przynoszone są z mniejszymi lub większymi obrażeniami. Worek się jakiś otworzył. Kot to zwierzę zupełnie bez wyobraźni. Mamy tu rekordzistę, który trzykrotnie spadł z tego samego miejsca na szóstym piętrze. Ciągle tam wraca, ciągle zasypia na tym gzymsie i ciągle spada. Kiedyś mieszkaliśmy na ósmym piętrze i zawsze drętwiałem, gdy Laluś wyskakiwał na balkonową balustradę i przechadzał się po żelaznej listwie szerokości dwóch centymetrów nad dwudziestometrową przepaścią. Żeby nie kusić losu, wiąza­łem go na smyczy, tak że mógł tylko obserwować Boży świat z otwartych drzwi. Wła­ścicielom potencjalnych spadochroniarzy i tych, które już zażyły podróży z pieca na łeb, polecam teraz ten sposób na zakończenie doraźnych zabiegów ratunkowych. Nie­którzy są sceptyczni.

03.07.98Bokser z dysplazją stawu biodrowego. Kuleje mocno. W stawie zmiany rentgenolo­

giczne zupełnie wyraźne. Usuwam główkę kości udowej przy krętarzu z niemałym trudem, bo akurat skończyły mi się piłki drucikowe i używam dużej piły kostnej do odpiłowama krętarza. Nie jestem z siebie zadowolony.

05.07.98Od miesiąca przychodzi do nas matka z trójką dzieci, z których jedno, ośmioletni

chłopak, nieodmienne trzyma w ramionach małego kundelka, szczeniaka. Dziecko jest

131

na pierwszy rzut oka niedorozwinięte, o zniekształconej głowie i wyrazie twarzy zna­mionującym ubóstwo ducha. Piesek, wzięty gdzieś z psiej poniewierki, z którychś tam litościwych czy nielitościwych rąk, oczywiście nie szczepiony, od razu przy pierwszej bytności wydał się nam podejrzany. Otrzymał stagloban (gammaglobulinę p. trzem chorobom wirusowym), a pod jego osłoną po kilku dniach środek przeciwrobaczy. Tak postępujemy rutynowo, kiedy nie wiemy, czy niedomagania ogólne szczenięcia zwią­zane są z brakiem pielęgnacji przy matce, czy też podejrzewać należy, że zwierzątko jest w okresie inkubacji jakiejś wirusówki. Piesek zniósł to wszystko nieźle, zniósł i szczepienia czynne, ale teraz, po dwóch tygodniach od szczepienia, pojawiły się wyły­sienia na głowie i skórze karku. Wyłysienia te rozszerzają się w szybkim tempie. Pies, wzięty wyraźnie w ramach modnej obecnie terapii pomocniczej obcowania dziecka ze zwierzęciem (psem, koniem, świnką morską), stal się teraz dla matki źródłem paniki. Dziecko prawie nie puszcza szczeniaka z rąk, po injekcji natychmiast zachłannie przy­garnia go do siebie, psie dziecko odwdzięcza się mu takim samym przywiązaniem. Trudno powiedzieć (brakuje mi wiedzy, a na badania nie ma czasu i pieniędzy), czy choroba ze skóry psa nie przeniesie się na skórę dziecka. Dopiero teraz matka mówi mi, że chłopiec przed dwoma miesiącami miał trepanację czaszki (przypuszczalnie z powodu wodogłowia) i ma niezaleczone przetoki pod czapeczką. Mam do wyboru nużycę, demo- dekozę i grzybicę, nosówka skórna też daje takie zmiany, ale raczej tu nie wchodzi w grę. Sugerujemy odstawienie pieska od chłopca przynajmniej na okres leczenia. Może ktoś się nim zaopiekuje z dala od domu. Kobieta dzwoni z lecznicy do krewnych. Nikt nie chce psa przyjąć. Kochający dziadziuś nie ma czasu i boi się o swojego psa. Z ciężkim sercem usypiamy Bogu ducha winne szczenię. Jak to dziecko zniesie rozłąkę?

22.07.98Mały guzek na wewnętrznej stronie prawego uda u wyżlicy. Wierzchołek w rozpa­

dzie i to skłoniło właściciela do odwiedzenia lecznicy. Wyciąłem to szeroko, wysłałem do pracowni histopatologicznej. Dzisiaj przyszedł wynik. Melanoma malignum - czer­niak złośliwy. Jeden z najbardziej ekspansywnych nowotworów. Pozostaje teraz czekać na przerzuty. Jak długo?

23.07.98Dwaj chirurdzy. Lekarze medycyny z tego samego szpitala w Brzozowie. Pierwszy

to historia szpitala w tym podkarpackim miasteczku. Pasjonat pracy i organizacji, z kilkałóżkowego szpitalika zrobił największy w tej miejscowości zakład pracy, zatru­dniający ponad tysiąc wysoko wykwalifikowanych pracowników. W tym czasie zdobył trzy specjalizacje, z chirurgii, z ortopedii i z onkologii. Ile upokorzeń, ile antyszambro- wania w poczekalniach urzędniczych gabinetów, ile włożonych swoich zasobów w podróże do województwa i do Warszawy. Jakie uszkodzenia wątroby przy pojeniu tych, od których zależały dotacje i materiały budowlane. Ten tylko może to ocenić, kto wła­snymi siłami budował taki szpital. I co? I nic! Po roku 1990 zabroniono mu wstępu do

132

szpitala. I szpital, i doktor, i bomba kobaltowa, i największy w kraju oddział terapii nowotworów i trzy sale operacyjne były już niesłuszne. W licznych enuncjacjach pra­sowych dotyczących tego obiektu nie śmie się pojawić jego nazwisko. Cenzura czuwa. Wszysćy starają się zapomnieć o tym, kto był twórcą medycyny w tym małym mia­steczku. Pisze się o następcach, już słusznych. A przecież nie tylko organizował. Jak on leczył! Pamiętam wypadek, kiedy przejeżdżając obok mostu we wsi Humniska, do­słownie „zdjął” nabitego na żelazną poręcz kilkunastoletniego motocyklistę i chociaż to nie był jego dyżur, wspólnie, z jakimś chirurgiem wracającym akurat z wycieczki w Bieszczady, wykonali pierwszą w tym szpitalu operację na otwartym sercu. Cóż znaczy banalna notatka w gazecie z lat sześćdziesiątych. Niesłuszna zresztą. I drugi chirurg! Następca! Słuszny! Nawet parlamentarzysta! Jadąc swoim fordem sierra przez tę samą wieś, potrącił trzynastoletniego chłopca. Wysiadł nieco zachwiany z samochodu, popa­trzył, uznał, że złamanie obydwu kości podudzia to bagatela. Szybko wsiadł do samo­chodu, zostawiając jęczącego ze zrozpaczoną matką, i pojechał. Samochód pozostawił w domu, sam wsiadł do pociągu i pojechał do Warszawy. Policjanci znaleźli w domu tylko samochód z urwanym lusterkiem, nie było nawet komu wręczyć alkomatu. Zre­sztą wręczać parlamentarzyście alkomat?! Do tego słusznemu?! Teraz prokurator mo­zoli się nad odebraniem doktorowi immunitetu. Czy mu się to uda?

12.07.98Telefon od właścicielki suki bernardyna. Od dwóch miesięcy leczony najpierw przez

lecznicę w mieście, potem przez jakiegoś innego specjalistę. Pierwszy lekarz, widząc bolesność i obrzęk okolicy stawu barkowego, zdiagnozował zwichnięcie. Oczywiście, jakieś zastrzyki, wizyty. Drugi dał receptę do apteki, a kiedy leki wykupiono, przyjeżdżał osobiście wstrzykiwać. Guz rośnie coraz większy więc radzi jechać do rentgena. Oczywi­ście do T. albo do województwa. Bagatela, czterdzieści lub pięćdziesiąt kilometrów. O mnie nawet nie wspomniał, chociaż wie, że mam aparat. Z telefonicznego opisu choroby na­tychmiast orientuję się, że mamy do czynienia z mięsakiem kościopochodnym (sarcoma osteogenes) zabieram więc do torby wszystko, co jest potrzebne do eutanazji. Teraz ja będę praktykował jako doktor Uśpić, nie ma jednak innego wyjścia. Na miejscu oglądam leki, którymi leczono ten ewidentny przecież nowotwór. Ostatnio wstrzykiwali mvalin. Nowo kreowany przez siebie specjalista onkolog podawał ni w pięć, ni w dziewięć środek blokujący cholinesterazę na synapsach, używany przy porażeniach wiotkich. Co te am­pułki robią tutaj przy mięsaku? Podejrzewam, że nivalin ma kolorową ładną etykietę i to miało działać na właścicielkę. Niektórzy „zadufańcy” nie boją się ani Boga, ani ludzi.

14.07.98Gazety pełne opisów strajków w naszej fabryce. W roku osiemdziesiątym ten zakład

pierwszy ruszył na zew Wybrzeża. Transformacja ustrojowa, rozkazy zniszczenia zbróje- niówki, niekompetencja kolejnych ekip dyrektorskich i pazerność zamieniły kwitnący zbrojeniowy zakład w ruinę. Teraz ci sami ludzie, którzy obalili „komunę”, stoją i żebrzą

133

o wypłatę chociażby części pensji. Ze strajku nikt sobie nic nie robi. Dyrektor (garnitur, krawat, biała koszula) roztacza przed zdenerwowanym tłumkiem (z zakładu liczącego kiedyś 23 tysiące ludzi zostało, po różnych „podziałach ostatecznych”, restrukturyza­cjach, holdingach i innych „osiągnięciach transformacyjnych” oraz trzech w ciągu sze­ściu lat dyrekcjach, może tysiąc osób, może coś więcej) miraże nowej produkcji samolo­tów, no, po prostu będzie samolotowe mocarstwo. „Staje” w końcu na wypłacie po 60 złotych na łeb (słownie sześćdziesiąt). Co do swoich zarobków dyrektor jest dyskretny.

25.07.98Moja współpracownica wyjechała na urlop, zgodnie więc z typowym przebiegiem

wypadków w takich razach, powinienem mieć coś ekstra. Coś takiego, co zdarza się w nocy, jest przypadkiem rzadkim, wymagającym dobrej asysty, a ja powinienem być wykończony, chory, u krańca wytrzymałości nerwowej i fizycznej. Sprawdza się to za­wsze co do joty, a więc i dzisiaj, po bardzo ciężkim dniu, po dwunastu godzinach ambu­latoryjnego dyżuru, kiedy kładę się spać, bo nie mam już sil nawet oglądać telewizji, dzwoni telefon. Przy telefonie Amerykanin, który kieruje jakimś przedsięwzięciem w „strefie”. Amerykanin ożenił się i trochę spolszczył, obecnie chowa dwa dogi, która to rasa do zbyt odpornych nie należy. Powiedziałbym nawet, że Pan Bóg o tej rasie zapo­mniał. Krótkowieczne (ośmioletni dog już jest stary), ze skłonnościami do chorób proli- feracyjnych, zaburzeń w układzie kostnym, zaburzeń metabolicznych itd., itd. Chowane w bliskim kontakcie z człowiekiem, do którego się bardzo przywiązują, wykazują przeja­wy inteligencji, że, jak się to mówi, tylko brakuje im mowy. Amerykanin informuje mnie, że pies nagle stracił apetyt i szybko powiększa mu się objętość brzucha. Błyskawicznie myślę: niekompletny skręt żołądka albo śledziony, a może zatrzymanie moczu przez ka­mień w cewce. Tę myśl od razu odrzucam, bo nie przebiegałoby to tak burzliwie. Klnę i ubieram się. W lecznicy badam psa, stwierdzając ascftes (wodobrzusze). Ciepłota 39,5, układ krążenia mocno obciążony. Kroi mi się niezła nocka! Otwarcie jamy brzusznej u siedemdziedzięciokilogramowego psa (jestem prawie pewien skrętu śledziony) bez ko­goś podającego narkozę, to robota, jak przed trzydziestu laty. Pies patrzy na mnie mądry­mi oczami i nie protestuje, kiedy układamy go na stole do wpięcia venflonu. Jego pan głaska go po ciężkim łbie, on uderza ogonem w pokład stołu i nawet nie zwraca uwagi na wkłucie do żyły, które dokonuje. Leję mu elektrolity i dextran, witaminy i traumeel, śro­dek antyhomotoksyczny, który dobry jest przy takich sprawach. Gorączkowo przygoto­wuję instrumenty i narkozę. Rometar do żyły, atropina podskórnie, golę brzuch, przygo­towuję pole operacyjne, bielizna, żabki, ketamina do żyły, strzykawka tkwi konusem w venflonie, w razie potrzeby właściciel będzie przesuwał tłok strzykawki i pogłębiał narkozę. Otwieram brzuch, wywala się z pół wiadra płynu posokowatego, ale na szczę­ście nie cuchnącego. Wysuszam tamponem jamę brzuszną, w cięcie wskakuje mi śledzio­na, a raczej jej część, ujmuję ją w dłoń, „ciężka”, już wiem, że to skręt szypuły, całe szczęście, że jeszcze nie ma martwicy; poszerzam cięcie, wydobywam ważący koło kilo­grama narząd z białymi zawałami brzeżnymi. Nie usuwam jej, cienką igłą od insulmówki

134

wkuwam się w miąższ i podaję vecort z gentamycyną. Nieco opodal do miąższu wstrzy­kuję adrenalinę. Śledziona błyskawicznie zaczyna się zmniejszać, jest to efekt „wypędze­nia” przez adrenalinę krwi z naczyń narządu. Robię jeszcze rewizję przewodu pokarmo­wego, aż do jelita ślepego, oglądam wątrobę, woreczek i trzustkę, nie znajduję nic niepo­kojącego. Leję dalej kroplówkę i zamykam jamę brzuszną. Pies ciężko oddycha, ale oko­ło czwartej rano zaczyna reagować na głos właściciela, uderza ogonem o stół. Ściągamy psa ze stołu, kładziemy na kocu. Boję się transportu, więc dog ze swoim panem pozostają w lecznicy, ja jadę do domu. Zasnąłem gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.

26.07.98Dog wstał, krążenie nadal nie najlepsze, moczu nie oddaje, tak jak spodziewałem się

jest blokada nerek, dodaję więc do kroplówki furosemid, ale stan nieco lepszy niż wczoraj. Na wszelki wypadek wstrzykuję antybiotyk zinacef (cefalosporyna). Jama brzuszna nie powiększa się, gromadzenie płynu skończyło się. Dog jedzie do domu.

Wieczorem kończę operację uszu u starego spaniela i klnę na doktorów, którzy przez pięć lat, lecząc zachowawczo cieknące przewody słuchowe, doprowadzili do ciężkiej papillomatozy (brodawczycy), gdy wchodzi John od doga. Mówi: - Doktor! Oddana mocz. Duzio! No to fajnie!

28.07.98Kobieta z przerzutami raka sutka do kości barkowej. Samotna. Przynosi do uśpienia

z powodu paraliżu tylnych kończyn starą długowłosą świnkę morską. Sama ledwo cho­dzi. Właśnie jest po trzech chemiach. Sadzam ją na krześle. - Dlaczego pani nie daje znać telefonicznie? Przecież bym przyjechał. Macha zdrową ręką. Teraz trochę mniej mnie boli po tej chemii, to mogę się poruszać. Nogi zdrowe, tylko to ramię - wzdycha. Wychodzi z trupkiem. Refleksje, refleksje, wstyd powiedzieć, jakie.

29.07.98W telewizji redaktor Gugała „przepytuje” dwóch liderów. Pan S., z wąsikiem pod

krawatem, jest z „obozu patriotycznego”. Czyli jest patriotą, a reszta to zdrajcy albo co najwyżej nie patrioci. Pan Ż. chyba też patriota, ale z innego obozu. Panowie, jak śre­dniowieczni papieże, którzy okładali się nawzajem klątwami, tak oni patrioci okładają się zarzutami współpracy z postkomunistami. Przy sposobności dało się słyszeć od pana S. coś o rządzeniu Polską w kontekście: dajcie nam porządzić, będzie lepiej. Chcialo by się powiedzieć: Chłopcze! Chłopcze! Lepiej to już było, a lepsze jest wrogiem dobrego.

31.07.98Od pewnego czasu nawiedza mnie schludnie ubrana dziewczynka. Czasami przy­

chodzi na piechotę, czasami przyjeżdża na rowerze. Bywa, że prowadzi za ręce dwoje maluchów, których zostawia siedzących grzecznie na murku obok ambulatorium. Dziew­czynka jest niezbyt rozgarnięta, ale na swój sposób sprytna czy wyszkolona. Wiem już,

135

że ma czternaście lat (wygląda na jedenaście), że w szkole repetuje. Jej odwiedziny mają swoisty oligofremczny rytuał. Puka do drzwi. Proszę. - Dzień dobry. Odpowia­dam. Chwilę milczy, jakby zbierała myśli. - Która godzina? - pyta. Patrzę na zegar odpowiadam zgodnie z porą. Znów milczenie. - Niech mi pan da na bułkę... Wręczam jej pięćdziesiąt groszy. Patrzy na mnie. Obraca w dłoni. - Ale mnie trzeba jeszcze na bułkę dla siostry. - To dlaczego nie powiesz od razu? - Bo ja mam jeszcze trzy siostry i czterech braci. Jeden cały czas leży w łóżku. - To ile ci trzeba razem? - Trzy złote...

04.08.98Telefon od właścicielki astmatycznego pieska. Z pretensjami jakby. Pies był leczony w

różnych lecznicach sterydami i antybiotykami, bez większego rezultatu. U mnie dostał droserę w ampułkach i mucosum (leki antyhomotoksyczne) i po dwóch tygodniach ataki skończyły się, pies biegał szczekał, bez normalnej u niego zadyszki i kaszlu. Dzisiejszy telefon od tych czasów dzieli co najmniej pół roku. - Znowu atak - mówi jego pani z niezadowoleniem. Tłumaczę jej, że astma na ogół me da się wyleczyć całkowicie (mam ochotę wysłać ją do Kaszpirowskiego, ale się wstrzymuję) i że należy cieszyć się, jeżeli pies „wypoczął” przez te sześć miesięcy po tych końskich kuracjach, jakie mu aplikowa­no przede mną. — Proszę przyjść, na pewno znajdziemy na to, co się dzieje dzisiaj, jakąś radę i znowu uzyskamy kilkumiesięczną remisję. Słyszę eee... i trzask słuchawki. Pewno pójdzie uśpić psa i kupi sobie nowego. Dziedzictwo przodków daje znać o sobie.

