Pogranicze 1991-98. Romantyzm i niezależność

70
Andrzej Orzechowski 1991-98 Romantyzm i niezależność

description

Historia tygodnika "Pogranicza" i zarazem wielowiątkowa opowieść o pierwszych latach transformacji ustrojowej w Polsce

Transcript of Pogranicze 1991-98. Romantyzm i niezależność

Andrzej Orzechowski

1991-98Romantyzm i niezależność

Copyright by IM Communications, 2009Wydanie I

Przemyśl 2009

Wstęp

Rok 1990. Koniec cenzury. Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „PrasaKsiążka Ruch” – największy wówczas koncern wydawniczy w Europie – zostajepostawiona w stan likwidacji.

W maju odbywają się pierwsze, wolne wybory do samorządu. Niejeden zwy-cięski kandydat przemyskiej „Solidarności” ma za sobą PZPR-owską przeszłośći startuje z list aktualnie przewodniej siły narodu. Dziennikarze „Życia Przemy-skiego”, dawnego organu PZPR, dobrze znają życiorysy rządzących. Patrzą naręce, bywają złośliwi. W grudniu tracą kontrolę nad znanym w regionie tytułem.

Tak postanawia Komisja Likwidacyjna RSW „Prasa Książka Ruch”. MarekKamiński, szef przemyskiej „Solidarności”, zjawia się w redakcji „Życia Prze-myskiego” i mówi wprost: – Wszyscy mogą pracować, ale... Panie kochany, do szeregujak Pan chce!

Wierząc, że wraz z upadkiem komunizmu nadeszły inne, lepsze czasy,dziennikarze chcą zachować niezależność. Zakładają nowy tygodnik. 4 czerwca1991 roku w kioskach ukazuje się „Pogranicze”...

* * *

Tak zaczyna się opisana tu historia tygodnika „Pogranicza”. Źródłemksiążki jest kilkanaście utrwalonych na taśmach wywiadów przeprowadzonychz byłymi dziennikarzami tej gazety i ludźmi związanymi w latach 90. z lokalnąpolityką i prasą. Oparłem się również na tekstach publikowanych w „Pograniczu”oraz w innych mediach, które opisywały na przykład sądowe procesy dziennika-rzy tej gazety.

W ten sposób powstał być może impresjonistyczny, lecz – mam nadzieję –obiektywny obraz funkcjonowania małego, lokalnego tygodnika.

Rozdział I:

Początki „Pogranicza”

Walka o tytuł

Rok 1989. Początek przemian ustrojowych w Polsce. – „Solidarność”, Komi-tety Obywatelskie... Czuliśmy, że nowa ekipa czai się na pisma z podtytułem: „organPZPR” – wspomina Zdzisław Szeliga, były dziennikarz „Życia Przemyskiego”i „Pogranicza”.

Szeliga to jeden z najbardziej znanych przemyskich dziennikarzy. Podkoniec lat siedemdziesiątych, zaraz po studiach, rozpoczął pracę w „ŻyciuPrzemyskim”, tygodniku ukazującym się już od 1967 roku. Nie miał wielkiegowyboru... Poza wydawanym w Rzeszowie dziennikiem „Nowiny” nie było innychgazet w regionie.

Szczytowy okres rozwoju „Życia Przemyskiego” to ostatnia dekada PRL-u. W połowie lat 80. tygodnik osiągał nakład 45 tysięcy egzemplarzy, przystosunkowo małych zwrotach.

Pracowali tam różni ludzi. I „aparatczycy” – delegowani do pracy przezKomitet Wojewódzki PZPR. I dziennikarze nie sympatyzujący z władzą. Wszyscyzgodnie współpracowali.

„Aparatczycy” nie byli tacy straszni, jak się ludziom zdawało. ZdzisławSzeliga tak wspomina jednego z nich, Jerzego Makarę: – Uczciwy człowiek. Gdygo poznałem, zacząłem w inny sposób wartościować ludzi. Makara trafił do „ŻyciaPrzemyskiego” z gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR. – Wydawało mi się,że tam, w komitecie, siedzi taki beton, do którego pasuje stary dowcip o szczęśliwym spo-łeczeństwie, w którym istnieją tylko dwie warstwy: warstwa komunistów i warstwa ziemi– wspomina Szeliga. – Potem poznałem kilku innych ludzi z komitetu. Wielu zaczą-łem szanować, nie podzielając oczywiście ich poglądów.

Od 1985 roku naczelnym „Życia Przemyskiego” był Zygmunt Marciak.– Też przyszedł z komitetu – wspomina Zdzisław Szeliga. – Zesłali go nam, bow zespole redakcyjnym nie było osoby, która chciałaby zostać naczelnym i którą komitetby zaakceptował. Marciak miał mocno ugruntowane, lewicowe poglądy, ale od razuzastrzegł, że żadną „miotłą” nie będzie.

Co drugi dziennikarz „Życia Przemyskiego” nie należał do partii. – Nie-którzy, ja również, kręcili się nawet wokół zupełnie innych środowisk – mówi Szeliga.– Z jednej strony mieliśmy więc czerwony sztandar, bo w „Życiu” pisali ludzie, którzy

uzewnętrzniali lewicowe przekonania w swoich publikacjach. Z drugiej strony, z każdymrokiem coraz częściej pisały osoby sympatyzujące z „Solidarnością”, była coraz większaniezależność w redagowaniu pisma.

W latach 1989-91 „Życie Przemyskie” funkcjonowało więc jak swoistyHyde Park. Pojawiały się tam teksty przychylne elitom solidarnościowym, alei publicystyka, która irytowała nową władzę. – Prawdopodobnie więcej pisaliśmyo tych, którzy ponieśli klęskę, kandydatach PZPR czy tak zwanych „niezależnych”– przyznaje Zdzisław Szeliga. – Bywało jednak i tak, że kandydaci „Solidarności”nie chcieli z nami „komuchami” rozmawiać.

W redakcji toczono ostre spory ideologiczne o linię programową pisma.Powstanie pierwszego od półwiecza, niekomunistycznego rządu Tadeusza

Mazowieckiego przyspieszyło transformację prasy. – Wiedzieliśmy, że wydawcę„Życia Przemyskiego”, największego w Europie molocha, szlag trafi. Tak wkrótce sięstało.

22 marca 1990 r. Sejm uchwalił ustawę o likwidacji Robotniczej SpółdzielniWydawniczej „Prasa – Książka – Ruch”. Powołano Komisję Likwidacyjną, któramiała rozstrzygnąć losy wielu tytułów (m.in. 31 tygodników wojewódzkichPZPR), kształtując tym samym rynek prasy w nowej rzeczywistości ustrojowej.1

Zanim jednak przed Komisją Likwidacyjną doszło do walki o tytuł, „Soli-darność”, która w 1990 roku zdominowała samorządowe władze, próbowałaprzejąć kontrolę nad „Życiem” innymi sposobami. – Były różne podchody...– przypominają sobie byli dziennikarze tygodnika. – Nowe, kiełkujące władzepróbowały zbadać teren, indywidualnie rozmawiały z kilkoma „prawomyślnymi” dzien-nikarzami.

Zdzisława Besza „podchodził” jego znajomy, przewodniczący Rady Miej-skiej Andrzej Matusiewicz. Większość zespołu redakcyjnego spodziewała się jed-nak, że jedną z pierwszych osób współpracujących z ludźmi „Solidarności” możebyć Zdzisław Szeliga. – Miałem pewne układy – przyznaje. – Proponowano mi mię-dzy innymi, bym w Przemyślu współtworzył oddział redakcji krakowskiego „Czasu”.

Szeliga znał też osoby, które później przejęły tytuł, m.in. Jacka Borzęckiego.Borzęcki wrócił z Kanady, w latach 80-tych redagował tam niezależne pismo„Związkowiec”. W Przemyślu był już szykowany na naczelnego nowego „Życia”.– Zamieszkał w tym samym bloku, co ja, często się spotykaliśmy – opowiadaZdzisław Szeliga. – Borzęcki proponował mi współpracę, ale dodał, że nie wszyscybędą mogli pracować...

Marek Kamiński, ówczesny szef regionu NSZZ „Solidarność”, potwierdza:– Normalną rzeczą było to, że czterdzieści procent kadry szło pod młotek, tak czysiak. Propozycję kurtuazyjną złożylibyśmy wszystkim, ale wiadomo... Połowa byłabywyrzucona w momencie. Czołowi działacze PZPR-u nie mogli pracować w naszejgazecie, prawda?! Borzęcki miał zadania i miał je wykonać.

W „Życiu Przemyskim” pracowali wówczas ludzie o różnych poglądach,nikt nie myślał jeszcze o jakimś wspólnym froncie. Szeliga: – Spodziewano się, że

6

ci, któr ym zaproponują współpracę może się zgodzą, może nie... Ale panowałoprzekonanie, że stary zespół jakoś się rozpadnie.

Współpraca mogła jednak się opłacić. Gdyby dziennikarze stworzyli dzien-nikarską spółdzielnię pracy, przejęliby prawa do tytułu. Taką szansę dawała imustawa o likwidacji RSW „Prasa – Książka – Ruch”. Dziennikarzom oddanow ten sposób 13 z 31 tygodników i 6 z 16 dzienników byłej PZPR.2

Zespół „Życia Przemyskiego” liczył na porozumienie z najważniejszymiludźmi przemyskiej „Solidarności”. – Zaprosiliśmy do redakcji przemyską elitę,między innymi Marka Kamińskiego, Andrzeja Matusiewicza – relacjonuje po latachZdzisław Szeliga. – Ale władza zachowywała się jak słoń w składzie porcelany.Kamiński wyskoczył z hasłem, że redakcja musi sobie zasłużyć na interesujące propo-zycje ze strony nowych władz: „Kto sobie zasłuży, ten będzie pracować!” On to...tak wiesz, na chama!

Dialog skończył się, zanim się właściwie rozpoczął. Ówczesny szef prze-myskiej „Solidarności” Marek Kamiński: – Postanowiliśmy: jest gazeta, należy jąprzejąć! Wystąpiliśmy do Komisji Likwidacyjnej z informacją, że jesteśmy zaintereso-wani tytułem „Życie Przemyskie”. Dostaliśmy sygnał, że nie ma sprawy, możeciedziałać w tym kierunku. Komisja Likwidacyjna RSW „Prasa – Książka – Ruch”ogłosiła przetarg.

7

Wtedy okazało się, że wbrew pozorom dziennikarze „Życia” tworzyli dośćscementowany, lojalny wobec siebie zespół. – Zwołaliśmy zebranie redakcyjne,padł pomysł stworzenia spółki i wystartowania w przetargu – wspomina ZdzisławSzeliga. – Nikogo nie namawialiśmy, każdy miał wolną rękę, mógł walczyć z nami lubsprzymierzyć się z „prawomyślnymi”. Okazało się, że wszyscy – z wyjątkiemWiesława Wojcieszonka – podchwycili pomysł.

Dziennikarze postanowili walczyć. 23 listopada 1990 stawili się u przemy-skiego notariusza i zawiązali Wydawniczo – Usługowo – Handlową Spółkę z o.o.„Publikator”:

Przedmiotem działalności spółki jest:1) wydawanie tygodnika regionalnego oraz czasopism,książek, plakatów, map i atlasów, informatorów oraz innychwydawnictw okolicznościowych;2) kolportaż oraz handel detaliczny na terenie województwaprzemyskiego i przyległych województw;3) prowadzenie innej działalności gospodarczej, w tym usłu-gowej, nie zabronionej prawem.Kapitał zakładowy Spółki wynosi 11 mln złotych i dzieli sięna 22 równe i niepodzielne udziały w wysokości 500 000 złkażdy.3

31 styczniu 1991 r. Sąd Rejonowy w Przemyślu zarejestrował spółkę.Ostatecznie przystąpiło do niej tylko ośmiu dziennikarzy (wszyscy pojawiali siępóźniej na łamach nowego tygodnika): Zdzisław Besz, Alicja Bogusławska,Leonard Czajka, Czesław Duśko (pierwszy redaktor naczelny „Pogranicza”),Zygmunt Marciak, Robert Pawłowski (fotoreporter), Barbara Sykała i ZdzisławSzeliga. Każdy z nich objął po 2-3 udziały warte 1-1,5 miliona złotych (wówczasbyła to mniej więcej połowa średniej pensji).

Miesiąc wcześniej (28 grudnia 1990 r.) powstała spółka „Ziemia Przemy-ska”4. Stworzyły ją nowe elity, rządzące wówczas Przemyślem. Większość, bo60% udziałów wykupiło miasto i gmina Przemyśl. Udziałowcami spółki zostaliteż Stanisław Paluch, prawicowy radny (26%), miasto Jarosław i Zarząd RegionuZiemia Przemyska NSZZ „Solidarność” (po 4%) oraz Przemyskie TowarzystwoKulturalne, Klub Inteligencji Katolickiej w Lubaczowie i Jacek Borzęcki(po 2%).5

Wstępną ofertę przygotowywały też inne podmioty (m.in. spółki zareje-strowane w Rzeszowie). Ale w przetargu wystartowały jedynie „Publikator”i „Ziemia Przemyska”. Rozpoczęło się decydujące starcie...

Ofertę dziennikarzy poparło kilkanaście organizacji społeczno-gospodar-czych, sportowych itp. – Próbowaliśmy też lobbingu – przyznaje Zdzisław Szeliga.– Znałem Wieśka Marnica [ówczesny sekretarz Zarządu Głównego Stowarzy-

8

szenia Dziennikarzy RP, stały obserwator w Komisji Likwidacyjnej], wydzwania-łem do niego. Nic to jednak nie dało.

Zdzisław Szeliga przyznaje, że „płynąc pod prąd” dziennikarze nie mieliszans: – Od początku zdawałem sobie sprawę z tego, że będzie nam ciężko. Pewneodium zostało.

Ponadto dziennikarze nie mieli pieniędzy, by złożyć Komisji ofertę, którabyłaby atrakcyjna finansowo. – Każdy z nas żył tylko z jakiejś pensyjki w „Życiu”,relatywnie może nie najgorszej w tamtym okresie... – tłumaczy Szeliga – „Gołodupcy”byliśmy, nawet Zdzichu Besz, biznesmen „pożal się Boże” – śmieje się.

Tymczasem po Przemyślu rozeszła się plotka, że dziennikarze... mająpieniądze. Dlatego „Ziemia Przemyska” złożyła ofertę, której nikt nie był w sta-nie przebić – oferowała za tytuł aż 150 mln złotych. Zdzisław Besz komentowałto później w „Pograniczu”:

Naprawdę nie naszą winą było, że zamiast kupić „Życie” naprzetargu za symboliczną złotówkę, zapłaciliście 150 milio-nów społecznych w większości złotówek, aby móc wreszcieswobodnie pisywać kto w a ż n y z kim w a ż n y m sięspotkał, gdzie ktoś s ł a w n y spędził tegoroczny urlop lubnad jaką wodą bawiły się jego dzieci.6

Organizowany w kwietniu 1991 roku przetarg zakończył się zgodnie z prze-widywaniami. Stosunkiem głosów 1:5 dziennikarze „Życia Przemyskiego” prze-grali walkę o tytuł z wspieraną przez solidarnościowe elity i władze Przemyślaspółką „Ziemia Przemyska”. Nie była to sytuacja wyjątkowa – zdecydowanawiększość z 15 tygodników byłej PZPR, sprzedanych na przetargach, trafiław ręce osób związanych z nową władzą.7

Szef przemyskiej „Solidarności” Marek Kamiński przyznaje: – Dziennikarzemogli składać najlepszą ofertę, ale i tak nie dostaliby tytułu. Te nasze dwa udziały totakie o d... rozbić. Symboliczna rzecz. Ale bytność „Solidarności” była wtedy wymaganai mile widziana. Na salonach, w różnych decyzjach politycznych związek jeszcze sięliczył... W demokracji, w przetargu może startować każdy. Wygrywa ten, kto ma więk-szą siłę przebicia.

Powstanie tygodnika „Pogranicze”

Przegrany przetarg zmobilizował dziennikarzy starego „Życia”. Założonaprzez nich spółka „Publikator” zarejestrowała dwa tytuły: „Nowe Życie Prze-myskie” i „Pogranicze”.

10

Zanim jednak w kioskach pojawił się nowy tygodnik, doszło do spotkaniadziennikarzy z przedstawicielami nowego wydawcy „Życia Przemyskiego”. Zwy-cięzcę przetargu – spółkę „Ziemia Przemyska”, reprezentował m.in. Przewodni-czący Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Ziemia Przemyska MarekKamiński: – Oznajmiliśmy wszystkim, że kolegium redakcyjne przestaje istnieć.Wskazaliśmy na Borzęckiego i mówimy: „To jest redaktor naczelny, wy jesteście dzien-nikarzami! Jakie on powoła kolegium, to jest jego sprawa”. Słyszymy, że tak nie, żeoni chcieli... Guzik prawda, takie są fakty i do widzenia. W efekcie wszyscy złożyliwypowiedzenia, nie podjęli pracy.

Zygmunt Marciak, od 4 listopada 1985 do 16 maja 1991 roku pełniącyfunkcję redaktora naczelnego „Życia Przemyskiego”, żegnał się z czytelnikami„komunistycznego” tytułu już na łamach „Pogranicza”:

Tak się złożyło, że nie dane mi było pożegnać się z Państwem(...) pozwalam sobie zatem na kilka słów osobistej refleksjiw nowym tygodniku, utworzonym przez dotychczasowy zespółdziennikarski „Życia”.Przede wszystkim serdecznie dziękuję za towarzyszenie namw najcięższych chwilach, jakie w ostatnim okresie przeżywali-śmy, za słowa otuchy i zachęty do wytrwania. Dziękujęza poparcie udzielone kierowanemu przeze mnie zespołowiw batalii o tytuł – batalii przegranej przez nas finansowoa głównie politycznie, ale wygranej moralnie.8

Nie wszyscy dziennikarze „Życia Przemyskiego” przeszli do „Pogranicza”.Niektórzy nie mieli wyboru, bo w przypadku kilku osób nowi właściciele poprostu nie wyrazili zgody na rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron(„nagle przekonali się, że jesteśmy coś warci, mimo wielokrotnie zarzucanej nampublicznie niewiarygodności” – interpretował tę decyzję Czesław Duśko9). Alewiększość zespołu redakcyjnego odeszła i założyła nowy tygodnik.

4 czerwca 1991 r. w kioskach pojawiło się „Pogranicze”. Tak wyglądałastopka redakcyjna pierwszego numeru pisma:

Tygodnik „POGRANICZE”. Redaguje zespół, red. naczelnyCzesław Duśko. Adres redakcji: 37-700 Przemyśl, ul. Waygarta8, tel. 30-22, w. 104, skr. poczt. 349. Ogłoszenia przyj-mowane są w redakcji, a także w innych lokalach, patrz str. 9.Wydawca – „PUBLIKATOR”, spółka z o.o. (współpraca PHU„ANART”), Druk – Spółdzielnia Inwalidów „PRACA” w Prze-myślu. Materiałów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Za-strzegamy sobie prawo skracania tekstów i zmiany tytułów.Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń.

11

Chcąc uniknąć posądzeń o nieuczciwą konkurencję dziennikarze-wydawcyzrezygnowali z tytułu „Nowe Życie Przemyskie”. Pojawia się on jednak w wi-niecie pierwszego numeru – z informacją: „Miało być tak... Jest...”. W pierwszymnumerze Zdzisław Szeliga tłumaczył pomysł na nowy, zupełnie nieznany czytel-nikom tytuł:

(...) Słownik języka polskiego wyjaśnia, że pogranicze to„obszar w pobliżu granicy dzielącej pewne przestrzenie,zwłaszcza teren nad granicą państwa”. Nasz tytuł nie wynikajednakże li tylko z bliskiego sąsiedztwa granicy ze wschodnimsąsiadem. Trzeba bowiem pamiętać, że w czasach II Rzeczy-pospolitej Przemyśl usytuowany był mniej więcej w połowiedrogi pomiędzy wschodnią a zachodnią granicą państwa.Prosimy też nie kojarzyć naszego tytułu z (odchodzącą już dolamusa) popularną nazwą, przemianowanych w StrażGraniczną, dawnych Wojsk Ochrony Pogranicza, czyli powschodniemu – pograniczników.Żyjemy w wolnej Polsce, w miejscu, które historia potrak-towała w sposób szczególny, żyjemy w miejscu uznawanym zapogranicze kulturowe i etniczne, co w przeszłości bywałozarówno wielkim atutem jak i przekleństwem. Wszyscy chybażyczyliby sobie, aby można było z ręką na sercu powiedzieć, żenasze położenie jest wyłącznie atutem.Pogranicze to ponadto jeszcze coś innego. To otwartość nawszelkie, nieraz bardzo od siebie odległe, przestrzenie. Tomożliwość konfrontacji nieograniczonych niczym, nawet wręczkrańcowych, poglądów, estetyk czy zachowań. Zapraszamywięc do wspólnej z „POGRANICZEM” zabawy.10

Dziennikarze zadeklarowali apolityczność i chęć zachowania pełnej nieza-leżności. Przekorną reakcją na wszechobecną „niezależność” innych mediów byłpodtytuł: „Tygodnik zależny od czytelników”. Czesław Duśko tłumaczył:

(...) Udziałowcami naszego wydawcy, czyli Wydawniczo-Usłu-gowej spółki z o.o. „PUBLIKATOR”, są osoby NIE ZWIĄZANEZ ŻADNĄ PARTIĄ CZY TEŻ UGRUPOWANIEM POLITYCZNYM,nie ma też wśród nich żadnej instytucji, reprezentanta żad-nych władz. Nie znaczy to wszakże, iż udziałowcy „PUBLIKA-TORA” oraz dziennikarze „POGRANICZA” to ludzie bezpoglądów, bez własnego zdania. (...)Nie mówimy, że będziemy niezależni, bo czyż można nie braćpod uwagę Waszego zdania? Owszem, można, ale wtedy nie

12

ma sensu zawracać sobie głowy wydawaniem czasopisma,które trafi do składu makulatury. Może zabrzmi to nieskrom-nie, ale „POGRANICZE” nie chce być takim tytułem.Nie składamy też wielkich deklaracji, bo historia ostatnich lati miesięcy gorzko nas uczy, jak trudno je później spełnić. Dla-tego nie zamierzamy obiecywać, że prawda będzie tylko nanaszych łamach, że mamy placet na wyrażanie „jedyniesłusznych racji”, że dla nas nie będzie tematów tabu.11

Pierwszy numer tygodnika ukazał się w czasie wizyty Jana Pawła II w Prze-myślu i w Lubaczowie. Na pierwszej stronie pojawił się więc wizerunek papieżaw formie cynkografii, autorstwa Edwarda Kmiecika – rysownika przez wiele latwspółpracującego z gazetą. Poniżej pojawiły się... proroctwa wróżki Teresy.

Tygodnik „Pogranicze” od początku ukazywał się w formacie A3, druko-wany był na szarym papierze w przemyskiej Spółdzielni Inwalidów „Praca”.Gazeta liczyła początkowo 10 stron, w tym dwie strony reklamowe, jedną stronęsportową oraz jedną stronę z programem telewizyjnym, kursami walut i cenamiz targowisk. Na pięciu stronach redakcyjnych dominowały duże teksty o tematycespołeczno-politycznej. Specyficzny charakter miała ostatnia strona, gdzie gościłystałe rubryki, znane wcześniej czytelnikom „Życia Przemyskiego”: Z rybą na ty,Drzewa wokół nas, Z kuchni Krystyny, Pogodynka, horoskop i krzyżówka orazCebula z Pogranicza – satyryczne rysunki autorstwa Henryka Cebuli.

Pierwszy nakład „Pogranicza” – 10 tysięcy egzemplarzy – sprzedał sięzaskakująco dobrze. Pod koniec lipca 1991 r. dziennikarze-wydawcy tygodnikazdecydowali o zwiększeniu objętości do 14 stron. Szybko jednak zaczęły sięproblemy.

– Wszędzie idzie nowe, a tu jakaś banda „komuchów” jeszcze próbuje się trzymać– tłumaczy kłopoty tygodnika Zdzisław Szeliga. – Żeby ta banda komuchów miałajeszcze kasę....

13

Rozdział II:

„Pogranicze” w opozycji

Dziennikarstwo zaangażowane – rzecz o redagowaniu

Ograniczone możliwości finansowe wydającej „Pogranicze” spółki „Publi-kator” sprawiły, że tygodnik redagowany był przez niewielki zespół. – Zmienił sięnasz system pracy... W „Życiu” – jak to za komuny – było rozpasanie etatowe.Mieliśmy fotoreportera, kierowcę z samochodem, redaktora technicznego, redaktoragraficznego, sprzątaczkę i trzy sekretarki, przez co dość późno nauczyłem się pisać namaszynie – wspomina Zdzisław Szeliga.

A w „Pograniczu”? – Wszystko było tworzone na zasadzie pospolitego ruszenia– opowiada Szeliga. – Na starcie nie mieliśmy pieniędzy. Pracowaliśmy na dwóchmaszynach z demobilu, w dwóch pokoikach na ulicy Waygarta...

W pierwszych miesiącach istnienia tygodnik zatrudniał sześciu ludzi:redaktora naczelnego Czesława Duśko, sekretarzy redakcji: Alicję Bogusławskąi Leonarda Czajkę oraz trzech dziennikarzy.

Jedną z najważniejszych osób w redakcji był Leonard Czajka. Przedpowstaniem „Pogranicza” pracował w „Życiu Przemyskim”, pełnił tam funkcjęzastępcy redaktora naczelnego. W „Pograniczu” był redaktorem technicznym– „ostatnią instancją” przed oddaniem gazety do druku. Do pracy przychodziłpierwszy, z redakcji wychodził ostatni. Był skrupulatny, czytał wszystkie teksty.– To był taki austriacki urzędnik – charakteryzuje go Szeliga. – Ale miał też bardzofajny sposób bycia, tonował teksty, redagował, podpowiadał... Taka osoba jest absolutnienieodzowna w redakcji.

Przez dłuższy czas tygodnik nie zatrudniał fotoreportera. W pierwszychmiesiącach istnienia gazety zdjęcia robił Jerzy Makara. – Z nim było wygodnie– wspomina Zdzisław Szeliga. – Mogłem do niego dzwonić o trzeciej w nocy, prosićo to, by gdzieś poszedł, zrobił zdjęcie i przyniósł rano do redakcji. I miałem stu-procentową pewność, że pójdzie i zdjęcie przyniesie! Po odejściu Makary kupiono„głupawkę” i wszyscy stali się fotoreporterami...

Przez wiele lat z „Pograniczem” współpracował też znany przemyski onko-log Jan Hołówka. Jego zdjęcia urozmaicały tygodnik niemal od początku dokońca istnienia tytułu. Niestety, aż do 1999 r. nie stosowano powszechnego wów-czas, lecz kosztownego naświetlania stron przed oddaniem do druku, stąd jakośćfotografii pozostawiała wiele do życzenia.

Redakcja przez długi czas nie miała współpracowników w terenie. Od po-łowy lipca 1991 roku „Pogranicze” miało tylko swojego przedstawiciela w Jaro-sławiu. Był nim Zdzisław Paszyński. Z tygodnikiem nieregularnie, przez niemalcały okres istnienia gazety, współpracował też Jan Artymowicz z Lubaczowa.– Jeśli „Pogranicze” miało ambicję stać się tygodnikiem całego województwa przemy-skiego, to zdecydowanie za mało było wiadomości z „terenu” – zauważa MariuszGodos, wieloletni sekretarz redakcji „Życia Przemyskiego”.

W pierwszych miesiącach gazeta redagowana było dość chaotycznie. Tekstynie były uporządkowane tematycznie, „skakały” po kolumnach. W tym czasiestałe pozycje w gazecie miały jedynie: wiadomości sportowe (strona 6 i 7), pro-gram telewizyjny, „Na bazarach” i „Nowości filmowe” (strona 8) oraz reklamy(strona 9 i 13) i pozycje rozrywkowo-poradnikowe (zawsze na ostatniej stronie).Później układ kolumn był już bardziej przejrzysty.

Do 1998 roku dziennikarze rzadko respektowali zasadę oddzielania infor-macji od komentarza. W tym okresie trudno było trafić na zwykłe, krótkiei obiektywne informacje czy relacje z wydarzeń w regionie. Ale… standardydziennikarskie były wówczas nieco inne. Kilkanaście lat temu powszechnie obo-wiązujące dziś zasady dopiero zaczynały być respektowane. – Teraz tych standar-dów jest trochę... – przyznaje Zdzisław Szeliga. – Człowiek całe życie się uczy. Gdydziś przeglądam stare „Pogranicze” myślę sobie, że większość publikowanych wówczastekstów nie spełniałaby kryteriów, którymi kierowaliśmy się w 2001 roku, gdy byłemnaczelnym tej gazety.

Fakt, że w latach 1991-98 w „Pograniczu” pojawiały się artykuły nie zawszeprzygotowywane starannie i rzetelnie, można też tłumaczyć inaczej. Była toz jednej strony konsekwencja „dziennikarstwa zaangażowanego”, o którym piszęponiżej. Z drugiej strony redaktorzy gazety, zamiast przesadnej dbałości o obiek-tywizm tekstów, woleli udostępniać zainteresowanym łamy tygodnika. Efekt?Ciągnące się tygodniami repliki oraz systematycznie zwiększająca swoją objętość,otwarta dla czytelników kolumna „Do i od redakcji”, czasem pojawiająca się jużna pierwszej stronie tygodnika.

Dobrym przykładem może być tekst „Wszyscy znajomi królika”, w którym„Pogranicze” zaatakowało Mariana Majkę, ówczesnego kuratora oświaty, póź-niejszego prezydenta Przemyśla.

Wykorzystując informacje anonimowego czytelnika redakcja zarzuciła mu,że tworzenie Centrum Kształcenia Ustawicznego jest „rodzajem prywatnejinicjatywy za państwowe pieniądze”, że Majka stosuje starą ludową maksymę„dobrze się je... na państwowym chlebie (trudno uwierzyć, że mogłoby to doty-czyć członka ugrupowania o tak szczytnych ideałach)”. W tekście… zabrakłoargumentów drugiej strony, lecz autor już zachęcał bohatera publikacji do pisaniasprostowań: „Na personalia przyjdzie czas, gdy pan kurator będzie łaskaw usto-sunkować się do zawartych w tym artykule zarzutów i wątpliwości”.12

16

„Pogranicze” zaskakiwało tak przez prawie osiem lat, do końca 1998 roku.Miało to i dobre, i złe strony. Pozytywem była wyrazistość poglądów autorów,otwartość, bezkompromisowość. Minusem – skrajny nieobiektywizm poszcze-gólnych tekstów. Artykułów, które równoważyłyby dwa odmienne punkty widze-nia, było jak na lekarstwo.

– Dziennikarze „Pogranicza” mieli tendencję do przedstawiania jakiegośproblemu tylko z jednej strony – przyznaje Marek Cynkar, który w latach 1992-95pełnił funkcję redaktora naczelnego tygodnika. – Ponieważ uważam, że nie możnakomuś przywalić, zanim się go nie wysłucha, próbowałem zmienić te nawyki. Starałemsię być czujny. Wiedziałem, że niewyparzona morda któregoś z moich kolegów możemnie doprowadzić do odpowiedzialności karnej. Dekretynizacja i związane z nią czterypozwy sądowe nauczyły mnie dziennikarstwa.

Nie zawsze jednak udawało mu się czuwać nad zawartością tygodnika.– Opublikowaliśmy kilka tekstów takich, że... cud od Pana Boga, że przeszły bezecha. Ktoś głupi nie zauważył i nas nie pozwał do sądu, choć z perspektywy czasuwidzę, że mógł sprawę wygrać – twierdzi Cynkar.

Pozwów mogło być jeszcze więcej… Na szczęście dziennikarze – przed1989 rokiem przyzwyczajeni do pisania tzw. „okrężną drogą” – unikali jedno-znacznych ocen i konkretnych ataków personalnych. – Besz pisał na przykład,że „w pewnym mieście, pewien prezydent”... – śmieje się Zdzisław Szeliga, wieloletnidziennikarz tej gazety.

Taki styl redagowania tekstów mógł podobać się czytelnikom. „Pogranicze”dość osobliwie relacjonowało wiele wydarzeń, na przykład przebieg wyborówsamorządowych:

Mieszkaniec podprzemyskiej wioski, w której kościelnym jestnad wyraz aktywny ongiś... ORMO-wiec, powiedział mi bezogródek: – Panie redaktorze, niektórym to już całkiemodpier... w głowach. Wyobraź pan sobie, że o mandat radnegoubiegali się u nas dwaj kandydaci, z których każdy był kiedyśsekretarzem partii, a dziś mają takie kwalifikacje, że i pewnieproboszczami mogliby być...13

[W pobliżu Szkoły Podstawowej nr 2 w Przemyślu] czuwałdżentelmen wydający z bagażnika samochodu po butelecz-ce... „patykiem pisanego” niektórym swoim (tak się domyśla-my) wyborcom.Jeden z czytelników osobliwie skomentował masowy udziałprzemyskich sióstr zakonnych: - Tym siostrzyczkom to dobrze.Raz na cztery lata wyjdą za mury, zagłosują na kogo majązagłosować i zadowolone wracają do siebie. A my się musimypóźniej z takimi „modelami” przez cztery lata męczyć.14

17

Uzupełniając refleksje czytelników (...) kolejny kamyczek doogródka hipokryzji, tym razem z okolic Jarosławia, gdzie moc-nym atutem jednego z kandydatów, ongiś bardzo ideowegosekretarza partii, był tym razem... śpiew w parafialnym chórze.Rzecz jasna, kandydat występował znów na pierwszej linii,w aktualnie przewodniej sile narodu...15

Dość niezwykłą dla lokalnej prasy linię programową (w skrócie: kontesto-wanie ówczesnej rzeczywistości, brak dystansu do wydarzeń w regionie, niewieleobiektywnych informacji) łatwo zrozumieć. Dziennikarze „Pogranicza” nawłasnej skórze odczuwali skutki transformacji ustrojowej. Przez cały czas staliprzed trudnym wyzwaniem ekonomicznym, związanym z utrzymaniem stworzo-nych przez siebie i dla siebie miejsc pracy. Redagowanie gazety – wbrew oczeki-waniom twórców „Pogranicza” – nie było jedynym zmartwieniem zespołu.

***

Zimą 1992 roku redaktorem naczelnym „Pogranicza” został Marek Cynkar.W redakcji pojawiło się więcej młodych osób, zmienił się profil gazety.

Lektura tygodnika redagowanego przez Cynkara wykazuje, że dziennikarze„Pogranicza” rzadziej już kontestowali rzeczywistość. Ale wciąż niespecjalniedbali o obiektywną wymowę treści (wyjątkiem były tzw. trudne tematy – np.stosunki polsko-ukraińskie). Wciąż rzadko oddzielali informację od komentarza.

Olga Hryńkiw, dziennikarka „Życia Podkarpackiego”, która przez ponadrok (do czerwca 1995 roku) pracowała w „Pograniczu”, przyznaje, że nie raził jej

18

taki styl pisania. – Nie miałam wcześniej doświadczeń w tym zawodzie, dziennikarskistyl kolegów wydawał mi się zupełnie naturalny. W pewnym stopniu nawet go przejęłam,relacjonując choćby sesje rady miejskiej. W tym przypadku komentarzem bywałyjednak najczęściej – czasem śmieszne, czasem straszne – wypowiedzi radnych...

„Pogranicze” było gazetą otwartą. – Do każdej redakcji przychodzi dużowariatów, nawiedzonych... – opowiada Zdzisław Szeliga, który pracował równieżw dziennikach „A-Z” i „Gazecie Wyborczej”. – Ale do nas, do „Pogranicza”, przy-chodziło też wielu młodych ludzi, którzy chcieli pisać, i których chętnie przyjmowaliśmy.

Potwierdza to Olga Hryńkiw. Kończąc filologię ukraińską rozglądała sięw Przemyślu za pracą. Odwiedziła redakcję z nadzieją, że w lokalnym tygodniku,na polsko-ukraińskim pograniczu, przyda się ktoś ze znajomością języka. Olgazaproponowała „Pograniczu” pomoc w tłumaczeniach. Cynkar odpowiedział:– Nie bardzo... Potrzebujemy dziennikarzy! Została więc dziennikarką, dziś uwa-żaną za „pierwsze pióro w Przemyślu”. Pracę w „Pograniczu” wspomina bardzodobrze. Ale... – Nie wiem, czy złapałam Pana Boga za nogi – zastanawia się.– Zawód mocno wypala człowieka.

Z tygodnikiem współpracowało więcej młodych osób. Marek Cynkar wspo-mina: – Odeszło kilku twardogłowych, w ich miejsce przyszło małżeństwo Gierulów,Ania Marczewska, Ola Hryńkiw. Wszyscy wnieśli duży wkład w rozwój tygodnika.Dzięki młodym „Pogranicze” było ładnie ilustrowane. Był klimat, rodzinna atmosfera,wszyscy z rozkoszą przychodzili na kolegia redakcyjne. Potwierdza to ZdzisławSzeliga: – Atmosfera była bardzo fajna. Młodzi chcieli coś wnieść do redakcji i to imsię udawało. Aklimatyzowali się.

W połowie lat dziewięćdziesiątych Cynkar, Szeliga i Hryńkiw odeszli z re-dakcji. „Pogranicze” słabło. Pojawiły się spore problemy finansowe, zespółredakcyjny tworzyły tylko... cztery zatrudnione na etacie osoby: redaktor naczelnaBarbara Sykała, Alicja Bogusławska, Zdzisław Besz i Wiesław Warejko oraz kilkuwspółpracowników.

Leonarda Czajkę próbowała zastąpić Alicja Bogusławska. Trudno jej byłojednak redagować tygodnik, bo z każdym rokiem materiałów ubywało. Niezmniejszono objętości pisma, ale – ze względu na większą ilość zdjęć i reklam– mniej było tekstów redakcyjnych.

Krytyka otaczającej rzeczywistości

W latach 1991-98 dziennikarze „Pogranicza”, ze względu na stosunek doelit politycznych, niechętnie zajmowali się polityką. – Nastawiali się na krytykanc-two, podejmowali różne tematy bliższe ludziom, dziury w jezdni i tak dalej – wspo-mina Marek Kamiński, były szef przemyskiej „Solidarności”, późniejszy

19

współwłaściciel gazety. Gdy jednak dziennikarze pisali już o polityce, „Pograni-cze” przypominało tygodnik „Nie”... Na „Solidarność” działało jak płachtana byka.

Porównywanie „Pogranicza” do „Nie” byłoby jednak nadużyciem. W prze-ciwieństwie do pisma Jerzego Urbana teksty kontestujące rzeczywistość, tematyantysolidarnościowe czy antyklerykalne nie raziły „mięsem” i nie zdominowałytygodnika. Dziennikarze i współpracownicy „Pogranicza” chętniej podejmowalitematykę kulturalną, historyczną, religijną i narodowościową. W tym względzie„Pogranicze” spełniało ważną misję, prezentowało pluralizm poglądów i zdrowydystans do wielu wydarzeń.

Teksty krytycznie oceniające rzeczywistość pierwszych lat transformacjibyły jednak wyróżnikiem nowego tytułu. W pierwszych tygodniach istnienia ga-zety tak nacechowane publikacje wręcz przeważały w „Pograniczu”. Obraz spo-łeczeństwa, gospodarki i władzy w 1991 roku, wyłaniający się z lekturytygodnika, nie był zbyt optymistyczny. Świadczy o tym choćby przegląd tekstówopublikowanych już w pierwszym numerze „Pogranicza”:

Z czternastu redakcyjnych tekstów aż dziewięć (z reguły krótkich) publikacjikontestowało ówczesną rzeczywistość i przemiany ustrojowe po 1989 roku. Ototematy tekstów z pierwszego, historycznego numeru tygodnika:- dobry detektyw i podejrzani biznesmeni (Jerzy Makara, „Być detektywem”,

s.2);- niepoważna władza - rzecz o radnych rządzących Przemyślem (Stanisław

Lipnicki, „Stronniczy przegląd obietnic”, s.2);- „prawdziwe oblicze” czarnobylskiej katastrofy (Zygmunt Marciak, „Zajść

w ciążę w Czarnobylu”, s. 3);- ludzkie dramaty (Alicja Bogusławska, „Nieuleczalnie chora matka błaga

o pomoc dla swych dzieci”, s. 4);- reportaż z pobytu młodzieży w Belgii i kontaktach z tamtejszą organiza-

cją skautowską (Alicja Bogusławska, „Ze Stubna do Brukseli”, s. 4);- ironiczna opowiastka o wczesnym kapitalizmie (Bożena Stawska,

„Takiemu to dobrze”, s. 4);- historia fresków w jednej z przemyskich kamienic (Zdzisław Szeliga,

„Niezwykłe odkrycie”, s. 4)- sonda w sprawie akcji przeciwko oddaniu kościoła Karmelitów

grekokatolikom (Juliusz Prosty, „KGB pod Karmelem?”, s. 7);- informacja o łataniu dziury w budżecie państwa kosztem gmin

(Bożena Stawska, „Biednemu wiatr w oczy”, s. 7);- sprostowanie informacji dziennika „A-Z”, który zaniżył szacunkowe

koszty obsługi wizyty Jana Pawła II w Przemyślu („Minimaliści”, s. 7);- informacja o „segregacji płciowej” przy rejestracji bezrobotnych,

(Bożena Stawska, „Koedukacja niewskazana, bo może przybyć trzecie bezro-botne?”, s. 7);

20

- obraz „umorusanych i ubogo ubranych” dzieci handlujących puszkami(Bożena Stawska, „Biznes czy ubóstwo”, s. 7);

- rysunek satyryczny: dziwny typ nad przerażonym dzieckiem w łóżeczkui tekst: „To jest nosek, a to nóżka, a to są rączki do klepania biedy”(Henryk Cebula, s. 10).Zestawienie nie obejmuje tekstów „powitalnych” (s. 1), informacji sportowych(s. 5), niektórych stałych rubryk, przeniesionych z „Życia Przemyskiego”oraz pozycji informacyjnych (program telewizyjny, „Na bazarach”, „Drzewawokół nas”, „Pogodynka”), poradników („Porady doświadczonego zielarza”,„Z rybą na ty”, „Z kuchni Krystyny”) i horoskopu.

Jak widać, dziennikarze chętnie podejmowali tematy społeczno-ekono-miczne, „kontrując” je przy tym obrazami majątków rodzących się we wczesnymkapitalizmie. Stosunek do państwa i ludzi, którzy na transformacji skorzystali,najlepiej oddaje jeden z krótkich felietonów Zdzisława Besza „Cudotwórcy sąwśród nas (podsłuchana rozmowa dwóch handlowców)”:

– Jak – leci?– Daj spokój, na czynsz nawet człowiek nie zarabia.– To samo u mnie, bida jak szlag.– Co przywiozłeś teraz z Reichu?– 3-letniego grata...– Też muszę puścić swego „japońca” i skoczyć po jakiś wózeknim cło podniosą.– Dają nam w d... równo z tymi podatkami i cłami. W tamtymmiesiącu zapłaciłem im prawie dwieście patyków podatku,dwieście koła! [200 tys. starych złotych, równowartość 1/3najniższej emerytury]– Ja im za tamten rok dochodówki nie płaciłem, tylko obro-towym mnie trafili. Wyszło mi niecałe sześć stówek [600 tys.zł] zarobku miesięcznie.– Z dochodowego też uciekłem...– Szybko tę chałupę postawiłeś, w parę miesięcy!– Położyłem już parkiety, teraz kładę płytki. Włoskie, po stoosiemdziesiąt koła [180 tys. zł] za meter...– Gdzie jedziesz na wakacje?– Stara chce do Włoch, ja do Francji.– Dwa tysiące papierów [2 tys. dolarów] z głowy, nie?– Wezmę z sobą ze cztery kawałki, może co kupię do chaty...

***

22

Cudów nie ma, ale cudotwórców ci u nas dostatek.– Polacy, jak wy to robicie?! – za wczesnego Gierka pytałfrancuski dziennikarz na łamach „Le Monde”, zaszokowanytym, iż statystyczny Polak wydawał wówczas trzy razy więcejniż oficjalnie zarabiał. Czasy w tym kryzysie na tyle sięzmieniły, iż niejeden rodak żyje trzy razy lepiej od żabojadazarabiającego 20-30 razy więcej i ze strachem myśli, co tobędzie jak już wrócimy do Europy?16

W „Pograniczu” wiele było też innych publikacji sugerujących, że po trans-formacji ustrojowej państwo nie funkcjonuje normalnie, bo okradane jest (mniejlub bardziej legalnie) przez swoich obywateli...17 Przykładowo, w rozmowiez „Pograniczem” przemyski komornik żalił się, że usiłowano go zrzucić z trze-ciego piętra, gdy chciał wyegzekwować alimenty od pobierającego zasiłek bezro-botnego. Człowiek ten – opowiadał komornik – „w rzeczywistości zajmuje sięhandlem na bazarze, obraca dużą gotówką, posiada dwa samochody, w tymmercedesa, oraz przyczepę i dobrze urządzone mieszkanie”.18

Takim obrazkom przeciwstawiano znacznie smutniejsze konsekwencjeprzemian ustrojowych: likwidacje państwowych przedsiębiorstw, rosnące bezro-bocie, problemy pracowników sfery budżetowej, zubożenie mieszkańców.19

Ale „Pogranicze” nie ograniczało się tylko do kontestowania ówczesnejrzeczywistości. W latach 1992-95 pojawił się jeszcze jeden nurt w redagowaniutygodnika: mocna była „działka” kryminalna. „Pogranicze” publikowało np. cyklartykułów o okradaniu banków przez nieuczciwych biznesmenów. – Poświęcaliśmytemu wiele miejsca. Wykrywaliśmy afer y, nawet prokuratura zwracała się do naso pomoc, prosiła o informacje. Pomagaliśmy, bo łapanie tych sk... złodziei to był naszwspólny interes, obywatelski obowiązek – wyznaje Marek Cynkar, ówczesny redaktornaczelny.

Stosunek do transformacji – rzecz o poszukiwaniuzaginionych weteranów „Solidarności”

Na stosunek dziennikarzy „Pogranicza” do przemian po 1989 roku rzuto-wały ich własne doświadczenia. Dziennikarze „Pogranicza” byli jedną z ofiarpolityki nowych władz. Odebrano im „peerelowski majątek” – zakorzenionyna rynku tytuł „Życie Przemyskie”.