10.08.98Jest mała po pieniądze na bułkę. Informuję ją, która godzina, i dajęjej trzy złote.

11.08.98Telefon od młodej kobiety. Ma suczkę, która brała hormony. Obecnie guz sutka.

Jadę, oglądam. Prosta sprawa. Skończyć z hormonami, usunąć piąty i czwarty prawy segment z węzłem chłonnym i jednoczasowo dokonać sterylizacji. Roboty na godzinę. Będzie cierpiała, kiedy guz zacznie się rozpadać. A że grozi mu rozpad, to widzę bez okularów. — No, nie wiem - mówi pani z wahaniem. — Poradzę się męża.

12.08.98Jest telefon w sprawie tej suczki z guzem. - Nie będę operować. Będziemy trzymać

do śmierci - mówi pani. - Jak już nie będzie mogła żyć, to uśpimy. Przecież oni kupili młodą jamniczkę - mówi Hanka. - I mieszkanie kupili na Borku. Nie perswaduję już, wiem, że po prostu kundel nie pasuje do wystroju wnętrza.

18.08.98Dzisiaj widzę małą, która przychodzi do mnie po datki na bułeczki dla rodzeństwa.

Idzie z matką, pcha wózek z najmłodszym, pewno rocznym. Wokół wózka gromadka. Wszystkie dobrze ubrane (opieka społeczna). Matka jeszcze he, he, młoda kobieta,

136

dorzuci na pewno coś do tej gromadki. Oblicze bez śladu jakichkolwiek myśli, papieros w wąskich ustach. Przeszli. Zacznę się chyba z rezerwą odnosić do swoich filantropij­nych ciągot.

10. 09.98U krewniaków. Jak to - mówią - jesteś tutaj i nie chcesz zobaczyć cudownego

miejsca? Chcę. Jedziemy. Oglądnąłem. Przed około stu laty w torfiastej i jeziorowej okolicy żył sobie pastuch gromadzki. Matka Boska, która ma szczególny sentyment do maluczkich i ubogich duchem, objawiła się temu pastuszkowi mniej więcej tak, jak zwykła się objawiać, czyli w postaci pięknej i w błękitną szatę ubranej, świetlistej ko­biety. Miejscowy ksiądz dosyć sceptycznie przyjął rewelacje pastuszka i chociaż oko­liczni mieszkańcy ochoczo podchwycili wieść o cudzie, nic ciekawego wokół małego, drewnianego kościółka na torfiastej ubogiej ziemi się nie działo. Po wyzwoleniu parafia przekazana została księżom zakonnikom i wtedy odnaleziono posłanie, jakim Najświętsza Panna obdarzyła pasterza. Okazało się, że w odróżnieniu od Matki Boskiej Fatimskiej czy Matki Boskiej z Lourdes, która upominała ludzkość i nawoływała do modlitwy w miejsce zabijania i robienia użytecznego popiołu z bliźnich, nasza Najświętsza Pa­nienka powiedziała pastuszkowi wyraźnie: „Zbudujcie tu kościół godny mnie. Jeżeli wy go nie zbudujecie, to przyślę aniołów, aby go zbudowali”. Takie inskrypcje można przeczytać w kilku miejscach, gdzie wierni składają datki na budowę świątyni. Świeccy księża ochoczo podchwycili pomysł zbudowania olbrzymiej i godnej świątyni przez aniołów i przez kilkadziesiąt lat biernie oczekiwali na tychże aniołów z kielniami w rękach. Niestety, cud się nie ziścił, wobec czego zakonnicy, po objęciu parafii, przy­spieszyli realizację pastuszkowego posłania. I powstaje świątynia z datków wiernych, kościół gigant, godny rozmachu egipskich władców sprzed tysięcy lat, a nie skromnych braciszków. Ludzie prawdziwie pobożni odczuwają jednak pewien niedosyt. Jest to świątynia dopiero siódma pod względem wielkości na naszym globie, a nie pierwsza. Ten biedny, szczuty przez psy historii kraj mógłby przodować w świecie, a tutaj tylko siódme miejsce i to z możliwością wyprzedzenia przez jakiegoś pobożnego przywódcę afrykańskiego, który chciałby zasłużyć na wieczną pamięć. Trudno. A rzeczywiście trudno, bo nawet p. Hennelowa w „Tygodniku Powszechnym” martwi się, co będzie dalej z niedokończoną budową, której poszczególne kaplice większe są od dużych pa­rafialnych kościołów. Chodzę po olbrzymim, na pół zagospodarowanym terenie, gdzieś w górze, obok figury Matki Boskiej z Dzieciątkiem, przesuwają się ludzkie mrówki. Coś tam robią na wysokościach. I myślę, czy w dzisiejszym świecie potrzebne są dla chwały Bożej kościoły powielające ogromem świątynię Izis w Dolinie Królów, pałace władców Mogołów w Indiach, piramidy Quetzalcoatla w Andach. Dla czyjej ambicji, bo na pewno nie dla ambicji Marii Dziewicy, kobiety świętej, pokornej i dobrej, rośnie ta świątynia? Czy te same usta mogły powiedzieć: „Otom ja, służebnica Pańska, nie­chże się stanie według słowa Twego” i słowa: „Zbudujcie świątynię godną mnie. Jeżeli wy jej nie zbudujecie...”

137

Wyciska się ostatni grosz ze steranego rabunkiem kraju, od staruszek, rencistów, chłopów dogorywających na swoich lichych poletkach. Dają też ludzie bogaci. Dają „bo wypada”, bo kuszą ich marmurowe tablice, na których wykute będą ich nazwiska. Za tysiąc zlociaków można kupić wieczność. Jaką wieczność? Najtrwalszy ślad pisany na skale nie przeżyje więcej niż pięćdziesiąt tysięcy lat. A jest to sekunda w skali kosmicznej. Przechodniami tylko jesteśmy...

Kościół rośnie wzwyż na chwalę architekta i inicjatorów budowy, wszerz zaś rozra­stają się domy, domki, hotele, hoteliki, sklepy, sklepy, sklepy. Ziemia drożeje, legenda urasta do prawdy objawionej (są nawet odciski stóp objawiającej się pastuszkowi Matki Boskiej). Być może komuś będzie to potrzebne dla jego życia duchowego, być może komuś będzie lżej umierać, mając świadomość, że jego płyta za tysiąc złotych wprowa­dzi go do nieba.

11.09.98W szkole za interesem. Szkoła duża, podstawowa wraz z liceum. Godzina 14.30.

Przez przypadek zajechałem od tyłu, postawiłem samochód i skierowałem się do wi­docznej w ogrodzie furtki. Od budynku postawionego na wzgórku dzielą mnie dwa niewysokie tarasy. Pokonuję schodki i widzę, że na górze, opuściwszy nogi ze skarpy, siedzą chłopiec i dziewczynka, pochyleni nad jedną książką. Uczą się. Obok stoją dwie na pół opróżnione butelki piwa Zagłoba. Czyżby w programie ich klasy były wojny kozackie siedemnastego wieku? Jak to pisał Sienkiewicz? „Podchmielone mołodycie gziły się z podchmielonymi mołojcami?”

02.10.98Piętnastoletni pies, dobrze utrzymany i, jak się to mówi o starych ludziach, „zupeł­

nie na chodzie”. Pisałem o nim kiedyś, że właściciel-lekarz sądził, że ma do czynienia z zapaleniem zatok okołoodbytniczych i przyniósł mi go ledwo ciepłego z uwięźniętą przepukliną kroczową obustronną. Zrobiłem wtedy tę przepuklinę, a raczej dwie prze­pukliny, których zawartością były lewostronnie pęcherz i sieć, a prawostronnie prostata i jelito. Nie zdziwiłem się, kiedy po sześciu miesiącach odnowiła się lewostronnie. Zawartością był tylko pęcherz (prostatę już wyeliminowałem z gry, sterylizując „dziad­ka” podczas pierwszego zabiegu), i sieć. No, oczywiście, bolesne zatrzymanie moczu z wszelkimi następstwami. Po dwóch miesiącach, pomimo starannego zamknięcia prze­pukliny, znowu to samo. Pęcherz po prostu „nauczył się” przesuwać pomiędzy ścianą miednicy i rurą prostnicy i wklinować pod powięź i skórę w okolicy kulszowej. Dzisiaj, po miesiącu od ostatniego zabiegu, znowu go mam. Stęka, nie może oddać moczu. Rezygnuję z powtórnej rutynowej operacji przepukliny Kroczowej, jaką opisują podręcz­niki, czyli z cięcia przyodbytowego. Otwieram, zupełnie niekonwencjonalnie w takich przypadkach, brzuch w linii białej od pępka do spojenia łonowego, odsuwając na bok prącie. Odszukuję w jamie brzusznej sieć większą. Ściągam ją do tyłu i najbardziej tylny odcinek tej obrośniętej tłuszczem błony otrzewnowej zwijam w biologiczny tam-

138

pon. Przeszywam go kilkakrotnie nylonem plecionką nawleczonym na cienką igłę. Za­wiązuję tę sporą „pigułę”, zostawiając długie końce nici przy węzłach. Wszywam to lewostronnie, chwytając powięź miedniczną, mięsień prosty brzucha przy spojeniu ło­nowym i surowicówkę prostnicy. Wiążę węzły, a potem do tak usytuowanej sieci czte­rema szwami węzełkowymi przyszywam surowicówkę dna pęcherza. Zamykam jamę brzuszną. Ograniczyłem trochę kurczliwość pęcherza (przecież przy przeroście prosta­ty u ludzi też nie opróżnia się on całkowicie i dziura w niebie się nie robi), ale mam jaką taką rękojmie, że pęcherz został unieruchomiony. Kiedy tak mozolę się z wszywaniem tej sieci, a Hanka trzyma w bieliźnie pętle flaków naszego staruszka, drzwi się otwiera­ją (nie do poczekalni, tylko bezpośrednio na stół) i ukazuje się w nich młody biznesmen z rottweilerem na smyczy (wypada mieć). Oczekiwałem go przed dwoma dniami, a jest to człowiek niezmiernie ciekawy. Psa chowa u rodziców w zagrodzie na podwórzu, o psie nie wie nic, co jada, czy była kupa, czy rzadka czy twarda, czy kaszle, czy ma apetyt czy też nie; są to sprawy tak przyziemne, że jegomościowi, który ma hondę, nie wypada się nimi zajmować. Porzuca nonszalancję wtedy, kiedy przychodzi do płacenia; przy każdym szczepieniu urządza scenę, że za drogo, chwyta się za głowę, kiedy propo­nuje mu się następne szczepienie, nie szczędzi enuncjacji co do drożyzny i cen, najchęt­niej leczyłby „na kasę chorych”. Ostatnio udzielał nam admonicji za ułożenie płytek w poczekalni i aptece, ba, nie tylko nam udzielał (dorobiliście się nawet płytek!), ale i fachowcowi do układania terakoty (co pan tak dokładnie to pasuje w takiej budzie!). Tak więc ten przemiły człowiek jest ze swoim rottweilerem i zaczyna tak: - No co? Bierzcie się do roboty, bo nie mam czasu, jak nie, to idę gdzie indziej. Mam w ręku igłotrzymacz z igłą i nicią, do gardła pełznie mi z głębi klatki piersiowej „globusik”, ale nie rzucam w niego niczym, tylko mówię: - Wie pan co, my byśmy bardzo chcieli, żeby pan sobie naprawdę chodził gdzie indziej. Szyję. Stoi, stoi, widzi, że się zagalopował, ale dalej dmie w surmy bojowe. - Ostatni raz pytam, pies jest chory i trzeba go leczyć! Milczę, ciągnę nić. Trzaska drzwiami. Kiedy już po zabiegu, ja pojechałem do domu, a Hanka kończyła dyżur, przyszedł po wypis z książki leczenia. Widocznie nie wskórał nic „gdzie indziej”, bo jedzie do Lublina. Znalazł czas. Do Lublina z niestrawnością i prostymi zaburzeniami żołądkowymi spowodowanymi po prostu złymi warunkami i złym karmieniem! Mruczy pod nosem, że pies był źle szczepiony. Ledwo go było można w ogóle namówić na szczepienie. Czy on jest dziwny, czy wszyscy młodzi lu­dzie, którzy powąchali trochę pieniędzy, są dziwni?

06.10.98Upadający zakład ma ośmiu dyrektorów. Słownie ośmiu. Pobory wypłacają pracow­

nikom na cztery raty. Zawsze pod groźbą strajku. Oczywiście, dotyczy to robotników w halach. „W budynku” pobory są punktualne, a dyrektorzy mają nawet premie „z zy­sku”. Bo dyrekcja, to dyrekcja. Znajomy mój, dyrektor sporego obiektu, chciał się raz dostać przed oblicze naczelnego tego zakładu na rozmowę. Sekretarka obrzuciła go spojrzeniem, weszła do naczelnego, za chwilę wyszła i powiedziała: „Pan dyrektor

139

przyjmie pana we środę o godzinie 11.00.” Potem dodała: „Dyrektor prosi, żeby pan przyszedł w garniturze... no i jakiś krawat.” Mają problemy - trzeba przyznać.

12.10.98Wróciłem z Łodzi z posiedzenia kursowego z homotoksykologii. Znowu się szkolę,

aż mi głupio. Prawie same młode lekarki i kilku lekarzy, najczęściej pediatrzy i interni­ści. Jeden farmaceuta. Mamy tak „zjeżdżać” się co miesiąc do marca. Jedno posiedze­nie trzydzieści złotych. Plus dojazd, plus wyżywienie, plus spanie. Nie jest to tanio. Cała Łódź poruszona, bo jakieś bydle zabiło taksówkarza i dozorcę parkingu. Oczywi­ście, jeździł mercedesem odebranym taksówkarzowi z całym malunkiem taksówkar­skim, tylko koguta zdjął. Plątał się po całej Łodzi z dwoma trupami w wozie (taksów­karza i parkingowego), jakby dając dowód, że zabić i zrabować to głupstwo, tylko co teraz z tym zrobić? Jeździł pod nosem patroli policyjnych i nikt go nie zauważył. Do­piero dopadli go rozwścieczeni taksówkarze, którzy sami zorganizowali obławę. Pod­czas próby schwytania zastrzelił jeszcze taksówkarza. Teraz, po schwytaniu, ciągle jest „domniemanym zabójcą”, bo idzie w zaparte i twierdzi, że tylko przypadkowo znalazł się w samochodzie w towarzystwie dwóch zwłok. Wracając przez lasy koneckie, słu­cham komunikatu radiowego, że gdzieś tam w Legnickiem ochroniarz dyskoteki, wi­dząc, że pryncypał jest bity kijami baseballowymi przez trzech „sportowców”, puścił im serię z „kałacha” po nogach. Dwóch rannych, trzeci zabity, bo kula coś porujnowała w pachwinie. Oburzony redaktor, mimochodem stwierdzając, że była to próba wymu­szenia haraczu, wprost zachłystuje się ze zgrozy spowodowanej faktem, że broń była nierejestrowana. Nic to, że trzech kryminalistów (wszyscy poszukiwani listami goń­czymi) spokojnie zbiera sobie haracze, nic to, że tłukli opornego, który nie chciał im się poddać, ważne, że do obrony użyto nierejestrowanej broni. O Tempora! O Mores! To nic, że kije baseballowe też chyba były nierejestrowane. Ważne jest, że strzelający przy­czynił policji pracy. Muszą pilnować leżących w szpitalu, a nie odwracać się w drugą stronę, kiedy widzą ich idących ulicą, muszą dochodzić, kto strzelał, znaleźć broń, która dziwnie zniknęła - muszą prowadzić śledztwo, dlaczego człowiek był bity i być może dowiedzą się czegoś, co rozszerzy krąg podejrzanych, a więc nowe zajęcie. A ideałem byłoby stwierdzić, że ktoś został pobity kijami baseballowymi przez niezna­nych sprawców, przypuszczalnie przy próbie haraczu, a po nagromadzeniu papierów potwierdzających przypuszczenie, umorzyć sprawę, jako że nikt nikogo za rękę nie złapał. A tu taki klops, że dowody same się pchają w rękę. Chwilami chce się zawołać: Milicjo! Milicjo! Gdzie jesteś?

15.10.98Burza w szklance wody. Wyrabiano na poziomie ręcznej manufaktury jakiś samo­

chód „Pyton” czy coś takiego. Manufaktura sfinansowana została przez Amerykanina i miała rozładować bezrobocie w mieście po rozgromieniu zbrojeniowej fabryki. W konsekwencji zatrudniła, wraz z personelem technicznym, raptem sześćdziesiąt osób

140

i w tym przejawił się dobroczynny wpływ kapitału zagranicznego. Odbiorcami tych starocio-nowoczesnych samochodów byli biznesmeni, których nie stać na replikę Rolls- Royce^ z lat trzydziestych z nowoczesnym silnikiem, a chce się poszpanować. Dyrek­torem tego przedsięwzięcia Amerykanin mianował zdolnego człowieka, który dnie i noce spędzał w tym zakładziku, wymyślając całe oprzyrządowanie, którego przecież nie posiadał, a trzeba było dosyć skomplikowany (pomimo staroświeckiego wyglądu) sa­mochód za pomocą czegoś wyrabiać. Produkcja szła ku zadowoleniu właściciela, sie­dzącego gdzieś w Iowa, rasowego WASP-a (White Anglo-Sakson Protestant) i prawie się nie pokazującego w Polsce. Kiedy jednak już złożył wizytę, zawsze odjeżdżał z kontenerem oprzyrządowania ciężko wypracowanego przez dyrektora fabryczki. Trzeba dodać, że tak jak polska myśl techniczna nie może się równać z zachodnią, tak i clo nakładane przez polskich celników na wywiezione „drobiazgi” obliczane było według wartości złomu. Poświadczenie o wywozie złomu z Polski do Ameryki wystawiał, jak się później twórca owego oprzyrządowania zorientował, jego zastępca. Celnicy jakoś nie dziwili się, że opłaca się Amerykaninowi wywozić złom żelazny z Polski do stanu Iowa, i oprzyrządowanie wartości milionów (jak oceniał to dyrektor) nikło gdzieś w czeluściach Amerykańskiej gospodarki. Po kilku takich wizytach dyrektor, wkurzo­ny na to, że znikają mu narzędzia, zatrzymał transport. Na drugi dzień teleks ze stanu Iowa. Czuj się odwołany czy coś w tym duchu. Drugim teleksem WASP mianował zastępcę dyrektora na stanowisko naczelnego. Zastępcę, czyli człowieka skromnego i cichego, niemniej noszącego buławę w plecaku. Kiedy stary, odwołany dyrektor przyszedł do swego byłego już zastępcy z pretensją, że tenże (przyjęty kiedyś z lito­ści, bo błąkał się bez pracy) nieczysto wysadził go ze stanowiska, w odpowiedzi otrzymał słówko, które ma w środku twardą spółgłoskę, a potocznie oznacza działa­nia reprodukcyjne.