Nic dziwnego więc, że tygodnik ośmieszał ideę dekomunizacji i nie godziłsię na stosowanie zasad zbiorowej odpowiedzialności w ocenie lat 1944-89.

23

Dziennikarze wykorzystywali każdą okazję, by krytykować prawicę, nowe elity„Solidarności” i ich walkę z „komuną”. Sytuacja często była dość niezwykła:władze samorządowe przylepiały nowemu tytułowi „komunistyczną łatkę”20,a „Pogranicze” wykazywało, że to radni powinni najpierw przezwyciężyćw swoim środowisku „dziedzictwo komunistycznych klik”21.

„Pogranicze” kłuło mocno. W lipcu 1991 roku publikacja tygodnika roz-sierdziła całą rządzącą wówczas klasę polityczną. Na pierwszej stronie „Pogra-nicza” z 27 lipca 1991 r. ukazał się wywiad z Wojciechem Kłyżem,wiceprzewodniczącym Regionu Południowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”w Przemyślu w latach 1980-1981. Wywiad pod wymownym tytułem „Gdzie sąprawdziwi weterani ‘Solidarności’. Został tylko szyld” w jakimś stopniu pokazujestosunek dziennikarzy „Pogranicza” do nowej rzeczywistości i do etosu „Solidar-ności”.22

Wojciech Kłyż był jednym z nielicznych w regionie działaczy związkowych,który nie tylko był internowany, ale przez ponad 15 miesięcy stanu wojennegosiedział w więzieniach w Przemyślu, Załężu, Hrubieszowie i Łęczycy (w Sylwe-stra 1981 roku przemyski sąd skazał go na trzy lata więzienia z art. 46 dekretuo stanie wojennym). Po wyjściu z więzienia (za poręczeniem żony i... GórskiegoOchotniczego Pogotowia Ratunkowego), zajął się kolportażem tygodnika„Mazowsze”.

W rozmowie z „Pograniczem” Kłyż opowiedział o kulisach „odradzaniasię” związku w 1989 roku. Ponieważ jego opowieść koresponduje z poglądamiwielu dziennikarzy „Pogranicza”, wyraża ich stosunek do transformacji23,przytoczę większą część wywiadu:

– Miałeś problemy z SB?– Stale mnie nachodzili, strasząc obozem karnym naŻuławach w przypadku, gdy nie podejmę pracy, o którą z koleinie było łatwo dla takich „wichrzycieli” jak ja. W końcu, niemając innego wyjścia, uruchomiłem warsztat ślusarski.– Proponowano Ci współpracę?– Oczywiście, kilkakrotnie namawiano mnie na „przeszkoleniew trakcie internowania”, ale bezskutecznie. Nie wiadomo iluz naszych podpisało taką „umowę” o współpracy...– Widziałem jednak ulotki, w których pisano wprost, żekapowałeś.– Wiem nawet kto je redagował i nie wykluczam, że byli w tymgronie „przeszkoleni w trakcie internowania”, być może takżei ci, którzy do dziś mają wiele do powiedzenia we władzachregionu. Znam kilku obecnych nawiedzonych „uzdrowicieli”,którzy stosowali wobec nas – członków „starych” władzzwiązku – sprawdzoną metodę: „Uwaga, to ubek!” – rozgła-

24

szano wśród ludzi. To była celowa robota, aby wzbudzićnieufność i strach, a nam utrudnić powrót do organizacji.Dzisiaj tych, którzy „nie leżą” komuś, załatwia się inaczej– robi się z nich „czerwonych” albo nomenklaturę.– Na dobrą sprawę, do związku już nie powróciłeś. Dlaczego?– Stan wojenny rozbił nas, wspomniane wyżej fałszywkipodzieliły, wielu członków „przedwojennego” zarządu dałosobie spokój, kilku wyjechało z kraju. Poza tym gasł naszzapał, kiedy zobaczyliśmy, co się wokół dzieje, jacy ludziedochodzą do władzy, co się robi pod szyldem „Solidarności”.– A co się robiło?– Wiele rzeczy, na które chyba nikt ze „starego” zarządu bysię nie zgodził. Po wyjściu z więzienia zainteresowałem sięrozdziałem darów zagranicznych i wyłapałem wiele, nazwijmyto, nieprawidłowości. Matka jednego z działaczy sprzedawaładary w... sklepie, a jego ciotka działała na „ciuchach”. Mówiłosię, że zdobyte w ten sposób pieniądze zasilają kasę związku,ale nie jestem o tym przekonany. Dziś człowiek ten działanadal w ruchu solidarnościowym i – podobno – ma dużeszanse nawet na poselski mandat! Znam miejsce, gdziezakopano dużą ilość zepsutych konserw, które nie dotarły naczas dla potrzebujących; znam radnego, który 14 grudnia1981 roku sypnął dyrektora swojej fabryki, że ten spotkał sięz komitetem strajkowym. Dyrektora wyrzucono, a człowiek,który wtedy spełnił „obywatelski obowiązek” został radnymz ramienia... Komitetu Obywatelskiego. Podobnych „drobiaz-gów” uzbierałoby się znacznie więcej, ale szkoda zajmowaćsię taką padliną...– Co sądzisz o „dekomunizacji” i rozliczeniu ludzi z poprzed-niej ekipy rządzącej? Czy nie jest to temat zastępczy, mającyodwrócić uwagę opinii publicznej od wielokroć istotniejszychspraw dnia codziennego? Co najdziwniejsze, najgłośniej krzy-czą dziś osoby, którym za „komuny” wcale tak źle się niepowodziło...– Jestem za rozliczeniem prawdziwej nomenklatury i złodziei,którzy nas okradli i doprowadzili do gospodarczej ruiny, alejak mogą rozliczać innych tacy działaczy, którzy do dziś nierozliczyli się z zaliczek pobranych ze związkowej kasy przed...10 laty? Były to różne kwoty, a w kilku wypadkach wystarcza-jące wówczas na zakup małego fiata. Wskazując na innychpomyślmy jednak najpierw o własnym podwórku. Z krzyka-czami mam niemiłe doświadczenia. W więzieniu najszybciej

25

„pękli” właśnie oni, a bardzo godnie zachowali się ludzie, naktórych nie liczyliśmy. Oni zdali egzamin, ale w związku dziśich nie ma, bo rządzą inni „kombatanci”. Dziwię się, skądnagle wzięło się nam tylu oddanych działaczy, skoro niemieliśmy za bardzo komu rozdać „bibuły”. Wielu z tych panóww czasach, gdy było niebezpiecznie siedziało cicho, ba, nawetPRON-em poważnie się zajmowali, studiowali na WUML itd...– Nie jest to złośliwość?– Absolutnie! Co mam myśleć o prawniku, który w stanie wo-jennym odmówił napisania odwołania koledze wyrzuconemuz pracy za „Solidarność”, karcąc go słowami: „Nie trzeba byłopchać się w politykę!”, a dziś kontynuuje działalność nabardzo eksponowanym „solidarnościowym stołku”?– Gdzie się podziali prawdziwi weterani „Solidarności”?– Trafili na śmietnik historii – zrobili swoje i musieli odejść,jak przysłowiowy Murzyn, a władza i cały splendor spłynęły nanowych ludzi, którym ci „starzy” nie pasują już do koncepcji.Tak jest w całym kraju. Pani Walentynowicz nie wpuszcza sięjuż do Stoczni Gdańskiej, podobnie jest z Andrzejem Gwiazdąi innymi.– Jak oceniasz obecny związek z perspektywy działalności lat1980-81?– Zagubiony został główny wątek idei i cel, jakim była przedewszystkim obrona ludzi pracy. Było takie hasło, za którymkiedyś „Solidarność” wyraźnie się opowiedziała: „Socjalizmtak, wypaczenia nie”. Socjalizm upadł, ale wypaczeniapozostały i jeszcze się pogłębiły. Panuje niesamowity bałagan,nikt za nic nie odpowiada, szerzy się na ogromną skalękorupcja – słowem stworzono idealny raj dla kombinatorówi złodziei. Fakt, że wiele w tym „zasługi” komunistów, ale takżeludzi nie należących do PZPR, którzy w swojej szkodliwej dzia-łalności – wynikłej z braku odpowiednich kwalifikacji – prze-ścignęli niejednego rasowego „komucha”. Wracając dozwiązku, to jego działalność w regionie ograniczyła się dziśw zasadzie tylko do zbierania składek potrzebnych na utrzy-manie coraz droższej administracji...– Gdyby zarząd regionalnej „S” w starym składzie relegalizo-wał działalność związku, byłoby inaczej?– Sądzę, że tak, ale nie mieliśmy żadnych szans na to.W styczniu 1989 roku, po opłatku w Lubaczowie, zdecydowa-liśmy się przystąpić – w starym gronie – do odbudowy strukturzwiązkowych, ale było już za późno. Istniał bowiem pewien

26

układ „okrągłego stołu” i ludzie spoza niego, a więc i my, nieliczyli się. Poza naszymi plecami robiono wszystko, abyśmynie zdołali odtworzyć związku z lat 1980-81, a metody działa-nia były różne, z szantażem włącznie. Prawo do relegalizacji„Solidarności” w regionie uzurpowała sobie tzw. RegionalnaKomisja Wykonawcza, która – to jest intrygujące – nie wie-działa nawet dokładnie, ilu członków liczył dawny zarząd regio-nu i kto konkretnie w nim był! Hamowano naszą inicjatywę„życzliwymi” ostrzeżeniami i radami, że jeszcze za wcześnie,że nie przyszedł właściwy czas, a równolegle pracowała„maszyna” mająca sprawić, że RKW będzie szybsza od nas– i tak też się stało. Przekonano wojewodę, że my... nie mamyprawa do odtworzenia związku, a po naszych interwencjachdowiedzieliśmy się, że „myśmy się tym zajęli, bo wyście niechcieli”...– Co Cię naprawdę martwi?– Przyszłość związku i kraju. Narastają uzasadnione niepoko-je społeczne, naród walczy o przeżycie, kraj popada w ruinęgospodarczą stając się – mimo niezaprzeczalnych osiągnięćplanu Balcerowicza – większym bankrutem niż był za komuny.Jesteśmy żebrakami świata i będzie jeszcze gorzej. Kurs naprawdziwy kapitalizm jest samobójstwem i przy pierwszejokazji, może już przy jesiennych wyborach, społeczeństwopowie „dość”, bo nie będzie mogło znosić tak ogromnychwyrzeczeń. Nie będzie lepiej dopóty dopóki ludzie nie zacznąsię bawić w politykę i eksperymenty za własne, a nie zaspołeczne pieniądze. Żal mi rozbitego wewnętrznymi sporamizwiązku, który z dnia na dzień traci autorytet w społeczeń-stwie....Byłem niedawno na pogrzebie Fredka Korzeniowskiego– jednego z organizatorów „Solidarności” w przemyskiej PKP,internowanego i prześladowanego w stanie wojennym. Niewidziałem na tym pogrzebie delegacji władz regionu, nie żeg-nał Fredka sztandar, a bezwzględnie powinien. Kto wie, możenowi ludzie z nowej „Solidarności” nawet nie wiedzą, kim byłFredek i co zrobił dla nas 10-11 lat temu? Żal mi tych, którzywalczyli i cierpieli, a dziś odchodzą zawiedzeni, zapomnieni,oszukani...– Gdybyś był znowu na „świeczniku”, czy zająłbyś się np. tymiludźmi, którzy cię internowali, osądzili, uprzykrzali życie powyjściu z więzienia itd.?– Po pierwsze, nie wróciłbym na „świecznik”, choć mogłem –

27

w zamian za pokorę – złapać jakiś niezły stołek. Po drugie, donikogo nie mam żalu ani pretensji i obce jest mi uczucie zem-sty. Sędziowie robili co musieli, bardzo mile wspominamprokuratora (mniej SB-ków) oraz klawiszy w więzieniu, choćzdarzali się nadgorliwcy. Rozumiem, że działali oni w myślwówczas obowiązującego prawa. Ciekawe, że po dziś dzieńSejm nie uznał stanu wojennego za niezgodny z prawem...– Dwa zdania o Radzie Miejskiej, do której również kandy-dowałeś z listy rzemiosła przemyskiego...– Za mało w niej fachowców i tzw. konkretnych ludzi, za dużoteoretyków, którzy dopiero się uczą roboty i popełniają błędy,za które płacimy my – wyborcy. Nie można opierać działal-ności rady tylko na wpływach z podatków „wyciskanych”z ludzi, którym brakuje już pieniędzy na życie (...)24

Publicystyka, której nie powstydziliby się ideoolodzy IV RP, sprawiła, żew przemyskiej „Solidarności” zawrzało. Tygodnik „Pogranicze” stał się wrogiemnumer jeden elit rządzących miastem... Ówczesny szef związku Marek Kamińskiprzyznaje: – Wszelkie dążenia zmierzały do tego, że to ma być zdołowane pismo i że ononie ma zafunkcjonować. Dno i koniec kropka.

Wywiad z Kłyżem przyczynił się jednak do popularyzacji pisma. Tydzień poopublikowaniu rozmowy „Pogranicze” zwiększyło objętość z 10 do 14 stron.Czytelnikom chwilowo spodobał się stosunek dziennikarzy do przemian po 1989roku.

„Chwilowo”, bo regularnie czytając „Pogranicze” można było odnieśćwrażenie, że dziennikarze ciągle o tym samym... Trudno się temu dziwić. – Nasalony nie byli proszeni – wspomina Marek Kamiński. – Takie pismo dla nas nieistniało! Oni nie dostawali zaproszeń na sesje, na konferencje prasowe. Traktowanibyli jak powietrze, ich nie ma! „Pogranicze” nie miało łatwego dostępu do infor-macji, więc publikowało coraz więcej jednostronnych felietonów i komentarzy.

Ówczesne władze skomentowały wywiad z Kłyżem w pięciu zdaniach.Odpowiedzią na publikację było sprostowanie rzecznika prasowego RadyMiejskiej, Roberta Chomy25 (hurtem odnoszące się również do dwóch innychtekstów), w którym czytamy m.in.:

[W wywiadzie pojawiła się] krytyka działalności obecnej RadyMiejskiej. Otóż zarówno zasiadający w Radzie Miejskiej radni,jak i członkowie stałych Komisji spoza Rady są fachowcamikażdy w swojej dziedzinie. Ogólnikowość stwierdzeń co do„teoretyków” oraz popełnianych błędów przez tychże niepozwala na pełną i wyczerpującą odpowiedź w tej materii (...)26

28

Wywiad z Wojciechem Kłyżem zestawiono na pierwszej stronie z innymniezwykłym tekstem, wspomnieniami byłego pracownika Służby Bezpieczeń-stwa. Publikacja ta odzwierciedla stosunek dziennikarzy „Pogranicza” do wszel-kich weryfikacji, w tym lustracji i dekomunizacji.

„Wyznania oficera bezpieki” korespondowały ze słowami Wojciecha Kłyżagłównie z jednego powodu. Bohater tego tekstu – podobnie jak Kłyż – po 1989roku znalazł się poza systemem, na marginesie życia politycznego. Oczywiściez zupełnie innego niż Kłyż powodu. Tajemniczy oficer przez 24 lata pracowałw wojsku i w resorcie spraw wewnętrznych, konkretnie w Służbie Bezpieczeń-stwa. Na łamach „Pogranicza” żalił się, bo – jak twierdził – mimo, że żadnychzarzutów mu nie postawiono, zweryfikowano go negatywnie. Rozstanie ze służbąmocno go zdziwiło:

Podsunięto mi do podpisania zobowiązanie do zachowaniaw tajemnicy wszystkiego co wiem z okresu służby w resorciespraw wewnętrznych. Zdenerwowało mnie to, ale i rozśmieszy-ło. Jak to – pomyślałem – wszak nasi byli szefowie Kiszczaki Kozłowski powiedzieli na forum publicznym o bezpiecewłaściwie wszystko, więc co ja, funkcjonariusz peryferyjnejjednostki, mógłbym jeszcze dodać? Chyba tylko nazwiskai pseudonimy znanych mi tajnych współpracowników. Te danejednak – bez względu na okoliczności – na zawsze zachowamw tajemnicy. Choćby ze względu na ludzki aspekt tej kwestii(...)27

29

Jeden z byłych dziennikarzy „Pogranicza” wspomina: – Ten oficer podobno przy-niósł papier, z którego wynikało, że czterech z sześciu najważniejszych po 1989 rokuludzi przemyskiej „Solidarności” współpracowało z SB. To tylko utwierdziło niektó-rych dziennikarzy w przekonaniu, że ludzie ze „świecznika” to konfidenci lub konfor-miści, którzy zmienili szyld i pojechali dalej.

Oczywiście „Pogranicze” nie przedstawiało tylko jednej, prawdziwej lubspiskowej teorii dziejów. Tygodnik zależny od czytelników prezentował też inne,czasem zupełnie sprzeczne z sobą opinie.

Dowodem na pluralizm „Pogranicza” są chociażby liczne listy i artykułypublikowane w tygodniku po cytowanych wyżej wspomnieniach byłego oficeraSłużby Bezpieczeństwa. Na łamach gazety wypowiadał się m.in. anonimowyklient bezpieki (wycofał się z działalności opozycyjnej, bo „znerwicowana żonabardzo przeżywała” każdą wizytę „smutnych”, rewizje lub jego zatrzymanie):

(...) 80 lub 90 procent byłych funkcjonariuszy SB zweryfiko-wano pozytywnie. Niektórzy z nich mają dziś za przełożonychosoby, które wcześniej sami inwigilowali i zamykali. Toż tosytuacja jak u Mrożka.Wiem, co jest główną przyczyną kaca byłych esbeków. Bocząsię oni na to, że postrzega się ich dzisiaj głównie przez pryz-mat morderców księdza Popiełuszki i innych resortowych ter-rorystów. (...) Każdy, podkreślam – każdy, kto dobrowolnieszedł do tej instytucji pracować, szedł służyć złu (napisz Złuz dużej litery). I wszystko jedno jaki jest stopień jego winy– czy był gotów mordować jak Piotrowski, czy tylko przerzucałw biurze papiery i czytał donosy konfidentów.28

O pluralizmie „Pogranicza” świadczy też fakt, że tygodnik publikował dużeteksty publicystyczne, których autorami byli czytelnicy. Józef Tas (emerytowanynauczyciel języka polskiego) odniósł się do poglądów prezentowanych na łamachredakcji i polemizował z „defetystycznymi artykułami” na temat „Solidarności”:

Czas najwyższy otrząsnąć się z marazmu i malkontenctwa,trzeba spojrzeć na rzeczywistość poważnie i szeroko, a niejedynie przez pryzmat garnka i brzucha (...) Jest dziś, ale nieod dziś, w społeczeństwie wiele nędzy a nawet dramatów, tomusi bulwersować, boleć, jednakże jest wielkim nieporozu-mieniem, gdy ktoś widzi przyczynę tego stanu rzeczy w „Soli-darności”. Ona jedynie spowodowała, że to wszystko ujrzałoświatło dzienne, że wreszcie ukazała się cała fasadowa struk-tura państwa, które było tworem podobnym do starego skoro-dowanego samochodu, nie nadającego się do jazdy.29

30

Krytyka elit solidarnościowych

Sens publikowania „Wyznań oficera bezpieki” najlepiej tłumaczy zakoń-czenie zwierzeń:

W bloku, w którym mieszkam, ze wszystkimi prawie się znam.Pozdrawiamy się, rozmawiamy, bywamy u siebie. I tylkoz telewizji niemal codziennie dowiaduję się jaka to jestempostkomuna i jak wszyscy bez wyjątku mnie nienawidzą.30

Dziennikarze „Pogranicza” mogli czuć się... podobnie. O nich też mówio-no: „postkomuna”. – Łatka, jaką nam przypinano, była dla nas krzywdząca, moimzdaniem nieprawdziwa – mówi Zdzisław Szeliga. – W „Pograniczu” pisali ludziemający różne poglądy: lewicowe i prawicowe, a najczęściej mający głęboko w poważaniui lewicę, i prawicę. To zdanie być może najlepiej tłumaczy stosunek „Pogranicza”do ówczesnych elit politycznych.

Swoista, humorystyczna krytyka nowych władz przez prawie osiem lat byławyróżnikiem nowego tytułu. W październiku 1991 roku „Pogranicze” przypom-niało życiorysy niektórych kandydatów do Sejmu. Bohaterem tekstów był m.in.Stanisław Paluch, prezes spółki „Ziemia Przemyska” wydającej „Życie Przemy-skie”.31

Na łamach „Życia” ukazała się obszerna reklama tego kandydata.W „Pograniczu” Zdzisław Besz komentował:

(...) mocnym punktem był wywiad, z którego dowiedzieliśmysię m.in., iż w rodzinnym domu kandydata „z całą bezwzględ-nością tępiony był komunizm”. Prosząc Pana Prezesa o bliższe– publiczne – wyjaśnienie co miał, mówiąc to, na myśli,pozwalam sobie zadać – jako wyborca – pytanie:- Czy jedną z form „tępienia komunizmu” była Pana wieloletniaprzynależność, i to wcale nie bierna, do ZMS, z którejwyciągnął Pan przynajmniej dwie korzyści – mieszkaniew bloku patronackim oraz pozytywną opinię polityczną,umożliwiającą wyjazd na kontrakt zagraniczny (w latach 1971-72 nie miał szans na wyjazd człowiek bez dobrej opiniitowarzyszy sekretarzy oraz odpowiedniej komórki w SB)?

Besz wyznał przy okazji, że ma większy szacunek dla najbardziej zagorza-łego „komucha”, który nie wypiera się swoich poglądów – wie bowiem czegomożna się po nim spodziewać. W powyższej replice dodał też, że trudno mu„uwierzyć w szczerość intencji osoby, która celowo zataja pewne fakty ze swegożyciorysu, czyniąc to w sposób mogący wzbudzić tylko politowanie”.32

31

Stosunek do elit solidarnościowych rządzących Przemyślem nie ograniczałsię jedynie do ujawniania „rzeczywistych ideologicznych rodowodów obecnychnaprawiaczy cudzych kręgosłupów”.33 Sposób redagowania tygodnika, bezkom-promisowość dziennikarzy, brak szczególnej troski o obiektywną wymowę treścisprawiły, że „Pogranicze”, mimo swoich skromnych możliwości, realizowałofunkcję kontrolną, jaką powinny spełniać niezależne media.

– Na naszych oczach powstawała nowa solidarnościowa nomenklatura – twierdzibyły naczelny „Pogranicza” Marek Cynkar. – W małym mieście mogła ona dopro-wadzić do tego, co już w PRL-u przerabialiśmy. Dziennikarze „Pogranicza”skutecznie „straszyli” więc władze samorządowe, patrzyli im na ręce. Cynkar:– Udało nam się parę afer wyhamować, poskromić niepokorną władzę.

„Pogranicze” nie wahało się przed publikowaniem sygnałów czytelników,bazowało czasem na krążących po mieście plotkach. Dziennikarze starali się teinformacje weryfikować. Ale gdy mieli trudności z potwierdzeniem prawdziwościplotki, nie rezygnowali... Były inne sposoby.