17.10.98Telefon z lecznicy gdzie ordynuje „Doktor Technik Chirurg”. Sam właściciel prosi o

konsultację. Pierwszą od chwili, kiedy tu pracuję. Owczarek Collie sześcioletni po wy­padku samochodowym. Kolega podejrzewa złamanie szyjki kości udowej. Przywożą psa jeszcze w szoku pourazowym, więc nie ma kłopotu z badaniem. Omacuję. Kość udowa jednak cała, dopiero przy badaniu per rectum wymacuję złamanie kości kulszo- wej przy spojeniu łonowym. Podejrzewając dalszą rujnację, robię zdjęcie. Staw biodro­wy w rozsypce, odłam bliższy kości kulszowej głęboko w miednicy, po wygojeniu zachowawczym będzie powodował zwężenie cieśni miedniczej i będą trudności z od­dawaniem kału. Wszystko to mówię właścicielowi (on zmartwiony, ona płacze) i już oczyma duszy widzę zabieg. Odcinam krętarz odchylam mięśnie pośladkowe, usuwam z tej ruiny główkę kości udowej z częścią szyjki k. udowej, wiercę przez kość udową i panewkę do kości biodrowej, wbijam gwóźdź nawierconym kanałem... a może tylko... Właściciel ściąga mnie na ziemię. Ona już się wypłakała, on pyta konkretnie: - Ile będzie leżał? - Około trzech tygodni - mówię ostrożnie. - Potem miesiąc rekonwale-

141

scencji i chodzenie na trzech nogach. Potem rehabilitacja... - Panie - przerywa właści­ciel - My mieszkamy na piątym piętrze! Nie będę go przecież nosił, mieszkanie się zabrudzi. Co z gównami zrobię? Niech go pan uśpi! Po raz nie wiem który żałuję, że nie mam chociaż jednego miejsca stacjonarnego. Łzy łzami, ale twarda rzeczywistość dusi. I usypiam biedaka. Zepsuty dzień.

25.10.98Rano, jak zawsze, wyjeżdżam z żoną do pracy. Po drodze przypominamy sobie, że nie

wzięliśmy ze sobą pieniędzy, a po południu jedziemy do województwa. Czeki i karta też w domu. - Głupstwo - mówię - odwiozę ciebie i wrócę. Przyjeżdżam do domu z powro­tem i jeszcze otwierając drzwi do ganku, słyszę dzwonek telefonu. Zanim uporałem się z drugimi drzwiami, milknie. Sięgam do szafy po pieniądze, znowu dzwoni. Podnoszę słuchawkę - żona. - Przyjeżdżaj szybko, bo jest nagła odprawa u dyrektora. Coś związa­ne z reformą. Muszę być punktualnie. Usiłowałam cię łapać na komórkę, ale wygląda na to, że masz wyłączoną. Chwytam się za kieszeń. Ekranik telefonu komórkowego ciemny i pusty. A ja nie pamiętam numeru PIN. Grzebię gorączkowo w szufladzie, bo mam zapisany w karcie gwarancyjnej, nie mogę znaleźć, klnę, przezywam się od sklerotycz­nych idiotów. Przypominam sobie, że mam PIN zapisany w notesie. Notes w teczce, teczka w samochodzie. Lecę do drzwi, odbijam się od nich jak od muru. Zamknięte. Bezwiednie zamknąłem się od wewnątrz?! Rozglądam się za kluczem. Pęk ich tkwi od drugiej strony. Piętrowe przekleństwa, sklerozo cholerna! Zamek, który przy dwuletniej eksploatacji nigdy nie zrobił psikusów, tym razem przeszedł siebie, jakby wbrew prawom fizyki. Podnoszę telefon, dzwonię do sąsiada - sołtysa. Przyjdzie otworzy... W słuchawce śpiewa ptak. Jeszcze raz. Śpiewa. Rozglądam się bezradnie. Jestem w domu zamknięty, nie ma mnie kto otworzyć, nie mogę znaleźć PIN do komórkowca (a zresztą po co mi), teczka w samochodzie, telefon u sołtysa głuchy, innych numerów we wsi nie znam. Rzu­cam się do okna, zdejmuję kwiatki i bratki, stawiam na dywanie. A niech tam! Otwieram okno zabezpieczone już na zimę uszczelkami. Wskakuję do ogródka. Nurzam głęboko w rozmokniętej ziemi kościelne buty, które miały świecić w oczy przechodniom na uli­cach wojewódzkiego miasta. Obiegam dom, otwieram drzwi. Czyszczę buty. Zamykam byle jak okno. Przyjeżdżam po żonę. Już odjechała karetką. Dzwoniła, dzwoniła i nawi­nęła się karetka - mówi pielęgniarka.

Miłosz w swoim „Piesku przydrożnym” pisze, że człowiekiem mogą rządzić potęż­ne inteligentne siły, działające w sposób dla nas niezrozumiały, zapewne dla swej zaba­wy. No, tacy kosmiczni figlarze. Powołuje się Miłosz przy tym na jakiegoś profesora Kuo, który wyraża przypuszczenie, że nasz wszechświat może być czyimś ekspery­mentem. - Czy nie można sobie wyobrazić - zapytuję Kuo - dwóch drużyn o inteligen­cji nam niedostępnej, które grają nami jak w partii szachów? „Stąd zawikłania naszych losów, spotkania, które trudno uznać za przypadkowe, nieszczęścia spadające na nas, kiedy najmniej się ich spodziewamy, sukcesy o jakby ironicznym znaczeniu”. Czyżby „szydercze oko”, o którym już nieraz pisałem?

142

20.10.98No i mam czworo zwierząt. Z tego jedno dziecko chciane, a troje dzieci przypadku.

A może miłości? A na pewno litości. Najpierw zjawił się Lałuś. Kot syjamski, dziecko chciane. Jest tak rozpieszczony i nami rządzący, że chwilami uznajemy się za jego własność. Po prostu on jest naszym właścicielem. Upłynęły dwa lata i pojawił się drugi kot, Makumba. Czarny jak noc kocur piwniczo-mieszkaniowy, ale bardziej piwniczny. Przyniosły go ze złamaną kością udową dwie dziewczynki. Po osteosyntezie zapłaciły i zabrały nieszczęśnika. Wieczorem przyniosły go z powrotem. Z płaczem. On miauczy i tatuś kazał go uśpić. - Jutro przestanie miauczeć. Zawsze po narkozie i zabiegu są takie płacze. - Tatuś powiedział, żebyśmy z nim nie wracały. - A to jest wasz kot? - Tak. Nasz! Żal mi biedaka, bo nie tylko przeszedł ciężki zabieg, ale jeszcze, jako że był w okresie godowym i cuchnął straszliwie, poddałem go kastracji. Rad nie rad wzią­łem pudło z kotem i ręcznikami w które był owinięty i przyniosłem go do domu. Spisa­liśmy jeden pokój na straty i kurował się tam przez miesiąc. Potem nastąpiło pranie obić mebli w tym pokoju, które wprawdzie trochę wyeliminowało zapach, ale nie całkiem, więc drugie pranie, rozpacz. No, ale Makumba po pierwszych awanturach z Lalusiem przyjął się i został. Zanim przeniosłem się na wieś, udało mi się go umieścić „na służ­bie” w Łodzi. „Służba” polegała na tym, że mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu i rano specjalnie chodzono na targ po polędwicę wołową bez żyłek i jeszcze ją dla niego krajano. Czas między jedzeniami dzielił między spaniem na tapczanie, a spaniem na kolanach u swojej pani. Potem nastąpiły komplikacje życiowe jego właścicielki i zmu­szony byłem go zabrać do mojego wiejskiego mieszkania. Tam dopiero pokazał, co potrafi. Wiecznie na czatach przy mysich norkach, po nocy układał nam trofea przy schodach. Kiedy komplikacje się skończyły i usiłowałem go z powrotem odstawić na „służbę”, protestował po wsadzeniu do samochodu tak głośno, że po trzech kilome­trach zawróciłem i z powrotem wypuściłem go na podwórzu. Otrząsnął się, oglądnął na mnie i dał nura w krzaki. Potem zaczęły się psy. Mucuś, którego ktoś tak nazwał, płowy mieszaniec z po barbarzyńsku uciętym ogonem (założę się, że sprzedany był komuś jako spaniel, stąd ten obcięty ogon). Pojawił się w lecie na mostku u sołtysa, a raczej litościwej sołtysowej, która podkarmiała go tam regularnie. Stamtąd już nie­daleko do mnie, dostał porządnie ocieploną budę i bardzo obowiązkowo oszczekuje każdego, kto wchodzi na podwórze, ale wolne chwile spędza na mostku, patrząc w okna litościwej kobiety. Kiedy sołtysowa wychodzi na ganek, wykonuje czołobitne lansady i rożne tańce, aby zwrócić na siebie jej uwagę. Z długiego bytowania na własnym Wikcie pozostała mu umiejętność polowania na myszy i z wielkim zapałem robi to w trawach za stodołą. Początkowo zjadał je w całości, obecnie odrzuca z pogardą; ma lepsze rzeczy. Do budy (linoleum, styropian, deska, podwójna wykła­dzina podłogowa, siano) wszedł dopiero podczas mrozów. Przedtem wołał spać w ogródku, gdzie wygniótł sobie w kwiatkach dołek. Niebawem do Mucka dołączyła Musia. Musia to cała historia. Zobaczyłem ją, przejeżdżając przez ruchliwe centrum naszego miasta. Maleńka, wychudzona i wystraszona, ze smutnym spojrzeniem po-

143

rzuconego dziecka, z uszami jak nietoperz. Do szyi miała przywiązaną za pomocą starego męskiego krawata wynurzaną w błocie torbę z dzianiny, taką, jaką kobiety noszą na zakupy. Jakiś przedstawiciel gatunku homo sapiens w litościwości swojej nie zabił od razu, tylko nacieszył się jeszcze widokiem psiny, wiążąc jej to obciążenie - hajda! Pomęcz się jeszcze przed śmiercią. Musia przez jakiś czas zbliżała się do mnie, pełzając na brzuchu, przypuszczalnie bił ją ktoś z potrzeby silniejszej od siebie, długo jeszcze jadła ukradkiem, doskakując do miseczki, urywając kęs i chowając się do kąta. Mucek po kilku demonstracjach i szczerzeniach zębów zachowuje się wobec niej poprawnie. Może bierze pod uwagę to, że Musia grubieje w oczach. Podczas jej wędrówek po świecie natura dała znać o sobie i będę się głowił teraz, co zrobić z przychówkiem.

31.10.98Siedzi przede mną na stole ośmiomiesięczny jamnik. Od dwóch dni ma duszność,

która nie pozwala mu spocząć. Przysypia, siedząc na pośladkach i podpierając się prze­dnimi łapkami. Kiedy się roześpi i położy na brzuszku, zaczyna lekko kasłać i duszność się nasila. W lecznicy doktor technik stwierdził „przeziębienie”, podał antybiotyk. Bez skutku. Ciepłota wczoraj i dzisiaj normalna. W „przeziębienie” (są dwie piękne diagno­zy przy trudnościach diagnostycznych: przeziębienie i zatrucie) nie wierzę, osłuchowo w płucach nie ma nic. Badam pieska uważnie i oprócz tachykardii i krwawych wyle­wów na anemicznych białkówkach nic nie stwierdzam. Podejrzewam toksyczne uszko­dzenie układu krwiotwórczego z zaburzeniami krzepliwości (krwawe wylewy na biał- kówce), wykluczam boreliozę (choroba kleszczowa wywoływana przez pasożyty krwi), wysyłam krew do badania i szukam dawcy do transfuzji. W międzyczasie dextran, witamina C, wit. Kj w dużych dawkach, tak jak przy zatruciach pochodnymi kumaryny (warfaryny). W takich przypadkach nie stosuję krwi bydlęcej (nie wiem, czy krwinki bydlęce przyjęłyby rolę krwinek psa w procesie oddychania w wymianie tlenu, a poza tym szybko „schodzą” z krwiobiegu psa). Szukam odpowiedniego dawcy. Mamy ber­nardyna w leczeniu choroby skórnej, pobieram od niego za zgodą właściciela 70 ml krwi, stabilizuję jonami wapnia, bo ciągle mamy trudności z uzyskaniem cytrynianu sodu (tylko dla lecznictwa zamkniętego, szpitalnego, a ja co mam? Otwarte? Co za bzdura urzędnicza) i przetaczam powoli zipiącemu biedakowi. Po przetoczeniu piesek z ulgą się kładzie, oddech wprawdzie dalej szybki, ale już nie przyjmuje pozycji ulgo­wej, siedzącej. No, to do jutra.

02.11.98Ośmioletni mieszaniec wagi może 10 kg. Wzdęty jak beczka, brzuch tkliwy. W nocy

wymioty, obecnie osłabiony, ciepłota prawidłowa, postękuje przy próbach omacywa- nia. Pantoflową pocztą doszło do mnie, że w R. jest lecznica o nazwie „Jamnik”, która posiada aparat USG. Proponuję właścicielce wycieczkę do R. i zrobienie USG, bowiem podejrzewam zapalenie woreczka żółciowego, a jak to u psów bywa, połączone to jest

144

ze złogami w woreczku. Po południu pani wraca i przywozi mi piękne profesjonalne zdjęcie przeglądowe jamy brzusznej i wydruk komputerowy również profesjonalnego przeglądu jamy brzusznej USG. Bomba! Tak zdjęcie, jak i USG potwierdzają moje rozpoznanie. Woreczek ze złogami, ściany pogrubione, wątroba o wzmożonej echge- niczności, zmniejszona - pewno marskość. Pieska będę leczył lekami homotoksykolo- gicznymi (homeopatia), które w takich razach mocno przewyższają leczenie alopatycz- ne. Podaję imeel - chol, momordica compositum, taką samą leptandrę, coenzym, ubi- chinon w iniekcjach i chelidonium w kroplach. Piesek poprawia się po pierwszej in­iekcji. Ściągamy dla mego specjalną dietę wątrobową. Koniec jedzenia kości i cukier­ków. Ktoś w tym „Jamniku” myśli i umie. Na Podkarpaciu pojawia się wysepka praw­dziwej weterynarii. Muszę zaglądnąć tam przy jakiejś bytności i pooglądać tych ludzi. Cieszy.

15.11.98Na łamach „Życia Weterynaryjnego” prowadzę dyskusję z redaktorem K., też leka­

rzem weterynarii, doktorem. Redaktor widzi świat i weterynarię tak, jak jedna moja znajoma. „Kobiety są wierne, mężczyźni szlachetni, ludzie są dobrzy, a życie jest pięk­ne”. Przy sposobności uważa, że on i ja jesteśmy pokoleniem straconym. Mieszanka wybuchowa optymizmu z krańcowym pesymizmem. Ja wcale nie czuję się stracony, ale cóż... pracuję na własny rachunek, mam jakie takie zabezpieczenie materialne i nie muszę się liczyć z jakimiś uwarunkowaniami, zależnościami, koneksjami, osobisto­ściami, z którymi pan redaktor się spotyka.

16.11.98Sześcioletni bokser. Od pewnego czasu chudnie, raz na jakiś czas skąpo wymiotuje.

Otrzymywał altramet (lek przeciw chorobie wrzodowej). Była poprawa. Obecnie na­wrót. Omacuję jamę brzuszną, oho! w hypagastrium (okolica pod mostkiem i Jukami żebrowymi) guz twardy, przesuwalny ze strony lewej na prawą, wielkości co najmniej dwóch pięści. Wygląda na nowotwór trzustki z przerzutami do żołądka albo odwrotnie. Wysyłam psa na USG do „Jamnika”, ale przypadek wydaje mi się beznadziejny. Właści­cielka, mocno przywiązana do psa, zgadza się jechać te sześćdziesiąt kilometrów. Te­raz. Czy pojedzie, kiedy ochłonie? Ilu miałem takich, którzy mieli jechać do dalszych badań, umawiali się na operacje w klinice, dzwoniłem, jak to się mówi, świeciłem za nich oczami, a potem dowiadywałem się, że psa zastrzelono. Był znajomy myśliwy... Co mu zależało postrzelać, wypróbować dubeltówkę czy sztucer, tym bardziej że okazji do strzelania nie ma, zwierzyny w polach ani na lekarstwo.

17.11.98Potwierdzona diagnoza. Guz w okolicach żołądka i trzustki. Z właścicielką przycho­

dzi syn. Jest roztrzęsiony. Nie ma mowy o eutanazji. Niech umrze w domu. Bąkam, że skazuje psa na duże cierpienia. Niech pan przepisze coś przeciwbólowego.

145

18.11.98Po raz nie wiem który w swojej praktyce przetaczam krew bydlęcą psu z parvo-

corona, którego przywieziono wiotkiego jak szmatkę z odwodnienia i jelitowym krwo­tokiem. Przyjął 12 ml na kilogram masy ciała. Temperatura z subnormalnej (36,5) pod­skoczyła od razu na czterdzieści stopni, aleja wiem, że to jest bardzo pozytywny symp­tom.

19.11.98Piesek z wczorajszego dnia (ten po transfuzji) już na nogach. Głowa mu się jeszcze

kiwa, ale przytomny, rozgląda się i nawet reaguje ożywieniem na widok drugiego psa. Wyniszczające wymioty krwawą treścią zniknęły jak zły sen. Będzie żył.

20.11.98Znowu ciężka parvo-corona u sześciomiesięcznego jamnika. Odchody barwy i kon­

systencji ketchupu, wymioty krwią. Sześćdziesiąt ml krwi bydlęcej od „znajomej” ja- łóweczki. Przyjmuje bez zmrużenia oka, ale nie reaguje zwyżką temperatury.