Zdzisław Besz wcielał się w rolę agenta wywiadu („Specgrupa czuwa”)i pisał o „szwagrach”, „bardziej znanej szwagierce”, „twórcy wolnej od komu-nizmu prasy” i ich niecnych planach.34 Rzecz jasna, w 70-tysięcznym Przemyślusporo osób potrafiło rozszyfrować bohaterów powiastki i wiedziało, o kimdonosi „specgrupa”.

Dekretynizacja

W marcu 1992 roku „Pogranicze” ogłosiło konkurs czytelniczy pod nazwą„Kogo należałoby zdekretynizować w województwie przemyskim?”. Inspiracjąbyło sejmowe wystąpienie marszałka-seniora Aleksandra Małachowskiegoo potrzebie dekretynizacji życia politycznego w Polsce. Małachowski odpowie-dział w ten sposób na coraz głośniejsze wołanie o dekomunizację.

– Myślałem, że to będzie niewinny żarcik, o którym tydzień później nikt niebędzie pamiętał. Ot, mały niepodpisany tekścik. Pomyślałem: przyjdzie parę listów,omówimy je, sprawa się zakończy – wspomina Zdzisław Szeliga, pomysłodawcakonkursu.

Czy „Pogranicze” publikowało wszystkie listy? – Skąd! Niektórych to nawetUrban by nie opublikował!

Odzew zaskoczył wszystkich. Na adres redakcji przychodziło mnóstwolistów, napływały różne propozycje... Większość czytelników chciała dekretyni-zować władze: wojewodę Jana Musiała, Radę Miejską... Opinie czytelnikówsukcesywnie publikowano.

Po pewnym czasie „Pogranicze” podsumowało konkurs. Wydawało się,że sprawa dekretynizacji minęła bez większego echa. – Każdy z nas chodził sobie

32

do pracy, jak chciał – wspomina Zdzisław Szeliga. – Tylko Ala Bogusławskaz Lonkiem Czajką siedzieli w redakcji od 8 do 15. Pewnego ranka śpię sobie, a tutelefon od Bogusławskiej: „Przychodź szybko, ważna sprawa”. Biegnę do redakcji...Poruszenie. Marek Cynkar podminowany, Bo Rada Miejska oficjalnie czuje się obra-żona i chce wysokiego odszkodowania. Zażądała publicznych przeprosin i wpłacenia100 mln zł na konto Polskiego Czerwonego Krzyża. Połowę naczelny, połowę prezesspółki „Publikator”.

Zdaniem Zdzisława Szeligi nie byłoby głośnego na cały kraj sporu, gdybyprzewodniczący Rady Miejskiej Andrzej Matusiewicz zareagował inaczej. – Byłz niektórymi z nas na „ty”, mógł przyjść, powiedzieć, że mamy durne poczucie humoru,pogadać... Zamiast polubownego rozwiązania zaczęła się historia, która przyczy-niła się do popularyzacji pisma i... zasypywania redakcji pozwami sądowymi.

W ślad za Przewodniczącym Rady Miejskiej obrażeni poczuli się niektórzyczłonkowie Zarządu Miasta, z prezydentem Przemyśla na czele. W krótkim czasie„Pograniczu” próbowano wytoczyć w sumie... cztery procesy, jeden z nich– o obrazę prezydenta Lecha Wałęsy.

W którejś z ankiet znalazła się bowiem uwaga, że Wałęsa nadaje się na„wójta w gminie a nie na głowę państwa”.35 – Nie wolno mi było z kraju wyjeżdżać,bo czuł się, biedaczek, obrażony – wspomina Marek Cynkar.

Zdzisław Szeliga: – Pewnego razu z prokuratury przyszło do mnie wezwaniena przesłuchanie w charakterze świadka... W sprawie znieważenia Prezydenta RP!Ktoś odręcznie wypełnił formularz wezwania. No więc dajemy to na pierwszą stronę,z odpowiednim komentarzem. Później słyszymy, że w prokuraturze poruszenie...Kto tak niechlujnie pisze teksty na pierwszą stronę?!

– Poszliśmy już całkowicie na udry – przyznaje Szeliga. – Wszystkie listypublikowaliśmy na pierwszej stronie.

Sprawa stała się głośna. Informacją o wstąpieniu Rady Miejskiej na drogęsądową zainteresowało się wielu dziennikarzy mediów lokalnych i ogólnopol-skich. Spór o dekretynizację – bo tak nazwano tę sprawę – zaczął zataczać corazszersze kręgi.

Szeliga: – W każdym tygodniu odwiedzali nas dziennikarze z całej Polski.O dekretynizacji i „Pograniczu” parę razy mówiono w telewizji. Ktoś nawet z Belgiiprzywiózł jakiś artykuł.

Obraza czci prezydenta wzbudziła zainteresowanie telewizji zagranicz-nych.36 Prowadząca tę sprawę prokuratura w Jarosławiu umorzyła jednak śledz-two, nie dopatrując się znamion przestępstwa.37

Tymczasem redakcja publikowała na pierwszej stronie kolejne pisma z sądui prokuratury. Dekretynizacja stała się głośna również dzięki czytelnikom, którzypostanowili pomóc dziennikarzom w obronie wolności słowa. Zainteresowaniespołeczne wyrażało się m.in. wpłacaniem na konto „Pogranicza” drobnych sumpieniędzy (20-50 tys. zł), zorganizowaniem – zaraz po procesji Bożego Ciała– ulicznej kwesty, licznymi listami i telefonami.38

33

Do redakcji zgłosił się też prawnik, który prowadził wszystkie sprawy zwią-zane z procesem. – Świętej pamięci Huzar bronił nas za darmo. Przyznał się później,że sprawa przysporzyła mu wielu klientów – wspomina Zdzisław Szeliga.

Na rozprawy sądowe z powództwa Rady Miejskiej przyjeżdżali dziennikarzez całej Polski, niemal wszystkie rodzime stacje telewizyjne. Marek Cynkar,ówczesny naczelny „Pogranicza” wspomina: – Skoro pozywa nas Rada, to jakmożemy jej nie wysłuchać?! Zawnioskowałem, by przesłuchać całą Radę Miejską, każ-dego radnego oddzielnie! Trzeba było też zdefiniować słowo „kretyn”, wnioskowaliśmyo powoływanie specjalistów, biegłych... Chodziliśmy sobie do sądu jak wieprze na rzeź.Codziennie przesłuchiwano po czterech, pięciu radnych, sąd nic nie robił, akta pęcz-niały. To jeszcze raz wykazało wielką głupotę pop... systemu.

Sprawa o znieważenie Rady Miejskiej w Przemyślu ciągnęła się najdłużej.Zdzisław Szeliga pamięta, że przez parę miesięcy dekretynizacja bawiła dzienni-karzy: – Mieliśmy wdzięczny temat na pierwszą stronę. Żeby było śmieszniej przewod-niczący rady Andrzej Matusiewicz mieszkał koło mnie. Prawie codziennie spotykaliśmysię w drodze do pracy, rozmawialiśmy o ważnych sprawach, a na pożegnanie przypomi-naliśmy sobie, kiedy i o której to spotykamy się w sądzie... Widzimy prokuratorai zagadujemy: „No jak? Kiedy jakieś przesłuchanko, kiedy pan wzywa?”.

W końcu wszyscy mieli już jednak dosyć. – Znudziły nam się przesłuchaniaw Przemyślu i w Jarosławiu... Za Markiem policjanci łazili, bo nie mógł wyjeżdżaćz Polski. Sąsiadów pytali, czy żonę bije! – wspomina Zdzisław Szeliga.

Radni też mieli dosyć. Zorientowali się, że walcząc z „Pograniczem” robiątygodnikowi reklamę. – Sędzia przyjmował świadków, przesłuchiwał – wszystkoprzy drzwiach zamkniętych, co dodatkowo nakręcało zainteresowanie – wspominaMarek Cynkar. – Ja, jako podejrzany, mogłem z każdym z radnych rozmawiać przezkilka godzin, przesłuchiwać, zadawać sto różnych pytań. A ponieważ każdy radnymusiał zeznawać – pod przysięgą! – to serial szybko się skończył... Matusiewicz czułsię zagrożony.

14 stycznia 1993 roku, na kolejnej rozprawie przeciw redaktorowi naczel-nemu „Pogranicza” padła propozycja ugody. Andrzej Matusiewicz zrezygnowałz żądań finansowych na rzecz PCK i przyjął zaproszenie na rozmowę w redakcji„Pogranicza”.39 Efektem spotkania, które odbyło się 19 stycznia był komunikatzamieszczony w „Pograniczu”, 2 lutego 1993 r.:

Spółka „Publikator” i Marek Cynkar, redaktor naczelny tygod-nika „Pogranicze” wyrażają ubolewanie z powodu tego, żeadwokat Andrzej Matusiewicz poczuł się dotknięty opiniączytelniczą zawartą w materiale pt. „Czytelnicy ‘Pogranicza’proponują zdekretynizować wojewodę i Radę Miejską w Prze-myślu”, która ukazała się 5 maja, uznając, że zawiera onazniewagi, pomówienia i oszczerstwa.40

34

Redakcję czekały jeszcze dwie rozprawy. Ale po doświadczeniach radnychGmina Przemyśl i prezydent miasta wycofali pozwy. – Bali się wpuszczać w maliny– komentuje Cynkar. – Tymi pozwami robili z siebie debili, bo w każdym reportażurobionym przez regionalne czy ogólnopolskie media na kre..., na świrów wychodzili!

W setnym numerze tygodnika redakcja dziękowała czytelnikom, którzypomogli jej „przeżyć okres perfidnych nagonek, szkaleń i pomówień, którychnie szczędzili jej ci, co u władzy i blisko władzy. (...) Zawiść to czy strach przedujawnieniem na łamach tygodnika niekompetencji i różnego draństwa?” – pytałLeonard Czajka.41

Ówczesny redaktor naczelny Marek Cynkar tak wspomina ten okres:– Dekretynizacja nie była dla nas krytyką dekomunizacji czy lustracji. Zawsze uwa-żałem, że historię trzeba rozliczać, nigdy się z tego nie śmiałem. Dekretynizacja byłaodpowiedzią na dekomunizację, ale rozumianą w głupi sposób... Na taką dekomuni-zację, jaką zrobiono z zespołem starego „Życia Przemyskiego”. Na polowanie na Boguducha winnych ludzi, wzajemne wykańczanie się!

35

Rozdział III:

Pogranicze kultur, religiii narodów

Pluralizm „Pogranicza”

„Pogranicze” wzbudzało emocje nie tylko dlatego, że kontestowało rzeczy-wistość i uderzało w „system”, w osoby pełniące różnorodne funkcje w admini-stracji państwowej i samorządowej, w nowe elity gospodarcze.

„Kontrowersyjność” nowego pisma brała się też skądinąd. „Pogranicze”nie bało się prezentować poglądów skrajnie liberalnych, trudnych, prowokującychdo myślenia. Tygodnik nieraz płynął pod prąd. Podejmował tematy niewygodne,pisał o problemach wszelkich mniejszości, choć w tak małej społeczności, jakPrzemyśl, problemy te są często tematem tabu. „Pogranicze” prowokowało...

Już sam nadtytuł („Tygodnik zależny od czytelników”) był w pewnym sen-sie prowokacją, reakcją na wszechobecne wówczas tytuły „niezależne”.Przekorną reakcją... Linia programowa zdecydowanej większości pism zależyod wydawców, a w pierwszych latach transformacji wydawcami często bywaływładze samorządowe, partie polityczne lub powiązani z nimi biznesmeni.

„Pogranicze” – tygodnik zależny od czytelników – z założenia miało byćpismem pluralistycznym. I, w przypadku tego tytułu, założenia nie rozmijały sięz rzeczywistością.

„Pogranicze” Marka Cynkara – misja z pomysłem.

Pluralizm, otwartość na poglądy innych stanowiły niezaprzeczalną wartośćstarego, płynącego pod prąd „Pogranicza”. Ale tygodnik, szczególnie w latach1992-95, gdy redaktorem naczelnym był Marek Cynkar, chcąc nie chcąc realizo-wał też pewną misję.

Marek Cynkar przez 12 lat pracował w jednym z najlepszych – jak twierdzi– teatrów w Polsce, Warszawskiej Operze Kameralnej. Założył też pierwszyw Polsce Teatr Impresaryjny. Osiągał duże sukcesy artystyczne, był m.in. laure-

atem Nagrody Młodych im. Stanisława Wyspiańskiego. Przed 1991 r. „ŻyciePrzemyskie” często pisało o jego sukcesach artystycznych. – Dziennikarzy, widać,fascynowało to, że młody człowiek z Przemyśla osiągnął duży sukces w Warszawiei zrobił karierę w znanym w Europie teatrze – mówi Cynkar.

W 1991 r. chciał on stworzyć w Przemyślu filię Warszawskiej Opery Kame-ralnej. – Były takie zakusy i możliwości, były pieniądze... Nowe samorządowe władzenie bardzo to wszystko widziały. Zostałem więc bez pracy, bo ze względów rodzinnychnie chciałem wracać do Warszawy – wspomina Marek Cynkar. – Koledzy, którzyzostali przegonieni z tak zwanego komunistycznego, peerelowskiego tygodnika „ŻyciePrzemyskie”, otworzyli nowy tytuł. Zimą 1992 roku zaproponowali mi funkcję redak-tora naczelnego „Pogranicza”. Potrzebowali faceta, który uwiarygodniałby tygodnik.Mieli łatkę: „komunistyczny”, a ja miałem łatkę: „niezależny” – tworzyłem nieza-leżną kulturę w PRL-u. Nie wchodziłem w układ z sekretarzami od propagandy pe-erelowskiej. Tygodnik tworzyli porządni ludzie, żadni komuniści! Mieli studiadziennikarskie, byli dobrze wykształceni. Nie miałem żadnych oporów by skorzystaćz tej propozycji.

Cynkar przyznaje jednak, że „chcąc wyplenić z łamów tygodnika stare,komunistyczne myślenie” zrezygnował z kilku osób: – Odeszli twardogłowi: byłynaczelny „Życia” Zygmunt Marciak, aparatczyk Makara. Stonowałem teksty Ziem-bolewskiego – również byłego naczelnego „Życia”, który tendencyjnie pisał o wydarze-niach związanych z działalnością UPA. Nie był historykiem i nic go nie upoważniałodo tego, by dokonywać manipulacji historycznej, choć byłem w stanie zrozumieć czło-wieka wychowanego na „Ogniomistrzu Kaleniu” czy „Łunach w Bieszczadach”.

Jeden z założycieli „Pogranicza” Zdzisław Szeliga przyznaje, że zatrudnie-nie Cynkara było jego pomysłem: – Marek był na fali. Znany był z działalnościkulturalnej, poza tym... bardzo dobrze prosperował interes jego żony. On sam dobrzestał finansowo, jeździł niezłym samochodem, ale... trochę się pałętał. Skaptowałem gowięc do „Pogranicza”. Zaczął pisać. Gdy poprzedni naczelny Czesiek Duśko załatwiłsobie pracę w Urzędzie Wojewódzkim, pojawił się problem, kto stanie na czele redakcji.Każdy bronił się rękami i nogami. Rzuciłem pomysł, by Marka zrobić naczelnym.Niech dziennikarskiego chleba próbuje od tej strony.

Praca w tygodniku była pierwszym dziennikarskim doświadczeniemCynkara. Gdy przychodził do redakcji, „Pogranicze” nie miało spójnej liniiprogramowej. – Na początku obowiązywała u nas formuła „wszystkoizmu” – przy-znaje Zdzisław Szeliga. – Były teksty pisane z pozycji „komucha” czy liberała, byłyteż memuary wicewojewody Żółkiewicza. Tu niemal stalinowski punkt widzenia, a nakolejnej stronie poglądy ultraprawicy. Czytelnik mógł się zastanawiać, o co chodzi?„Wariata sobie ze mnie robią?”

Swoistą schizofrenię trudniej zauważyć już w „Pograniczu” Cynkara,(1992-95). Nowy naczelny przeniósł do „Pogranicza” swoje doświadczeniaz pracy artystycznej: miał wizję, nieco prowokującą, ale związaną z wymowąsamego tytułu.

38

Cynkar nie dbał o to, że w miejsce „komunistycznej” przylepią gazecie innełatki: „proukraińska” czy „antyklerykalna”. Pismo zachowało pluralizm, leczskrajność poglądów nie była posunięta do granic absurdu. Była przede wszystkimwizja, całkowicie zgodna z tym, co „Pogranicze” deklarowało na pierwszejstronie pierwszego numeru tygodnika:

Żyjemy w wolnej Polsce, w miejscu, które historia potrak-towała w sposób szczególny, żyjemy w miejscu uznawanymza pogranicze kulturowe i etniczne, co w przeszłości bywałozarówno wielkim atutem jak i przekleństwem. Wszyscy chybażyczyli by sobie, aby można było z ręką na sercu powiedzieć,że nasze położenie jest wyłącznie atutem.Pogranicze to ponadto jeszcze coś innego. To otwartość nawszelkie, nieraz bardzo od siebie odległe, przestrzenie (...)42

Marek Cynkar realizował tę wizję z zapałem i skutecznością. – Nadawał sięna naczelnego, wprowadził nowego ducha do redakcji – potwierdza Zdzisław Szeliga.

Lubił prowokować. – Miałem parę pomysłów na wspaniałe akcje, z którychzasłynęliśmy – mówi najsłynniejszy z naczelnych „Pogranicza”. Dekretynizacja,

39

happeningi, zatrudnienie dziennikarki narodowości ukraińskiej, pisanie o mniej-szościach narodowych, religijnych i seksualnych – wszystko to wyróżniało„Pogranicze” spośród innych lokalnych tytułów.

Tygodnik wspierał wszelkie mniejszości. – W nowej rzeczywistości było tobardzo istotne – twierdzi Cynkar. – Bo z jednej strony walczono z komuną, która jużumierała, była w agonii, a z drugiej – tworzono nową komunę. Chodziło więc o to, bynie powstał jakiś nowy system, układ może i większościowy lecz przytłaczający mniej-szości, które są jednak jakąś wartością.

„Pogranicze” stawało się coraz bardziej liberalne. Jeszcze zanim przybył doredakcji Marek Cynkar, pojawiały się różne informacje – np. tekst o striptizachw nocnych lokalach i zbieraniu datków na „fundusz dalszego rozwoju obiecującozapowiadających się dziewczynek”.43 Albo reportaż dziennikarza z wizytyw domu publicznym („tandetnym, obskurnym hoteliku w przygranicznymmieście”) i pracujących tam Ukrainkach:

Pan Jasio do dziennikarza: „Wpadnij, chłopie, za parę dni.Będą nowe lale, w tym jedna – Tatarka. Podobno super.44

Do „gorszących” tematów podchodzono też poważnie. „Pogranicze”opublikowało np. obszerne fragmenty artykułu Władasa Burbulisa, dziennikarzatygodnika wychodzącego w Czerniowcach, który stworzył raport na tematmiędzynarodowej prostytucji w Polsce.45

W latach 1992-95 liberalizm tygodnika był jeszcze mocniej eksponowany:– Dużo podróżowałem, przywoziłem różne pikantne teksty – wspomina Cynkar.– Pisałem o aborcji na Ukrainie. Pojechaliśmy na Kaukaz zrobić reportaż o tamtej-szych prostytutkach. Żeby ludziom na święta trochę humor zepsuć... – śmieje sięCynkar. Skąd zainteresowanie takimi tematami? – Informacja jest towarem.

W małej społeczności liberalizm, poruszanie trudnych tematów miało jed-nak wymiar walki z uprzedzeniami. To był czas zauważalnej gołym okiem,olbrzymiej migracji zarobkowej sąsiadów ze Wschodu. Stąd ważne było prezen-towanie społeczeństwa i świata za wschodnią granicą (choćby ten obraz był małosympatyczny). Z drugiej strony, misją było też prezentowanie obrazów nietole-rancji. – Tematy prowokowały, inspirowały. Gdy pisaliśmy o prostytucji czy homo-seksualizmie ludzie o tym mówili, może zastanawiali się nad tym – twierdzi Cynkar.

Michał Z. miał zawsze skłonność do chłopców. Już jako licea-listę ciągnęło go do osobników podobnej płci. Na początku niebyło to groźne. – Ot, młody chłopak późno dojrzewa. Woli prze-bywać z kolegami – mówiono. Ale w miarę upływu lat zaczęłyo nim krążyć różne opowiastki. Jak to przytulał się do kolegi,jak to pieszczotliwie gładził młodszych od siebie chłopców (...)

40

Skończyło się na tym, że koledzy omijali Michała. Wrażliwychłopak bardzo to odczuł. Jego rodzice, para lekarzy, z troskąpatrzyli na syna. Skąd w ich rodzinie wzięły się tak niezdroweskłonności? (...)46

Tak czasem zaczynały się fikcyjne opowieści „Zza kratek” (w tej powiastceMichał Z. oskarżony był o zabójstwo człowieka, wpadł w tarapaty wskutek swo-ich skłonności seksualnych). Tak też „Pogranicze” oswajało czytelników z wszel-kimi mniejszościami, dotykało ich problemów, poruszało tematy, o których niewypadało mówić głośno.

W tym celu dziennikarze organizowali też inne akcje.W wielu miejscach w Polsce ludzie protestowali przeciw lokalizacji ośrod-

ków dla osób chorych na AIDS. Utożsamiali ich głównie z homoseksualistamii narkomanami. „Pogranicze” badało, czy mieszkańcy Przemyśla też wykazalibynieznajomość tematu, nietolerancję. Marek Cynkar: – Wypuściliśmy na miastodziewczynę, naszą dziennikarkę. Prosiła o wsparcie, przyznając się, że jest chorana AIDS. Siedziała pod kurią, na bazarze, w innych miejscach. Obserwowaliśmy jakreagują ludzie. Tylko Świadkowie Jehowy zaoferowali jej pomoc. Spod kurii ją przego-nili, żeby nie zarażała...

„Pogranicze” chętnie poruszało temat mniejszości religijnych. Już w pierw-szych trzech miesiącach istnienia tygodnik pisał o społeczności ŚwiadkówJehowy, Adwentystów Dnia Siódmego.

Problematykę polsko-ukraińską i genezę sporu opisywał na łamach„Pogranicza” Stanisław Stępień, historyk z Południowo-Wschodniego InstytutuNaukowego, autor wielu prac naukowych.

„Pogranicze” również się śmiało... Satyryczne obrazki, autorstwa EdwardaKmiecika czy Henryka Cebuli, były mocną stroną tygodnika. Okazji do dowci-pów nie brakowało. – Była wówczas moda na klerykalizm, rozmodlone społeczeństwo– wspomina Marek Cynkar. – Każdy szanujący się polityk klęczał w Częstochowieprzed kamerami telewizji. Dziś na szczęście już tego nie obserwuję. Brzydzę się takąmanifestacją wiary, bo to prywatna sprawa każdego z nas. Szanuję ludzi, którzy szcze-rze się modlą i nie robią tego na pokaz.

W „Pograniczu” Cynkara nie brakowało tekstów i obrazków krytycznychw stosunku do hierarchii kościoła rzymskokatolickiego: – Zasada była taka: dotworzenia monolitu ręki nie przykładamy – tłumaczy Cynkar. Zdecydowanieodrzuca jednak opinię, że „Pogranicze” było pismem antyklerykalnym. – To nietak.. Nie ścigaliśmy „czarnych” programowo. Nie tępiliśmy nigdy księży, nie walczy-liśmy z kościołem, z przekonaniami ludzi. Szanowaliśmy uczucia religijne, wszelkiepreferencje religijne. Wyśmiewaliśmy tylko głupotę.