20.11.98Przynoszą psa, który wygląda jak poduszka. Dosłownie cała tkanka podskórna „na­

pompowana” powietrzem od nosa po ogon. Pies leczony przez „pokolenie niestraco- ne”. Dwóch geniuszy weterynaryjnych nad nim radziło. Orzekli, że to „szelestnica”, choroba beztlenowcowa występująca gatunkowo u bydła i tylko w niektórych okoli­cach kraju. Pies nie ma zaburzeń stanu ogólnego, je i pije, tyle że pod skórą ma powie­trze. Każda choroba, w której uczestniczą beztlenowce, jest septicemio-toksemią i koń­czy się zejściem w ciężkim wstrząsie. Tutaj zadowolonego z życia pieska, coraz to bardziej opuchniętego, przynoszono do kolejnych iniekcji antybiotyków i sterydów. - Panie, co on się przy tych zastrzykach nie oszarpal - mówi właściciel. - I po każdej bytności u doktora był grubszy - dziwi się jego żona. Oglądam psa-poduszkę i znajduję u delikwenta mały ślad po zębie drugiego psa pod gardłem. Był na kawalerce? — pytam. „Trzy dni go nie było i jak przyszedł, to już był trochę opuchnięty”. Potem przy każdej szarpaninie podczas „terapii” dopompowywał sobie odmę podskórną przez otwór, który zrobił mu konkurent podczas godowych zapasów - myślę. - Co mamy robić, panie dok­torze? - Nic - mówię. - Zapewnić psu spokój. Czekać aż się to wchłonie. Byli zdziwieni.

Za chwilę jest jamnik po transfuzji. Ciepłota z subnormalnej wróciła do normy. Stan ogólny jednak się nie poprawił. Podłączam krystaloidy i natrium bicarbonicum. Wła­ścicielka jest trochę zniecierpliwiona.

23.11.98Jamnik nawet nie drgnął po transfuzji. Ciepłota znowu subnormalna, burzliwe wy­

mioty, „ketchupowata” biegunka. Lejemy dalej krystaloidy, dołączyłem aminokwasy. Okazuje się, że piesek zachorował po szczepieniu. Sześciomiesięcznego przyniesiono

146

do szczepienia bez uprzednich szczepień szczenięcych. Traf chce, że piesek był w okre­sie inkubacji choroby. Szczepionka była mocną prowokacją. Proponuję gammaglobuli- nę, bo tylko w niej widzę ratunek. Właścicielka pyta o cenę. Przerażenie w oczach.

24.11.98Właścicielka jamnika zrezygnowała z leczenia. - Z tego chyba nic nie będzie - po­

wiedziała do słuchawki. - Nie rezygnujmy - mówię - proszę, niech pani przywiezie pieska (i tak leczymy go za pół darmo, nie liczymy wizyt w domu i dowożeń psa do lecznicy). - Brat przyjedzie po południu, to przywiozę. - Nie przywiozła

2.12.98Wysyp wirusówek psów nieszczepionych. Okres gwałtownych zmian pogody oraz

jesiennych psich wesel daje o sobie znać. Co chwila kładziemy jakiegoś delikwenta pod kroplówkę. Venflony idą w zastraszającym tempie. Trzykrotnie przetaczałem krew prze­żuwaczy.

3.12.98Podczas pobytu w Krościenku wziąłem bezpańskiego kota, którego nasza przyja­

ciółka przywabiła jedzeniem i trochę oswoiła. Zbliża się zima, przyjaciółka wyjeżdża do miasta, kota nie może ze sobą zabrać, zginie podczas śnieżyc i mrozów. Dzikus straszny, musiałem go uśpić przed włożeniem do kosza. Po przyjeździe do domu umie­ściłem go w ciemni rentgenowskiej i zacząłem chodzić jak koło jajka. Podsuwałem smaczne kąski, codziennie zmieniałem piasek w kuwecie, ale on tylko czyhał, żeby mnie walnąć łapą. Mija miesiąc, trochę złagodniał. Nadstawia grzbiet, nie parska na mnie i nie fuka. Myślę sobie: otworzę mu drzwi, ciemnię będzie traktował jako swój azyl, będzie wracał do pożywienia, podwórko duże, zabudowania szerokie, może znaj­dzie modus vivendi z moimi zwierzętami. W kaszy się nie da zjeść, bo wygląda i zacho­wuje się jak zabijaka. Otworzyłem, wyszedł, przeniósł się do przedsionka sauny. Posta­wiłem tam jedzenie, w pierwszym dniu zjadł, były jego ślady na śniegu, wrócił. Na drugi dzień zjadł, moje koty złożyły mu wizytę, schował się do budki, jaką tam zrobi­łem. na trzeci dzień, patrzę, jedzenie nietknięte. To samo w następnym dniu. Więcej go nie zobaczyłem, Widocznie, nie zważając na zimę wybrał się w podróż do Krościenka, bo w okolicy nie ma po nim śladu. Kiedy sobie pomyślę, że brnie tam gdzieś przez śnieżne pustocie, to przezywam się od głupców. Nigdy więcej nie zrobię takiej przysłu­gi żadnemu kotu, choćby najbiedniejszemu włóczędze. W swoim łowisku może jakoś by przeżył. Podczas takiej wędrówki chyba nie ma szans. Nie przesadza się nie tylko starych drzew.

8.12.98Czarna suczka, pekińczyk. Trzymana przy życiu samozaparciem właścicielki i moją

sztuką. Historia choroby tego pieska zajmuje kilka stron lakonicznych notatek. Suczka

147

jest alergiczką i padaczkowcem. Więcej nie trzeba. Obecnie trzymam ją na lekach ho- motoksykologicznych. Kiedyś suczka miała zalecane w klinice leczenie, a raczej trzy­manie w ryzach padaczki luminalem. Te zero zero sześć miligrama dziennie otrzymy­wała przez rok, następnie oddziaływanie luminalu na mózg zaczęło słabnąć, zwiększo­no dawkę i utrzymano częstotliwość ataków do jednego w tygodniu. W międzyczasie występowały epizody zapaleń płuc i nieżytów górnych dróg oddechowych, napady ast­my nocnej itp. Po wprowadzeniu homeopatycznej tuberkuliny jeden raz na dwa tygo­dnie i przeleczeniu serią mucosa compositum, objawy chorób górnych dróg oddecho­wych ustąpiły. Po roku ataki padaczki nasilały się nawet do trzech dziennie, pomimo podawania zwiększonej dawki luminalu. Zaznaczyć tu trzeba, że wszystkie inne alopa- tyczne leki przeciwpadaczkowe, jakie usiłowałem stosować, nie dawały zupełnie rezul­tatu. Z pewną wątpliwością, jaką ciągle budziła u mnie homeopatia, zastosowałem ce- rebrum compositum i, o dziwo, ataki cofnęły się do jednego ataku tygodniowo. Suczka z apatycznej i ociężałej stała się żywo reagującym psem o błyszczącej sierści i oku. Po półrocznym stosowaniu cerebrum wraz z luminalem, ataki znowu zaczęły zbliżać się do siebie. Zastosowałem cerebrum totalis injeel plus argentum nitricum injeel plus ce­rebrum comp. w hemoterapii według Reckewega (twórca homotoksykologii). Ataki znowu odsunęły się od siebie do tygodnia. Jak długo będę tak wojował? 1 co dalej, kiedy wyczerpią się możliwości odpowiadania organizmu na regulację homotoksyko- logiczną? Co tu wymyślić? A właścicielka patrzy mi w oczy i nie dopuszcza nawet myśli, że suczka w końcu będzie w stanie nadającym się tylko do eutanazji. Pan coś wymyśli, tak jak tyle razy. Coś pan wymyśli? Co?

15.12.98Pod pomnikiem upamiętniającym tragedię w kopalni „Wujek” rozróba. Patrioci ze

Związku Zawodowego „Sierpień ’80” nie dopuszczają patrioty przewodniczącego NSZZ „Solidarność” do wygłoszenia okolicznościowego przemówienia rocznicowego. Ka­mera ukazuje oburzonego bonzę związkowego ustrojonego w czarny, wysokourzędni- czy płaszcz za co najmniej dwadzieścia starych baniek i świecącego biedocie w oczy nieskazitelnie białym, oślepiającym szalem za dwa patole. Chciał się biedak pokazać, uhonorować poległych własnoustną przemową i taki klops. Żeby ci górnicy, którzy w te grudniowe straszne dni zamknęli się w kopalni na wieść o stanie wojennym, a potem biegli z gołymi brzuchami na wyszczerzone, plujące kulami lufy, zobaczyli co się dzi­siaj dzieje z górnictwem i jacy ludzie wyjechali po ich trupach do władzy - to by się w grobie przewrócili.

17.12.98Beata, moja córka, przywozi mi ze Stalowej Woli sukę, którą ktoś porzucił w lesie i

oszczeniła się w jakimś wykrocie. Beata z mężem przeprowadzili z tego wykrotu całe towarzystwo (suka i sześć sporych szczeniąt) do swojego letniego domu, zakupili budę i codziennie dzwonili z problemami odchowu szczeniąt, żywienia itp. Szczenięta podro-

148

sly, jedno znalazło schronienie u dobrych ludzi, parkę ktoś z miasta zabrał i na posesji została suka z trzema szczeniakami. Matka w tym czasie znowu miała cieczkę, popro­szono lekarza wet. o zablokowanie jej hormonami. Doktor jeździł, dawał zastrzyki, na podwórzu kłębiły się tłumy adoratorów kryjących sukę, zastrzyki nie pomagały, swoje musiała przejść. Po dwóch tygodniach od tych godów suka przestała wychodzić z budy do jedzenia, więc łap ją i do mnie. Krążenie załamane, krew jak woda, krzepliwości żadnej. Laboratoryjnie fatalne parametry, milion dwieście czerwonych ciałek, płytek prawie nie ma, trzysta (!) białych, agronulocytoza czy pancytopenia, jak zwał tak zwał, ale stan rozpaczliwy. Leczenie. Antybiotyki, sterydy, krew bydlęca, wszystko na nic, zwierzę odchodzi. Pogrzebane w moich „włościach”. Beata wraca do St. Woli, bierze suczkę, tę którą chowa po umarłej matce, i jadą do letniego domu zobaczyć, co tam ze szczeniętami, bo dawno tam nie byli i są zaniepokojeni, czy osoba, która ma zleconą opiekę, odpowiednio się z niej wywiązuje. Podczas takich wizyt suczka pierwsze biegła do matki leżącej w budzie, potem witała się z rodzeństwem w domu, dzisiaj na budę nawet okiem nie rzuciła, pobiegła do domu, przywitała się z siostrą i bratem i przez cały okres wizyty nawet nie zaglądnęła do budy, w której się wychowała, w której mogła spodziewać się matki. Ba, nawet jakby stroni od niej. Skąd wie?

19.12.98Zjazd sprawozdawczy Oddziału Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. Oczywiście nie ma

quorum, więc uchwał nie można podjąć, komisja wnioskowa coś tam wysmażyła, ale w postaci projektu uchwały i tyle. A tak rwaliśmy się do samorządności. Bożeż ty mój! Jakie narzekania były na złych komunistów, którzy mówili, że weterynaria ma wystar­czająco dużo samorządu w ramach SITR i związków zawodowych rolnictwa, co było oczywistą bzdurą. Chcieliśmy samorządu takiego, jak był przed wojną, w postaci izb lekarsko -weterynaryjnych, ale zapomnieliśmy o tym, że nie włazi się dwa razy do tej samej rzeki w odstępie pół wieku. Dzisiaj izby mamy, ale jest to tylko odskocznia do robienia karier polityczno-administracyjnych. Do tego obecnie doszło, że na taki zjazd, jak nasz, nikt z centrali nie ma czasu przyjechać. A jakże może mieć czas, kiedy dyrek­tor Departamentu Weterynarii w ministerstwie jest zarazem prezesem Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej, jeden zaś z członków Zarządu Krajowego Izby jest woje­wódzkim lekarzem weterynarii, drugi jest przewodniczącym Okręgowej Izby, woje­wódzkim lekarzem weterynarii i na dodatek przewodniczącym kanapowego NSZZ „So­lidarność” Weterynarii. Jakie sztuki trzeba robić, jakiej socjotechniki używać, żeby przejść przez trzykrotne pozytywne wybory, on jeden wie. A tak się krzyczało: Komu­chy! Skończcie z łączeniem stanowisk! Dzisiaj nie tylko łączy się stanowiska, ale paku­je na me ludzi zupełnie bez kwalifikacji. Cały czas byłem przekonany, że obecny dyrek­tor departamentu ma doktorat. Okazało się, że przez trzydzieści lat prac w laborato­rium, gdzie doktoraty robiło się bez większych trudności, nie przeskoczył tego progu. Przypuszczalnie „komuchy” mu blokowali. Przy rekomendacji na stanowisko główne­go skrzętnie odnotowano natomiast... pochodzenie arystokratyczne kandydata. I tak

149

człowiek bez doktoratu obejmuje stanowisko, z którego usunięto jegomościa z profe­sorskim tytułem przy pomocy zupełnie hucpiarskiej szopki. Najpierw jako przewodni­czący Krajowej Izby w jej imieniu udzielił profesorowi M. wotum nieufności, a po pięciu dniach zajął jego miejsce, sam siebie rekomendując. Wotum zaufania sam sobie też będzie udzielał.

Zostało kilku kolegów, którzy ten stan rzeczy usiłowali zmienić na Zjeździe Lekarzy Weterynarii w Szczyrku, ale kiedy doszło do głosowania, urzędnicy zależni od departa­mentu i klakierzy opuścili salę i dwudniowy zjazd, zwołany notabene po to, aby ustalić w końcu wymagania wobec pomieszczeń obiektów lecznictwa weterynaryjnego, za­kończył się niczym. I będzie w jednym pokoju w piwnicy „klinika”, nie bacząc na to, że właściciel nie wie, że kline to łóżko. I będzie lecznica specjalistyczna w garażu bez bieżącej wody, bo po co? Ręce i tak myje się raczej po zabiegu. Znowu będzie trzeba jakiegoś politycznego przełomu, ludzkiego nieszczęścia i ludzkiego gniewu po to, żeby skończyły się pontyfikaty. Skąd my to znamy? Czy myśmy już tego nie przerabiali?

28.12.98Na święta zjechało parę osób z rodziny. Siostra Joanny, mąż siostry, matka... Przeje­

dzenie, nuda. Idziemy do lasu. Szwagrostwo przywieźli ze sobą sukę charta afgana, niech się psisko wybiega. Matka, w poważniejszym nawet od mojego wieku, przezor­nie (i słusznie) pozostaje w domu. Ja - mówi - pooglądam telewizję. Oczywiście moje znajdy: Mucek, biegacz, łowca myszy, i Musia, która robi u nas na fotelu za pekińczy­ka, ruszają z nami. Mroźno, trochę wiatru. Na łące przed lasem Mucek usiłuje dorów­nać w biegu afgance, biegając razem (a raczej za nią) dookoła nas. W miarę upływu czasu jego „koła” zaczynają się zawężać, aż w końcu afganka biega w promieniu pięć­dziesięciu metrów, a Mucek dwudziestu. Sprytne to jest, ale i tak niedługo wytrzymuje, znowu zwęził promień, aż w końcu przybiegł do nas i tylko obraca się, wodząc za nią oczami. A przecież jest to biegacz nie lada. Pierwszy raz widzę afgana w akcji i jest to naprawdę imponujące. Dochodzimy do naszego lasu i od razu mam zepsuty humor, bo pod linią wysokiego napięcia buszowała brygada z energetyki. Drzewa, które mają zagrażać linii, są ścięte przy ziemi, wszystko zwalone chaotycznie, właściciele sąsie­dnich działek już grubsze pniaki zabrali, na ziemi zalega mnóstwo gałęzi, cała ziemia w wycince jest nimi zaścielona. Będąmusialy spróchnieć, bo jak to na wsi, nie opłaca się sięgać po nie. Aż wierzyć się nie chce, że były czasy w których za zbieranie chrustu w „pańskim” lesie można było nawet oberwać.

Wściekam się w duchu na ten bałagan i droga nam upływa w milczeniu przerwanym tylko sarkaniem Joanny „Dlaczego tak pędzisz? Czy jesteśmy na spacerze, czy na za­wodach?” Zwalniam, rozglądam się po lesie, tu ścieżka, którą przyszliśmy, tu szerszy dukt, cholera, tego lasu już nie znam, zapuszczam się w ten dukt, wydaje mi się, że wyjdziemy tędy na wieś, koło stawu, który dla mnie stanowi punkt orientacyjny; idzie­my przez młodniki coraz to mniejsze, trafiamy na jakieś wądoły, w których zalega wszystko to, co niepotrzebne w okolicy - opony, meble, lodówki, żelastwo, naczynia,

150

plastiki, plastiki. Znak, że świat cywilizowany i kultura blisko. Rozglądam się, najlepiej byłoby wracać po własnych śladach, ale ta ścieżka wydaje mi się tak obiecująca, ot, przetniemy ten młodnik i wejdziemy z powrotem na drogę. Przecięliśmy młodnik, dro­gi ani śladu, za to są wysokie świerki, kilkudziesięcioletnie, jakich w tym lesie bym się nie spodziewał. Nie wszystko jeszcze wycięli — cieszę się i z poprawionym trochę hu­morem, zapuszczam się między te świerki, bo tam jakby prześwituje coś na lewo, jakby przesieka. Mucek smętnie podąża za mną, Musia już ledwo się wlecze, wiec rozpinam kurtkę i wpycham naszego „pekińczyka” w zanadrze, szwagier sercowiec bąka coś o drętwieniu lewego ramienia, Joanna krzyczy, żeby zwolnić. Tylko charcica niezmordo­wanie zatacza koła, przeskakuje rowy... Po godzinie wędrówki, kiedy las wysokich drzew (już zacząłem po harcersku przyglądać się, z której strony rośnie mech, by upew­nić się że idziemy na północ) się skończył, wychodzimy na jakiś młodnik, w prześwicie którego widać zabudowania, hen, hen, pod następnym lasem. No, to — mówię z ulgą - wyszliśmy na początek Biełkowa (to taka wieś na południe od naszej sadyby), teraz trochę się wrócimy i zaraz zobaczymy blachę na naszej stodole. Wychodzimy z zagaj­nika na otwarte, porośnięte sitowiem pole, ukazuje się kilka domów i asfaltowa droga. Dobra jest - mówię - nawet na Biełków nie wyszliśmy, to jest droga na Przyborcze, stąd do naszego lasu będzie półtora kilometra. Widzę, że wszyscy oddychają z ulgą, szwagier rozciera dyskretnie lewe drętwiejące ramię, Mucek puścił się w podskokach za charcicą, kobiety przyśpieszyły kroku na ile pozwoliła pokryta kępami sitowia łąka i zaczynają coś mówić o indyku z borówkami i innych rozkoszach podniebienia, tylko Musia za pazuchą u mnie umościła się lepiej i zamknęła oczy. - O, jedzie ktoś na rowerze - mówię niepewnie, bo już wiem, że to ani Biełków, ani Przyborcze. Wyrzu­cam zdegustowaną Musię zza kurtki i biegnę, żeby dobiec do tej drogi zanim minie nas rowerzysta. Po drodze modlę się, żeby nie okazało się, że jesteśmy pod Radomyślem. Oddycham z ulgą, kiedy autochton, trochę zdziwiony, informuje mnie, że jesteśmy jeszcze w granicach naszej parafii, tyle że w północnej stronie. - Tu Wólka mówi. Wólka, to jeszcze tylko głupie sześć kilometrów do domu, pocieszam towarzystwo. Jak przyjedziemy, to dopiero będziecie mieli apetyt! — Co za precyzja - mówi szwagier, znowu masując lewą rękę - czy ty aby nie jesteś licencjonowanym przewodnikiem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego? Pochylam się nad biedną Musią i znowu wpycham ją za pazuchę. - Wolniej - mówi Joanna.

SYLWESTER 1998/99Upiłem się, co tu dużo mówić. Gdzie te czasy, kiedy pól litra czystej „na czoło” nie

robiło na mnie większego wrażenia. Liczne pocałunki, nawet z wrogami. Kochajmy się, panowie bracia - podobno krzyczałem. Joanna mówi na drugi dzień: Takiego cię jeszcze nie znałam. - Ty mnie jeszcze nie znasz - odpowiadam - ale ty mnie poznasz. A nie radzę ci, żebyś mnie poznała ze zlej strony. Ja potrafię ludzi zmuszać do płaczu - strzelam cytatem. - Nie bądź taki Dub - odpowiada Joanna, która też uważa „Przygody Dobrego Wojaka...” za jedną z najpiękniejszych książek świata.

151

26.01.99Ten kundelek, taki wielki, że można by go schować do kieszeni, zjawia się co dwa,

trzy miesiące z atakami astmy nocnej. Przed dotarciem do nas leczony byl, oczywiście, antybiotykami i sterydami. Bez większego efektu. Po pierwszej wizycie u nas otrzymał leki homeopatyczne droserę comp. i tuberkulinum i zaraz na drugi dzień jego pani meldowała ulgę. Po miesiącu leczenia objawy ustąpiły zupełnie na pół roku. Kiedy wróciły, drosera już nie pomagała. „Polubił” za to mucosum compositum (też lek ho­meopatyczny) i kiedy pojawia się atak, otrzymuje iniekcję, która w ciągu kilku godzin przerywa kaszel. I cały czas toczy się wśród „uczonych w piśmie” poważna dyskusja na temat: czy homeopatia jest nauką, czy hohsztaplerstwem. Czytuję dosyć regularnie „Medycynę po Dyplomie” - miesięcznik, którego tematyka porusza się wśród najnow­szych osiągnięć nauk medycznych - i w ostatnim numerze natrafiłem na artykuł, a właściwie wystąpienie specjalisty neurologa na zebraniu plenarnym PAN. Profesor dyskredytuje wszelkie „doktrynerskie metody medycyny biologicznej”, do których za­licza akupunkturę, kręgarstwo, medycynę wschodnią i... homeopatię. O homeopatii mówi: „Według tej zasady (zasada podobieństwa - przyp. aut.) biegunkę leczy się środ­kami przeczyszczającymi”. Profesor nie zadał sobie trudu chociażby pobieżnie prze­glądnąć jakąś broszurkę, np. „Homeopatia dla wszystkich”, a że słyszał o zasadzie podobieństwa, która jest podstawą całej homeopatii, to i powiedział, co myśli. Ex ca­thedra. Dodał jeszcze jakiś bełkot o homeopatycznym rozcieńczaniu - że dwie krople na sto i z tego dwie krople na sto. Kompletne nonsensy. A przecież ja mam spektaku­larne wyniki w leczeniu zwierząt środkami homeopatycznymi. I nie tylko ja. U zwie­rząt - w przeciwieństwie do człowieka łączącego przyczynę ze skutkiem, myślącego abstrakcyjnie i potrafiącego się zasugerować widokiem pigułki, strzykawki itp. - nie występuje efekt placebo. Efekt placebo: podaje się dwóm grupom chorych chorującym na to samo schorzenie tak samo wyglądające zewnętrznie lekarstwo, z tym, że jedna grupa otrzymuje tabletki z lekiem, druga zaś atrapy bez leku. Potwierdzeniem działania sugestii jest subiektywna, a czasami obiektywna poprawa u części pacjentów otrzymu­jących tabletki bez leku. El zwierząt efekt placebo musirny wykluczyć. A to chyba potwierdza działanie leków homeopatycznych.

153

14.02.99Od kilkunastu dni mieszaniec, wyglądający trochę „sepiowato” (termin z homeopa­

tii), z objawami niestrawności, wzdęć i zaparć, przywożony jest ze wsi odległej o osiem kilometrów. Po chwilowej poprawie, znowu przywożą go smutnego i wzdętego. Cie­płota w normie, spojówki nie wskazują na żółtaczkę; w chwilach ulgi, kiedy powłoki nie są napięte przez wzdęcie, omacuję brzuch i nie stwierdzam żadnej zmiany. Dzisiaj właściciel donosi, że pies zwymiotował kilka plastikowych korków do butelek, naniza­nych na nitkę. No i mamy go z głowy, bo powinna teraz być poprawa. Dobrze, że nie robiłem rentgena, bo i tak na zdjęciu nic by nie wyszło.

16.02.99Byłem pewien, że ten mieszaniec ze wsi, którego tak pieczołowicie dowożą jego

właściciele (para starszych ludzi, wbrew temu co się na wsi spotyka, bardzo do psa przywiązana), już więcej się nie pokaże. A tu znowu są. Pomimo zwrócenia tych kor­ków do butelek, objawy choroby w dalszym ciągu się utrzymują, a nawet się nasiliły. Całkowicie zniknęło łaknienie, są wymioty. - Pije tylko i siedzi wzdęty - mówi zmar­twiony chłop. Rad nie rad, ale mus. Narkoza, toaleta, bielizna. Otwieram brzuszek przez pępek. Robię dokładna rewizję. Przez ścianę żołądka wymacujęjakiś twardy przedmiot. Opuszka dwunastnicy w porządku, jelito cienkie bez zmian, jelito ślepe... Aha, tutaj też coś wymacuję, coś twardego, pewno plastik. Pokonało „to coś” zastawkę biodrowo- ślepą i tkwi w worku ślepego. Okrężnica bez zmian. Spycham do niej z niemałym trudem ten plastik czy coś tam, przysuwam jak najdalej w okrężnicy, żeby mi się znowu nie cofnął do worka ślepego. Wracam do żołądka; klemy, otwieram żołądek w krzywi- źnie większej na małej przestrzeni, wysupłuję wbity w błonę śluzową (raczej wpięty) plastik, chyba z tej czapki, która okrywa korek w szyjce butelki. Musi tam winko nieźle odchodzić — myślę. Szwy na żołądek. Zamykam brzuch.

17.02.99Moja była krewna chodzi od dwóch miesięcy z kamieniem w przewodzie żółcio­

wym wspólnym. Kamień nieco mniejszy od światła przewodu, żółć powoli odpływa, jednak te zaburzenia w pasażu żółci powodują bóle. Baba zażółcona, jak pisanka wiel­kanocna gotowana w łupinach cebuli, na twarzy wysypka. Od dwóch miesięcy już, już ma być operowana; najpierw szpital „wchodzi” w reformę, potem musiala wziąć skie­rowanie od lekarza, do którego się zapisała, „domowego”. Potem nie było anestezjolo­ga, z wiadomych względów. Kiedy w końcu był anestezjolog, okazało się, że skierowa­nie od lekarza opieki podstawowej jest już nieważne. Kołomyjka z rejestracją i przyję­ciem do lekarza mającego wystawić skierowanie zaczęła się od nowa. Teraz znowu spierają się anestezjolodzy z pracodawcami. Kwadratura koła. Rządziciele nasi (bo chyba nie zasługują na słowo rządzący) dawno już przekroczyli granicę tego, co potocznie nazy­wa się przyzwoitością. Teraz gorączkowo pracują nad tym, żeby się odgrodzić do społe­czeństwa warstwą elity urzędniczej - centralnej, wojewódzkiej i powiatowej -obojętnie

154

czy państwowej, czy branżowej, czy też samorządowej. Elita ta musi być dobrze płatna i politycznie pewna. Dyrektorzy ZOZ za głupie dwadzieścia tysięcy miesięcznie, dy­rektorzy kas chorych, rady nadzorcze w przemyśle, starostowie i wójtowie, różnego autoramentu prezesi. Motywacja takich pieniędzy? Oni obracają dużymi sumami, ich odpowiedzialność jest duża... Warstwa ta skutecznie trzyma za mordę i pacyfikuje pra­cowników. Ci, którzy winni są żółtej skóry i wysypki mojej byłej krewnej, już nie chcą za mc odpowiadać. Proszę rozmawiać z pracodawcami, dyrektorami, prezesami (niepo­trzebne skreślić), oni jeśli zechcą... A jeśli nie zechcą?! Są tak umocowani umowami, że trzeba by im płacić ciężkie odszkodowania za zwolnienie ze stanowiska. Umowami wydumanymi przez administracje państwową. Kwalifikacje? AWS wystarczy. Pocho­dzenie - AWS. Też wystarczy. Światopogląd? Pobożność. Wystarczy nawet ta z bajki Krasickiego. I odpuść nam nasze winy, jako i my...

Przykłady: W NS kasie chorych dyrektorem jest bibliotekarz (dobrze, że przynaj­mniej ze szpitalnej biblioteki) i to tylko za jedyne sześć tysięcy. Owdzie pielęgniarka (ta na pewno nie zastrajkuje), jeszcze gdzieś technik radiologii.

Jakie zasługi mają ci ludzie? Żeby chociaż styropian i tak zwany etos. Ale to zazwy­czaj młodzi ludzie, którzy nie mieli czasu w tym uczestniczyć, byli dziećmi, budowali więc jakieś ołtarzyki, wieszali krzyże, uczestniczyli w pielgrzymkach i zbiórkach na seminarium. W powiatowym mieście wicedyrektorem ZUS jest jegomość, który przed „rozleceniem się” miejscowej fabryki wydawał tam narzędzia z magazynu. W zakła­dzie pracy, w którym później pracował zrobił ołtarzyk, „żeby się mogli pracownicy pomodlić w przerwie obiadowej”. Zamiast obiadu czy jak?

Jeden Małachowski potrafi zagrzmieć i napiętnować draństwo. Ale cóż z tego? Będzie z nim tak, jak z Kozakiewiczem, który nie mógł się pogodzić z pazernością konfratrów z PSL-u, kiedy uchwycili władzę. Na boczny tor i czekaj starcze śmierci. Niedługo czekał. Pogrzeb miał proporcjonalnie wystawny do ciężaru cichych życzeń i westchnień ulgi.

21.02.99W naszej miejscowości są trzy punkty sprzedaży, czyli sklepy. Stary sklep GS-u

prosperujący tak, jak za socjalizmu, otwierany kiedy wygodniej sprzedawczyni, i han­dlujący: szwarc, mydło, powidło, i dwa punkty prowadzone przez rolników - jeden w kiosku, drugi w domu prywatnym. Ot, kobieta leci od gospodarstwa, kuchni i obory, kiedy ktoś zawoła, i sprzedaję tę jedna cytrynę, zapałki, piwo czy lizaka. Sam nieraz w późnej wieczornej porze przypominałem sobie, że czegoś tam nie ma, co akurat jest potrzebne, i biegałem do tego sklepiku mieszczącego się w domu mieszkalnym. W ciągu ostatnich trzech tygodni pojawiła się kasa fiskalna i wczoraj, kupując jakieś herbatniki, zaskoczony byłem prawie pustymi półkami. Kończę, panie doktorze, po­wiedziała kobiecina. Idę na bezrobocie. Każdy bierze na kredyt, bo ludzie nie mają pieniędzy, cały zeszyt mam zapisany, pod koniec miesiąca latam i odbieram, jakże ja wytrzymam z tą kasą? A profesor - premier ciągle coś bredzi o restrukturyzacji i że część ludzi znajdzie zajęcie w „nierolniczych formach zatrudnienia”. Właścicielka dru-

155

giego sklepu też odgraża się, że zamknie, bo się „nie opłaca”. Nasi rządziciele dają nam pokazówki, jak egzemplifikować stare powiedzenie Urbana „rząd się sam wyżywi”. Sellin nie mówi tego głośno, ale myśli na pewno.

01.03.99Wziąłem parę dni urlopu, bo przez ostatnie dwa tygodnie siedziałem i ziewałem.

Jeszcze w sobotę (27.02.) utarg nie przekroczył stu złotych. Doszedłem do wniosku, że szkoda siedzieć. Dzisiaj o szesnastej zero zero, kiedy w najlepsze wypoczywam, dzwo­ni telefon komórkowy. - Mam psa ze złamaną kością piszczelową, owczarek, złamanie otwarte, trzeba by to gwoździować - mówi Hanka. Jadę, a tam szaleństwo. Hanka z obłędem w oczach lata od jednego do drugiego pacjenta, temu iniekcja, temu szcze­pienie, temu opatrunek, ta pani z papugą chce porady... Przygotowujemy psa do zabie­gu, ma już wstrzykniętą ksylazynę, a tu włazi jakiś jegomość z młodym owczarkiem po „galarecie” - w oczach widać, że psisko cienko przędzie. Przyjdź pan za godzinę, jak skończymy zabieg i to się przewali — pokazuję stojących ze zwierzętami ludzi. Gwoź- dziuję pieska w pól godziny bez komplikacji. Ładnie się ten urlop zaczyna.

02.03.99U brata. Siedzimy, rozmawiamy, ktoś puka do drzwi. Teresa wychodzi, wraca, idzie

do kredensu, kraje chleb, smaruje pasztetem, dołącza kawałek kiełbasy. Wynosi to za drzwi. Wraca po chwili, siada. — Jakieś dzieci przyszły - wyjaśnia, widząc nasze spoj­rzenia. - Proszą o kawałek chleba. - Coś ty! — mówię - cisną zaraz na dworze. Im chyba chodziło o pieniądze. Mnie ciągle nachodzą, ale chcą pieniędzy. - Gdzie tam, jeszcze na schodach jadły, aż im się uszy trzęsły. Ciągle tutaj przychodzą, nie wiem, matki nie mają czy co? Muszę ich kiedyś spytać.

Powoli wstępujemy do raju obiecywanego nam w osiemdziesiątym roku. Z drugiej Japonii robi się niepostrzeżenie Druga Rzeczpospolita.

03.03.99W wojewódzkim mieście. Joanna musi jeździć tam co pewien czas, aby kupić tzw.

druki L4 (zwolnień), które jej są potrzebne przy prowadzeniu gabinetu lekarskiego. Tych karteluszków nie kupisz w mieście liczącym siedemdziesiąt tysięcy mieszkań­ców. Nie kupisz ich i w nowym powiecie. Polska dzisiejsza to raj biurokracji. Tępej, upartej, pewnej siebie, nieomylnej, ciągle szukającej uzasadnienia dla swego istnienia i dostawiania nowych biurek.

19.03.99W Warszawie na małym sympozjum firmy Dolisos (homeopatia). Wykorzystuję po­

byt i odwiedzam ZAIKS. Leżą tam podobno dla mnie pieniądze za trzykrotną emisję „Popielca” w telewizji. O tych pieniądzach nigdy bym się nie dowiedział, gdyby M. nie otworzył mi oczu. Leżałyby tak na koncie tej instytucji do usr... śmierci. Czy to tak

156

można? Wziąć czyjeś pieniądze, obracać nimi, czerpać odsetki i nawet właścicielowi nie napisać: Słuchaj pan, są tu u nas pańskie tantiemy, proszę sobie odebrać. Na zna­czek żałują? Obyczaje w narodzie całkiem upadły.

22.03.99Różnych rzeczy się naskładało przez ostatni okres i dzisiaj od rana przy stole. Na

pierwszy ogień kotka do sterylizacji. Właściciel napakował ją relanium zamiast siebie, bo to jakiś nerwicowiec. Mówię mu, że brakuje tylko, żeby kotka była w ciąży (o tym relanium dowiaduję się dopiero, kiedy kotka jest w narkozie), a on mi na to: - A raz to mi na cały dzień uciekła. No i rzeczywiście, jakby sobie wygadał, w brzuszku cztery jednomiesięczne płody. Usunąłem to wszystko razem z macicą (nie pierwszyzna), tyle że budzenie trwało długo. Podałem na wszelki wypadek płyny i digoxin i chłop poszedł do domu. Za chwilę ropomacicze u suki i uretrostomia przednia (usunięcie kamienia moczowego z cewki) u jamnika. Dopiero o siedemnastej się opamiętałem.

23.03.99Tyle miałem nauczek i niczego się me nauczyłem. Po diabła brałem się do tej kocicy,

której właściciel podał relanium. Trzeba było wybudzić kota i kazać mu przyjść za tydzień. Przyjechał na rowerze spieniony i mówi: - Panie, ta kotka to zdechła. Nie zdążyłem ust rozewrzeć, zaskoczony, bo chociaż była tam ciąża, to przecież nie pierw­sza i nie ostatnia była sterylizowana, pomimo ciąży (właściciele nie zawsze wiedzą czy zwierze jest pokryte, a u tłustych kotów nie zawsze się wymaca płód), kiedy wsiadł na rower i pojechał. Rzucił tylko przez ramię: - Coś pan tam źle zrobił... I tyle go widzia­łem. Chciałem mu coś powiedzieć, ale już nie było komu. A byłbym mu przynajmniej zwrócił pieniądze za zabieg, bo przecież coś podobnego nie zdarza się codziennie, bodaj to pierwsza kocica, która odeszła mi po takim błahym zabiegu. Zachodzę w gło­wę, co tam mogło być. Może obrzęk płuc, który u kotów może się zdarzyć po narkozie ketaminowej nawet do trzech dni po zabiegu, może jakaś choroba organiczna, która spowodowała, że organizm nie był w całkowitej sprawności. W każdym razie czuję się podle, cały dzień chodzę jak struty.