„Pogranicze” podpadło jednak przemyskim księżom i biskupom. Dlaczego?– Raz się zdarzyło, że wpadły do kurii prostytutki, obrobiły kancelarię – przypominaMarek Cynkar. – Wdaliśmy się z kanclerzem miejscowym i z arcypasterzem w dyskusję,

41

bo nie mogliśmy tego przegapić. Pół miasta było zamknięte, k...a w czerwonych butachuciekała, policja jej szukała... Czarno na białym mieliśmy komunikaty policyjne, ktojest poszukiwany. Więc pisaliśmy, śmialiśmy się z tego, że k...y przyszły do kurii, wcalenie wnikając po co – opowiada były naczelny „Pogranicza”.

Marek Cynkar wspomina „Pogranicze” jako „sympatyczne dziecko”, którepozwoliło mu zaistnieć w nowym dla niego zawodzie. Kilka lat temu, dostającdziennikarską nagrodę „Allianz” za reportaż radiowy, przeczytał w uzasadnieniu:„Zasłynął z akcji dekretynizacji”. – Świadczy to o tym, że działalność w „Pograni-czu” miała sens... Że gdzieś ludziom utkwiło w pamięci to, co robiliśmy, że było todla nich ważne. Było to coś, co pozytywnie mnie nakręcało. Nie żałuję niczego, choćw tym czasie dużo łatek mi przypinano.

Cynkar przez prawie dwa lata pracował w „Pograniczu” społecznie, późniejna pół etatu: – Wypłacałem sobie 300 zł miesięcznie, ale gdy żona nie mogła mnie jużutrzymywać, musiałem poczuć się odpowiedzialny finansowo za swoją rodzinę. Gdypracował w „Pograniczu” zaproponowano mu, by robił z Przemyśla korespon-dencje dla Polskiego Radia. – Na telefon kłapałem króciutkie felietoniki. W radiuspodobało się to, co robię. Zaproponowano mi pół etatu, stworzono małe biuro w Prze-myślu. Sprawdziłem się w montażu, przygotowywaniu materiałów, reportaży radiowych.Wysłano mnie na egzamin. Komisja państwowa uznała, że to, co robię jest świetne.Dostałem najwyższą kategorię, bezterminową kartę mikrofonową i cały etat. Uczciwie

42

powiedziałem więc dziennikarzom tygodnika, że nie mogę być naczelnym, że muszęzarabiać na życie. Nowa firma chce mieć moje nazwisko i nie życzy sobie, bym pracowałw innych mediach. Podziękowałem za współpracę, którą wspominam jednak bardzomiło.

Dziś Cynkar pracuje w Radiu Rzeszów. Nadal często podróżuje za wschod-nią granicę, znany jest z działań na rzecz pojednania polsko-ukraińskiego.Stworzył kapitułę, która przyznaje Nagrodę Pojednania, był pomysłodawcąutworzenia Instytutu „Mosty na Wschód”.

W 2001 roku pomagał przygotowywać wizytę Jana Pawła II we Lwowie.– Udzielałem różnych wskazówek, konsultacji. Z tej okazji pojechałem nawet na obiaddo Watykanu, byłem gościem papieża. Tymczasem tutaj arcybiskup Michalik nadalmnie nie znosi. Bo, po pierwsze, utożsamia mnie z komuną, choć nigdy nie miałemz nią nic wspólnego. Po drugie, „przewiniłem” wobec Kościoła pisząc o tym jak k...obrobiły kurię. Uważam, że będąc już korespondentem radiowym i naczelnym „Pogra-nicza” nie mogłem odpuścić tak wdzięcznego tematu. Waliłem o tym na pierwszejstronie, aby nie dopuścić do powstania nowej nomenklatury – samorządowej, kościelnej...Chodziło o ten wentyl bezpieczeństwa – podsumowuje swoją misję Cynkar.

Pogranicze polsko-ukraińskie

W „Pograniczu” debiutowało wielu młodych dziennikarzy. Wśród nichOlga Hryńkiw. Jej rodzice mieszkali kiedyś na polsko-ukraińskim pograniczu,w domu mówili językiem ukraińskim mocno nasiąkniętym polszczyzną. W 1994roku Olga wróciła do rodzinnego Przemyśla, pod koniec kwietnia oddała redakcji„Pogranicza” swój pierwszy dziennikarski tekst. Pisała o czasach dzieciństwa:

Jeszcze nie wiedziałam wtedy, co to znaczy być Ukrainką.Zrozumiałam, kiedy poszłam do szkoły. Nagle okazało się, żemoje nazwisko budzi powszechną ciekawość, a imienia w ka-lendarzu po prostu nie ma. – Ola? Olga? Nie, nie ma takiegoimienia. Ola to Aleksandra.W dzienniku i na świadectwie byłam więc Aleksandrą, w domu– Olą. Kiedy wreszcie dotarło do mnie, dlaczego chłopcy częś-ciej niż inne dziewczynki ciągają mnie za warkocze, dlaczegodzieci wołają za mną banderówa i nie wszystkie chcą się zemną bawić – byłam bardzo nieszczęśliwa.47

Mieszkała w Legnicy, dorastała: „Nie pamiętam już, kiedy mi przeszło.Wystrzelałam się chyba ze wszystkiego: z akcji ‘Wisła’, przez którą urodziłamsię na Ziemiach Odzyskanych, z mniejszościowych kompleksów i niezaspokojo-

43

nej potrzeby odzyskania swojego domu, miejsca, w którym polski Ukrainiecmógłby czuć się u siebie”.48

W swojej pierwszej publikacji w „Pograniczu” pisała:

Od dziecka wpajano nam, że Ukraina, że Szewczenko, żeDniepr... Ale ja, gdziekolwiek bym była – we Lwowie czy naHowerli – jestem wzruszona, zachwycona... i czuję się obco.Nie mój dom, nie moje śmieci. Mój dom jest właśnie tutaj.49

Olga wróciła do Przemyśla z Warszawy, przez kilka lat studiowała tamukrainistykę. O pisaniu marzyła już w dzieciństwie. Przez przypadek trafiła do„Pogranicza”, w tej redakcji pracowała ponad rok. Od 1995 roku jest dzienni-karką „Życia Podkarpackiego”, jedynego obecnie przemyskiego tygodnika.

Przyjeżdżając do rodzinnego miasta wierzyła, że świat ewoluuje, że w Prze-myślu będzie mogła swobodnie pisać o problematyce polsko-ukraińskiej, otwar-cie mówić o sprawach narodowościowych. – Byłam przekonana, że otwartość,tolerancja jest już w moim kraju normą. Mam polskie obywatelstwo, nie wierzyłam,że ktoś może być uprzedzony do mnie z powodu mojego pochodzenia. Dziś jest bardziejpesymistyczna: – Może za kilkadziesiąt lat uprzedzenia znikną...

Wielu mieszkańców pogranicza polsko-ukraińskiego ma zakorzenionąnieufność do sąsiadów innej narodowości. Między Polakami a Ukraińcami docho-dziło w przeszłości do waśni, walk i nieporozumień, czasem rozbudzanych przezinne nacje. Pierwszy rozbiór Polski sprawił, że Przemyśl przez ponad 140 latznajdował się w granicach monarchii austrowęgierskiej. Już w XVIII wiekuzaborca – dowolnie administrując majątkiem kościelnym – wyrządzał krzywdęraz jednej, raz drugiej stronie. Zdarzało się też, że skrajne nurty polskiego i ukra-ińskiego nacjonalizmu wykorzystywali do swoich celów sowieccy i hitlerowscyokupanci. Komuniści niemal programowo prześladowali kościół greckokatolicki,który od czasów Unii Brzeskiej był w jakimś stopniu symbolem pojednaniapolsko-ukraińskiego.

Dochodziło też do krwawych mordów. Na szczęście, na nieporównaniemniejszą niż np. w byłej Jugosławii skalę. Publikując w „Pograniczu” OlgaHryńkiw współpracowała z krakowskim ośrodkiem Telewizji Polskiej przygoto-wującym magazyn mniejszości narodowych „U siebie”...

Robiliśmy reportaże najczęściej tam, gdzie był jakiś problem,konflikt. Waldemar wysłuchiwał, co Ukraińcy myślą o Pola-kach. Ja – co Polacy o Ukraińcach. Nasłuchiwaliśmy sięo ukraińskich szyszkach w pochwach polskich kobiet, o pol-skich nożach w gardłach ukraińskich dzieci. Waldemar umiałrozdzielić winy i krzywdy po równo.50

44

Spór o przemyski kościół Karmelitów na nowo rozbudził waśnie narodowe.Od 7 kwietnia 1991 roku trwała wielotygodniowa okupacja tej świątyni. Protestmiał nie dopuścić do użyczenia kościoła, na okres pięciu lat, na potrzeby katedrywiernych obrządku bizantyjsko-ukraińskiego (grekokatolicy stanowią większośćwśród społeczności ukraińskiej w Przemyślu51, użytkowali kościół Karmelitóww czasach zaborów). Sześć dni przed planowanym ingresem nowego ordyna-riusza tego obrządku, Jana Martyniaka, grupka kilkudziesięciu wiernych „podjęładobrowolną decyzję zamknięcia się w kościele i całodobowego czuwania”.Rozpoczęły się tzw. „Dni skupienia mężczyzn”.52

Na murach pojawiały się antyukraińskie hasła. Rozpoczęła się nawetokupacja kurii biskupów rzymsko-katolickich, ponieważ pod naciskiem episko-patu przestali oni wspierać „prawdziwych” Polaków.

Tymczasem dla nadspodziewanie wielu ludzi sprawa stała się punktemhonoru. Grupka protestujących osób uzyskała wsparcie od polityków z prawejstrony sceny politycznej. Wicewojewoda przemyski Stanisław Żółkiewicz stanąłna czele Społecznego Komitetu Obrony Polskiego Kościoła Karmelitów, a Prze-wodniczący Rady Miejskiej Andrzej Matusiewicz i Marek Kamiński (szef „Soli-darności” w regionie) reprezentowali obrońców kościoła w negocjacjachz episkopatem.53 Sprawa wzbudziła więc zainteresowanie przemyślan i wieluogólnopolskich mediów.

Paradoksem był fakt, że spór religijny między episkopatem, wspierającymkościół grekokatolicki (kościół ten uznaje zwierzchnictwo Watykanu i dla nacjo-nalistów ukraińskich jest niemal symbolem zdrady narodowej), a wiernymiobrządku rzymskokatolickiego, próbowano przekształcić w konflikt narodowo-ściowy.

– Ścigano w Przemyślu Bogu ducha winnych Ukraińców – nieco przesadnie opi-suje ówczesną atmosferę Marek Cynkar, późniejszy naczelny „Pogranicza”.

Tymczasem nie był to, stricte, konflikt narodowościowy. Spór wywołałaprzecież ustawa z 1989 roku, na mocy której zwrócono kościołom ich dobra,skonfiskowany wcześniej majątek. Marek Cynkar przypomina historię sporu:– Kościół rzymskokatolicki odzyskał niemal wszystko – kino obok mojego domu (!) i wieleinnych nieruchomości odrestaurowanych za pieniądze peerelowskiego podatnika. Zwrócili łacin-nikom, to i grekokatolicy upomnieli się o swoje. Grekokatolicy chcą odzyskać swoje, a tu...łacinnicy napuszczają ludzi – wiem, że tak było – i ludzie krzyczą: „Ukraińcy chcą namzaje... majątek”. Rozmawiam z Ukraińcami, a oni: „Odp... się od nas, my wam nie chcemyniczego zabrać, do kościoła nie chodzimy”. Socjotechnicznym zabiegiem ktoś jątrzył, wywo-ływał konflikty narodowe.

Spór niełatwo było rozwiązać. Nawet goszczący w Przemyślu (w połowiemaja 1991 roku) minister spraw wewnętrznych stwierdził, że okupacja kościołaKarmelitów to „delikatna sprawa” i jej rozwiązanie w duchu obowiązującegoprawa jest praktycznie niemożliwe.54 Rzeczywiście – spór mógł chyba rozwiązaćtylko... Ojciec Święty.

45

Wydanie pierwszego numeru „Pogranicza” zbiegło się w czasie z wizytąpapieża w Przemyślu.

Na mocy decyzji Jana Pawła II, który w czasie swojej pielgrzymki(2.VI.1991 r.) odwiedził Przemyśl, chrześcijanom obrządku ukraińsko-bizantyj-skiego przekazano inną świątynię – kościół garnizonowy w Przemyślu (kościółpw. Najświętszego Serca Pana Jezusa). Spór rozwiązano polubownie. Trzytygodnie później wikariusz generalny prymasa Polski dla wiernych obrządkugreckokatolickiego i nowy ordynariusz przemyski, bp Jan Martyniak komentowałw „Pograniczu”:

Decyzja Ojca Świętego, oddająca nam jeden z kościołów prze-myskich, satysfakcjonuje i biskupa i naszych wiernych. To naj-większy zaszczyt dostać katedrę z rąk Ojca Świętego. Wielkihonor, że pierwszym pielgrzymem, który modlił się w tejkatedrze i śpiewał z nami „Mołebeń” – nabożeństwo doNajświętszej Marii Panny – był Jan Paweł II.55

„Pogranicze” najpierw postponowało Społeczny Komitet ObronyPolskiego Kościoła Karmelitów sugerując, że konflikt inspirowały wrogie siływykorzystujące spór o majątek kościelny do umocnienia klimatu nieufnościmiędzy Polakami a Ukraińcami. Pojawiła się nawet opinia, że być może to:

Akcja zainspirowana przez KGB zaniepokojone: a) ogromnymożywieniem w stosunkach przygranicznych i niebezpiecznym– dla przyszłości ZSRR – zbliżeniem pomiędzy Polakamii Ukraińcami oraz Polonią zamieszkałą poza macierzą;b) „polonizacją” zamieszkujących Ukrainę innych narodów, dlaktórych Rzeczpospolita w nowych realiach ekonomicznychmoże być „ziemią obiecaną”.56

Wcześniej tak samo interpretowało ten spór „Słowo Powszechne” i... ordy-nariusz diecezji przemyskiej bp Ignacy Tokarczuk, który już w lutym 1991 rokuwprost wyznał to protestującym.57

Po zakończeniu konfliktu od osób, które protestowały, odwrócili się niemalwszyscy. Lokalne władze samorządowe i wojewódzkie szybko zmieniły front.Jeszcze kilka miesięcy wcześniej popierały „obrońców polskiego kościoła”ysyłając listy do Watykanu podpisywane przez wojewodę przemyskiego, prze-wodniczącego i wiceprzewodniczącego Rady Miejskiej oraz szefa przemyskiej„Solidarności”.58 A po wizycie papieża? Obrońców kościoła zewsząd odsądzanood czci i wiary, posądzano o nacjonalizm, szerzenie niezgody i działania wbrewhierarchii kościelnej. „Pogranicze” dystansowało się od tego, i kolejny razuderzyło w elity solidarnościowe:

46

Im to w znacznym stopniu zawdzięczamy takie niepodważalne„sukcesy”, jak znieważenie Ojca Świętego i arcybiskupaI. Tokarczuka, skandaliczne hasła na murach kurii biskupiejoraz ośmieszanie miasta daleko poza granicami kraju. DziśPorozumienie Centrum gra rolę niewinnego baranka: cóż,wybory niebawem – jak trwoga, to do Boga, nie? Jeszczeniedawno podpisywało się i aprobowało nasyconeszowinizmem oraz nietolerancją listy i oświadczenia, a dziś,gdy koniunktura się zmieniła, wypada „odciąć się” od ludzi(Społecznego Komitetu Obrony Kościoła oo. Karmelitów),w których nie tak dawno umacniano wiarę, że postępująsłusznie i mają szerokie poparcie społeczne (...)59

„Pogranicze” otwarte było na konfrontację niemal krańcowych poglądów.Dlatego też tygodnik publikował obszerne wspomnienia przewodniczącegoSpołecznego Komitetu Obrony Polskiego Kościoła Karmelitów, StanisławaŻółkiewicza. – Do redakcji pofatygował się biskup Martyniak [ordynariusz diecezjiprzemyskiej obrządku bizantyjsko-ukraińskiego], by ganić nas za te memuary– wspomina Zdzisław Szeliga.

W „Pograniczu” ukazał się również list Żółkiewicza, w którym stwierdziłon, że zaangażowanie w spór o kościół Karmelitów było przyczyną zdymisjono-wania go z funkcji wicewojewody. Półoficjalnie oskarżono jednak Żółkiewiczao dyskryminację kandydata narodowości ukraińskiej ubiegającego się o foteldyrektora Wydziału Zdrowia.60

Biorąc „w obronę” obrońców kościoła „Pogranicze” wykazywało ich zacie-trzewienie i nacjonalizm. Żółkiewicz w postscriptum wspomnianego listu pisał:

(...) Lobby ukraińskie w Przemyślu o widocznym smaczkunacjonalistycznym zaczyna być widoczne, a umizgi niektórychdziałaczy polskich pod ich adresem są doprawdy zadziwia-jące. Czy ta moda na umizgi dla Ukraińców może przesłonićich buńczuczne pogróżki, a chęć rzekomego bratania się znimi ma zatuszować ich prawdziwe oblicze?61

Tygodnik „krypto-Ukraińców” i „bezchrebetnych”

Stanisław Żółkiewicz jest osobą w Przemyślu dość znaną, pełni funkcjęprezesa Stowarzyszenia Pamięci Orląt Przemyskich, zasłynął z obrony Karmelu,z protestów „przeciwko wszystkiemu, co pachnie ‘ukrainizacją’ miasta”.62

47

Cztery lata po „karmelickim” konflikcie dziennikarka „Pogranicza” OlgaHryńkiw przeprowadziła z nim wywiad.

Pamiętam ten tekst, bo wydawało mi się, że facet nie dość,że bredzi, to jeszcze brednie autoryzuje. A jeśli tak, to poopublikowaniu jest skończony, raz na zawsze wyeliminowany.Prezes Żółkiewicz lepiej ode mnie znał mentalnośćmieszkańców pogranicza. Wiedział, że jeśli ktokolwiek uznajego wypowiedzi za polski nacjonalizm, za przejaw anty-ukraińskich fobii i nietolerancji, to tylko Ukraińcy. I nie pomyliłsię. A ja myślałam, że żaden rozsądny Polak nie da wiaryczłowiekowi, który tak zionie bezinteresowną nienawiścią.Długo nie mogłam sobie wybaczyć, że dałam się zrobić w tubę.W propagandową tubę obrońcy polskości Przemyśla.63

„Pogranicze” Cynkara było jedynym pismem w regionie, otwarcie podejmu-jącym temat stosunków religijnych i narodowościowych na pograniczu polsko--ukraińskim.

Problematyka narodowościowa dla wielu lokalnych mediów była bowiemi jest tematem tabu.64 W „Pograniczu” jak zwykle myślano innymi kategoriami.Marka Cynkara interesowało wszystko, co dzieje się na polsko-ukraińskim pogra-niczu: – Mieliśmy do czynienia tutaj, w Przemyślu, z takim małym piekłem... Spóro kościół Karmelitów, represje stosowane wobec Ukraińców i grekokatolików.

Cynkar chciał, by „Pogranicze” pisało o tych problemach. Twierdzi, że niebyło to proste, bo na początku nawet w redakcji trudno mu było forsować takąlinię pisma. – Był to czas, w którym problematyka ukraińska była bardzo niemodna,gdy tematy te utożsamiano ze zdradą polskiej racji stanu. Oskarżano nas więco prezentowanie jakiegoś proukraińskiego programu. Gówno prawda, on nie był pro-ukraiński. Powiedziałbym, że proeuropejski...

Dziennikarze „Pogranicza” nigdy nie bali się pisać, co myślą. Przedstawiali,jak miejskie elity demonstrują swoją „polskość”, jak wielką aktywność i zdwojonąenergię wykazują niektórzy z nich przy takich sprawach, jak usuwanie „niesłusz-nych” pomników czy zmiany nazw ulic.

– Przysporzyliśmy sobie wielu wrogów, bo w Przemyślu nie brakuje ludzi negatyw-nie nastawionych do Ukraińców. Są mniejszością, no to wspierajmy tych Ukraińców!Niech się zaczną myć, pisaliśmy, i niech czer pią więcej z kultury zachodniej! Alejednocześnie ich wspieraliśmy – z charakterystycznym dla siebie humorem wspo-mina Marek Cynkar.

Tematów nie brakowało. W pierwszych latach transformacji przemyscyradni wyjątkowo często wykazywali małostkowość i złośliwość w podejściu dotematów narodowościowych. Na jednej z sesji zgłoszono na przykład pomysł, bynazwę małej uliczki przy cerkwi Bazylianów przemianować z „PCK” na

48

„Bazyliańską”. Pomysł zmodyfikowano – dziś cerkiew stoi w tym samym miejscu,ale przy ulicy... Salezjańskiej (bo 150 metrów dalej, na ul. Św. Jana, jest kościółoo. Salezjanów).

W latach 1994-96 miastem współrządziła Unia Wolności. Związani z tąformacją radni zgłaszali inicjatywy służące pojednaniu, oczyszczeniu atmosferywrogości. Nieraz jednak złośliwie je torpedowano (stąd np. takie, a nie innenazwy ulic). Było o czym pisać.

Cynkar zdecydował się zatrudnić na etacie dziennikarkę ukraińskiegopochodzenia Olgę Hryńkiw. – Zaczęła pisać i okazało się, że już na początkuwychodziło jej to bardzo dobrze. Miała cięty język, bardzo trafne spojrzenia i chciałojej się pracować – ocenia ówczesny naczelny „Pogranicza”. Olga Hryńkiw przy-znaje, że dopiero później uświadomiła sobie odwagę Cynkara: „Tu, w Przemyślu,dał z marszu etat Ukraince, która wręcz sztandarowo się ze swoją ukraińskościąobnosi! (...) Na kilkudziesięciu przemyskich dziennikarzy, na kilka redakcji, byłamsama. A Ukraińców jest tu trochę”.65 Z drugiej strony Olga zdaje sobie sprawęz tego, że słowa „odwaga, bezkompromisowość”... – Brzmią zbyt szumnie. Marekpo prostu jest trochę szalony. I bardzo lubi prowokować – tym Olga tłumaczy teżdecyzję Cynkara, która otwierała jej karierę dziennikarską.