27.03.99Kobieta z mężem i ośmioletnim chłopcem z porażeniem mózgowym. Mają pieska,

którego wzięli dla chłopca w ramach terapii. Piesek złamał kość piszczelową. Do mnie przynieśli go z opaską plastikową termoplastyczną, owiniętą w celu usztywnienia złama­nia. Opowiadają swoją peregrynację po uczonych w piśmie. W lecznicy oddalonej od naszego ambulatorium o tysiąc metrów, po konsylium, dwóch uczonych zaproponowało uśpienie pieska albo jazdę do kliniki w Lublinie. Według tych weterynaryjnych geniuszy, trzeba odtwarzać wiązadła w stawie kolanowym. - Rekonstrukcja wiązadeł, powiedzieli - mówi kobieta. Uśpienie nie wchodzi w grę, bo chłopiec wyraźnie się rozwija przy tym zwierzęciu (przynajmniej tak twierdzi matka), Lublin za daleko, jak na ich możliwości,

157

porwali więc pieska i do następnej lecznicy, gdzie ordynuje Doktor Chirurg Technik Weterynarii. Ten oglądnął pieska i orzekł, że trzeba jechać do T. do rentgena i specjalisty. Kiedy kobieta spytała go, czy nie ma gdzieś bliżej tego wymyślnego cudu techniki, stwierdził, że o takowym urządzeniu tutaj, w siedemdziesięciotysięcznym, powiato­wym obecnie mieście, nic nie wie. T. blisko, tylko czterdzieści pięć kilometrów; cała trójka z psem w ramionach wsiadła do autobusu i pojechała. Tam przytomny i obezna­ny z takimi sprawami kolega pomacał i orzekł, że szkoda mu było głowę zawracać z takim głupstwem. Zrobił zdjęcie, usztywnił i kazał dalej leczyć u miejscowego leka­rza. No i są. Patrzą na zdjęcia rozwieszone akurat na podglądzie. Dziwią się. - To tutaj jest rentgen? - A jest. - To jak mogli nas wysyłać do Lublina czy Tarnowa? - A mogli - mówię. Mieli moralne prawo - jak powiada przy różnych okazjach nasz premier.

03.04.99Już piąty dzień nie ma naszego Makumby. Obeszliśmy pola i rozłogi. Ani śladu.

Wypytujemy ludzi. Oglądamy drogi i szosy. Niby to tylko kot, a dusza boli. Miał trzy lata dobrego w swoim ciężkim życiu kota półpiwnicznego i półdomowego, sądząc po stosunku właścicieli do niego. Zanim znalazł się u nas, jego życie było pasmem strachu, kopnięć i udręki. Bał się wszystkiego, chodził tuląc się do ścian, murów i zagłębień terenu. Bal się wszystkiego z wyjątkiem małych dziewczynek, ze strony których wi­docznie nie spotykała go krzywda. Miał krzywo zrośniętą prawą łapę po jakimś nie zaopatrzonym złamaniu. Pisałem o nim w „Zapiskach” z poprzedniego okresu. Przy­wieziony do operacji złamanej kości udowej przez dwie może dwunastoletnie dziew­czynki i odwieziony później wieczorem po operacji przez te same dziewczynki zanoszące się od płaczu po poleceniu od dobrego tatusia: „Uśpić, bo miauczy”. Na nic były moje perswazje, że do rana pomiauczy, a potem już będzie wszystko dobrze. „Tatuś powie­dział, żebyśmy do domu nie wracały, jak pan go nie uśpi”. Pytam dla pewności, czy to ich kot. Ich, wychowany od kociaka. Wziąłem wtedy nieszczęśnika do siebie i z czasem stał się naszym ulubieńcem. Teraz go nie ma i chyba już nie będzie, bo oddalał się z domu najwyżej na kilka godzin. Sterylizowany przy zabiegu osteosyntezy kości udowej, nie miał samczych ciągot, wypraw i włóczęg. Tylko kot, a dusza boli. Jeszcze jedno odej­ście w moim życiu, tajemnicze. W taki sam sposób niepostrzeżenie i tajemniczo odcho­dzili kiedyś ludzie z mojej rodziny, teraz zwierzęta. Czy lżej by mi było, gdybym wie­dział, jak? Czy nie lepiej, że moja Matka, której brat z żoną tak tajemniczo zniknęli podczas okupacji, latami łudziła się, że jest gdzieś, że wróci...? Tak jak ja teraz się łudzę, podchodząc do okna ze skrytą w sercu nadzieją, że ujrzę czarną kulę z burszty­nowymi cętkami oczu, nieruchomą pod okapem budynku medycznego, gdzie zwykł siadywać, oczekując, kiedy mu się otworzy drzwi.

04.04.99Wczoraj w telewizyjnej reklamie kleju „Atlas” jakiś jołop podpisywał gardłującego

za tym najlepszym z klejów aktora: „Szef labolatorium”. Dzisiaj czytam w mojej „Try-

158

bunie” coś o fatalnym „żądzeniu”. Nie ma co, wyrosła nam niepostrzeżenie nowa inte­ligencja „tfurcza”

07.04.99Nie mogę się w tym wszystkim połapać. Wygląda na to, że ktoś przez prawie dwa

tygodnie manipulował mną, psem i dobrym człowiekiem, który, chociaż nie właściciel, opiekował się chorym zwierzęciem, jak najtroskliwsza matka. A zaczęło się od tego, że w piątek przed Wielkim Tygodniem przyprowadzono do mnie owczarka niemieckiego, czteroletniego, posmutniałego i z wyraźnie obciążonym układem krążenia oraz z dziw­nym wywiadem. Pies przed pięcioma dniami został zaszczepiony p. wściekliźnie i na drugi dzień zachorował z objawami niby kaszlu, niby pochrząkiwania. Opiekujący się psem człowiek, którego znam jako przystającego nad każdą żywą i cierpiącą istotą (ciągle znosi do nas z działek koty i kocięta z jakimiś chorobami, ciągle podrapany), nic więcej podać nie może. Do szczepienia poprowadziła psa jego właścicielka, osoba nie­spełna, z którą dogadać się nie można. Mierzę ciepłotę, w normie, osłuchiwaniem serca stwierdzam silną bradykardię (spowolnienie akcji), spojówki wyraźnie zastoinowe, do gardła pies w żaden sposób nie pozwoli sobie zaglądnąć, podaję więc ex juvantibus cefalosporynę i podłączam kroplówkę z płynu Ringera. Po powolnym zejściu dwudzie­stu mililitrów pies reaguje burzliwą dusznością, odłączam więc Ringera i podłączam glukozę pięcioprocentową z witaminami C, B,, B6

Teraz lepiej. Pies przyjmuje 500 ml takiej kroplówki i warcząc na mnie, w zupełnie dobrym stanie, tyle że ciągle z bradykardią, idzie do domu. Gość pojawia się na drugi dzień, pies jest na nogach, opiera się przy kładzeniu na stół, ale w końcu podłączam kroplówkę i podaję to, co poprzedniego dnia. Uwagę moją jednak zwraca stan venflonu czyli plastikowej kaniulki podłączonej do żyły onegdaj. Wyjmując z niego zatyczkę, stwier­dzam wypływającą żywą krew, co świadczy o poważnym zaburzeniu krzepliwości, bo­wiem przez dwadzieścia cztery godziny w kaniuli powinien się uformować skrzep. Nasu­wa mi się to przypuszczenie, że pies został zatruty jakimś preparatem kumarynowym, popularnie używanym do trucia gryzoni, za pomocą którego często rozwiązuje się sprawę wyjącego po sąsiedzku czy też niewygodnego z jakiegoś innego powodu psa. Podaję więc dożylnie witaminę K( i powtórnie zbieram wywiad. Okazuje się, że psa do szcze­pienia wzięła ta dziewczyna, z którą nie można się dogadać, że ten pies nie egzystuje u niej w domu, ale na czyjejś działce (wujek, ale niby nie wujek), zaś całkowitą opiekę sprawuje ten litościwy jegomość, który psa dowozi. Na drugi dzień po szczepieniu pies otrzymał kroplówkę w lecznicy, do której został dowieziony na wózku, czyli już miał trudności z chodzeniem. Jaką, z czego, nikt nie wie. Adin koszmar. Po tej kroplówce trzymano go na tej działce przez cztery dni i kiedy stan się całkiem pogorszył, przypro­wadzono do nas. Psa leczę trzy dni jak wyżej, włączam jeszcze enarenal plus belapan, w poniedziałek pies już je, w venflonie prawidłowy skrzep, tętno w normie. Podaję już tylko witaminy podskórnie. We wtorek pies jest dowieziony na wózku ledwo żywy. W tym dniu mam odwiedziny jakiejś kobiety z mężem, która usprawiedliwia się, że mówi ze

159

mną na odległość, bo przed chwilą poczęstowano ją lampką koniaku i nie chce na mnie chuchać. Para ta wyglądała na ludzi, którzy dzielą alkohole na dobre i bardzo dobre. Dobre to denaturat, borygo, autowidol itp., a bardzo dobre to wszystkie inne. W przeko­naniu tym utwierdza mnie jeszcze miejsce zamieszkania tej pary. Jest to dzielnica, o której już pisałem, opisując perypetie z wyegzekwowaniem należności za leczenie zwierząt. Pani ta zachęca mnie do wzmożenia wysiłków leczniczych przy ratowaniu psa, który zamieszkuje właśnie na ich działce, wprowadzony tam przez dziewczynę oligofrenicz- kę. Kiedy odeszli, pojawia się gość, który opiekuje się nieszczęsnym psem. Nieszczę­snym, bo pomimo przetaczania krwi (jegomość załatwił w schronisku dawcę), podawa­nia aminokwasów we wlewce i innych wysiłków, pies odchodzi w Wielką Niedzielę. Oczywiście, już zakopany (bo gorąco), sekcji nie mogę zrobić, końce w wodę. A jestem pewien, że temu psu coś podano powtórnie, kiedy wrócił mu apetyt. Kto?

08.04.99Rano dowiaduję się z radia o nowych sukcesach NATO w Serbii, o świetnej polityce

zagranicznej Polski i o nowym podsekretarzu stanu, który ma porządkować finanse służby zdrowia. Tak jakby jakiś urzędnik ministerstwa finansów nie mógł tego zrobić. Szukanie stanowisk dla konfratrów partyjnych przechodzi daleko to, do czego byliśmy przyzwyczajeni przez tzw. komunę. W byłych województwach pełno delegatów z no­wych urzędów wojewódzkich, poplątane kompetencje, nikt nic nie wie. Liczba urzę­dników zupełnie się nie zmienia. A raczej zmienia się, bo dostawia się biurka. Pozmie­niano tylko nazwy. Tylko policja, zamiast się wzmocnić liczebnie w miastach powiato­wych, wzmacnia się w miastach wojewódzkich (już z byłych miast wojewódzkich nie­którzy pracownicy dojeżdżają do Rzeszowa), oczywiście wzmacnia się nie o krawężni- kowców, tylko o urzędników. Jak wygląda załatwienie błahej nawet sprawy w urzędzie, zilustruje następujący obrazek:

Zgłaszam swoje podejrzenia co do tego, że jeden z zakładów u nas w mieście prze­kracza normy emisji. Dzwonię do Wojewódzkiego Wydziału Ochrony Środowiska, tam centrala kieruje mnie do odpowiedniej urzędniczki. Urzędniczka wysłuchuje mnie i konkluduje, że to nie ich sprawa (!), bo od tego jest Inspekcja Ochrony Środowiska (ona nie może przekazać tego Inspekcji, bo ona jest od siedzenia przy biurku). Cierpli­wie dzwonię do inspekcji. Tam urzędnik wypytuje mnie i zamiast powiedzieć: Zajmę się sprawą, przekażę itd., mówi, że on nie jest od tego, bo mają delegaturę w T., której nasz teren podlega. Daje mi numer (bezczelnie) i ja znowu z mojego prywatnego tele­fonu dzwonię do tej delegatury. Tam proszę dyrektora. Jest dyrektor. Wyłuszczam mu sprawę. Po sennym głosie dygnitarza poznaję, że na nic moje nadzieje. I rzeczywiście. Pyta mnie, czego bym w takim razie chciał. No, żebyście zbadali emisję. To nie my. Macie tam w starostwie wydział ochrony środowiska, proszę tam zgłosić. Podaje mi nawet numer. Zgłaszam. Dyrektor opieprza mnie po prostu. Czego pan chce? Czy pan wie, że za komuny mieliśmy tutaj sto czterdzieści szkodliwych emitorów, a teraz tylko kilka? Mówię, że „za komuny” w fabryce pracowało dwadzieścia trzy tysiące ludzi,

160

a dzisiaj dwa tysiące. Wybucha po prostu polityczna kłótnia, a nie rzeczowa dyskusja. Koniec. Odkładam słuchawkę. I co z tego, że to wszystko runie podczas najbliższych wyborów parlamentarnych. Przecież tego bajzlu nikt nie odkręci, bo primo: wszyscy ważniejsi urzędnicy pozabezpieczani są kilkuletnimi umowami i trzeba im grubo płacić (niektórych w ten sposób „wianowałoby” się na całe życie), secundo: na lewicy czekają i aż przytupują ze zniecierpliwienia nóżkami kandydaci do stanowisk, zwolennicy TKM, więc nie ma mowy o likwidacji zupełnie zbędnych stanowisk, agend, komórek, delega­tur itp. Kruty ne werty.

13.04.99Powoli moje zapiski robią się polityczno-społecznym dziennikiem zażaleń, a raczej

wyżaleń. NATO (pocoto) wali w Serbię jak w bęben, pani Albright co chwila pozuje do fotografii z tą portugalską marionetką, niby szefem sojuszu, Serbowie rozwścieczeni walą w Albańczyków w Kosowie, Clinton się uśmiecha całym uzębieniem, bo przynaj­mniej odwrócił uwagę od swojego nazbyt łatwo się otwierającego rozporka. Niemcy zacierają ręce, bo tak czy tak jest precedens i Opolszczyzna prędzej czy później wpa- dnie im do worka w postaci samorządnej (czytaj rządzonej z Reichu) enklawy, a u mnie siedzi stara wdowa z równie starym psem i mozolnie układamy finansowy plan „re­montu” jej psa staruszka. Ropiejące od kilku lat uszy trzeba otworzyć modo Zepp, nowotwory okołoodbytowe, w liczbie dwóch, wymrozić ciekłym azotem i później sta­bilizować tamoxifenem, popsute zęby usunąć i zdjąć kamień ze zdrowych. Stanęło na 150 złotych. W Warszawie takie coś kosztowałoby trzy razy tyle, a w Berlinie czy też w Paryżu dziesięć razy tyle. Ale tutaj jest miasto dogorywające z piętnastoprocento- wym bezrobociem i ciągłą groźbą, że to bezrobocie się powiększy. Ludzie kładą uszy po sobie i nie trzeba żadnego UB i groźby Sybiru, żeby ich trzymać w ryzach. A tak się łatwo skakało do oczu Gomułce, Gierkowi i Jaruzelskiemu. O dwa procent podwyżki ceny kiełbasy, o dornek kempingowy, który sobie gdzieś nad rzeczką wybudował pierw­szy sekretarz jakiegoś komitetu w Bydgoszczy, o dezinformację w środkach masowego przekazu. Teraz nawet nikt nie mrugnie okiem na finansowe przekręty w milionach złotych, na horrendalne pensje urzędników w Warszawie i w województwach, na wcza­sy na Kanarach i Bahamach za pieniądze podatników, i nikt się nie roześmieje, kiedy jakiś redaktor w telewizji państwowej podaje wyssane z palca brednie o wymordowa­niu przez Serbów przywódców albańskich, o ranieniu Rugovy. Na drugi czy trzeci dzień półgębkiem się coś wspomina, że żyją (niestety) i nikt nawet nie ranny. Telewizja kłamie - wyły kiedyś tłumy - dajcie nam wolność, dajcie pieniądze, Ameryka zarzuci nas dolarami, dajcie zachodnich samochodów, a nie trabanta na talon, dajcie szans ży­ciowych takich, jak na zachodzie, dajcie Coca-Coli... No i mamy to wszystko.

17.04.99Mam „odprysk” praktyki kolegi C. z T. Kolega ten był bohaterem wielu moich

zapisków z ostatnich lat. Doktor C., pracownik Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej,

161

specjalizuje się w prostym wymuszaniu praktyki wśród właścicieli sklepów, sklepików straganów i innych firm, gdzie tylko działa sanepid. Pan ma psa? - pyta przy okazji kontroli. Szczepi, odrobaczą, po kilka razy, podatki ma znikome - inwestycje to teczka, strzykawka i kilka igieł. No i słuchawki, bo doktor oprócz sprytu w robieniu pieniędzy ma i ambicyjki. Znikome wiadomości i doświadczenie zastępuje leczeniem pacjentów, jak to nazywam, „do śmierci”. Nielicznym udaje się wydrzeć mu konającego psa czy kota i przynieść do lecznicy, która coś potrafi. Spotkałem się nawet z takim przypad­kiem, że usiłował uśpić szczenię collie z powodu .... złamania kości promieniowej. W czasie mojej praktyki w T. ciągle miałem przypadki, że zrozpaczeni właściciele chył­kiem przynosili konające zwierzęta do koniecznych zabiegów. Doktor widział już symp­tomy poprawy i, rzeczywiście, właściciel dzwonił do niego na gwałt, że pies już je, pije, bawi się i że dziękuje za świetną kurację. Nie dodawał, że suka w tym czasie straciła ropną macicę i jajniki. Obecnie doktor złapał dobrą fuchę w postaci mastiffa neapolita- no, którego właścicielem jest jakiś biznesmen mocno zanurzony w ogrodniczym intere­sie. Wyszczepił pieska, wyodrobaczył, odpchlił, ale na nieszczęście pies zachorował na zapalenie gruczołu powierzchownego trzeciej powieki. Doktor C., wezwany do swoje­go podopiecznego, zabrał się ochoczo do dzieła. Sterydy, antybiotyki, krople do oczu, wizyty. Przez tydzień tego szaleństwa zarobił pięćset złotych, sęk w tym, że tych rzeczy nie leczy się zachowawczo i „gula” obciążająca trzecią i dolną powiekę prawego oka rosła w normalnym tempie. Ale przecież doktor C. boi się narkozy jak ognia po kilku smutnych doświadczeniach, podobnych do doświadczeń młodego Dawida Cooperfiel- da i jego Dorris z pieczenią wołową. Nigdy nie mogli trafić w punkt pomiędzy surowi­zną, a całkowitym spaleniem mięsa. Doktor C. też wielokrotnie nie mógł trafić pomię­dzy stanem, kiedy zwierzę odczuwa ból i wyje pod nożem, a klasyczną eutanazją, po­rzucił więc próby chirurgii na rzecz intratniejszej i mniej denerwującej interny. Oczywi­ście, interny rozumianej przez niego. Dzisiaj gość wpatrzył się w oko swojego mastiffa, z którego zanim wypalił papierosa, spacerując wokół ambulatorium, zniknęła czerwona bulwa wielkości orzecha laskowego, i mówi: - Panie, tylko żeby pan nie robił jakiegoś użytku z tego, bo mi cholemik żyć nie da. Będę miał kontrolę za kontrolą. Zadzwonię do niego, że jest już wszystko w porządku i może się na jakiś czas odp...

Miałem profesora, który mawiał: „Krowa jest to tak mocne zwierzę, że potrafi się często wyleczyć pomimo leczenia przez szczególnie uzdolnionego weterynarza.”

19.04.99W banku, w którym miałem kredyt na twingo. Spłaciłem i odbieram dokumenty.

Zanim mi je przygotowali, chodzę po mieście. Olbrzymi budynek, którego budowę rozpoczęto w latach osiemdziesiątych dla potrzeb Urzędu Wojewódzkiego i który miał być zamieniony wg postulatów rozochoconych rewolucją robotników na szpital, obe­cnie pełen urzędników pomimo tego, że Urząd Wojewódzki za górami. Są to „delega­tury” Urzędu Wojewódzkiego. Były budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR mieści dwa starostwa: grodzkie i ziemskie. Biurowiec byłej fabryki obrabiarek zamieniony na

162

biurowiec Inspekcji Pracy. O fabryce, oczywiście, nie ma mowy. Kopalnia siarki „na zdechnięciu”, redukuje pracowników. Urząd Miasta w rozkwicie biurokracji, pałace ZUS-u, wieżowiec sądów i prokuratur. Co drugi człowiek spotkany na ulicy, to urzę­dnik. Spotkana pracownica biblioteki, byłej wojewódzkiej, niosąca bułki, informuje mnie, że do dzisiaj (19.04.99) nie otrzymali poborów. Ktoś sobie coś zapomniał w Ministerstwie Kultury. Minister finansów nawet chce wypłacić, ale nie ma rozporzą­dzenia Pani Minister. Podobno siedzi na walizkach. Najlepszy numer jest z weterynarią. Przy likwidacji województwa trzeba by zlikwidować Wojewódzki Urząd Weterynarii. Targ w targ całe biuro wojewódzkiego weterynarza pozostało na stanowiskach jako Delegatura Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii oddalonego o dwieście kilometrów. I tak po reformie mamy wojewódzkiego lekarza weterynarii w K., delegatury w byłych województwach, Powiatowe Inspektoraty Weterynarii w miastach powiatowych w sta­rostwach. Wszystko to przy tragicznym spadku pogłowia zwierząt gospodarskich i kur­czącej się praktyce terenowej. Tego nie wymyśliłby nawet Parkinson.

26.04.99Na tablicy ogłoszeń ambulatorium krótki anons dotyczący szczeniąt jamnika. Ktoś

chce sprzedać sześć piesków. Tanio - zaznacza. Przez tydzień zniknęła jedna karteczka z numerem telefonu. Reszta wisi beznadziejnie i chyba będzie dalej wisiała. Nie dziwię się. Prawie każdy telefon do nas dotyczący leczenia czy też szczepienia kończy się sakramentalnym: „A ile to będzie kosztowało?” A kosztuje coraz drożej. Nie ma prawie faktury leków, w której nie byłoby zmian w stosunku do cen sprzed tygodnia. Z fabryki, przedwojennego oczka w głowie ministra Kwiatkowskiego, został maleńki kadłubek mniejszy od przedwojennego zakładu, zadłużony już przy nadawaniu mu nowej nazwy. Przyjaciele z Ameryki i Zachodniej Europy skrzętnie dbają o to, żeby Polska nie wy­produkowała jednego samolotu, jednego czołgu, jednego działa czy działka. Ostatnio zabrali się nawet do tego kawałeczka byłej fabryki. Tysiąc dwieście ludzi na bruk. Spacyfikowani całkowicie. A przecież są między nimi i ci, którzy w latach osiemdzie­siątych pierwsi obalali „komunę”. Stoją tłumem przed budynkiem, gdzie wydają im dokumenty i odprawy. Żadnych krzyków, złorzeczeń, strzyżenia palcami. O wiele ła­twiej było to robić, kiedy fabryka produkowała dziewięćset samolotów rocznie i zatru­dniała dwadzieścia trzy tysiące pracowników. Dzisiaj ta garstka przed budynkiem dy­rekcji ponuro milczy.

27.04.99Wizyta w T., gdzie spędziłem swoje drugie małżeństwo i większość swojej „karie­

ry” zawodowej. Przywieziono suczkę dalmatyńczyka i kotkę syjamkę- do sterylizacji. Gośka ze swoją serdeczną przyjaciółką, właścicielką zwierząt. Tyle lat, tyle lat. Staje mi to wszystko od razu przed oczami. Kupno i remont mojego gospodarstwa letniego. Perypetie z kupnem głupiej boazerii czy litra farby, wędrówki po geesach za cementem i drutem zbrojeniowym. Upokarzające sterczenie i czekanie na takiego jednego, jedy-

163

nego chłopa, który robi cementową dachówkę. Oczekiwanie na tę dachówkę od jesieni do wiosny. Dzisiaj wierzyć się nie chce, że tak było. I autobus przyjeżdżający świtkiem po robotników ze Stalowej Woli na tę zapadłą, śródleśną wioskę, i wieczne biesiady u sąsia­dów rolników przez całą sobotę i niedzielę. Jeszcze tam byłem, kiedy autobus się skoń­czył i biesiady stały się skromniejsze, aż ograniczyły się do butelki „pryty” przy jakiejś okazji. Dziw, że patrzę na to moje poprzednie życie jak przez odwróconą lornetkę tea­tralną, a nawet artyleryjską. Może z wiekiem traci się wrażliwość, może ja jestem taki twardy, chociaż dlaczego Joanna posądza mnie o „starczą labilność uczuciową”?

28.04.99Na Targach „Pro Animals” we Wrocławiu. Dużo wystawców. Drożyzna straszna.

Ciekawe sympozja (osteosynteza złamań miednicy, niekonwencjonalny dostęp do główki kości udowej, behawior i etologia mięsożernych) prowadzone przez wygadane Niemki z uczelni monachijskiej, nie stosujące „eee, że tak powiem”. Wydział Weterynaryjny w Monachium dysponuje najnowszymi urządzeniami, łącznie z aparaturą do rezonansu magnetycznego, a więc co chwila na ekranie takie i siakie przekroje, rzuty. Tomografia komputerowa, myelografia, o laminektomii mówi się, jak o spacerku po parku. „Kupi­łem” ciekawe łączenie trzech odłamów kostnych skomplikowane zwichnięciem stawu skokowego. Trzy śruby tkwiące w odłamach połączone mostkami z drutu. Zabrałem trochę prospektów firm, usiądziemy, popatrzymy. Może coś się kupi.

29.04.99Wracając z „Pro Animals”, nagle skręcam w Korczynie do Wisły i przeprawiam się

promem na drugi (prawy) brzeg. Kiedyś (ba, to „kiedyś” ma ładne pięćdziesiąt dzie­więć lat) mieszkałem kilka miesięcy we wsi Bolesław nad Wisłą. Pamiętam dom, w którym mieszkaliśmy, nawet nazwisko gospodarzy i imię ich córki. Wandzia miała na imię ta dziewczynka i pamiętam chyba z powodu strasznego bicia, jakie urządziła mi dzisiaj już nieboszczka ciotka, do której ta Wandzia przybiegła ze skargą, że zagląda­łem jej pod sukienkę. Dziewczynki w wieku Wandzi w owym czasie na ogół nie nosiły w lecie majtek i mój podziw dla dziwnych szczegółów anatomicznych siedzącej na­przeciw mnie na trawie małej nadwiślanki (była chyba starsza ode mnie o rok lub dwa) wyraził się w jakiś sposób, bo wybuchła prawdziwa afera zakończona wspomnianym biciem. Pamiętam też sznury parokonnych, a czasami zaprzężonych w czwórkę koni furmanek, wiozących czerwone szyny, belki stalowe na budowę mostu w Korczynie, mostu, który miał połączyć obydwie części COP-u, małopolską i kielecką, i lecące w oślepiającym błękicie wrześniowego nieba niemieckie samoloty opróżniające swój ła­dunek nad tym niedokończonym mostem i stacją w Mędrzechowie. Jadę te siedem kilometrów od promu w Korczynie do Bolesławia i szukam echa moich wypraw z ojcem do Wisły (ojciec był pasjonatem wędki) i widzę siebie zbierającego słodkie gru­szki za jakąś stodołą. Fotografie odciśnięte w mózgu dziecka trwają dotąd, dopóki ten mózg żyje. Ile rzeczy późniejszych zapomniałem i dopiero ktoś musi mi je przypomi-

164

nać, żebym mógł ze zdziwieniem powiedzieć: tak masz rację, to było..., a te krótkie jak błyski flesza, zdarzenia, o których przecież nigdy nie myślałem, nagle odżywają i wi­dzę je, jakby to było wczoraj. I widzę jakichś po uszy zabłoconych ludzi w podwinię­tych kalesonach, ciągnących sieć w przydrożnym stawie i wyrzucających na brzeg zło­te ryby. „Karpie” - powiedział mój ojciec i długo staliśmy, przypatrując się połowowi i staremu Żydowi (a może tylko brodatemu i dlatego wydawał mi się stary), który te ryby odbierał, siedząc na wozie wypełnionym cebrzykami z szarej blachy. Jak długo jechało się kiedyś z Bolesławia do Korczyna i z powrotem przez wieś o dźwięcznej nazwie Kanna! Skulony na ramie roweru czuję na karku zdyszany oddech ojca, słyszę bębnienie opon na tłuczniowej drodze, a Kanna przemknęła już za oknem samochodu, chociaż łowiąc to moje nieoczekiwane dzieciństwo, jadę wolno, na trzecim biegu. I już dom człowieka, który nazywał się Florek, dom w owych czasach bardzo zasobny, sto­jący na uboczu, otoczony kiedyś parkanem, kryty czerwoną dachówką. Poznaję go natychmiast, chociaż już me stoi samotny, wokół stoją ciasno pobudowane wille i do- mki. A w odległości może pięćdziesięciu metrów, w rozwidleniu drogi, jest i dom, w którym mieszkałem. Próżno szukam wzrokiem „górki”, na którą wchodziło się po stromych schodkach, próżno szukam zabudowań gospodarczych, szeroko wtedy roz­siadłych, próżno szukam stawu, który był na tyłach. Wojna była, pewno zabudowania zabrała, melioracja była po wojnie i pewno dlatego staw szlag trafił. Może mieszka w domu ocalałym z rzeki czasu Wandzia, za której srom (po staropolsku wstyd) otrzy­małem takie pasy; może już umarła, a może jej wnuki tam mieszkają? Zatrzymać się i pogawędzić? O czym? O chłopcu, który przyjechał z miasta na wieś i chłonął ją na całe życie, jej kolor, zapach, gwarę, a z której pozostały mu tylko fotografie odciśnięte gdzieś w drganiach atomów i molekuł komórek kory mózgowej... Przecież patrzyliby na mnie, jak na wariata (i słusznie, czyż to nie wariactwo zjeżdżać z wygodnej drogi i szukać w polskim buszu echa czasów sprzed trzech pokoleń). Szuka stary wczorajsze­go dnia! ł już nowy zakręt i gmina, obecnie murowana, oszyldowana, odpicowana. Kiedyś był to bielony, drewniany (a może mi się tylko zdaje) budynek. I widzę na tym budynku duże płachty afiszy mobilizacyjnych i grupy stojących chłopów i płaczące kobiety. Mobilizacja. I znowu to oślepiające błękitne niebo i srebrne krzyżyki samolo­tów wysoko na tym niebie. A teraz już kościół, a dalej dwór, to znaczy zbudowana w dworskim parku duża szkoła (pewno będzie tu gimnazjum). A dworu nie ma, za to ja czuję smak zielonkawych, niedojrzałych śliwek jedzonych na dożynkach w dworskim parku i już widzę tego Florka w grubych okularach, podchmielonego i usiłującego zor­ganizować improwizowany chór, melodii nie pamiętam w tej mojej fotografii, tylko Florka w okularach wymachującego rękami w dyiygenckim zapale.

I już koniec wsi i tablica „Bolesław” przekreślona czarnym pasem na ukos; a prze­cież tu były łąki i kanał, w którym chłopcy łowili ryby w siatkę, i rząd domów przy pastwisku aż do tego kanału. Zaczyna mi się składać to marquezowskie „rozbite zwier­ciadło pamięci”. W ostatnim domostwie, przy kanale przecież, mieszkaliśmy i pamię­tam, że mieliśmy szafkowy, meblowy patefon („Jak ryba bez wody Mahomet bez bro-

165

dy, tak bez miłości trudno żyć.” Piosenka, która mi utkwiła.). Czyli byłem w Bolesła­wiu dwa razy, zapewne w 38 i 39 roku, jeżeli pamiętam dożynki (wrzesień jednego roku) i początek wojny, z którego zapamiętałem bombardowanie mostu w Korczynie i stacji w Mędrzechowie (wrzesień drugiego roku). Nie mogło to być w jednym roku, bo przecież po rozpoczęciu wojny nikt dożynek nie urządzał, a zresztą zaraz w pierw­szych dniach września wyjechaliśmy wszyscy z Bolesławia „na ucieczkę” - jak to się potem nazywało. I jedziemy pustą szosą, po której przecież jechaliśmy wtedy nocą furmanką zaprzężoną w parę koni. Furman poganiał, wujek pokazywał jakąś gwiazdę i pocieszał nas, że to balony zaporowe nad Mościcami, a obok furmana siedziało troje dzieci, chłopak i dwie dziewczynki, zabij mnie imion nie pamiętam. Chłop wziął na ucieczkę (uciekała wtedy cała Polska, co za idiotyzm) to, co miał najdroższego: dzieci i konie. Baba została pilnować przed armią fuhrera pola i domu. Mieszkaliśmy z nimi w Mielcu chyba ze dwa miesiące, zanim zawrócił konie i pojechał zobaczyć, co się dzieje z jego domem, polem i kobietą. Pewnie skończyła samotne kopanki i wrócił na gotowe. Przyśpieszam, za godzinę będę w domu, a wtedy jechało się i jechało, a czasa­mi nocowało w drodze. Latka moje, latka młode, poszłyście za wodę...

5.05.99Do lecznicy wpada dwudziestokilogramowy pies. Ciągnie za sobą na smyczy zdy­

szanego pana. - A to potępieniec - wzdycha właściciel. - Żona już mu nie daje rady. Zaraz tu przyjdzie. Chcieliśmy z panem omówić jedną rzecz. Za chwilę wchodzi pani.- Naradziliśmy się - mówi - w sprawie tej operacji. Teraz sobie przypominam, że stwierdziłem u tego psa, kiedy był szczenięciem, wnętrostwo (jądro w jamie brzusznej). Takie jądra mają tendencję do zrakowacenia, o czym poinformowałem właścicieli, a właściwie znalazców, bowiem chyba pięć miesięcy wstecz przynieśli do mnie małą kupkę nieszczęścia, utytłaną w błocie, ze złamaną kością piszczelową. Wyglądało na to, że samochód psiaka uderzył, kierowca dodał gazu, a właściciel pozostawił unieru­chomionego pieska i też szybko się oddalił. Niech pan złoży mu tę nóżkę — mówi pani- podratujemy go, a potem oddamy do schroniska. Składam kość, gipsuję, zaopatruję psinę gamma-globulinąp. chorobom wirusowym, bo przypuszczalnie szczepień w swoim dwumiesięcznym życiu nie widział. Informuję o tym znalazców pieska i dodaję, że za dwa tygodnie trzeba będzie zacząć szczepienia czynne. - Dobrze, dobrze - mówi pan - dalsze szczepienia to już będą robić w schronisku. Za kilka dni jest pan. Czy nie mam jakichś przysmaków? Są jogurtowe keksy witaminowe. I szampon bierze, bo piesek brudny. Założą torbę plastikową na gips i wykąpią go. A potem, jak się tylko wygoi, do schroniska. Za parę dni jest pani od szczeniaka po wypadku. Kupuje „kabanoski” dla połamańca. - Niech się u nas trochę odkarmi przed tym schroniskiem. Może za tydzień pani i pan idą na działkę. Ona piastuje w ramionach wyrywającego się psa, który już pozbył się smętnie wiszących uszu i żałosnego spojrzenia. Oszczekuje zawzięcie wy­chodzącego z lecznicy boksera. Skręcają do nas. Oglądam opatrunek, wszystko w po­rządku. Biorą znowu jogurtowe keksy i piszczącą piłeczkę. Umawiają się na szczepie-

166

nie. Będzie miał już zabezpieczenie przed chorobami, kiedy pójdzie do schroniska. Za tydzień szczepimy pieska, który akurat w nocy pozbył się opatrunku gipsowego. Oma- cuję kość piszczelową. Jak to bywa u dobrze odżywionego szczenięcia, zrost jest jak należy. Piesek otrzymuje książeczkę, o schronisku już się nie mówi. Nowa porcja jo­gurtowych witamin. - Bardzo lubi - mówi bezradnie pan. Dzisiaj narada nad tym wnę­trostwem. - Poddamy go operacji - mówi pani - ale... nie chcemy, jak nam pan to wyjaśniał, z usunięciem jądra. Zrobi pan to jak należy, żeby ono było w... no, takim miejscu, jak powinno. Chcemy, żeby był pełnowartościowym pieskiem... A to mi klina zabili!