Olga Hryńkiw polubiła pracę, choć tygodnik miał pewne problemy, płaciłmarnie. Dziś w „Życiu” zarabia więcej. Lepiej jednak pracowało jej się w „Pogra-niczu”: – Udowadniałam, że coś umiem, czułam się swobodniej. Wiem, że nikt niezastanawiał się, czy potrafię być obiektywna. Wówczas dorabiała też w „DziennikuPolskim” – gazeta chętnie zamawiała teksty, bo w Przemyślu wciąż coś się działo:„a to Ukraińcy postawili w którejś z okolicznych wiosek nielegalny pomnik UPA,a to Polacy chcieli upamiętnić pomnikiem ofiary ukraińskich rzezi. Tak, rzezi.Obie strony lubowały się w mocnych słowach”.66

Pisząc do „Pogranicza” i współpracując z TVP Kraków, Olga coraz lepiejpoznawała społeczność ukraińską. – Z tej gorszej strony – dodaje. Nic dziwnego– każda mniejszość nieufnie odnosząca się do otoczenia jest bardzo zamknięta.Ukraińcy również... Pamiętali akcję „Wisła”, lata 1945-47. Mają podświadomiezakorzeniony nacjonalizm. „Są zamknięci w sobie i dla siebie. Trochę dla zacho-wania gatunku. Hermetyczni, żeby się nie rozpłynąć w morzu polskości”,tłumaczy Hryńkiw.67

Zachowując obiektywizm i liberalnie podchodząc do spraw narodowościo-wych, Olga Hryńkiw „zasłużyła” sobie na dwa pejoratywne określenia. „Pere-kińczyk” to narodowościowy konformista. To na przykład człowiek, który – jeślima niezbyt popularne, źle kojarzące się ludziom pochodzenie, które utrudniamu pracę – zmienia nie pracę, lecz pochodzenie. „Bezchrebetna” to osoba bezmoralnego lub narodowościowego kręgosłupa, kameleon... Olga Hryńkiww cytowanym już wyżej autobiograficznym eseju, pisze:

50

No więc... nie uważam się za szmatę. Ale nie lubięzamordyzmu. I kiedy ludzie z mojego środowiska zorientowalisię, że owieczka nie idzie w stadzie, a jakoś tak z boku, cza-sem zupełnie pod prąd – przy pomocy dwóch słów wyrzucilimnie za burtę. Pierwsze to właśnie perekinczyk, narodo-wościowa przechrzta. Drugie, przymiotnik, bezchrebetna.Pierwszy raz usłyszałam te określenia już w 1994. Kilka osóbz mojego środowiska chciało wykorzystać „swojego” w me-diach do polsko-ukraińskiej przemyskiej wojenki. – My ci po-dyktujemy, ty tylko napisz. Nie zrobisz tego dla nas? To coz ciebie za Ukrainka!... Zamiast tego kilka razy napisałamo ukraińskich kompleksach, o pieczołowicie pielęgnowanympoczuciu krzywdy, o zachowywaniu własnej tożsamości w naj-prostszy, ale i najbardziej szkodliwy sposób: poprzez niechęćdo Lachów. Nie zdziwiłam się, kiedy powiedzieli bezchrebetna.

Olga Hryńkiw w „Pograniczu” pracowała ponad rok. To doświadczenieoraz współpraca z magazynem „U siebie” pomogły jej uporządkować hierarchięwartości. „Zrozumiałam, że najpierw jestem kobietą, matką, dziennikarzem,dopiero potem Ukrainką”.68

Były naczelny „Pogranicza” Marek Cynkar: – Z perspektywy czasu uważam,że i tak za mało pisaliśmy w „Pograniczu” o problematyce polsko-ukraińskiego pogra-nicza. Byliśmy jedynym zespołem redakcyjnym w regionie, który zajmował się tą tema-tyką, który wgłębiał się w temat...

Granice niezależnego dziennikarstwa

Tematem książki jest historia tygodnika „Pogranicza”. Chcę jednak przyto-czyć większy fragment niepublikowanego jeszcze (nagrodzonego w KonkursiePrasowym im. Jana Stepka) autobiograficznego eseju dziennikarki, która dosko-nale zna realia pracy dziennikarza zajmującego się problematyką narodowościowąw miejscach konfliktogennych. Olga Hryńkiw zaczynała w „Pograniczu”, odlipca 1995 r. jest dziennikarką „Życia Przemyskiego” (od 1999 roku „ŻyciaPodkarpackiego”):

Mam świadomość, że na lokalnym rynku zaistniałam tylkodzięki prowokacji Marka [Cynkara], mojego pierwszegonaczelnego. To ważne. Wątpię, żeby Artur [Wilgucki, naczelny„Życia”] mnie przyjął, gdyby nie skusiło go pióro znane z kon-kurencji.

51

Już w trakcie wstępnej rozmowy nowy naczelny [„Życia”]powiedział „tak”. Ale postawił warunek: embargo na tematyukraińskie. Przynajmniej przez rok, dwa. Póki sam się nieprzekona, że potrafię być obiektywna. I przede wszystkim,póki nie przekona się do mnie czytelnik „Życia”. Czułam, żeto pachnie brakiem zaufania i zwykłą niesprawiedliwością. Niepowiedziałam tego głośno. Zgodziłam się. Postawiłem swojewarunki: zakaz współpracy z innymi mediami? W porządku,ale w „U siebie” zostaję. To był kompromis, którego dzisiajżadne z nas nie żałuje. Tak myślę, bo ciągle tu jestem. Noi embargo zostało zniesione.

***

W 1995 roku Związek Ukraińców w Polsce postanowił prze-nieść festiwal kultury ukraińskiej, z Sopotu do Przemyśla.Obrońcy polskości zaczęli protestować. „Pogrobowcy OUN--UPA” pisali o organizatorach na antyfestiwalowych agitkach.Doszło do absurdu: wojewoda i prezydent miasta, za brak zde-cydowanego sprzeciwu wobec festiwalu, wisieli na murach ponazwiskach, z dopiskiem: „krypto-Ukraińcy”. I wtedy, stojącjuż od dłuższego czasu z boku, w postawie bezstronnegoobserwatora, zniosłam embargo samowolnie. Nazajutrz pomieście pojawiły się kontrplakaty: „Pszczółka Maja to krypto-ukrainka”, „Bolek i Lolek to agenci OUN-UPA”. Pomysł byłdobry. Rozładować sytuację śmiechem. Pokazać protestują-cym, że są niepoważni. Zabrakło tylko papieru, ludzi do plaka-towania i w sumie wyszło trochę słabo.Ostatecznie, z niewielkimi zgrzytami, festiwal się odbył. Kilkamiesięcy później, za zasługi władz miasta w dbałościo różnorodność kultur, Przemyśl dostał Flagę Rady Europy.Flaga wisi na magistracie do dziś. Wisiała i w kwietniu 96,kiedy na dawnej, greckokatolickiej katedrze demontowanokopułę.Tego nie zapomnę do końca życia. Dzień z tych luźniejszych,wiosenne słońce. Siedzimy w redakcji, na Barskiej i pijemy.Imieniny prezesa. Dzwoni Marek [Cynkar]: - Popatrz za okno,na kopułę. Pod oknami redakcji płynie San. My jesteśmy z tzw.polskiej strony. Starówka i kopuła dokładnie naprzeciwnaszych okien, po drugiej, tzw. ukraińskiej stronie rzeki.Marek wisi na słuchawce, patrzę w kierunku Karmelu. Po ko-pule, jak robaki, chodzą jacyś ludzie. Liny, sprzęt do cięcia

52

blachy. Dźwięku nie słychać, za daleko. Marek krzyczy, żetrzeba coś robić. Ja, lekko wcięta, bagatelizuję: - Przecież tobyło oczywiste, że prędzej czy później...Wracając do domu trzeźwieję. Szkoda kopuły. Rano idę dopracy. Robaki już są. I tak do końca rozbiórki. Codzienniepatrzę, jak bania topnieje. Codziennie słucham rzężenia pił.Najpierw prześwity, bo blacha już zdarta i wystaje drewnianyszkielet. Potem topnieje szkielet. To z tej, to z tamtej strony.Na końcu nad Karmelem sterczy tylko drewniany kikut, co-dziennie coraz mniejszy. I nic. Żadnego protestu, żadnegospołecznego potępienia. Ukraińcy piszą tu i tam, że to bar-barzyństwo. Zaprzyjaźnieni Polacy wyrażają ubolewanie.W redakcji dezorientacja: rozebrali tylko z powodów archi-tektonicznych, bo nie dało się odremontować, czy demontażpolityczny?

***

Tekst pisze kolega. Chłodno, beznamiętnie. Nic nie mówię.Płaczę. I sama się sobie dziwię: przecież to tylko kawałekdrewna, przecież nie zrobili tego moi przyjaciele Polacy, tylkogarstka chorych obrońców polskości... Nie pomaga. Wiem, żekopuła to tylko materia. Wiem, że w kulturze, w tradycji,ważniejsze jest to, co niematerialne. Tego nie da się rozebrać.Ale boli, że ktoś depcze. I w tak głupi sposób próbuje dowieśćswojej przewagi.Pod tekstem kolegi o rozbiórce, pod zdjęciami znikającej ko-puły, na pierwszej stronie „Życia” daję płatne ogłoszenie, cytatz Pascala, podpisany własnym nazwiskiem: Człowiek jest tylkotrzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą. Niepotrzeba, by cały wszechświat uzbroił się, aby ją zmiażdżyć:mgła, kropla wody wystarczy, by go zabić. Ale gdyby nawetwszechświat go zmiażdżył, człowiek byłby i tak czymś szlachet-niejszym niż to, co go zabija, ponieważ wie, że umiera i znaprzemoc, którą wszechświat ma nad nim. Wszechświat niewie nic. Cała nasza godność spoczywa tedy w myśli. Stamtądtrzeba nam się wywodzić, a nie z przestrzeni i czasu, którychnie umielibyśmy zapełnić. Silmy się tedy dobrze myśleć: otozasada moralności.Dwa dni przed drukiem Artur orientuje się, co chcę zrobić.Prosi, żebym się wycofała. Niezupełnie prosi. – A co, jeślinie?... – pytam. Artur baranieje. Nie może uwierzyć, że sta-

53

wiam sprawę na ostrzu noża, że gotowa jestem odejść, jeślitego nie zrobi. Kompromisowo ustalamy, że ogłoszeniepójdzie, ale bez mojego podpisu. Poszło. W samym rogu, jaknajdalej od tekstu i zdjęć kopuły. Pieniędzy wystarczyło mi nadwa moduły. Efekt nadawał się tylko do tego, do czego nadajesię stara gazeta.

***

W lecie 1997 we Lwowie podczas jakiejś rocznicy demonstra-cyjnie podeptano flagi kilku państw, wśród nich polską.W Przemyślu zawrzało. Tutejsi Ukraińcy, moi znajomi i rodzina,usprawiedliwiali sprawców. Tłumaczyli, że po antyukraińskichnapisach na murach, po notorycznym wybijaniu szybw ukraińskiej podstawówce i bezsensownym oprotestowaniudwóch festiwali kultury ukraińskiej w Przemyślu, taka reakcjajest zupełnie naturalna. Argumenty, że to moralność Kalego,nie docierały. Kilka dni po zajściu, w miejscu, gdzie zwykledajemy cotygodniowy komentarz, napisałam co o tym myślę.Krótko: że co się stało, to się nie odstanie. I jeśli Ukraińcy niepotrafią inaczej, to niech przynajmniej Polacy. Zaraz potem,na ulicy, bezchrebetna wróciło jak bumerang. W domupowiedzieli, że się w końcu doigram.69

Olga Hryńkiw bardzo rzadko podejmuje dziś problematykę pogranicza pol-sko-ukraińskiego. Może już o tym pisać. Tyle, że... – Chwilami się poddaję – przy-znaje. – Czuję, że naczelny nie ma ochoty ruszać tych tematów. Na kolegiumredakcyjnym zgłosiłam kiedyś materiał o koncercie jubileuszowym ukraińskiego ChóruŻurawi. Kiwano głową: „Czy to się nie skojarzy komuś z jakimś jubileuszem UPA?”...

„Życie Podkarpackie” nie zainteresowało się reportażem Olgi „Walonkiw stylu polskim”, nagrodzonym I nagrodą w kolejnej edycji Konkursu Prasowegoim. Jana Stepka „Życie w mniejszości”, organizowanego przez dzienniki regio-nalne grupy Orkla Press Polska. – Zbyt długi tekst dla czytelnika „Życia” – uspra-wiedliwia redakcję Hryńkiw.

„Walonki w stylu polskim” to opowieść o paczce znajomych. O małżeń-stwie Gosi (Polki, rzymokatoliczki) i Timura (Tatara, muzułmanina), których synchodzi do ukraińskiej podstawówki; o Żeni i Toliku, których córka chodzi dopolskiego gimnazjum im. Orląt Lwowskich; o katolickim proboszczu restauru-jącym kopułę w zaadaptowanej kiedyś na potrzeby kościoła cerkwi; o nastolat-kach (Polakach) z miejscowości pod Przemyślem, których proboszcz spotkałw internecie i z którymi porządkuje zarośnięty cmentarz żydowski...70

54

Olga Hryńkiw cieszy się, że są ludzie, którzy walczą z uprzedzeniami.Przyznaje jednak, że „Życie” nie angażuje się w taką misję: – Obowiązują zasady:ciszej nad tą trumną, nie ruszać bo śmierdzi. Piszemy więc w „Życiu”, jak każą: krew,nieszczęścia, ludzkie tragedie... Wszystko powierzchownie, dla przysłowiowej babyz Tryńczy.

Oldze pozostaje więc satysfakcja z nagród, radość z pisania tak dobrychtekstów, jak wspomniany reportaż o ludziach, którzy mogliby być symbolempojednania na pograniczu kultur, religii i narodów. Radość z nagród za niepubli-kowane teksty.

55

Rozdział IV:

Cena niezależności

Konkurencja

Przez prawie jedenaście lat w Przemyślu wydawane były dwa tytuły:tygodniki „Życie Przemyskie” i „Pogranicze”.

„Pogranicze” nie kochało właścicieli „Życia”. Za opisywaną w pierwszymrozdziale, swoistą licytacją „kto tu jest bardziej niezależny”, stała jednak auten-tyczna walka o przetrwanie nowego tytułu. Walka, z której „Pogranicze” wcalenie wychodziło zwycięsko, mimo, że konkurencja – szczególnie w latach1991-94 – przeżywała spore kłopoty.

„Pogranicze” zaczynało od zera, bo w porównaniu do „Życia” atutemnowego tygodnika był jedynie doświadczony zespół dziennikarzy.

„Życie Przemyskie” miało niemal wszystko: tradycje, doskonale znanyw regionie tytuł, środki i impuls ze strony władz miasta. Po odejściu staregozespołu nie miało tylko dziennikarzy!

Z braku laku zatrudniono kilku tzw. „pampersów” – młodych ludzi,wcześniej zbierających doświadczenia w... „Solidarności”, która decydowałao obliczu nowego „Życia”. Nowi dziennikarze uczyli się fachu, a gazeta… traciłaczytelników w zastraszającym tempie. „Życie Przemyskie” stawało się mocnodeficytowym przedsięwzięciem. Spółka „Ziemia Przemyska” przynosiła straty.Deficyt częściowo pokrywano z zysków z dzierżawy „Manhattanu”, jednegoz miejskich targowisk.71

W tym czasie do redakcji „Pogranicza” docierały sygnały o „nachodzeniuosób”, które zamieszczały w „Pograniczu” ogłoszenia oraz „ganieniu ich za to,a niekiedy ordynarnym zastraszaniu”.72 Zdzisław Besz apelował do StanisławaPalucha, prezesa spółki „Ziemia Przemyska” wydającej „Życie”:

Wiem, że niełatwo jest być w obecnych czasach wydawcątygodnika na prowincji. Wy – wydawcy „Życia” – macie swojeproblemy, my – z „Pogranicza”, swoje. Ideałem byłoby,gdybyśmy się nie zauważali i nie wchodzili, jedni drugim,w paradę o ile nie jest to społecznie uzasadnione (...)Chcieliście nowego „Życia”, to je macie i Bóg z wami– prowadźcie ten interes, ale na zdrowych ekonomicznie

zasadach uczciwej konkurencji. Niechaj nasi Czytelnicy samirozstrzygną, co bardziej odpowiada ich gustom, potrzebomi oczekiwaniom – „Życie” czy „Pogranicze”. Nie róbmy im wodyz mózgu i nie stosujmy chwytów poniżej pasa, do którychnależy również sianie fałszywek na nasz temat.73

Wydawcy „Życia Przemyskiego”, mimo „słusznej” linii programowej pisma,nie zawsze mogli liczyć na wsparcie miasta. Wewnętrzne rozgrywki w oboziesolidarnościowym sprawiły, że po dwóch miesiącach administrowania targowi-skiem, wydawcom „Życia” odebrano to źródło dochodów. Stanisław Paluch(prezes i udziałowiec wydającej „Życie Przemyskie” spółki „Ziemia Przemyska”)skłaniał się do sprzedania swoich udziałów miastu. Był rozczarowany słabą kon-dycją „Życia”, żądał od miejskich radnych większego zrozumienia:

[Przegranie przetarguna na administrowanie „Manhattanem”]wywołało niemalże wściekłość szefa spółki – skarżył się, żedał jej 100 mln zł, pracuje społecznie po 4 godz. dziennie, nawłasnych plecach wniósł do redakcji – na III piętro! – 400 kgróżnych dokumentów potrzebnych do normalnego funkcjono-wania spółki. A tu rada jakby wypina się na jego „prawdę –uczciwość – optymizm” i dochodowe targowisko daje komuinnemu, nie doceniając faktu, że pan Paluch „odebrał gazetębyłym komunistom” i chce, by był to rzetelny tygodnik„przeciwstawiający się złu”. Radni jakby również zapomnieli,kto wspierał kampanię wyborczą do rady .74

Wykorzystując konflikt z najbardziej krytykowanym na łamach „Pogra-nicza” Paluchem i chcąc odwrócić uwagę konkurencji od problemów „ŻyciaPrzemyskiego” władze miasta próbowały udobruchać „Pogranicze”. Chwilowodoszło nawet do medialnego zawieszenia broni.

We wrześniu 1991 r. prezydent Przemyśla Mieczysław Napolski z inicjatywyprzewodniczącego Rady Miejskiej Andrzeja Matusiewicza zorganizował spotka-nie przedstawicieli Rady i Zarządu Miasta Przemyśla z dziennikarzami. PrezydentNapolski oświadczył, iż nie dzieli lokalnej prasy na „pro” i „anty” czy „opozy-cyjną” i „afirmującą”, stwierdzając, iż „jest tylko jedna prasa, nasza, przemyska,i wszyscy będą mieli równy dostęp do źródeł informacji. (...) Zgodnie z rytuałemminionej epoki wypadałoby w tym miejscu napisać, że spotkanie przebiegałow atmosferze wzajemnego zrozumienia” – komentował Zdzisław Szeliga.75

O „wzajemnym zrozumieniu” świadczył też fakt, że na październikowąsesję Rady Miejskiej w Przemyślu „Pogranicze” „nie tylko zaproszono, ale rów-nież powitano, co odnotowujemy z pewną satysfakcją” – pisał Czesław Duśko.76

58

Po wyborach jednak Rada Miejska znów jawnie wspierała swoją tubępropagandową. W grudniu 1991 r. nowy pełnomocnik w spółce „Ziemia Prze-myska”, radny Wojciech Mikuła przedstawił projekt uchwały upoważniającejZarząd Miasta do wykupienia udziałów w tej spółce za kwotę do 200 mln zł.Okazało się, że wydawca „Życia Przemyskiego” wciąż ma niemałe kłopoty finan-sowe i spółkę trzeba dokapitalizować.77

„Pogranicze” nieśmiało protestowało. Już w październiku 1991 r. zamiastredakcyjnego komentarza przedstawiono opinię Jana Bartmińskiego, który przy-pomniał, że był jednym z dwóch radnych głosujących przeciwko wejściu miastado spółki „Ziemia Przemyska”. Uważał bowiem, że „interesy można robićze wszystkimi, ale nie z Klubem Inteligencji Katolickiej, Przemyskim Towarzy-stwem Kulturalnym czy też Zarządem Regionu Solidarności”.78

Relacjonując grudniowe obrady miejskich rajców Zdzisław Szeliga pisał:

Rada – główny udziałowiec spółki – rzecz jasna do plajty niedopuści i ze swego bogatego skarbca na pewno znówwyasygnuje niezbędną do ratowania pisma kwotę. A że naprzedszkola, szkoły czy inne drobiazgi nie starcza, to już innapara kaloszy.79

Radni przyjęli odpowiednią uchwałę, mimo obaw, że po kilku miesiącachmiasto znów będzie musiało dołożyć do deficytowego przedsięwzięcia.

W tym momencie przedstawiciel „Pogranicza” zadumał sięnad losem swojej firmy. Jak to się dzieje, że tygodnik, obję-tościowo większy od „Życia”, który wystartował raptem z kapi-tałem 10 milionów złotych, ukazuje się regularnie już przeszłopół roku? Dotychczasowy żywot „Pogranicza” rozpatrywaćmożna chyba tylko w kategoriach metafizycznych, bo z punktuwidzenia ekonomii to – po prostu – cud. Gdyby tak dostojnarada kapnęła „Pograniczu” choć część forsy, którą pompujew „Życie”, to stabilna egzystencja pisma byłaby zapewnionana długie lata. Ale na taki cud akurat nikt nie liczy. (...)Przedstawiciel „Pogranicza” wielce zasmucony faktem, żekonkurencji forsa spływa jak manna z nieba i o żadnej praso-wej rywalizacji w Przemyślu mowy być nie może, odczuwać za-czął nagle niedobór alkoholu we krwi i udał się do najbliższejknajpy, by strzelić sobie kielicha. Rejterując z sali obrad nieodczuwał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bowieminni przedstawiciele prasy lokalnej dali dyla znaczniewcześniej. I to by było na tyle.80

59

„Pogranicze” prześladowane

„Forsa jak manna z nieba” nie spływała. Nowy tygodnik nie mógł też liczyćna wsparcie instytucji i urzędów, stopniowo opanowywanych przez nową, solidar-nościową elitę. W pierwszych sześciu numerach „Pogranicza” znajdujemyzaledwie jedno ogłoszenie podmiotu zależnego od samorządu. Miejskie Przed-siębiorstwo Energetyki Cieplnej informowało, że „posiada w ciągłej sprzedażywysokiej jakości węgiel i koks po niskich cenach”.81 Ogłoszenie miało format6x10 cm i – według oficjalnego cennika reklamowego „Pogranicza” – kosztowało300 tys. złotych.