15.05.99Zakład z toksyczną technologią. Co jakiś czas ktoś zapada na typową chorobę. Zda­

rzają się przypadki u młodych ludzi. Lekarz opiekujący się zakładem zaleca chłopako­wi trzy godziny pracy dziennie na danym stanowisku, gdzie jest duże narażenie, i po miesiącu sprawdza - okazuje się, że pracownikowi nie tylko nie ujęto godzin, ale pra­cuje w normalnym czasie i w nadgodzinach. Nie będę co chwila kogoś szkolił - mówi kierownik. Wynik: zatrucie. Anemia. Lekarz każę sobie teraz podpisywać przez kie­rownika odebranie zaleceń. Wynik: rozwiązanie umowy z lekarzem, podpisanie z in­nym. Stłucz pan termometr, nie będziesz pan mieć gorączki - jedyny mądry bon mot Wałęsy pasuje tu jak ulał. Hoimar von Ditfuhrt w jednym ze swoich artykułów („Ko­szty sukcesu gospodarczego”) cytuje ekonomistę Wiliama Kappa i pisze o gospodarce rynkowej: Menedżer, o ile jest dobrym fachowcem, przeprowadza kalkulację wewnę­trzną zakładu na tyle korzystnie dla siebie, aby jak największą część kosztów „zekster- nalizować”. Konkretnie oznacza to przeniesienie ich na zewnątrz własnego przedsię­biorstwa. Na środowisko naturalne (nie buduje się oczyszczalni i nie odpyla emitowa­nych gazów), na podatnika, który musi za zakład finansować różne urządzenia ochrony środowiska itd., itd. U nas, w naszym drapieżnym (tygrysim) kapitalizmie, „ekstemali- zuje” się koszty kosztem zdrowia pracownika, który i tak będzie cicho, bo pracę chwy­cił jak skarb, bo ma raty za płaszcz żony, lodówkę czy malucha. Powie ktoś: No, niedo­godności są, ale to jest początek, zobaczcie chociażby jak wypełnione są sklepy, jak towar pcha się w ręce. Przypomnijcie sobie epokę nagich haków. Hoimar von Ditfurth, którego przecież nie można nazwać lewicowcem, znajduje też nazwę dla tego typu myślenia. Nazywa to zjawisko „argumentem lodówki” i mówi: Wolność definiowana za pomocą liczby anten telewizyjnych lub pojemności skokowej silników samochodo­wych ma taką samą przyszłość, jak wolność w obrębie drutów kolczastych. Powie ktoś: Przecież tam działa sanepid, działa inspekcja pracy. Działa.

10.06.99W gazecie fotografia psa z rozwartym pyskiem i wyszczerzonymi zębami. Wście­

klizna! Pod spodem tekst o szczepieniach lisów w lasach. Oczywiście, nie strzykaw­ką. Szczepionka jest doustna. Rozrzucana z samolotów. Ileż to lat minęło od czasu,

167

kiedy zostałem obwołany nieukiem, dlatego że twierdziłem, iż lis może zakazić się wścieklizną drogą alimentarną. Spotkałem się z takim przypadkiem w fermie lisów w W. Lekarz weterynarii z sąsiedzkiej gminy stwierdził klinicznie wścieklizną u kro­wy. Kiedy padła, głowę wysłał do badania (właściwie potwierdzenia) do laborato­rium, zwłoki zaś, w myśl panującej wówczas teorii o niezakaźności wścieklizny dro­gą alimentarną, do fermy lisów. Tam zwłoki poszły w maszynę miażdżącą mięso wraz z kośćmi na papkę karmową (razem z rdzeniem kręgowym i nerwami, które są głównym rezerwuarem zarazka), którą niezwłocznie skarmiano. Za tydzień powiada­miają nas, że potwierdzono wściekliznę. Natychmiast dzwonimy do fermy. Szukaj wiatru w polu! Dzwonię do Departamentu Weterynarii Ministerstwa Rolnictwa w Warszawie. Powiadamiam o sprawie dra K., który zajmował się ówcześnie epizo- otiologią (chorobami zakaźnymi i zaraźliwymi zwierząt). Proponuję szczepienia za­pobiegawcze całego stada liczącego trzy tysiące sztuk, bo jest jeszcze czas. Wirus fix szczepionkowy, jako bardziej zjadliwy, powinien pierwszy zablokować mózg. Pan doktor wyśmiał mnie. O czym tu mówimy - powiedział - o gwiazdach? Cytuję do­słownie. Przecież ze studiów powinien pan wiedzieć, że wścieklizna nie przenosi się drogą pokarmową. Tak się mówi - powiedziałem - ale lisy mają drobne uszkodzenia błony śluzowej na skutek jedzenia ostrych odłamków kostnych, poza tym część z nich choruje na brodawczycę jamy gębowej. Tam też są ranki. Proszę trzymać się instrukcji - mówi doktor sucho. Wprowadzić na wszelki wypadek sześciotygodnio­wą kwarantannę z powodu podejrzenia wścieklizny, po sześciu tygodniach zdjąć obo­strzenia, fermę uznać za wolną i spokój. Do widzenia. Piszę sobie notatkę służbową z tej rozmowy, rzucam do szuflady. Sześć tygodni minęło, mam telefon z departa­mentu. No i jak, kolego? W fermie spokój - mówię. No, widzi pan, jeszcze żadne zwierzę nie zaraziło się wścieklizną drogą pokarmową. Mijają dalsze dwa tygodnie, jest telefon od kierownika Oddziału Terenowego Weterynarii, który ma w opiece fer­mę. Mieli kilka upadków lisów z dziwnymi objawami. Nerwowymi. Zawezwano spe­cjalistę ze Zjednoczenia Hodowli Zwierząt Futerkowych. Stwierdził „chorobę żółte­go tłuszczu” (jest taka jednostka chorobowa u lisów fermowych). Zalecił witaminy. Pojechał. Wiesz co? — mówię do kolegi, który mi zgłaszał chorobę - wyślij na wszel­ki wypadek kilka głów tych padłych lisów (upadki trwały, pomimo witamin) do ZHW. Podaj, że jest podejrzenie wścieklizny. Po kilku dniach przychodzi wynik. Wściekli­zna! Z wynikiem przychodzi wiadomość z fermy. Dalsze upadki, ataki agresywności - klasyczny obraz wścieklizny. Dzwonię do departamentu. Stoicki spokój. Proszę wysłać głowy do badania do ZHW. Wysłane, mam potwierdzenie wścieklizny. To nie jest wścieklizna. Jak to? Potwierdzenia mam tak po próbie immunofluorescencji, jak i na ciałka Negriego, a nawet próby biologiczne. Myszki (próba biologiczna) padną po byle czym — bagatelizuje specjalista. Wobec dalszych upadków rozsyłamy głowy lisów do wszystkich ościennych zakładów higieny. Wszystkie potwierdzają wściekli­znę. Ściągamy w końcu dr Steffenową z Katowic, w owych czasach największy auto­rytet w badaniach i diagnostyce wścieklizny. Potwierdza wściekliznę. Dzwonimy do

168

departamentu. O co chodzi? Czy szczepić resztę stada? Nie. To nie jest wścieklizna. ZHW w L. zrobił korektę swoich badań, okazało się, że pracownik się pomylił. Aleja mam dodatnie wyniki z co najmniej dziesięciu pracowni i z Katowic. Nie szkodzi. Proszę pobrać krew od lisów i przesłać do instytutu. Niech badają w kierunku nosów­ki. A co z lisami? Lisy wybić i spalić dla pewności wraz ze skórami. Jaki powód wybicia mamy podać? Nosówka - mówi specjalista K. Ale ludzie z obsługi się szcze­pią p. wściekliźnie do dziesiątego pokolenia. Niech się szczepią - mówi specjalista K. - Nie zawadzi, chociaż to nie wścieklizna. Wybito lisy. Spalono. Po dwóch miesią­cach przychodzi do nas z pracowni serologicznej instytutu kartka formatu A4 w po­łowie zadrukowana. Wyniki badań instytutu nad surowicami krwi, które zostały od nas wysłane. Ani słowa omówienia, żadnej diagnozy, same cyfry i logarytmy. Mija kilka lat. Jestem na kursie w instytucie. Wykłada choroby zakaźne doc. W. Przytacza anegdotę, jako że lubi robić dygresje podczas prelekcji. Bohaterem anegdoty okazuję się ja. Jakie nieuctwo może być wśród ludzi, którzy przecież zdawali egzaminy z epizootiologii. Wścieklizna drogą alimentamą! Nie podam kolegom, jakie to woje­wództwo, bo wstyd. Jaką minę miał pan docent, kiedy wstałem, przedstawiłem się i po kolei nie oszczędzając nikogo omówiłem sprawę. Potem na korytarzu zaczepił mnie i biadał: Takie rzeczy, kolego, to raczej w kuluarach, a nie przy wszystkich, publicznie. Nie wiedziałem, że sprawa tak wyglądała. Jeżeli tam była dr Steffenowa, to na pewno coś było na rzeczy - jąkał. Problem alimentamego zakażenia lisów nie mieścił się w ówczesnym paradygmacie naukowym. A dzisiaj szczepi się lisy szcze­pionkami doustnymi. I uodpamia. Tak jak nie mieści się w obecnym paradygmacie naukowym weterynarii to, że można uzyskiwać korzystne wyniki terapeutyczne, prze­taczając psu krew przeżuwaczy. Tak jak ciągle usiłuje się zamykać oczy na niebez­pieczeństwo przenoszenia przez mięso od zarażonych krów z encephalopatią gąbcza­stą mózgu prionów wywołujących u człowieka chorobę Kreutzfelda-Jacoba. Doktry­nerstwo jest chorobą nie mniej groźną od tyfusu.

21.06.99Rozhisteryzowana pani z przymilnie uśmiechającym się panem przyprowadzają te­

riera z „wysadzonym” okiem i przewlekłym zapaleniem spojówek. Robię zdjęcie, podej­rzewając guz oczodołu, nie znajduję nic. Wzrost ciśnienia śródgałkowego, może być jaskra. Instynktownie staram się odsunąć od siebie tę sprawę, bo nie dość, że nietęgi ze mnie okulista, to jeszcze ci państwo, do których nie bardzo dociera to, co mówię, wy­dają mi się źródłem przyszłych kłopotów, gdyby coś nie wyszło według ich wyobrażeń. Proponuję Klinikę Wydziału Wet. w Lublinie, gdzie jest dwóch specjalistów od okuli­styki. Państwo godzą się, dzwonię więc do kliniki, umawiam termin. Po trzech dniach są z powrotem. Pies ma oko jeszcze bardziej wysadzone, oni zaś jakby mniej mili, żądają pobrania krwi do badań laboratoryjnych, bo to może być białaczka. Może jaskra, ale doktor, u którego byli, polecił zbadać krew, bo może być białaczka. Jaki doktor? Czy państwo byli w klinice? Tak, byliśmy. Doktor z tej kliniki powiedział... Zgłupia-

169

łem. To nie mógł zbadać w laboratorium w klinice? Przecież tam mają wszystko na miejscu! - Ale myśmy nie byli w Lublinie - mówi pani. Koleżanka przejeżdżała przez S. na Śląsku i widziała szyld „Klinika weterynaryjna”, a że ona jest ze Śląska, to powie­działa: „Co będziecie jeździć do Lublina, u nas też jest klinika, jedźcie ze mną. Będzie przy sposobności.” I pojechali do napisu. Wywieszaczom szyldów już nie wystarcza „Lecznica specjalistyczna”, muszą sobie napisać „Klinika”. Pobrałem krew, jak chcieli. Nawet nie spytali, ile to kosztuje. Po kilku dniach jest notatka w gazecie. Przymilnie uśmiechnięty pan uznaje, że weterynaria w naszym mieście jest na żenująco niskim poziomie i proponuje połączenie się specjalistów praktykujących na terenie miasta w jedną klinikę, gdzie można by połączonymi siłami itd. Połączonymi siłami, żeby on nie musiał do Lublina.

28.06.99Ulica nosząca nazwę wsi, z której powstała. Domy, domki, wille, firmy, gabinety

lekarskie. Przed dwudziestu jeszcze laty chowano tu krowy, owce, świnie a nawet konie, przed trzydziestu trafił się i dom kryty strzechą; przeważały tu dwuizbowe pomieszczenia, najczęściej kryte papą, rzadziej zdarzała się dachówka. Takich relik­tów wsi i ludzi, ni miejskich ni wiejskich, o rudymentarnych archetypach mentalno­ści, którym nawet łaskawe dla prymitywów czasy Polski Ludowej (nie PRL) nie dały awansu jeżeli nie społecznego, to przynajmniej materialnego, bytuje tutaj zadziwiają­co dużo. Dom mało zmieniony od czasów drugiej światowej, tyle że elektryczność jest; obórka, w obórce świnią, a czasem krowa, gnojowisko za oborą, sławojka... I mamy telefon do lecznicy, żeby co prędzej przyjechać, bo ktoś tam na tej ulicy w okrutny sposób zamordował psa. Hanka jedzie i zastaje dwóch trzęsących się ze zdenerwowania policjantów, szybko i pracowicie rozgrzebujących nawóz w gnojowi­sku, w którym podobno, wg anonimowego telefonu, jest zagrzebany bestialsko pobi­ty pies. Właściciel gospodarstwa i psa pojechał już policyjnym samochodem na ko­mendę, a policjanci właśnie dogrzebali się do zwierzęcia. Informują Hankę, że wła­ściciel najpierw prał psa kijem, a potem wygrzebał dziurę w oborniku i zagrzebał tam nieszczęsne zwierzę. Podobno jeszcze żyjące. Dlaczego to zrobił? „Bo nic nie wartoł, nie scekoł” - poinformował policjantów. Hanka pochyla się nad krańcowo wychu­dzonym, małym, może pięciokilogramowym psem, jeszcze łapiącym oddech, cho­ciaż nieprzytomnym. Spłakana wiezie go do lecznicy, ciągle płacząc podłącza kro­plówkę i powoli doprowadza go do przytomności. Zanim odjechała, wysłuchuje wrza­sków zebranego tam małego tłumku gapiów, w większości solidaryzujących się z właścicielem skatowanego zwierzęcia. Płodne jest ciągle jeszcze łono, które rodzi zwierza - powiedział Bertold Brecht i tutaj widać to wyraźnie. - Zostawcie to! - wrzeszczy brat właściciela. - Co to, już własnego psa nie można zabić?! Co miał zrobić, kiedy pies nic nie wartoł?! Nie szczekał, każdy do niego doszedł! Do niczego się nie nadawał! - Nad ludźmi nie ma się kto zlitować! - drze się oburzona jakaś paniusia - a oni o psa chłopa areśtują! Światy, cuda! Hołota! Każdy kraj ma swoją

170

hołotę - pisze Włodzimierz Odojewski w swojej ostatniej książce (Oksana). Jest ho­łota angielska, niemiecka, francuska, nie tylko polska i ukraińska, ba - mówi Odo­jewski - każda klasa ma swoją hołotę, nawet arystokracja. Ma rację, przecież i tu, w moich zapiskach, napisałem kiedyś banda magistra. Aby udowodnić swoją tezę Odojewski podaje przykład z czasów sowieckiej okupacji Lwowa, kiedy to pobytem swoim zaszczycił to miasto Aleksy Tołstoj, potomek starej rosyjskiej hrabiowskiej rodziny (z której pochodził Lew Tołstoj). Aleksy Tołstoj, autor „Drogi przez Mękę”, był ulubieńcem Stalina i często bywał goszczony na Kremlu, jako największy po Gorkim i Szołochowie pisarz radziecki. Ten arystokratyczny intelektualista w asyście czerwonoarmistów buszował po siedzibach zasobnych rodów lwowskich i rekwiro- wał dla siebie co bardziej wartościowe rzeczy. Na marginesie tych rozważań Odojew- skiego o arystokratycznym hołociarzu warto chyba przytoczyć anegdotę krążącą po Moskwie w latach trzydziestych. Tołstoj, częsty gość na Kremlu na suto zakrapia­nych obiadach u Stalina, widząc, jak serdecznie jest przez „Ojca Narodów Radziec­kich i Wodza Światowego Proletariatu” przyjmowany, pewnego razu rozkrochmalił się zupełnie i zaproponował „Geniuszowi Rewolucji” wypicie bruderszaftu. Pan żar­tuje, grafie - miał powiedzieć Stalin. No, i tak zacząłem o dramatycznym losie chłop­skich, a właściwie lumpenchłopskich psów i przez rozważania o hołocie zakończy­łem na Stalinie. Zaczynam wpadać w gadulstwo.

A zapomniałem jeszcze dodać, że w gospodarstwie lumpenchłopa, który tak urzą­dził swego psa, jest już nowy pies. A jakże. Szczeniak, może trzymiesięczny. Kundel. „Gospodarz” uwiązał go na łańcuchu, na którym kiedyś stała krowa, tym samym, który wlókł za sobą niedobity nieszczęśnik. No i co? Zabroni mu kto mieć nowego psa?

19.06.99Dzwonię dzisiaj do „Sycyny”, gdzie od sześciu lat drukowane są moje zapiski. Jaki

to szmat czasu, jaka to chwilka zaledwie. Jakby to wczoraj było, kiedy ukazał się pierw­szy numer tego pisma z moją kolumną. Jakby to wczoraj było, kiedy po kilku numerach rozpieczętowywałem szarą kopertę z nadrukiem ministra kultury z odręczną kartką ministra Dejmka, który dziękował mi, jak napisał, „za dobrą nowinę”. Po prostu wybit­nemu reżyserowi moje zapiski się podobały. Dzwonię i dzwonię, wreszcie podnosi słuchawkę Wiesław. „Sycyny” już nie ma. Od nowego roku redakcja „Sycyny” żyła „na wariackich papierach”, me płacono im pensji, niby obiecywano dotację, ale się waha­no; nowy minister (Zakrzewski) natychmiast przeciął ten gordyjski węzeł. Jak Aleksan­der Macedoński. Zlikwidował pismo społeczno-kulturalne. A na jaką cholerę coś takie­go potrzebne przy budżecie (0,3 % budżetu państwa) Ministerstwa Kultury. Spodzie­wałem się tego, bo od pół roku nie dostałem ani grosza, ale te sto osiemdziesiąt złotych (na początku było dwa miliony trzysta tysięcy, po stuprocentowej w ciągu kilku lat inflacji sto osiemdziesiąt złotych - ile razy w tym czasie wzrosły pensje i diety posłów, radnych i innych krzykaczy?) nie stanowi żadnej sumy w moim budżecie, więc regular-

171

nie pisałem. Sytuacja przy tych naszych „zbawcach ojczyzny”, którzy ciągle mają „mo­ralne prawo”, staje się zupełnie adekwatna do satyrycznego wiersza z lat sześćdziesią­tych (L. J. Kerna chyba), drukowanego kiedyś w „Swiecie”. „Wemyhora z lirą chodził całe życie, dzisiaj liry w żadnym sklepie nie ujrzycie” - zaczynał się ten wiersz i koń­czył, jakby antycypując dzisiejszą sytuację kultury: „Lira to jest, proszę państwa, taka cytra, nie ma liry, no to trudno, daj pan litra. Musi nam zastąpić liter dźwięki wszystkich lir i cyter...”

Dopóki poruszam jeszcze rękami i przy stole mogę stać od rana do wieczora, to wyżyję. Ale tylko grafomani piszą dla sławy, prawdziwy artysta pisze dla pieniędzy - powiedział kiedyś Broszkiewicz.

KONIEC

ISBN 83-915093-0-3