Prezydent Przemyśla Mieczysław Napolski (zarabiał wówczas, łączniez dodatkiem funkcyjnym i służbowym, 5 mln 770 tys. zł) zareagował szybko.Sześć dni po ukazaniu się tego ogłoszenia, niespełna sześć tygodni po ukazaniusię pierwszego numeru tygodnika „Pogranicze” napisał (na urzędowym papierze)list do wydziałów Urzędu Miejskiego, spółek miejskich i innych jednostek zależ-nych, m.in. Miejskiego Ośrodka Kultury, przedszkoli i... Miejskiej SpecjalistycznejLecznicy dla Małych Zwierząt:

W związku z uzyskaną informacją dotyczącą dokonywaniaogłoszeń w prasie lokalnej – przypominam, że GminaPrzemyśl posiada udziały w Spółce, która jest właścicielemtygodnika „Życie Przemyskie”.Biorąc powyższe pod uwagę – w interesie lokalnegosamorządu leży, by wszystkie ogłoszenia jednostek podległychsamorządowi były ogłaszane w „Życiu Przemyskim” bowiemma to wpływ na budżet miasta.82

Prezydent Napolski nie ukrywał faktu, że „wydał wyrok na Pogranicze”.Już w październiku 1991 roku, pod koniec sesji Rady Miejskiej powiedział,że „jest miejsce, by funkcjonowała jedna gazeta. Trzeba powiedzieć jasno i otwar-cie, że jedna musi paść. Która – czas pokaże”. Spółka „Ziemia Przemyska”(wydawca „ŻP”) przeżywała wtedy spore problemy finansowe. Ale prezydentmiasta jej nie skazywał na upadek. Mówił, że trzeba pomagać wydawcy „Życia”– „przynajmniej przez pół roku, by spółka była, by gazeta, która rozwija sięwłaściwie, mogła się utrzymać”.83

Na tym – zdaniem dziennikarzy „Pogranicza” – nie kończyła się jednakwalka „Życia Przemyskiego” z konkurencją. Zdzisław Besz twierdzi, że reklamaw „Pograniczu” mogła wpłynąć póniej na porażki w przetargach ogłaszanychprzez miasto i gminę Przemyśl oraz podmioty zależne od samorządu. W liścieotwartym do Stanisława Palucha, prezesa wydającej „Życie” spółki „ZiemiaPrzemyska”, Besz pisał:

60

(...) Panie Paluch. Od pewnego czasu wyraźnie nadeptuje namPan na przysłowiowy odcisk. Chamstwem, bo innego określe-nia nie widzę, jest nachodzenie osób, które zamieszczająu nas ogłoszenia i ganienie ich za to, a niekiedy ordynarnezastraszanie. To są gangsterskie metody! Gdzie się Pan tegouczył, skąd te nawyki?...84

Kilka tygodni później Stanisław Paluch mówił na sesji rady, że „wszędzieutrącają Życie, a forują Pogranicze”.85 Redaktor naczelny „Pogranicza” CzesławDuśko komentował:

Szkoda, że nie podał przykładów owego forowania„Pogranicza” – być może jest ono forowane w prywatnejstolarni pana Palucha, a my o tym nie wiemy. Być może zaforowanie uznaje to, że „Ziemia Przemyska” przez dwamiesiące czerpała zyski z targowiska. (...) Być może zaforowanie „Pogranicza” pan Paluch uznaje pismo prezydentaNapolskiego, w którym przypomina on podległym jednostkom,gdzie mają dawać ogłoszenia. Te stwierdzenia nie są wcale –wzorem pana Palucha – płaczem skrzywdzonych bo za takichsię nie uważamy, a przytaczamy je gwoli zachowania „prawdy– uczciwości – optymizmu” (...)86

U źródeł problemów

Mimo wszystkich swoich przywar i łatek, mimo „prześladowania” przezlokalne władze „Pogranicze” wcale nie musiało przegrywać rywalizacji z „ŻyciemPrzemyskim”. Nowy tygodnik miał swoją szansę na lokalnym rynku wydawni-czym. Konkurencja przez długi czas nie potrafiła pozyskać czytelników, odzyskaćmonopolistycznej pozycji w regionie. Dlaczego więc właśnie wtedy, w latach1991-95, „Pogranicze” nie ugruntowało swojej pozycji na rynku?

Odpowiedź jest prosta. Stworzona przez dziennikarzy Wydawniczo-Usłu-gowa spółka z o.o. „Publikator” – wydawca tygodnika – nie była przygotowanado walki na wolnym rynku. Utrzymywanie nowego tytułu spadło na niedoświad-czonych w tym temacie dziennikarzy.

Twórcy „Pogranicza” nie mieli żadnego doświadczenia w prowadzeniu dzia-łalności gospodarczej – jedynie Zdzisław Besz prowadził drobny interes (cegiel-nię w Przemyślu). „Pogranicze” było więc zarządzane amatorsko, niemalintuicyjnie. – Nie było wśród nas nikogo z menedżerskim umysłem, więc „kaparzyli-śmy” – przyznaje Zdzisław Szeliga, jeden z dziennikarzy-udziałowców spółki.

61

Dziennikarze wierzyli oczywiście, że „Pogranicze” będzie na siebie zarabiać.Mieli ku temu powody – nakład pierwszego numeru sprzedał się bardzo dobrze.Z 10 tysięcy egzemplarzy znikło z kiosków ponad 8 tysięcy, choć nie byłowłaściwie żadnej promocji, nawet jednego plakatu w Przemyślu. Twórcy„Pogranicza” wierzyli, że szybko znajdzie się biznesmen, który zajmie się zarzą-dzaniem gazetą.

Od samego początku tytuł nie miał jednak szczęścia do inwestorów.W pierwszych numerach intensywnie reklamowała się firma PHU „AnArt” han-dlująca meblami, telewizorami i sprzętem gospodarstwa domowego. Właścicielfirmy Robert Gwiner zgłosił się do dziennikarzy jeszcze przed wydaniem pierw-szego numeru. – Przyszedł do redakcji na Waygarta – wspomina Szeliga. Dzien-nikarze nawiązali z nim współpracę, bo wówczas miał pieniądze, robił interesy.– Wydawało mu się, że jest biznesmenem, że wszystkich prezydentów, wojewodównamaszczać będzie i połową Przemyśla porządzi. Spotkałem go niedawno... Taki facetz jednym zębem! Niedawno wystąpił w „Rozmowach w toku” jako gość, który miałkilkaset dziewczyn... Co tydzień zmieniał samochód zanim poszedł siedzieć. Współ-praca z „AnArtem” szybko się skończyła. – Od początku wydał nam się podejrzany,bo jeszcze nie dał pieniędzy, a już chciał nam meble wymieniać i lokal urządzać.

W redakcji nikt nie marzył o jakichś kokosach. – Liczyliśmy na to, że noweprzedsięwzięcie da nam minimalne podstawy egzystencji. Mieliśmy prosty biznesplan,

62

chcieliśmy sprzedawać niemal cały dziesięciotysięczny nakład, dwie strony oddać rekla-modawcom. To pozwalałoby nie najgorzej funkcjonować – wspomina Szeliga.

Z każdym tygodniem „Pogranicze” sprzedawało się jednak coraz słabiej.– Wszystko zaczęło siadać, sprzedaż prasy w tym okresie znacznie spadła – tłumaczySzeliga. Po siedmiu miesiącach działalności wydawniczej, spółka „Publikator”wchodziła w 1992 rok ze sporym zadłużeniem. Niespełna rok po starcie „Pogra-nicze” zatrudniało tylko trzech dziennikarzy (redaktorów), wypłacając im pomilionie złotych (minimalne pensje); Zdzisław Besz pracował społecznie, utrzy-mywał się z produkcji cegły.87

Dziennikarze cały czas liczyli na to, że przyjdzie ktoś, kto ma żyłkę dointeresów, kto zainwestuje i przejmie rolę wydawcy (“choć fakt, że byliśmywłaścicielami sprawił też, że był pewien luksus pracy”). Cały czas trwały różnerozmowy, w redakcji nie brakowało również kosmicznych pomysłów na zarabia-nie: – Książkę można byłoby o tym napisać! Besz w tym brylował... Restauracje, sklepy,hurtownie... – wspomina Szeliga.

Kondycja finansowa spółki, dość nieoczekiwanie, poprawiła się po przyjściuMarka Cynkara. – Gdy zostałem naczelnym, powiedziałem, że nie biorę pieniędzy,bo sytuacja firmy była katastrofalna. Czułem się zresztą niepewnie, nie miałemdoświadczenia, nie byłem przygotowany do pełnienia tej funkcji – twierdzi Cynkar.

Nowy człowiek (redaktor naczelny w latach 1992-95) wniósł do redakcjiwięcej, niż mogło się wydawać. Jego wizja i osobowość sprawiły, że „Pogranicze”częściowo przystosowało się do nowej rzeczywistości.

Gdy przychodził, problemów nie brakowało.Był kłopot z rozszerzaniem kręgu odbiorców. Lektura tygodnika wskazuje,

że w pierwszych miesiącach brakowało „Pograniczu” świeżości w redagowaniugazety, pomysłów na urozmaicenie pisma. Przeniesione z „Życia Przemyskiego”stałe rubryki nie były na tyle atrakcyjne, by czytelnik co tydzień sięgał po tygo-dnik „Pogranicze”. Poglądy dziennikarzy nie zmieniały się. Stąd malejąca sprze-daż, czasem tylko powstrzymywana zaskakującymi pomysłami, np. publikacjąwspomnień Stanisława Żółkiewicza. Stąd też trudna sytuacja finansowa spółki.

Problem częściowo zniknął, gdy naczelnym gazety został Cynkar. Wniósłon do tygodnika świeże spojrzenie i artystyczną duszę. Niestety, po jego odejściu„Pogranicze” znów rzadko zaskakiwało, znów „kaparzyło”.

Problemem był brak jakiejkolwiek promocji. Tytuł „Pogranicze” nie byłwidoczny. Poza sprzedażą bezpośrednią (kontaktami z reklamodawcami), kol-portażem i małymi promocjami (np. konkursy dla czytelników i kioskarzy)wydawcy „Pogranicza” nie wykorzystywali innych instrumentów komunikowaniamarketingowego, takich jak wystawiennictwo, event marketing, public relations.Spółka z malutkim kapitałem założycielskim nie miała środków na inwestycjew reklamę zewnętrzną. Tygodnik nie był więc promowany na przystankachautobusowych czy imprezach masowych, nad którymi zresztą bardzo rzadkoobejmował patronat medialny.

63

Problem przestał być widoczny, gdy naczelnym został Marek Cynkar. Jegopomysły (także dekretynizacja), podejmowanie tematów tabu, sprawiły, żeo „Pogranicza” było głośno. Obok wielu tekstów nie sposób było przejść obo-jętnie.

Podejmując liberalne, mniejszościowe tematy Cynkar, chcąc nie chcąc,zmieniał też tzw. target, profil odbiorcy. Czytelnikami „Pogranicza” rzadziej byłyjuż osoby niezadowolone, krzywym okiem patrzące na przemiany ustrojowe.Bo Cynkar – wraz z młodą gwardią, którą wprowadził do redakcji – kierowałgazetę do „młodych gniewnych”, chcących zmieniać świat i na pewno nie będą-cych konserwatystami kontestującymi rzeczywistość.

„Pogranicze” Cynkara rzadziej krytykowało też rzeczywistość gospodarczą.Tygodnik wciąż pisał o różnych, małych lub większych aferach. Źródłem tekstównie była jednak frustracja, pozostawanie poza systemem, lecz konkretne fakty.– Daj mi dowody, to ci flaszkę postawię! – zwykł mawiać dziennikarzom Cynkar.

Do połowy lat 90. „Pogranicze” miało więc stosunkowo mocną pozycjęna lokalnym rynku wydawniczym. Tygodnik cieszył się nie mniejszym, niż „ŻyciePrzemyskie” powodzeniem.

Świetnym posunięciem było nawiązanie kilkuletniej współpracy z wydawa-nym na Ukrainie pismem społeczno-politycznym „Diło” (w polskim tłumacze-niu: rzecz, dzieło, czyn). Firmy z całego kraju mogły zamieszczać w tymwydawnictwie reklamy, ogłoszenia i materiały promocyjne, „Publikator” zarabiałna pośrednictwie. Oferta była atrakcyjna, bo „Diło” docierało nie tylko na Ukra-inę, ale i na Białoruś, Rosję, Słowację i Węgry. Wydawca „Pogranicza” zarobiłna tym interesie kilkanaście tysięcy dolarów (USD).88

Kondycję finansową spółki poprawiła też większa skuteczność działureklamy – wprowadzenie systemu motywacyjnego pracowników. Względnastabilność nie trwała jednak długo.

Konkurencja rośnie w siłę

W 1994 roku skończyła się pierwsza kadencja Rady Miejskiej i Zarządu Mia-sta, z prezydentem Napolskim na czele. Zmienił się też układ rządzący.Wydawało się, że szansą dla „Pogranicza” może być nowy koalicyjny partnerprzemyskiej prawicy – Forum Samorządowe, związane ze środowiskiem UniiWolności.

W pierwszych latach istnienia „Pogranicze” dobrze współpracowałobowiem z ugrupowaniami kierującymi swój program do tzw. klasy średniej(rzemiosło, drobna wytwórczość, inteligencja). Tygodnik chętnie prezentowałsylwetki kandydatów „postkomunistycznego” Stronnictwa Demokratycznego,Unii Demokratycznej (później Unii Wolności), oświadczenia tych partii.

64

Dziennikarze pisma częściowo podzielali światopogląd tych środowisk.Protestowali na przykład przeciw stosowaniu zasad zbiorowej odpowiedzialnościw ocenie lat 1944-89, wskazywali rażące przykłady nadużywania w kraju i regioniezasad wolności religijnych.

Forum Samorządowe współrządziło miastem w latach 1994-96. W tym cza-sie związani z Unią Wolności radni zapomnieli o „Pograniczu”. Co więcej, wyko-rzystując różne układy – za niewielkie pieniądze przejęli i wzmocnili konkurencję,którą „Pogranicze” (w 1994 roku) biło na głowę - było lepiej redagowanym,ciekawszym tytułem.

– „Życie Przemyskie” merytorycznie było słabe – przyznaje Marek Kamiński,ówczesny szef przemyskiej „Solidarności”. – Miało środki, impuls, którego przezkilka lat nie potrafiło wykorzystać. Borzęcki [„namaszczony” przez „Solidarność”naczelny tej gazety] położył de facto „Życie”. Pozwolił później zadziałać Mikule,który prawie za friko przejął tę gazetę.

Wojciech Mikuła związany jest z nowym „Życiem Przemyskim” odpoczątku. W 1990 r., był prezesem Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego– jednego z mniejszych udziałowców „Ziemi Przemyskiej”. W październiku1991 r. został pełnomocnikiem Rady Miejskiej w zarządzie tej spółki.89

Dwa miesiące później przemyscy radni zgodzili się przejąć 13 udziałów(26%) od Stanisława Palucha. Od 2 marca 1992 roku struktura własnościowaspółki wydającej „Życie” wyglądała więc następująco: Miasto Przemyśl– 33 udziały (66% udziałów), Gmina Przemyśl – 10 udziałów, Miasto Jarosławi NSZZ „Solidarność” – po 2 udziały oraz Przemyskie Towarzystwo Kulturalne,Klub Inteligencji Katolickiej w Lubaczowie i osoba fizyczna (naczelny „Życia”Jacek Borzęcki) – po 1 udziale.90

Kamiński tak opisuje działania Mikuły (był radnym związanego z Unią Wol-ności Forum Samorządowego): – Doprowadził do różnych ruchów i przejął tytuł nawłasność. A później mówił: „Bo cymbały z Solidarności nie wiedziały co jest grane”...

Wojciech Mikuła i Wojciech Kalinowski (również radny Forum) szybkoprzejęli kontrolę nad „Życiem”. Decyzją Rady Miejskiej z 3.10.1994 r. Kalinowskizostał pełnomocnikiem miasta w spółce wydającej tygodnik (zastąpił Mikułę).W tym samym dniu rada pozbawiła się niemal wszystkich swoich wpływów, po-dejmując uchwałę:

Pełnomocnik uprawniony jest do podejmowania wszelkichczynności wynikających z kodeksu handlowego, z tym, żezgoda Rady Miejskiej jest wymagana do:1) zmiany kapitału zakładowego w Spółce2) wstępowania i występowania z innych spółek.91

Nowym prezesem wydawcy „Życia” został Wojciech Mikuła. Jednym z jegopomysłów było założenie spółki „Agencja Reklamowa Życie Przemyskie”, która

65

najpierw wydawała rozprowadzaną wraz z tygodnikiem wkładkę reklamową,a później przejęła niemal wszystkie sprawy związane z marketingiem gazety.Spora część przychodów trafiała nie tam, gdzie powinna... Spółka „Ziemia Prze-myska”, teoretycznie kontrolowana przez miasto, wykazywała straty.

Mikuła dążył do przejęcia znanego w regionie tytułu. Przekonał samorząd,by wycofał się ze spółki, która pięć lat wcześniej wygrała przetarg o tytuł „ŻyciePrzemyskie”.

Zanim miasto zbyło swoje udziały w spółce, tygodnik nieźle już prospero-wał. Mikuła zyskał opinię sprawnego menedżera. Zarządzane przez niego „ŻyciePrzemyskie” uporało się z problemami finansowymi, od 1995 roku tytuł tenintensywnie się rozwijał. Tygodnik nawiązał do swoich tradycji i odzyskał mocnąpozycję na lokalnym rynku wydawniczym. Wprowadzono wiele zmian, m.in. tzw.mutacje: jarosławską, przeworską i lubaczowskiej. – Strzał w dziesiątkę – oceniaMariusz Godos, który niewiele wcześniej został sekretarzem redakcji „Życia”.– To posunięcie przyczyniło się do hossy. Przez pewien czas było nawet dostatnio.

21 października 1996 r. Rada Miejska w Przemyślu wystąpiła jednakze spółki „Ziemia Przemyska” i upoważniła Zarząd Miasta „do zbycia udziałówGminy po cenie nie niższej niż kwota 500 zł za każdy udział”.92 Radni niekwestionowali wyceny, według której istniejący 29 lat, dobrze prosperujący tytuł(nakład 12-16 tys. egz.) wart był... 25 tys. złotych.

Udziały kupił... Wojciech Mikuła, który do dziś jest właścicielem „Życia”.Tygodnik konsekwentnie pozyskiwał czytelników. Zatrudniał coraz

lepszych dziennikarzy (w lipcu 1995 r. przeszła tam m.in. Olga Hryńkiw), lepiejod „Pogranicza” płacił współpracownikom. Zwiększył też swoją objętość(do 32 stron), ilość stron zarówno redakcyjnych, sportowych, jak i reklamowych.Etapami przechodził na tzw. pełny kolor, wprowadzając m.in. wkładkę z pro-gramem telewizyjnym.

A „Pogranicze” stało w miejscu...

Problemy finansowe „Pogranicza”

„Pogranicze” nie wykorzystało słabości konkurencyjnego tytułu w latach1991-94. Przychody nie były małe, tygodnik funkcjonował w miarę normalnie.Ale...

– Brakowało prawdziwego menedżera, któr y zainwestowałby te pieniądzez korzyścią dla wszystkich – twierdzi Zdzisław Szeliga. Wydawcom i redaktorowinaczelnemu brakowało doświadczenia.

„Pogranicze” nie wykorzystało szansy w czasie, gdy tytułem interesowalisię inwestorzy. Zdzisław Szeliga wspomina: – Przyjechał wiarygodny gość

66

z Warszawy, który miał kancelarię prawniczą, prowadził duże interesy. Zebraliśmy się,większość udziałowców zadecydowała, że sprzedajemy, ale... 49 procent udziałów.Nie wykorzystaliśmy też innych szans. Nie chcieliśmy, by ktokolwiek miał wpływ natygodnik. To był błąd...

Błędem była też... przesadna motywacja dla akwizytorów reklam. Prowizjapracownika reklamy rosła wraz z przychodami z jego akwizycji. W przypadkuWiesława Warejki była astronomiczna...

Warejko miał talent do pozyskiwania reklamodawców. – Coraz więcejpieniędzy spływało, tyle że w pewnym momencie połowa przychodów gazety zostawaław kieszeni jednego człowieka – wspominają byli dziennikarze gazety. WiesławWarejko zarabiał więcej niż... pozostali pracownicy etatowi razem wzięci. – Możenawet większe były wszystkie składki i podatki z jego wynagrodzenia niż nasze pensje netto– mawiał Besz.

Efekt? Pensje (minimalne wynagrodzenia) płacone były w miarę regularnie,ale tygodnik się nie rozwijał. – Co jakiś czas pojawiało się nawet zagrożenie, żegazetę szlag trafi, bo w drukarni były długi – wspomina Zdzisław Szeliga. – Późniejten miecz cały czas już nad nami wisiał.

67

Tak skonstruowany system prowizyjny nie sprawdził się. – „Życie” inwesto-wało, my nie. Więc z każdym rokiem były coraz większe kłopoty – ocenia przyczynęproblemów „Pogranicza” Zdzisław Szeliga.

Bez inwestycji tygodnik nie był w stanie przeskoczyć pewnego pułapu.Sprzedaż pisma nie rosła, choć poziom redagowania gazety był przyzwoity,szczególnie w latach 1992-95, gdy naczelnym tygodnika był Marek Cynkar.– Gdybym miał kasę na honoraria autorskie, mógłbym stawiać większe wymagania.Czasami pozyskałem jakiś dobry tekst, ale na wariackiej zasadzie: pisz fajnie, choć cinie zapłacę – przyznaje Cynkar.

Dziś Cynkar nie wierzy już w powodzenie przedsięwzięcia za którym niestoją większe środki. – Pieniądz nakręca koniunkturę, determinuje profesjonalizmgazety. Minęły czasu romantyzmu... Myślę, że to, co udawało nam się robić w „Pogra-niczu” to był wielki cud, to był romantyzm właśnie – mówi Marek Cynkar.

Nie rozwijając się i mając ograniczone możliwości finansowe, „Pogranicze”nie było w stanie zatrzymać najlepszych dziennikarzy. Romantyzm był dobryna krótką metę: – Ludzie muszą z czegoś żyć, muszą żreć i utrzymywać swoje rodziny,więc jeśli są dobrzy w tym co robią, uciekają do firm, które lepiej płacą... – potwierdzaMarek Cynkar.

Z redakcji odchodzili najlepsi. Pod koniec 1993 roku Zdzisław Szeligaprzyjął propozycję „Gazety Wyborczej”. – Nie odczuliśmy jego odejścia, bo pisałdo tygodnika pod innym nazwiskiem – twierdzi Cynkar. – Zawsze był z nami, blisko„Pogranicza”, emocjonalnie związany jest z tym tytułem.

W 1995 roku odeszły jednak dwie inne osoby, tworzące historię tygodnikaw latach 1992-95: redaktor naczelny „Pogranicza” Marek Cynkar przeszedł doRadia Rzeszów, Olga Hryńkiw – do „Życia Przemyskiego”. Po odejściu Cynkarai Hryńkiw (czerwiec ’95) „Pogranicze” straciło swój charakter, przeszło dodefensywy. Znów narzekało, bo „kaparzyło”, „kaparzyło” bo krytykowało.

Przychody z reklam i ogłoszeń malały, zobowiązania rosły... Dziennikarze--wydawcy szukali inwestora – Wtedy marzyliśmy już tylko o tym, by ktokolwiekwziął wszystkie udziały, nawet za psie pieniądze. By coś z tego jeszcze było. Rozmowyz różnymi kontrahentami nic jednak nie dały – wspominają udziałowcy spółki„Publikator”.

„Pogranicze” wciąż nie mogło liczyć na wsparcie miasta. Marek Cynkarprzyznaje, że nawet o to nie zabiegał: – Nigdy nie pozwoliłbym sobie na to, bydo samorządu czy do kasy państwa wyciągać rękę po pieniądze na wydawanie gazety.

Od 1996 roku obowiązywała jednak ustawa o zamówieniach publicznych.Zarząd Miasta Przemyśla ogłosił przetarg na publikację reklam i ogłoszeń.„Pogranicze” przedstawiło najlepszą ofertę, w rezultacie doszło do porozumieniai podpisania umowy przez spółkę „Publikator” i Zarząd Miasta (zawarto ją15 lipca 1996 r.).93 Półtora roku później redakcja komentowała:

68

Nasza oferta okazała się na tyle tania, że głupio było jej niewziąć pod uwagę. Pani księgowa wydawała się bardzo ucie-szona, bo każda dobra księgowa dba o finanse swojej firmy,a sam pan Prezydent zaszczycił ów dokument swym pod-pisem. Niepotrzebnie się fatygował, bo życie pokazało, że totylko papierowa mowa-trawa.Minął rok 1996 i 97, w których to latach, zgodnie z ustale-niami, ów bezwartościowy dokument miał obowiązywać (w 97zapewnialiśmy utrzymanie cen na niezmienionym poziomie).Umowa ta nie wynikała tylko z faktu, że i my, ufając w zasadęrówności podmiotów, chcieliśmy – podobnie jak wszyscybeneficjenci miejskiej kiesy – coś z niej uszczknąć. Opróczzaspokajania własnych, egoistycznych interesów, uznaliśmy,że nie od rzeczy będzie, jeśli nasi czytelnicy znajdą na łamachnp. stawki podatkowe lub czynszowe oraz treść innych mniejlub bardziej spektakularnych uchwał – płodów światłej myślimiejskich rajców.Nic z tego – w czasie obowiązywania (?) zapisów zawartychw niniejszym gniocie, urząd pofatygował się z ogłoszeniemzaledwie kilka razy, i tylko w roku 1996. Rok 1997 upłynął podznakiem figi.94

Byli dziennikarze-wydawcy „Pogranicza” podkreślają, że jeden z punktówumowy z miastem dopuszczał możliwość rozwiązania umowy przez każdąze stron, z zachowaniem trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia. – Nikt z namiw taki wersal się nie bawił – wspomina Zdzisław Besz.

Tymczasem spółka „Publikator” – wciąż pod kontrolą dziennikarzy – przy-nosiła coraz większe straty. Redakcję tworzyły właściwie trzy osoby, kilka osób– Leonard Czajka, dr Jan Hołówka – już tylko z sentymentu współpracowałoz „Pograniczem”.

Hubert Lewkowicz (redaktor naczelny „Pogranicza” w latach 2001-2002)wspomina te lata nieciekawie: – Gazeta składała się z kilku szmatławych kartek[w rzeczywistości wciąż liczyła 14 stron, tyle, że więcej było zdjęć, reklam i sta-łych rubryk redagowanych przez współpracowników]. Choć sam wówczas spora-dycznie pisywałem do „Pogranicza”, to przyznam szczerze, że – jak dla mnie – nie byłotam zbyt wiele do poczytania. O czym pisałem? Głównie o kulturze, za te teksty niedostawałem jednak wynagrodzenia, bo nie było wtedy wierszówki.

W sierpniu 1998 roku zaczęły się negocjacje z Wiesławem Pawłowskim,reprezentującym interesy tajemniczego biznesmena zainteresowanego inwestycjąw tytuł. – Oddaliśmy spółkę za długi – przyznaje Zdzisław Szeliga.

70

Schyłek romantyzmu

W grudniu 1998 roku wszystkie udziały w zadłużonej na 400 tys. złotychWydawniczo-Usługowej Spółce z o.o. „Publikator” przejęli Marek Kamiński orazLeszek Wasiewicz – wspólnicy spółki cywilnej „BAM”.95

– Publikator nie prowadził żadnej innej działalności poza wydawaniem „Pogra-nicza”. Był zadłużony w drukarni. Dziennikarze nie mieli wyboru, bo Malec [AdamMalec, prezes Spółdzielni Inwalidów „Praca”, w której drukowano „Pogranicze”]powiedział im, że już gazety nie wydrukuje. Umarliby... – opisuje sytuację pierw-szych wydawców „Pogranicza” Marek Kamiński.

Jego wspólnik Leszek Wasiewicz był działaczem sportowym, prezesemKS „Czuwaj” („wiedział jak misie sprzedawać w kioskach, kiepsko mu szło nato-miast w sprawach gazetowych” – wspomina go ostatni naczelny tygodnika„Pogranicza” Hubert Lewkowicz ).

Marek Kamiński to z zawodu drukarz. Pracował w przemyskiej spółdzielniPraca, był piłkarzem przemyskiej „Polonii”, w latach 80. działał w przemyskiej„Solidarności”. Wydawał wówczas czasopisma rozpowszechniane w tzw. drugimobiegu: „Busolę” oraz miesięcznik „Nie”. Na początku lat 90. był Przewodniczą-cym Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Ziemia Przemyska.

Po wyborach samorządowych w maju 1990 r., był jedną z najważniejszychosób w województwie, decydował o obsadzie najważniejszych stanowisk. Poma-gał solidarnościowym elitom przejąć kontrolę nad „Życiem Przemyskiem”. Jestszwagrem byłego wojewody przemyskiego, Jana Musiała (dziś – kanclerzaPaństwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Przemyślu).

W 1991 r. zajął się działalnością gospodarczą. Już w grudniu 1991 r. Zdzi-sław Besz śledził biznesową karierę Kamińskiego, pisząc na przykład, że „szwa-gier wreszcie będzie miał swój wymarzony sklep”. – Zdzichu pisał też, żeprzewodniczący papier toaletowy nosi, znicze sprzedaje z auta – wspomina Kamiński.– W takiej formie humorystycznej, oczywiście. Ja się tego nie wstydzę, mnie to nieprzeszkadzało. Ja Zdzicha złapałem tylko i mówię: „Dam ci w ryło i do widzenia!”Jakbyś pisał o tym, że ja kradnę, to fajnie jest, prawda? To jest naganne. „Ty – mówię– nie wyśmiewaj, bo z ludzi pracy nie ma się co śmiać. Bo jak cię kopnę w d..., to sięnie pozbierasz”. Jak mu nie powiesz po chłopsku, to inaczej do niego nie przemówisz.

Kamiński zaczynał poważniejszą działalność od kilku kiosków. Następnienawiązał kontakty handlowe z Ukrainą, które później były przyczyną jegokłopotów finansowych i upadku „Pogranicza”.

W 1998 roku nie mógł jednak narzekać. Interes prosperował, on sam zostałradnym Sejmiku Wojewódzkiego. – Już wcześniej dostałem informację, że „Pograni-cze” rękawami oddycha i jest możliwość kupienia tego tygodnika – wspomina Kamiń-ski. – Znam potęgę mediów! Robiąc rozeznanie myślałem o dobrym interesie. A żestwarzała się koniunktura polityczna...

71

Kamiński obawiał się, że udziałowcy spółki „Publikator” nie pozwolą muprzejąć tytułu. Jego prokurentem został Wiesław Pawłowski (tworzył on późniejprzemyskie struktury Samoobrony). Gdy zbliżała się finalizacja rozmów z dzien-nikarzami Marek Kamiński spotkał się z ówczesną redaktor naczelną „Pograni-cza” Barbarą Sykałą. Prosił ją o dyskrecję i dał gwarancje zatrudnienia.

Rozmowy sfinalizowano. Były szef przemyskiej „Solidarności”, radny AWSMarek Kamiński, znów pojawił się w redakcji „komunistycznych” dziennikarzy.

Historia zatoczyła koło. Planowane inwestycje oznaczały schyłek roman-tyzmu. Zwiastowały też utratę niezależności.

Epilog

Komuchy z „Pogranicza” stały się pracownikami byłego szefaregionu NSZZ „Solidarność” Ziemia Przemyska, Marka K.,któremu marzył się wydawniczy koncern i „słuszne pismo”będące ostoją przemyskiej prawicy, na której wsparcie mocnoliczył.

Niestety, jak pokazało życie, poza obecnym prezydentemmiasta Robertem Chomą (jako wiceprezes Krajowego UrzęduPracy zlecał „Publikatorowi” drukowanie różnych broszur), nikttych ambitnych planów wydawniczo-politycznych nie poparł,a wielu „polityków” z danej obietnicy szybko wycofało sięrakiem. Także pewien pan poseł, który w „Pograniczu”zamieszczał wywiady z... samym sobą, a będąc wicewojewodąnie dał tygodnikowi zarobić ani złotówki w formie ogłoszeń.

Zaczęło się dość obiecująco, ale sielanka nie trwała zbytdługo. Szybko zawężał się zakres tematów i margines tole-rancji, jaki wyznaczał sam Marek K. – jakby nie było, takżeradny AWS w sejmiku wojewódzkim. Z dnia na dzień psuł sięteż klimat w redakcji, w czym brylował pewien emerytowanysierżant milicji, zatrudniony na etacie prokurenta spółki „Pub-likator”. Nic zatem dziwnego, że za sprawą ludzi nie mającychzielonego pojęcia o pracy redakcji i działalności wydawniczej(nie mówiąc już o zasadach ekonomii w tej branży) szybkozaczęła wirować „karuzela kadrowa” obfitująca w dużą rotacjękadr i częste wymiany redaktorów naczelnych.

72

W kwietniu 2002 roku „Pogranicze” przestało się ukazywać,a ponieważ pożegnanie z zespołem odbyło się w mało ele-ganckich okolicznościach, dziennikarze tygodnika i jego pra-cownicy redakcyjno-techniczni („wyrolowani” w sumie na ok.50 tys. zł) przystąpili do wielkiej akcji, aby sprawdzić jak działaPAŃSTWO PRAWA, za jakie III RP chce uchodzić (...)

Trzymając się litery prawa, nie uzyskali niczego. Co robią w tejsytuacji oszukani ludzie? Jedni stracili wszelką już nadzieję,inni jeszcze (naiwnie?) się łudzą, ale wszyscy chcąc nie chcącprzyznają dziś rację tym, którzy szczerze radzili, aby wykiwanazałoga zatrudniła... własnego „likwidatora” pechowej spółki.Padały nawet konkretne propozycje kadrowe, dotyczącefachowców zza wschodniej granicy. To ponoć niedrodzy, a nadwyraz skuteczni spece od rozliczania niesolidnych pracodaw-ców oraz odzyskiwania pracowniczych należności. Podobnow naszych stronach niejednokrotnie już, z pełnym powodze-niem wyręczali rodzimą Temidę...97

73

Przypisy

1 D. Grzelewska, Transformacja pism popołudniowych (1989-1992), w: ZeszytyPrasoznawcze, R. XXXIII, nr 1-2 (129), Kraków 1992, s. 112.2 E. Ciborska, Transformacja prasy byłej PZPR, w: Zeszyty Prasoznawcze, R. XXXIII, nr 1-2 (129), Kraków 1992, s. 92.3 Akt Notarialny – umowa spółki, Państwowe Biuro Notarialne w Przemyślu, Rep.ANr 3485/1990.4 Informacja Najwyższej Izby Kontroli o wynikach kontroli likwidacji RSW „Prasa – Książka– Ruch”, NIK, Warszawa 1993.5 na podstawie: Informacja NIK..., Warszawa 1993.6 Z. Besz, List otwarty do Stanisława Palucha, „Pogranicze”, nr 14 z 3.09.1991, s. 7.7 E. Ciborska, Transformacja prasy byłej PZPR... op. cit.8 Z. Marciak, List do redakcji „Pogranicza”, „Pogranicze”, nr 1, 4.06.1991, s. 1.9 Cz. Duśko, Dziecko poczęte, tamże, s. 1.

10 ZS, Dlaczego „POGRANICZE”, tamże, s. 1.11 Cz. Duśko, Dziecko poczęte...12 Z. Besz, Wszyscy znajomi królika, „Pogranicze”, nr 42/386 z 20.10.1998, s. 1,4. Redakcjaprzepraszała później „za zwroty mogące uwłaczać godności p. Mariana MAJKI orazsprawowanego przez niego urzędu Kuratora Oświaty w Przemyślu” i dodawała, „że po-glądy i informacje zawarte w publikacji pochodzą od Czytelnika, który bierze odpowie-dzialność za objęte nią treści” („Pogranicze” przeprasza, „Pogranicze”, nr 46/390z 17.11.1998, s. 14).13 J. Prosty [Z. Besz], Jak trwoga..., „Pogranicze”, nr 42/386 x 20.10.1998, s. 4.14 ZB, Zmiana warty w samorządach?, „Pogranicze”, nr 41/385 z 13.10.1998, s. 8.15 JP., Z jabcokiem do rady, „Pogranicze”, nr 42/386 z 20.10.1998, s. 8.16 J.P., Cudotwórcy są wśród nas, „Pogranicze”, nr 3 z 18.06.1991, s. 4.17 Por.: Z. Ziembolewski, Co nie opłaciło się państwu, opłaci się kapitaliście, „Pogranicze”,nr 11 z 13.08.1991, s. 1.18 Z. Ziembolewski, Pod młotek komornika, „Pogranicze”, nr 19 z 8.10.1991, s. 9.19 Por.: Z. Ziembolewski, Miała być grypa – jest zapaść, „Pogranicze”, nr 5 z 2.07.1991, s. 3.20 Z. Besz, Od postkomunisty – „Życiu”, „Pogranicze”, nr 13 z 27.08.1991, s. 4.21 S. Lipnicki, Stronniczy przegląd obietnic”, „Pogranicze”, nr 1, 4.06.1991, s. 2.22 Z. Besz, Gdzie są prawdziwi weterani „Solidarności”. Został tylko szyld, „Pogranicze”, nr 8z 23.07.1991, s. 1-2.23 Por.: Z. Besz, List otwarty do Stanisława Palucha..., „Pogranicze”, nr 14 z 3.09.1991.24 Z. Besz, Gdzie są prawdziwi weterani „Solidarności”...25 Robert Choma od listopada 2002 roku jest prezydentem Przemyśla, w 2007 r. przyznałsię, że podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, lecz twierdzi, że faktycznie jej niepodjął.26 Rzecznik Rady Miejskiej w Przemyślu wyjaśnia, „Pogranicze”, nr 12 z 20.08.1991, s. 12.27 JW, Wyznania oficera bezpieki, „Pogranicze”, nr 8, 27.07.1991, s. 1-2.28 ZS, Głos klienta bezpieki, „Pogranicze”, nr 11 z 13.08.1991, s. 10.29 J. Tas, Co pozostało z idei „Solidarności”, tamże, nr 14 z 3.09.1991, s. 9.30 JW, Wyznania oficera bezpieki, tamże, nr 8, 27.07.1991, s. 1-2.

75

31 S. Paluch kandydował do Sejmu z list Porozumienia Centrum.32 Z. Besz, „Prawda – Uczciwość – Optymizm”?, „Pogranicze”, nr 20 z 15.10.1991, s. 12.33 Z. Besz, Już jesteśmy w sądzie!...34 Z-1954, Specgrupa czuwa, „Pogranicze”, nr 28 z 10.12.1991, s. 11.35 Czy „Pogranicze” pójdzie siedzieć? Jak nie kijem, to... Lechem Wałęsą,„Pogranicze” nr 37 z 15.10.1992, s. 1.36 Z. Sokół, Spory wokół mediów w Polsce południowo-wschodniej, w: „Dylematy transformacjiprasy polskiej 1989-93”, W-wa 1994, s. 245.37 Umorzenie śledztwa przeciwko redaktorowi naczelnemu „Pogranicza” (Wyciąg z postanowieniaprokuratorskiego z art. 237 k.k.), „Pogranicze”, nr 44 z 3.11.1992, s. 7.38 Z. Sokół, Spory wokół mediów..., s. 245.39 J. Młynarski, Koniec serialu, „Gazeta w Rzeszowie”, nr 22 z 8.02.1993, s. 1.40 M. Cynkar, Powód: Andrzej Matusiewicz, pozwany: Marek Cynkar i Spółka „Publikator”,„Pogranicze”, nr 43 z 27.10.1992, s. 9.41 L. Czajka, „Pogranicze” wycina setny numer, „Pogranicze”, nr 17 z 27.04.1993 s. 3.42 Z. Szeliga, Dlaczego „POGRANICZE”, „Pogranicze”, nr 1, 4.06.1991, s. 1.43 (ivo), Nocne Rozbieranie, „Pogranicze, nr 11 z 13.08.1991, s. 2.44 J. Pasieczny, Saksy na hotelowym materacu. Mała wiera, “Pogranicze, nr 13 z 27.08.1991,s. 1045 G. Kmieć, Prostytucja – problem międzynarodowy, „Pogranicze”, nr 16 z 17.09.1991, s. 11.46 I. Galińska, Występna miłość, „Pogranicze”, nr 16 z 17.09.1991, s. 13.47 O. Hryńkiw, Chcę do domu, „Pogranicze”, nr 152 z 3.05.1994, s. 9.48 O. Hryńkiw, Bechrebetna – esej niepublikowany, nagrodzony w Konkursie Prasowymim. Jana Stepka „Życie w mniejszości”, organizowanym przez dzienniki regionalnegrupy Orkla Press Polska.49 O. Hryńkiw, Chcę do domu...51 O. Hryńkiw, Bechrebetna...51 Związek Ukraińców w Polsce szacuje, że w byłym województwie przemyskim mieszka28 tysięcy osób narodowości ukraińskiej (ok. 8% mieszkańców tego regionu). W 70-ty-sięcznym Przemyślu mieszka ok. trzech tysięcy osób świadomie utożsamiających się z na-rodem ukraińskim. Większość z nich to katolicy obrządku bizantyjsko-ukraińskiego.52 S. Żółkiewicz, Obrona przemyskiego Karmelu (3), „Pogranicze”, nr 23 z 5.11. 1991, s. 5.53 ibidem54 J.P., Delikatna sprawa, „Pogranicze”, nr 2 z 11.06.1991, s. 7.55 S. Stępień, Po wizycie Ojca Świętego, „Pogranicze”, nr 4 z 25.06.1991, s. 3.56 J. Prosty, KGB pod Karmelem, „Pogranicze”, nr 1 z 4.06.1991, s. 7.57 S. Żółkiewicz, Obrona przemyskiego Karmelu (3), „Pogranicze”, nr 23 z 5.11. 1991, s. 5.58 List Antoniny Negrusz, „Żyć obok siebie w przyjaźni”, „Pogranicze”, nr 8 z 16.07.1991,s. 8.59 Z. Besz, Od postkomunisty – „Życiu”, „Pogranicze”, nr 13 z 27.08.1991, s. 4.60 List Stanisława Żółkiewicza do Premiera Rzeczypospolitej Polskiej Tadeusza Mazowieckiego,„Pogranicze”, nr 18 z 1.10.1991, s. 10.61 ibidem62 O. Hryńkiw, Bechrebetna...63 ibidem64 Patrz: kolejny podrozdział w tej pracy.

76

65 Olga Hryńkiw, Bechrebetna....66 ibidem67 ibidem68 ibidem69 ibidem70 O. Hryńkiw, Walonki w stylu polskim – esej niepublikowany, I nagroda w Konkursie Pra-sowym im. Jana Stepka „Życie w mniejszości”, organizowanym przez dziennikiregionalne grupy Orkla Press Polska.71 Cz. Duśko, Rajcowie pracowali w sobotę, „Pogranicze”, nr 20 z 15.10.1991, s. 2-3.72 Z. Besz, List otwarty do Stanisława Palucha...73 ibidem74 Cz. Duśko, Rajcowie pracowali w sobotę...75 Z. Szeliga, Optymistyczny pesymizm, „Pogranicze”, nr 17 z 24.09.1991, s. 11.76 Cz. Duśko, Rajcowie pracowali w sobotę...77 Z. Szeliga, O czym rajcowie gadali, „Pogranicze”, nr 29 z 17.12.1991, s. 3.78 Cz. Duśko, Rajcowie pracowali w sobotę...79 Z. Szeliga, O czym rajcowie gadali...80 ibidem81 Ogłoszenie MPEC w Przemyślu, sygn. G-54 „Pogranicze”, nr 6 z 9.071991, s. 9.82 Prezydent Miasta Przemyśla do podległych jednostek, sygn. KO.1/1-0718/14/91,15.07.1991.83 Cz. Duśko, Rajcowie pracowali w sobotę...84 Zdzisław Besz, List otwarty do Stanisława Palucha...85 Cz. Duśko, Rajcowie pracowali w sobotę...86 ibidem87 A. Warzocha, Dekretynizacja w Przemyślu, „Prawo i Życie”, nr 44/92 z 31.10.1992, s. 6.88 Z. Besz, Tygodnik „Pogranicze” – informacje dla studentów nawiedzających redakcję,P-śl, 1999.89 Uchwała Rady Miejskiej nr 97/91 z 3.12.1991 w sprawie kupna udziałów w Spółce z o.o.Ziemia Przemyska.90 Informacja NIK o wynikach kontroli likwidacji RSW „Prasa-Książka-Ruch”, Warszawa, 1993.91 Uchwała Rady Miejskiej w Przemyślu nr 46/94 z 3.10.1994 w sprawie ustanowienia za-kresu pełnomocnika Gminy Miejskiej Przemyśl w Spółce z o.o. „Ziemia Przemyska”.92 Uchwała Rady Miejskiej w Przemyślu nr 105/96 z 21.10.1996 w sprawie wystąpieniaGminy Miejskiej ze Spółki z o.o. „Ziemia Przemyska” w Przemyślu.93 red., Zamówienie (pardon, za wyrażenie) publiczne, „Pogranicze”, nr 1/345 z 6.01.1998, s. 5.94 ibidem95 O takim zadłużeniu mówił Marek Kamiński.96 Z-1954, Specgrupa czuwa, „Pogranicze”, nr 28 z 10.12.1991, s. 11.97 J. Prosty, Wyrolowane „Pogranicze”, tekst niepublikowany, Przemyśl 2003.

77

Spis treści

Wstęp .......................................................................................................................... 3

Rozdział I: POCZĄTKI „POGRANICZA” .......................................................... 51.1 Walka o tytuł ........................................................................................................ 51.2 Powstanie tygodnika „Pogranicze” ................................................................... 10

Rozdział II: „POGRANICZE” W OPOZYCJI ................................................... 152.1 Dziennikarstwo zaangażowane - rzecz o redagowaniu .................................. 152.2 Krytyka otaczającej rzeczywistości ................................................................... 192.3 Stosunek do transformacji - rzecz o poszukiwaniu zaginionych weteranów

„Solidarności” ...................................................................................................... 232.4 Krytyka elit solidarnościowych ......................................................................... 312.5 Dekretynizacja - procesów ciąg dalszy ............................................................. 32

Rozdział III: POGRANICZE KULTUR, RELIGII I NARODÓW ................. 373.1 Pluralizm „Pogranicza” ..................................................................................... 373.2 „Pogranicze” Marka Cynkara - misja z pomysłem ......................................... 373.3 Pogranicze polsko-ukraińskie ............................................................................ 433.4 Tygodnik „krypto-ukraińców” i „bezchrebetnych” ........................................ 473.5 Granice niezależnego dziennikarstwa ............................................................... 51

Rozdział IV: CENA NIEZALEŻNOŚCI ............................................................. 574.1 Nieuczciwa konkurencja .................................................................................... 574.2 „Pogranicze” prześladowane ............................................................................. 604.3 U źródeł problemów .......................................................................................... 614.4 Konkurencja rośnie w siłę ................................................................................. 644.5 Problemy finansowe „Pogranicza” ................................................................... 664.6 Schyłek romantyzmu .......................................................................................... 71

Epilog ......................................................................................................................... 72Przypisy ...................................................................................................................... 75

Redakcja: Andrzej OrzechowskiMarketing: Justyna FedewiczKorekta: Janina Orzechowska

Projekt okładki, skład komputerowy:Andrzej Orzechowski

Rysunki:Henryk Cebula i Edward Kmiecik (z archiwum “Pogranicza”)

Wydawca:IM Communications37-700 Przemyśl, ul. Władycze 1tel. 505 46 20 61, 692 06 06 88www.imcommunications.pl

Druk: Wydawnictwo Papirus37-500 Jarosław, ul. Spytka 11tel. 016 621 45 41, fax: 621 22 01www.papirus.jaroslaw.pl

ISBN: