Piotr Mierzwa - Gwara
-
Upload
piotr-mierzwa -
Category
Documents
-
view
238 -
download
8
description
Transcript of Piotr Mierzwa - Gwara
Kraków 2013
Piotr Mierzwa
GWARA
2
3
Jestem Oceanem, Niebą & Ziemiem! Pierwszym Podziemnym Smokiem pod Słońcem!
Uważajcie, nadszedłem, żebyśmy się, podludzie, niebogi, w Pięć Żywiołów przemienili!
Spopielić wszystkie bóstwa. Ludzi z Nas uczynić. Żeby sens Życia nadać Nam, Miłość!
Drżyjcie! Zburzony SuperSam wyplenił Plac Unii. Produkty zawierały błędy gramatyczne.
4
5
Zawartość
Strawiński na przechadzce.................................................................................................. 11
Snubracie, subrecie! ........................................................................................................... 12
Z promocji Mikrogramów .................................................................................................. 13
Niczym nie jest poezja ....................................................................................................... 14
Mokry rok ........................................................................................................................... 15
Od początku do końca w środku słońca ........................................................................... 17
Ogień i deszcz ..................................................................................................................... 18
Alba absolutna .................................................................................................................... 19
Pewne siebie wyznanie .......................................................................................................20
Półmłodzi wicemistrzowie ................................................................................................. 21
Ostatni sonet bez ciebie i wzajemności ............................................................................ 22
Krew i ramię ........................................................................................................................ 23
Nic, wszystko ......................................................................................................................24
Plan miasta ......................................................................................................................... 27
Puls pod kostką ..................................................................................................................28
Notatki z konferencji.......................................................................................................... 30
Od końca, do słońca! .......................................................................................................... 31
Wiersz do m.[ężczyzn] ....................................................................................................... 33
1. zmysł, słowo .................................................................................................................... 37
2. niepozorność, przejścia .................................................................................................. 38
3. przystanie, przystanie ..................................................................................................... 39
4. No, tak! ........................................................................................................................... 40
Budowa pojedynczego cielska ........................................................................................... 41
Wystawianie mandatu ....................................................................................................... 47
Wojciech, Witold, Wiktor ................................................................................................ 48
Skłonności .......................................................................................................................... 49
6
Życie rodzinne w schizofreniach ....................................................................................... 50
Powstańcze media nadają Odyseję miejską ....................................................................... 51
Oczywiste, wręcz namacalne ............................................................................................. 52
To my .................................................................................................................................. 53
Gwiazdor ............................................................................................................................. 54
Bieg na nieufność ............................................................................................................... 55
Ucieszka ..............................................................................................................................56
Jeden zero ........................................................................................................................... 57
Mnóstwo Słońc ................................................................................................................... 58
List podniebny ....................................................................................................................59
Summa cum laude ............................................................................................................. 60
Spostrzegawczość: argumenta z tonalności ...................................................................... 61
Mordercza poprawa .......................................................................................................... 62
Jesieni, jestem deuterem .................................................................................................... 63
W tle pustego nieba Meduza i Smok ................................................................................ 64
Wielkie otwarcie, czas i człowiek ......................................................................................65
7
PRZECHODZIEŃ
8
9
Nowiersz!
10
11
Strawiński na przechadzce
Nie stało się tak, deszcz padał na fontannę,
ułaskawiał bestię, którą niepostrzeżenie się
stałem. Przez deszcz mknęło fioletowe Tico.
Nie było nic do dodania i nic nie mogło być
ujęte, gdyż do podjęcia były rychłe działania
taktyczne. Koniec znaków widniał wszędzie.
Nocami nadal wyrywałem się stąd na karaoke,
na tańce, zupełnie niepotrzebnie, to wszystko,
co mam do pokazania, można pokazać pustym
ścianom mojego pokoju, co mnie nieco niepokoi,
ale coraz mniej, nie bardzo, a cisza nie mnie dusi,
powrót do domu z łupem człowieka utracił wagę.
Koniec miesiąca zafundował długi łykend i pełnię.
Byłem biedny i świetnie się we Forum wybawiłem.
Poniedziałek zastąpił niedzielę, dni dziecka – noce.
12
Snubracie, subrecie!
Nie wszyscy geje lubią teatr,
nie wszyscy – kochają operę,
nie wszyscy potrafią to robić.
Mnie, n.p., nie od razu staje,
nawet na widok gołego pana,
nawet na masaż krocza, jeśli
mnie nie za bardzo kręcisz, a
rzecz dzieje się w przestrzeni
publicznej, a nie jesteś moim.
Wybacz, lecz mam tę słabość,
to słabość względem czułości,
potrzebę bezpieczeństwa, gdy
ryzykuję najważniejsze, życie,
oddaję siebie, aby się zatracić,
aby na chwilę czuć się dwoma
mężczyznami, czuć się drugim
mężczyzną, co zrobi wszystko,
by jednia taka wiecznie trwała,
na zawsze tu zaczęło się, teraz!
13
Z promocji Mikrogramów
Język, w którym nie ma „jest” jest
taki, że go prawie nie ma. Nawet wieczór, który zapada, jest
zapadający.
MLB – „Jest elektryczny, proszę”
To sobie wezmę: „Słońce przechadza się po Ziemi nocą.”
Od siebie dodam: warunkiem pisania Roberta Walsera
było nie bycie sobą, postępujące, od czynnej do biernej
strony, co odzwierciedla rosnący w schizofrenii rozpad
jego wielokrotnej osoby, którym prędkości mikrografii
tworzyły możliwość pożądania za gonitwą myśli, bycia
wolnym, nieorganiczonych [sic] utożsamień z każdym,
zda się, dzięki koniecznej w stronie biernej kopuli „być”.
Przeszedłem się po spotkaniu, jak się przechodzi nocą,
co się dopiero widzi, że podczas spotkania już zapadła,
z Czułego do rynku w deszczu padającym coraz słabiej,
bo tak się zdarza, że nocami przechadzam się miastem
błyszczeć, śpiewać, tańczyć w zaprzyjaźnionym klubie.
Sam, bez starych znajomych & nowych przyjaciół, sam.
Rosło mi piękno, jak samo życie przerażające symetrią:
warto jest zauważyć strumień bruku w ostrym opadzie
kropel po lekko nachylonej powierzchni, wesoły taniec,
który jest każdej i każdego udziałem, o ile zechce zmóc.
Znowu białe lampy na Plantach tlenią mocne warkocze
zderzeń i spotkamy się, bracie, Eminem i Żeleński–Boy.
14
Niczym nie jest poezja
Mimo, że jest całkowitą, 0 nie jest
ani liczbą parzystą, ani naturalną:
poezja to matematyka dla laików,
świecka arytmetyka prostoty stóp.
Śnieg na bordowym dachu kiosku,
soczysty trawnik czerwcową nocą.
To rytm migotania przedsionków,
gdy szczera myśl dociera do serca.
To serce, które pędzące, nie pęka,
tylko krew słów rozlewa w mózg.
To niepierwszy oddech po zawale,
ten następny oddech po ostatnim.
Poezja to pierwszy mak na torach,
pole rzepaku we wsi, co się nie śni.
Pozór życia od życia dzielniejszy,
to pierwsze nie, co zaczyna język.
Cisza na pogrzebie, co cię ominie,
miłość przemijania, radar śmierci.
15
Mokry rok
Wróćmy do wczoraj, to i dziś będzie jutro!
Mam tyle języków, że przy mnie ogień jest
niemową, jest tak wilgotno i nie ma za kim
tęsknić! Moje pożądliwości nie skończą się
nigdy, potem umrę i wstąpi we mnie niebo.
To wtedy padać mógł będę, jak rzewnie mi
się podoba. Meduza w miejsce głowy, seta i
galareta, piramidalny kadłub, tors bez rąk i.
Koniec historii sztuki. Menel teraz, Medeo!
A może już umarłem i nie ma na nic czekać,
wciąż wszystko mam, niczego nie potrzeba,
poza pieniądzem brakuje miłości, podstaw?
A jednak nie całkiem słusznie wyrzekam się
prenatalnych narzekań, skrobię się, kastruję,
świeże opuszki wznoszą bramińską tradycję,
przechodzę siebie, kiedy dzień przenika noc.
Kiedy przechodzi w dzień, noc nie przestaje
mnie przenikać: ja nikogo nie mam, nikomu
podać nocnika: bez matki i córki, ojca i syna,
zostaje szum i inicjał, huk liter mnie rozcina.
16
17
Od początku do końca w środku słońca
Tak się, kolego, składa, że ciągle patrzę w twarz boga.
Chyba, że mi ją zasłoni aniołem albo zagłuszy syreną.
Czy kiedy rozwarte zero wkurwem mnie porozprasza.
Rosłe mury, czarne sześciany, krzyże są niepotrzebne.
Zbędna astrofizyka oraz Internet. Świeckość mi styka.
Taka prawda: świat sprowadza się do definicji świata,
kiedy bogowie nie istnieją, kura pachnie curry, strach
cichutko zamiera, wszędzie widzę wielkie świetności:
Thelonius Monk gra z Milesem Daviesem w Newport
w drużynie geniuszy, a trawa drażni zróżnicowaniem
zieleni, zieleni się w tylu rodzajach, ile jest sposobów
miłości, każdy własny i częściowo związany z innymi,
samodzielnie niesamoistny, czerpiący kopystką wodę
z ziemi każdy człowiek, się wie, że człowiek to każdy,
kto kocha siebie we świecie na swoje osobne sposoby.
Podobnie z bogiem. Wreszcie się go znajduje w sobie,
wracając sam wieczorem piechotą do domu, słuchając
The Mask and Mirror (1994) Loreeny McKennitt. Dom
ten może nie jest dobrym domem, lecz i niebo rzadko
bywa różowe, ważne, że na tej ścieżce powrotnej było.
Łatwo przyjąć, że uroczyste chmury, rozbite żółtko jaj
oznajmia boską bliskość, dużo ciężej cieleśnie doznać
kruchej uroczystości w kaftanie niebezpieczeństwa ja,
niszczarce dni i nocy, gdy nie kalendarz, rytm kroków
odmierza drogę z Krakowa do Podgórza, na oś. Ruczaj.
Żyjąc twarzą w twarz z bogiem, powrót potworów jest
bezpowrotny, a klatka piersiowa bestii zarasta potem,
aż on to poeta, zeppelin wypełniony wrzącym azotem,
on to prywatnie ciepły człowiek, w istocie ciekły wiatr,
on to ja, człowiek–bestia, jednym słowem: światowiec.
18
Ogień i deszcz
Chciałbym ci przypomnieć, że najistotniejsze są rozmowy
o pogodzie, potop niepotrzebny, żeby sobie przypomnieć,
że atmosfera związuje nas ze sobą zawsze i nieodwołalnie
w jedyny związek sprzed poczęcia, który przeżywa śmierć,
to tak proste i możliwe jak bezbronnie obustronna miłość,
delikatna siła. Przyszedłem tu, żeby wmawiać ci, że miłość
zabija, stanowiąc jedyny powód, dla którego warto umrzeć.
Gdy zbiera się na burzę, truskawki parkują pod marketem,
a w środku arbuzy, się nie chce nic, jak bezpardonowo żyć,
wcinać niemyte owoce, muchy bezrefleksyjnie mordować,
przywracać harmonię istnienia, ratując ćmę spod abażuru.
Bzdura, chętnie odeprzesz, przyznam ci rację w nadziei,
że powiedzenie się ziści i po kolacji, którą mi postawisz,
będziemy się kochać tak długo i zdrowo, że się zapomni
wszystkie złe słowa, którymi ranimy, a wszystkie dobre,
obracając w grecką cywilizację zwinniejszą zwierzęcość,
ustawią na chodniku do jutra całkiem pewną przeszłość,
i w jednej chwili wszystko mi jedno, wynik reprezentacji,
który eliminuje rodaków ze starań o brazylijski mundial,
jeden do jednego, rezonujący upragnioną integralnością,
grzmi tak ślicznie, idiotycznie jak krople w popielniczce.
19
Alba absolutna
Teraz, kiedy już wiesz, że i śmierć nie przyniesie pocieszenia,
pogrzeb rozpacz, żyj dużo, szczęśliwie, w tym jedna nadzieja,
elemelku, że ćwierkasz, kiedy czwarta nad ranem, może dzień
przyjdzie, może mnie odwiedzisz, może nie odwiedziesz mnie
od docierania do sedna, bo to jest chyba sposób, by się nie bać,
świt dostrzec od spodu, trafić pod strop, wstawać z pierwszym
słońcem, słysząc szlagier w informacyjnym radiu: daj mi tę noc,
tę jedną noc, to prawdopodobnie jest sposób na to, by przestać
przywracać bezpowrotne, wskrzeszać martwe, przyjąć całkiem,
że nas nie ma i nigdy nie było między nami odmiennej miłości
od tej, która pozwoliła mi przetrwać gniew i przerwać obłędne
koło bólu, uwieńczyć festiwal skarg i narzekań rzeczywistością
przebaczenia, że jedna droga do świata to jest bezwstydnie się
popłakać, przeglądając się w ogródku Bomby nad kuflem piwa
w kremowych stronach Lustrzanki Piwkowskiej, by odetchnąć
wreszcie pełna piersią, od znaków odwrócić głowę, zapomnieć.
20
Pewne siebie wyznanie
Nie wierzę w jednego Boga,
mam ciekawsze wyobrażenia
o tym, co jest mną, mną nie jest,
co tworzy mnie, co otacza, co sam
z siebie codziennie wytwarzam, co
to jest noc, a co dzień, co wzgórze,
a co morze, czym jest ziemia, blask,
powietrze i płomień, zamykam oczy,
patrzę w słońce, wtedy pod powieką
ciepło świeci ciemność, to mój blask.
Nie wierzę też w duszę, ale strasznie
mnie wzrusza, kiedy ktoś używa tego
słowa w pełni przekonany, że ona się
po śmierci w pewnej formie zachowa,
oddałem za moc słowa tę niewinność.
Wieże, że stworzenie swojego świata
jest i możliwe, i wykonalne, to proste
jak ogołocić się z okoliczności i zbiec
wprost nad Wisłę po trawiastym wale,
pisząc, opalać plecy w moim pokoiku,
zbudować wehikuł czasu, swoje ciało,
które jest wszystkim, co mam właśnie,
a pewnie, ponieważ przeminie, zmieni
się, pochowane, w kości, pójdzie w pył,
gdy spalone, co jest wspólne z gwiazdą.
21
Półmłodzi wicemistrzowie
Kiedy mu powiem, że nasz związek mnie
nie zadowala, odejdzie? Mam wymieniać
wszystkie sposoby, na które cię nie mam?
Strach mówić. Życie najpodlej obeszło się
ze mną, a zatem teraz nie potrafię nikomu
oprócz siebie zaufać, o ile nie potwierdzisz,
że jesteś dla mnie tym, czym sam dla siebie
być nie potrafię, że dasz mi to, czym jestem
dla ciebie: otwartym polem, ziemią-niebem.
Ty, moim podstawkiem, terytorium, gruntem,
moim najlepszym przyjacielem, zamiast mnie,
jesteś, nie ściemniasz, a nie może być ciemniej
niż jest we mnie: może może nie być ciemniej?
Żyjemy obojętnie we wnętrzu pieniądza, mając
dla siebie niewiele więcej niż zdawkowe zdania.
Zbyt biedni, by czasem chcieć dzielić się lokum,
żeby udzielać jałmużny, nazbyt dumni i majętni.
Głodni siebie i niechętni. Niechcący zawiedzeni.
A ja kim jestem? Młodym mistrzem, panem bez
Z/ziemi? Jestem statkiem kosmicznym,
katowickim spodkiem przemierzającym
międzyplanetarną pustkę mojej ojczyzny.
22
Ostatni sonet bez ciebie i wzajemności
Nawet nie przyszedłeś się pożegnać, bo dla ciebie
żyję nadal. Nigdy nie zauważyłeś, że ja od zawsze
umieram, chciałem tylko, żebyś umierał ze mną, a
ciebie nie było nawet wtedy, kiedy zaczynałem żyć;
tak właściwie, to wtedy się pojawiłeś jako młodszy
brat, żeby mnie znieważać, milczeć obok, zamknąć
mnie dwukrotnie w szpitalu psychiatrycznym, żeby
mnie znienawidzić, kiedy potrzebowałem wsparcia.
Tak, tato, nawet nie przyszedłeś się ze mną pożegnać,
kiedy uwięziony w nie moim mieszkaniu, wyruszałem
w ten zupełnie nieznany świat, we mnie i moją miłość.
Nie możesz więc, człowieku, oczekiwać, że przyniosę
ci na grób kwiaty, najstraszniejsze chyba jest nie mieć
grobów, na których można je złożyć, ale jestem młody!
23
Krew i ramię
Śmieszy mnie tylko śmierć, marzę, że umierasz mi na rękach,
pisało się kiedyś: „jak umierasz w mych ramionach”, z czasem
składnia odchodzenia również zmienia się i można odnaleźć,
że teraz to już mnie cieszy to nikogo nie manie jak totolotek,
którego nigdy nie puściłem, jak nie przegranie, ani wygranie,
kilku milionów złotych, jak oszczędność dychy, nie wydanie?
Że nie interesuje mnie już, czy nie pisze się z rzeczownikami
razem czy osobno, i która reforma ortografii to wprowadziła,
a która to zniosła. Nigdy nie zapomniałem, że rzeczy zawsze,
zwłaszcza w dusznym, stojącym powietrzu, bezruchu, dzieją
się w czasie, szczególnie te pozornie najbardziej trwałe, dom,
rodzina, kamień, starczy zefirek lub inny atomowy podmuch,
żeby to wszystko poszło z wiatrem, a potem i tak musi czekać
się na śmierć takich, jacy wczoraj wracają tu z upozorowanym
pytaniem o moje samopoczucie, by się tak naprawdę załamać!
A „zarazem” córa, córeczka, czarny, rozbiegany osesek, upada
z rozpędu na twarz, prędko czarny ojciec zgarnia ją z podłogi,
przekazuje białej matce, goniłem ją, więc sprawdzam i patrzę,
a tu na ramieniu jej matki pojawia się plama barwna, krew się
biegaczce puściła z wargi, że widzę to, to mówię: she’s bleeding.
Tak nagle córka z ojcem i matką znikają mi z oczu, na zawsze?
24
Nic, wszystko
Nie mam nic naprzeciwko, że wszystko
bezwarunkowo jest, pojawiło się, znikło.
25
Prowizorka
26
27
Plan miasta
Na dnie śniegu spoczywało się bezpiecznie.
Inaczej niczyją trumnę niósł odpieczętowany
strumień. Inaczej nie było świata, inaczej mnie,
bez czci. Człowiek mamrotałby – svasti! svasti! –
zaklinał się – rozpołowione pieczęcie! – gdyby nie
znał tylko trzasku papieru, paczek, listów, oczu:
tak trzaska czaszka rozbita o dno doliny, milknie
wzrok zalany krwią, bochenku, czerstwą, pięć dni
po terminie, tak się ślepnie, całkiem dobrze, boso,
tak nad dachem tramwaju trzaska niepokój i iskra,
i tak ochota noszenia obuwia rozeszła plan miasta,
~~
bo bez przyczyn nie rozumiemy się, ojcze, miasto,
i nie bez przyczyny więcej z wami nie rozmawiam,
bezwzględni bywalcy, strona magistratu zamieści
niewyrozumiałe uzasadnienie braku poczynań, aż
wreszcie zrobi się ciasno, ciepło wypłynie z głowy,
a ciemność rozlegnie się po ulicach, zamiast ludzi,
zamiast aut, magia pryśnie i być może właśnie mit
własności pryska, zmyty z ulicy, polewaczka MPO
~~
szoruje bruk na pozór czystości, jak gdyby pył,
brud tak naprawdę ludziom przeszkadzał, tak
jakby kurz, komary stanęły na drodze do pełni
szczęścia, jakbyśmy to nie my byli miastem,
jakbyśmy nie byli sobie koniecznie do życia
potrzebni, a stado gołębi mogło zastąpić mi
brata i siostrę, facebook przyjaciół, 2 miasta,
Podgórze, Kraków, moich ludzi, moje stadło.
Wisła, światło, pomruk kota, szum orgazmu.
28
Puls pod kostką
Chmur melancholia chyba nie jest stąd,
pytanie brzmi – dlaczego?
DonGuralEsko – „Betonowe Lasy Mokną”
Widzisz, jednak najtrudniej skupić się na sobie,
z niewyjaśnionych powodów. Widzisz, jest puls
pod kostką, skurcz łydki wypręża mnie podczas
masturbacji, jest radość, co jej nie mam z kim
dzielić, życie pędzone samotnie. Niepodobna,
ale spróbuj do siebie w lustrze powtórzyć 50 x
„kocham się!”, jak podjudza poradnik, ponoć
za pierwszym razem poryczysz się ze wstydu
przy dziewiątym powtórzeniu. Sprawdź sam,
zobaczysz, czy rzeczywiście antropologia jest
najmniej rozwiniętą ludzka nauką, natomiast
andrologia najrzadszą specjalizacją medyczną.
Już tak to jakoś jest w mojej ojczyźnie, że bycie
mężczyzna definiuje się poprzez jebanie kobiet,
wybaczam sobie polszczyznę, człowieczeństwo
zaś ograniczone jest do ludzi, jacy myślą i czują
podobnie do mnie, i ponad wszystko wyglądają
tak samo, jak ja. Dziwne, skoro większość ludzi
w tym kraju nie umie używać lustra, żeby siebie
dostrzec, prawie jakby w żadnym polskim domu
nie było luster, a jeśli są, to wyłącznie po to, aby
pokazywać plamy na zębach i ubraniach, jedyny
wstyd, hańbę prawdziwie kulturalnych Polaków:
nigdy nikomu nie pokazać, że czegoś mi brakło!
Niedobór, wiadomo, ludzka rzecz, doglądanie
własnych niedoskonałości to prawdopodobnie
najciekawsze z zajęć, ale w moim ekosystemie
boleśnie brakuje mi takich ludzi, którzy cieszą
się swoimi wadami, chwalą ich zalety i w ogóle
odnoszę wrażenie, że kiedy w ubiegły czwartek
29
uprawiałem przygodny, przyjemnie swobodny
seks, odnalazłem klucz do polskiej kultury, się
z dupy spytałem mojego kochanka, po sprawie
jął pysznemu jęczeniu wymyślać wymówki, tak
pewnie rzekłby nasz praszczur, zaczynał jątrzyć,
chociaż dużo za dobrze znałem jego odpowiedź:
Nie nauczyli cię w domu chwalić? Potwierdził,
że nie. Zapewne stąd się bierze całe polskie zło,
że jak już zrobisz coś dobrze, nikt nie mówi tak.
30
Notatki z konferencji
Dorobię się grobów, swoich grobów, pozwolę sobie pożyć,
jestem przecież młody. Ta pamięć zabija mnie, przemijam,
proszę mi mnie nie przypominać, bo zabiję, że serce pękło,
ziemia niczyja, język dwuznaczny, nie dotrzyma obietnicy
na starość żaden mięsień, nawet serce, mój mięsień straty,
a z czasem wszystkie stany staną się nieważne, również ja.
Proszę mi nie przypominać moich nieodrodnych zmarłych
i żeby stracić to, co jest, trzeba mi było wyrwać sobie serce,
wraz ze sercem, morderczy zapał, który wznieca ta pamięć,
a żeby się zestarzać, trzeba było się oduczyć ich na pamięć,
się odpiąć, objuczony wóz, juk zarzucić na barki, aby dojść,
wyrodzić z realiów, stąpać w miejscu, wracać w przypływie
radości, bezrozumnej rozkoszy, rozmowy bez pretensji do
ostateczności, dzikiej erotyczności i dumnego dzieła życia.
Proszę mi nie przypominać, że ja nie jestem nieśmiertelny,
ponieważ wyrzekłem się morderstwa, awangardy, wojenki
o lepsze jutro, najlepiej wczoraj, nieustannie współcześnie,
byle trochę bolało, przestało, było, o byle wawrzyn, proszę.
31
Od końca, do słońca!
Międl w ustach kostki lodu, żeby lepiej wymawiać: ale frajda!
2 2
2 2
2 2
2 2
kwadratura koła
czarny kwadrat
Opędzaj je językiem.
2
Robi się urodzinowo, mroczno, rozkosznie, u mnie na imieninach,
wyrocznie rozpryskują się we fajerwerki, składamy włócznie, pakt
nieagresji, na torowisku, żeby stąd odjechał norymberski tramwaj
na Plac Centralny, dalej, na Wzgórza Krzesławickie, poza ostatnią
pętlę, nieczynną linią kolejową do Proszowic, ugrząźć już całkiem.
1
Ugorowałem, stary, cztery wieczności, umarłem – powiedziałem
nieodpowiedzialnie – pojawił się Internet, a z nim jasny teledysk,
zamknąłem oczy, żeby lepiej słyszeć, jak śpiewam razem z obrazem,
dwór obrócił się w pole, a morze w ocean, zacząłem wydychać wodę,
wydobywać się na powierzchnie powietrza, wszędzie płaszczyzny
przenikły się, a ja nie znałem ich geometrii, pragnąc podsumować
2
okres otwartych okien, zamkniętego serca, zarzuciłem wyliczankę.
Oparcie znajdując w ludziach i znakach, znalazłem siebie, rodzica.
Co prawda bezdzietnie zastępczego, ale zawsze w gotowości nieść
pomoc i pobłażanie, poprawę i pogardę, zazdrość i zaangażowanie.
A gdyby to nie miało wystarczyć, chętnego nosić z suchej studni
wiadra pełne niewidzialnej miłości, półmetrowe worki cementu.
32
Oczekując w zamian niesymetrycznej wzajemności, tylko ciebie,
zaczynałem rozumieć, że mimo że cię tutaj nie ma, jesteś ze mną.
Potrafię znowu nieść cię w moim wielkim jak wszechświat sercu,
otworzyć się na to, co jest poza mną, to, co jest nikomu nieznane:
poranek o dowolnej porze dnia, świadomość chaotycznego ciałka,
które budzi się (życia, dnia i światła), niski niepokój, jaki wkrótce,
dzięki nieustępliwym rytmom elektronicznej piosenki przeobraża
się w rozradowany strach, następnie milknie, można wcisnąć play,
powtórzyć procedurę, nauczyć się na pamięć kolejnej, nowej
piosenki, poszerzyć repertuar hitów. Rozpoczynać rozmowę
bez niepotrzebnej puenty, pomnażać słowa wypełnione wolą
spotkania, rozdmuchiwać rozczarowania i szukać spełnienia,
rozrzucać cienie, spojrzenia, drażnić dźwiękiem przechodnia,
zdawać sobie sprawę, że wczesne popołudnie, pora obiadowa,
zapraszać do wewnątrz, w mrok, w odbyt, usta, i do zewnątrz,
na centymetry skóry, czubek sutka, członka, do domu, środka
nieruchomej komunikacji, kochać się bezwstydnie, kochać się
bez pamięci i winy, mimo własnych ograniczeń, oporu i obaw,
powoli się kochać, tak prędko, że imię mi zniknie, zapomnisz,
jak się nazywasz, jeśli teraz umrzesz, to będzie bez znaczenia!
Teraz jeśli masz w domu Internet, dostęp do siebie,
śpiewaj ze mną, tańcz:
http://youtu.be/rKixEh0ITb8
http://youtu.be/i3Jv9fNPjgk
33
Wiersz do m.[ężczyzn]
Przyjacielu, przystaję na to,
że zawsze wstawisz się za nią,
choć to zdrada męskiego rodzaju.
Choć że czeka nas klęska, nie jest
wcale oczywiste, że nie będziemy
pierwsi, najlepsi, w żaden sposób
bezzasadne. A że Pi i Sigma nagle
nie wychyną z knajpianej piwnicy,
wcale niewykluczone, widziałem,
jak raz te 2 matplanetyczne znaki
tańczyły szaleńczo przy kontuarze
Bomby (przyjaznego mi cafe baru).
Pamiętam też, że wczoraj stałem
ramię w ramię z pięknym panem,
wzroki kierowane w jedną stronę,
projekcję na ścianie, ustawiły nas
przy sobie w 2 równoległe twarze.
Słuchaj, nigdy na to nie przystanę,
że tak nie mogłoby być na zawsze,
że nieodwołalnie zostawiasz mnie
dla niej, mało ważne, że to matka,
twoja własna siostra, dziewczyna,
małżonka, albo obecna kochanka;
to, że by tak nie mogło pozostać,
że byłbyś przy mnie, przyjacielu!
34
35
Po co się pocę i inne
odpowiedzi
36
37
1. zmysł, słowo
Kiedy jest mnie za dużo,
znoszę
jajko wiersza.
Anna Świrszczyńska – „Jak to jest z pisaniem”
Zachwyt zastąpił zabawę, zabawa – zdumienie.
Delikatnie stuknięty chłopiec o żywej wyobraźni,
słowem, drobnicowiec,
nawet samemu sobie wierności nie dochował,
czym mało dotykanym
osobom nastręczył wzrastających trudności.
Potwierdzam – Milczenie jest morderstwem –
gdy go chwytam za rękę, ulicą idziemy nowi,
rozciągamy ulicę, para zakochana
jak diabli,
ja i on.
Zrządzenie to w nagłej potrzebie zmyśliłem,
żeby się poczuć ze sobą nieco lepiej, już
nie wystarcza mi nieokreślone pożądanie,
sama samotność nie wystarcza, samotność
tańców,
piosenki,
wiersza i innych poezji.
Dlatego, gdy mi się podobasz, pytam cię
– Jesteś gejem? – żeby nie było niejasności,
żeby nad nami wstało, zaszło to samo słońce,
które zachodzi nad „normalnymi” chłopcami.
Bo gdy, czego się być może nie czyni, pytam cię
– Jesteś ciepły? – jak zwykle pragnę mieć na
myśli twoje ciało, temperament, temperaturę.
38
2. niepozorność, przejścia
Gdzie znajdę takiego
pięknie dobrego?
Mikromusic – „Takiego chłopaka”
Diabli nadaliby drugie ciało, przekomarzałbym
cię, droga ciałostko, w drugą całość, rozkładając
Platona na łopatki, seks, zapasy, seks, rozmowa,
gdy jest jego formą, nie wyręczy dotyku, no, więc
więcej swobodnego seksu, proszę, bez potyczek!
Kogoś, kto głaskałby mi potylicę, drapał podgardle,
gryzł w grdykę, wylizywał z obydwu małżowin całą
muzykę, wyrwał na zawsze słuchawki z uszu, kogo
chciałbym ciągle słuchać, słuchać do znudzenia, ani
przez 1 moment nie czując potrzeby mu przerywać,
wcale! Człowieka, który wewnętrzną stronę uda już
zrozumiał, pojął był męskie plecy, któremu czułość,
drapieżna i delikatna, byłaby pierwszą naturą, drugą,
ochota rozbierania mnie wszędzie, gdzie mu popadło
odczuć pragnienie rozkoszowania się każdym porem,
każdym włosem mojego ciała! Kto by sobie pozwalał
ponieść w łóżku porażkę, komu dawałbym wygrywać
ze mną za każdym razem, kiedy pragnęlibyśmy polec!
Pięknie dobrego pedała, ja pierdolę, naprawdę wierzę,
że to nie może być niemożliwe, żeby takiego nie było
w najbliższych okolicach, okolicach moszny i pięknie
mocnego fiuta, w kroczu, na przecięciu dupy, w rowie,
pulsującego językiem w mojej prawej, lewej pachwinie,
takiego, co scałuje mi pośladki, miednicę, podbrzusze,
splunie w pępek, wyliże mi go! Sutki wyliże do czysta!
Chcę ust bez słowa, anonima, niemowę, koncertowego
pianistę, szabrownika, który przemyci mi uśmiech z ust
palcami w każdy staw i mięsień, porozwiązuje powięzie,
co wypierdoli mnie w kosmos, wymasując mnie ze mnie,
rozśmieszy szkielet, echem rozniesie rechot konstelacji!
39
3. przystanie, przystanie
Budzę się z biegiem w sobie, znowu, myślałem zuchwale,
zacumowałeś już, spokojnie. To może być wódka, a może
pragnienie zobaczenia pewnego pięknego dnia pól bawełny
na żywo. Co mnie
tu trzyma? Jakby o tym uczciwie pomyśleć, powiedzieć by
trzeba, że miłość, ale nie swoja, której mając w nadmiarze,
dzień w dzień nas obdarzam, lecz ta, której mi odmówiłeś,
której garść pragnę od ciebie otrzymać. Nie potrafię prosić,
zachodzę w głowę, nie umiem upraszać, nie wiem, jak mam
się tobie napraszać, może to wszystko prawda, ale być może
moja miłość jest jak morze, potrzebuje czasu, żeby dorosnąć?*
Zdaję sobie sprawę, że odpowiedź znajduje się w nikim innym,
jak w tobie. Tak, odpowiedź jest w tobie. Nie we mnie, wierszu,
ziemi, wodzie, powietrzu, ogniu, jedynie w tobie. A kiedy świat,
kolejne słowo wielkie tak, że nic prawie że nie znaczy, usta ma
zasznurowane, maleją szanse, że się w konkretnego człowieka
przekształci, w ciało się oblecze, przyjmie luźno ludzką postać.
Czym sobie jednak, Adamie, zasłużyłem na takie zaufanie, że mi
szczerze powierzasz, co prawda pijany, całe swoje życie, naprawdę
tylko tym, że kiedy rzuciłeś mi – przecież muszę z kimś pogadać –
wracam do ciebie z ubikacji, uważnie cię wysłuchać? Tak, naprawdę,
i to wystarcza, jak się zdaje, na chwilę ze sobą przysiąść,
i tu się myliłem, myśląc, że między miłością, którą daje,
i tą, którą odbieram, jest jakaś wielka różnica, w jakości,
gdy wszystko to jedno i to samo wypełnia wielka miłość,
Jacek i Barbara, ten żywioł, jak humor murów i zeszytów,
wystarczy przyjąć, że cała ta prawda mieści się w napisie:
Kocham między innymi Konrada, wpłynąwszy w między.
* Oh, my love is like a seed, baby, just needs time to grow,
Janis Joplin, “Trust Me”
40
4. No, tak!
Dla niektórych przychodzi taka godzina,
Kiedy muszą powiedzieć wielkie Tak
Konstandinos Kawafis – „Che fece… il gran rifiuto” – przeł. Zygmunt Kubiak
Dzisiaj wygrały zwierzęta, a one
nie muszą niczego mówić, ni tak,
ni nie, i nie liczą dni, godzin i lat.
Zwyciężyło serce, bijące dzisiaj,
jutro niekoniecznie, bez względu
na dobra narodowe, na jednostki.
41
Budowa pojedynczego cielska
Jestem zgubiony, nareszcie, straciłem wiarę,
że rozmowa to kredyt, pomijam milczeniem
mnie niekrewnych, nic im nie jestem winien!
Zewsząd słyszysz tę ciszę, zgubną tożsamość
serca z systemem nerwowym, pomieszczone
w uzdrowionym organizmie? Ożywa oddech,
rozbija dechy labiryntu, spruwa splątane nici,
ociekając bratnią krwią i juchą siostrzaną, we
dwie wznosi wieże, uwija w hejnał dla rodzin,
zadartych oczu wpatrzonych w przezroczyste
solo trąbki, rozsiewane na osiem stron świata.
Urwany jęk podejmują jeżyki przed deszczem.
Jeśli kimkolwiek, to nimi jestem: mimowolnie
rozmodlone stado w smogowym powietrzu, ja
już nie umiem i wciąż jeszcze nie potrafię być
człowiekiem, gdy życie ma być morderstwem,
miłość – milczeniem, niepokojem, napięciem.
Nie chcę tak kochać ciebie, ja tak żyć nie chcę,
nie chcę przeciągle, samotnie umierać w boju,
nie chcę ofiarowywać siebie na rzecz obietnic,
odroczeń, sfrustrowanych kretynek, okrutnie
tchórzliwych mężczyzn, nieboskich królestw,
które wylądują w pościeli nie wiadomo kiedy!
Jeżeli jednak już jestem człowiekiem, stadem
najszybciej szybujących ptaków, jestem wolny,
nikomu nie oddam oddechu bez wzajemności,
42
najprostszej odpowiedzi, złocistego uśmiechu
w spontanicznej reakcji na naturalnie radosny
zachwyt chłodną wiosną w początkach wakacji
niespodziewanie, przed południem, rozgrzaną
spomiędzy czaszy chmur przebłyskiem słońca,
jeśli taki sam jak pies miałbym spać do śmierci.
Kraków, 17 lipca 2013 r.
43
44
45
SUPERSAM
46
47
Wystawianie mandatu
Zobaczyć siebie w ziarnku morza:
karczemna pewność ćmy barowej.
- No więc co, panie, robimy dalej?
- Mandat piszemy, panie władzo!
Słowa tylko miałem, tak chciałem
wierzyć, wierzyłem tylko słowami
przyjaciół, co mi nie odpowiadali:
ocean rozpalisz, rozwalisz piasek,
ta noc nadal pragnęłaby cię trawić,
gdyby nie zmarła w cieple żarówki.
48
Wojciech, Witold, Wiktor
Tępi chłopcy & brzydkie dziewczyny, zauważyłaś
niegrzecznie, starcza myszko, uroczyście dobiegły
kresu płci, wypoczywałem przy weselszym stoliku,
otwierający hodowle chmurnego miasta w lustrach
najniższego wieżowca tego świata, którego przyszło
strzec nam przed słońcem i deszczem, naszą pychą!
Man, licho rozwaliło towarzycho, dalej rozciągała się
nie więcej niż Potęga Prawdy, Pamięci i Zapomnienia,
moja miła, malusieńka destabilizacja, kar na kornerze
skręcał w Lwowską, za kółkiem siedziało moje nie ma,
rozbłysła cisza, szaleństwo błyskało cicho, a nieprędko
uda rozpętać się taki absurd, że okularnik ufunduje mi
permanentnie kilkudniowy makijaż, pod lewą powieką
krwisty półksiężyc, w ten sposób sprawdza się wszystko,
sprowadzone do sposobności rozłożenia komplementu,
zastawy na sumiennym stole, o, ja się, do jasnej Anielki,
ja się nie pierdolę, co spacer Starowiślną wartko powołu-
-je do uśmiechu śniadej i minionej, do silnej opalenizny!
– Jakże ja dawno stąd nie wyjeżdżałem – zacząłem wtem
narzekać, wyjąwszy z kapelusza rzeki błędy dokładniejsze
od rachunku nieodróżnienia, najlepiej nie wiedząc, czemu
miałbym się nie poddawać, obsługując teraz jedno mnie:
Wielkiego Księcia Ciemności, jakiemu dzierżawy usunęli
spod ust opiekunowie w sierocińcu królika, natychmiast
płynnie w niebo wypadłych z kapelusza rzek, płonących
na grzbietach fali słońc, królewskich królików! Ciepłoto,
szaraczki szarżujące w głód czystego, rodzinnego ciepła,
rozstaje, zróbmy głośniej to stanowisko, tanie rozstanie,
postaw mi banie, przede mną tylko dalej, kochanie, więc
tym razem błagam, złam mnie, nagi na moście, płaczący!
Trakt w rozlewisko, a bania pryska, trasa wyjaśnień, ani
to przykre, przyjemnie niknąć, niespełna rozumu, nikła
bezstronność, niespełność serca zdarła mi buty, ubrania.
49
Skłonności
Czasem warto topnieć, czytać z bezruchu ust,
zamiast zapomnieć – pamiętać, jak ćwierkały
we wróblach suszone liście pieprzowej mięty,
by wyszczerzona w próżności wyobraźnia nic
już nie dawała, ani jednej obietnicy mocowań
ze Słońcem, nocowania w nicości, niepodobni
mnie znów zwiedli na słodki manowiec prawd
nieostatecznych. Dać wyprowadzić się w puste
poletko, gdzie sadzić ziemniaki i zaimki będzie
najprawdziwszym zbawieniem, nie mającym nic
wspólnego z bogami i wszystkimi innymi, co się
rozciągają nad głowami w te świeżo umięśnione,
moje ramiona, aby opaść pod jarzmem grawitacji
w swobodne życie podziemne, jak i spacerowanie
rozpaloną ścieżka rowerową, chodnikiem, a ulica
pozostanie rozpędzona testosteronem & benzyną,
pomimo świadomości, że ropa, hormony nie mają
nic wspólnego z odpowiedzialnością za złożoność
zachowań, prostolinijność dobra. Pora nawrócenia
odeszła w niepamięć. Cud życia się odnawia każdej
osobie chętnej o poranku dowolnie wejść w Słońce.
Zasnąć słonecznie w raniącej nasze oczy gwieździe.
50
Życie rodzinne w schizofreniach
Kupiliście mi dom, żebym uwierzył, że dom był,
i żebym nie czuł już, że domu nigdy nie miałem.
Nie mówił nikomu, kim jestem naprawdę, co się
w domu działo, zwłaszcza, co się nie tu zdarzało.
Konkretnie, kupiliście mi, kochani, mieszkanie,
media darmo dane, centralne, strop nad sercem,
sufit, podłogę i białe: ściany, lodówkę i automat,
abym mógł prać nasze brudy i chłodzić to żarcie,
którym, jako jedyni na świecie, mnie wspieracie.
Tak, taka jest dola polskiego wariata, oto są losy
ludzi chorych psychicznie w 3. Rzeczypospolitej.
Możesz wybrać życie rodzinne, szczególnie jeśli
dobra rodzina doprowadza cię do szaleństwa, bo
nikt inny w ojczyźnie o ciebie nie zadba, możesz
wybrać bezdomność, bezdroża, nawroty, areszt.
Możesz być wdzięczny, możesz powoli zdychać
na ulicach i w szpitalach miejskich, gdzie nikt cię
nie pociesza i nikt nie wyleczy. Odbierasz dawkę
należnego ci, w opinii biegłych pań psychiatrów,
poniżenia w zastrzykach z haloperidolu i kaftan
bezpieczeństwa, jeślibyś zechciał się sprzeciwić,
wstawić za sobą, wyrażając własne zdanie: ja nie
będę tak traktowany! Niestety, zaprzeczysz tak
tylko sobie, a nic nie wskórasz, bo masz być nie
wysłuchany, dawcą sensu życia rodzinie, pracy
specjalistycznej służbie zdrowia. Masz nie być.
Gdybyś wybrał siebie, to ich wszystko tracisz
i nic swojego nie mając, przestajesz majaczyć.
51
Powstańcze media nadają Odyseję miejską
Miasto, w ostatnich dniach
istny festiwal świateł
odsłaniasz mi na murach kamienic,
na blokowiskach, w powietrzu!
Ostatnich, czyli pierwszych dniach,
w pierwszym tygodniu sierpnia, w powietrzu
tak bardzo wiele kolorowych
odcieni światła, jeśliby
bez znaczenia była taka nazwa!
Tak, w tych dniach ostatnich
wszystko, co bezsensowne, a
tylko częściowe doprasza się
sensu, wszystko się roznieca!
O, wielkie nieba, skąd ta wielość,
no, skąd taka wasza wielorakość,
skąd wielokrotność? Czy ze mnie,
czyżby z nieba, i czy w istocie
nikomu więcej nic nie potrzeba?
Bez obawy przywrócić siebie można
niezrozumiałej geometrii płaszczyzn,
z nieba zarazem odczytanej, jak i niepojętej,
i jak najpaskudniej pogrupowanej we mnie,
który się odwracając od drogi do domu, idzie rakiem
biegle, w tym samym kierunku, ale zwrócony do drogi
swoją tylną stroną, zmierzam tak w uprzednio obranym celu,
idę sobie, rzucam cień mężczyzny, nie dla każdego oczywisty,
i tak sobie idąc, za mocnymi plecami cień rzucam przed sobą.
52
Oczywiste, wręcz namacalne
Obce mi było żeglowanie, śpiew mi zasychał w gardle,
nie mogłem trafić w toń, nie potrafiwszy utonąć, gdyż
pożądałem wciąż więcej, lub wolniej, albo wcale, aż tu
uderzył mnie temat: może być inaczej, wcale nie musi,
akurat ciemność jest ciepła, morze – także mężczyzną,
nie ja uspokajam morza, rozsypałem sny, rozsapałem:
wpierw były inne, potem – tacy sami,
na koniec drogi wącham morką smołę,
świeży asfalt, radośnie zostawiam za sobą
chłopca – doskonałe zadanie na trzydziestkę –
ty wiesz, jak facet wypina się na delikatność,
następny raz nastąpi teraz, naraz ten teraz,
brak jest przeoczeniem, Teresko, albowiem
można go założyć w dowolnym miejscu Ziemi,
wspaniałomyślnie nazwać domem, to chrome,
przemoc nazwać miłością, a strach pociągiem,
pociąg jedzie odrażeniem, odjeżdża nas, mnie
i ciebie, gdzieniegdzie jest dane, że wytrwamy,
jeżeli życie, tani dramat, zdarzyło się w słowie.
Wiersz napisany w odpowiedzi książce Teresy Rudowicz Korzeń werbeny.
53
To my
Tak długo płakać i nazywać,
aż uda się to obrócić w żart.
A właściwie co to było? Bóg?
Znowu zacznę mówić, że to
nie było ważne, że było potrzebne?
Białe czubki topoli, na Dworcu Centralnym wielki motyl, Pałac
Kultury i Nauki, być może. Na pewno. Inne objawy, rzekłbym,
gdybym wciąż wierzył, że toczy mnie choroba, a nie, że żyję. My.
54
Gwiazdor
Odkąd jestem gościem
Słońca, nieba już mi nie
brakuje, na niebie mnie.
55
Bieg na nieufność
Tym razem to ja jestem uciekającym panem
młodym, uciekającym z winnic szampanem,
szumnym jesiennym wiatrem, szympansem
upadłym spomiędzy synaps baobabu, snem,
pierwszą menstruacją, a grawitacja wygrywa,
rzadko, bo rzadko, i pełnia się spełnia, i skała
przetrwała, przełknąwszy najazdy sił spokoju.
56
Ucieszka
Coraz skuteczniej staram się nie chować urazy.
Darowane sobie razy naprędce przebaczam. Cd.?
Robi się chłodno, skończone żarty, nigdy wcześniej
nie było we mnie tyle własnego domu, że chciałbym
śmiać się, płacząc, przez łzy opuszczać po angielsku
nie swój pokój (bez różnicy, i tak by nie zauważono).
Przestaję skarżyć się na brak odpowiedzi, której sam
czułem się zmuszony dopraszać, brak prowokowany
wyłącznie przeze mnie, i tylko doskwiera ta pewność,
skądinąd zapewne fałszywa, że mimo woli i wysiłków
dodawania, czeka mnie niedokończona pojedynczość,
niejako muzyka świata, bo tak po raz pierwszy
nieledwie we mnie słychać harmonie anielskie,
nawet na takie możliwości
otwieram się otwarcie
,
tak bardzo się boję, że gdziekolwiek
nie osiądę, i tak zostanę całkiem sam,
że będę sobą
bez ciebie.
57
Jeden zero
Być domem i być domem powietrza, głodu, ognia,
dla dużo młodszych mężczyzn, zdrajców i złodziei,
niedzielnych wierszy, gwarnych potwierdzeń odwag
(kochać staram się stale, a coraz sprawniej próbuję,
o, to tak przeraża, boli & raduje!), domem rozgadań
niesamowicie codziennych, domostwem przemilczeń.
Zmywam zimną wodą ślady krwi z krótkich spodni, a
Gloomy Sunday, lecz mnie przytulnie w tym gloomie!
Będąc jedynym znanym mi menstruującym mężczyzną,
któryby nie zrezygnował z tej racji ze śmiertelnych pasji.
Co za tym idzie, ani się obejrzałem,
a roznamiętniony zmarłem. Poranek
(a tak de facto: ściągnąłem z dyńki,
on mnie, nasłanego przez niewiastę,
krótko, jak ja, ściętego kolegę, prawą
dłonią integralność jej, sprowokowany, odebrałem,
a klepnięta w pupę, słusznie poszła szukać odwetu),
bardzo powoli wybudzam się z upojnego koszmaru,
zebrać z biurka wczorajsze śmieci m.in. zasmarkane
strzępy srajtaśmy, białej w niebieskie rumianki, grube
skóry pożyczonej sobie od współlokatora pomarańczy,
bez pytania, niestety.
58
Mnóstwo Słońc
Tak mogło się to wydarzyć tylko tutaj.
Tak i nie inaczej. Ciszej, nie przeinaczając
pogody, stanu ducha, o czym krzyczały oczy?
Że mnóstwo Słońc na niebie, ja się jednym staję.
Że całą swoją wilgoć zwymiotuję, rzygając wodą.
Tak jakby morze podeszło do gardła,
a do podniebienia podchodził ocean,
wyrusza w świat ruchoma tafla rzeki,
granatowa, grafitowa, w tramwajach
nowe wymiary czytania przez ramię,
czytnik elektroniczny jak granitowy zlew, nie sposób domyć
ze śladów wody, trzeba przecierać. Przemyśl, czy wchodzisz
w przejaśnienia z niekłamaną aprobatą – potrzeba przetrzeć
niebo, z którego nieudolnie chcieliśmy się usunąć,
niezdarnie pragnąc z czasów wyjątkowej miernoty,
gdzie żyje się dobrze, samczych siebie wypraszać?
Tylko to może zmienić szara pomarszczona skóra
słonia, chropowaty naskórek mokrego od deszczu
asfaltu. Nimi to z dala, noc w dzień, się przytulam.
Zbliżając się do krawędzi, morze czuje ból, nikt go
nie pyta o zdanie i nikt nie rozbiera, biały cumulus
układa niebo we mnie, feniks z feniksa, wybucham.
O czym krzyczały? Że by mi było miło,
gdyby stany pogody zależały ode mnie,
gdyby wynikał ze mnie cały boży świat,
tylko czy morze zmierza w moje strony?
Czy tylko morze odmierza moje strony?
A może wreszcie przestanę pisać wiersze
o stawaniu się oceanem, niebą i ziemiem.
Bać się być nieludzkim. Ustanę w obawie.
(Że w niczym sobie na to nie zasłużyłem.)
59
List podniebny
Słońce, od tego trzeba było
skończyć, i dla mnie nicość
przenicowała się, nie wynikła
z tego żadna nocna przystań,
ani żaden inny dom niż ja sam,
jakkolwiek świetlisty, świecący,
rozgoszczony i opuszczony
(nadal nie wiadomo mi jak).
Nie sprawiło to ulgi, nie dokonało prawd,
i spraw, i nie sprawiło, że życie jest mniej
piękne czy bolesne. Nie dało nic w zamian
za wyjątkiem tego wyjściowo wyraźnego
poczucia, że nie mam potrzeby uciekać.
Zaprowadziło mnie tylko do podziwiania
jakości światła w doborowym towarzystwie.
Jednakże nie związanym niczym innym
niż powietrze, wspólne (przyległe) miejsce
w środkach transportu (komunikacji miejskiej).
Nie związanego niczym, jak tylko uwagą,
której wstydliwie, strachliwie, czy próżnie,
sobie udzielamy, nie mogąc na niej złożyć
nic oprócz tej chwili, która teraz znika,
przemienia się w inną, gdzie będą inne
przypadki, w których się odkryje (my),
doprowadziwszy tę sprawność do perfekcji,
tamte przypadkowe piękna, jakich za nic
nie będzie się chciało nikomu zachować.
60
Summa cum laude
dla Szymona Słomczyńskiego
Pierwszy w tym roku szron podpowiada,
że nadeszła pora prostowania ścieżek. Co
ma nie być, nie utonie. Nauczy się odejść.
Czyżby odchodząc, należy własny sposób
odchodzenia wypracować, wybrać? Należy,
wybrakowawszy drogę, się siebie wyprzeć?
Że gdzieś są lepsze płace, ludzie i powietrze,
nie jest wymysłem mojego niezadowolenia, to
fakty historyczne. Wstaję i widzę widok polski,
chociaż już nie po polsku, już w żadnym języku
dostrzega się przyszłość. Niebo pęka pode mną,
w chmurne kry się rozpada lodowate sklepienie.
Śmieję się w głos, tam tonąc, a niewykluczone, że
jutro kra rozejdzie się w fale, zmarszczone jezioro
zastąpi nocna rozmowa na przednich siedzeniach.
Być może to słońce, a być może śmierć nas tak
krańcowo rozbawiła, Szymonie S., pozbawiając
wątpliwości, człowieka czyniąc automatycznie.
Albo zrobiły z nas współczesne SS niemożebne
doczekiwania, które, tak się składa, mamy moc
spełnić, jak nikt nie zawieść świata, mamy, taty.
Zażegnać dziedzictwo, wziąwszy stronę ognia,
wiedząc, że już wkrótce wszystko zetnie mróz;
że same się dokonały niepodważalne kadencje.
Świetnie się nam wydało, że wytrawił nas czas!
Nie ma nic złego w tym, że pieprzymy na prawo
i lewo, że poza mną z tego nic nie mam, poezja!
61
Spostrzegawczość: argumenta z tonalności
Niewiele tego wszystkiego było.
Wybrałem rościć sobie wszystkich
zmarłych. Tymczasem moi krewni
potrzebowali mnie tylko do obsługi
odkurzacza. Oto było to wszystko.
Okazało się, że robić to się da
analogicznie: samymi dłońmi
na własnych nogach. Opowieść
tygodnia:
poniedziałek dzień jajek
wtorek dzień bez norek
środa dzień loda
czwartek dzień bez majtek
piątek łykendu początek
sobota dzień dzikiego kota
niedziela gdy nic mnie nie onieśmiela
Nagłej namiętności, która mówi mi,
że winnym jestem gryźć swój język,
aż zaziewam krwią całą pościel.
62
Mordercza poprawa
Stało się jasne, że żyję na granicy
życia i śmierci, że każde się mnie
we mnie z każdą chwilą wydarza.
Potem, przez moment, nie ma nic.
Pragnę ci się cały oddać i wreszcie
święcie, a bezkarnie zamordować.
Najcudowniej rzeczywisty światek,
on jednocześnie żywotny, możliwy,
prosi mnie o litość dla swoich istot
gołębiem, wywróconym martwym
brzuszkiem do góry, abym mu oko
uśpione śmiercią uszanował, woła,
jedno, jakim wybiera teraz już nie
na świat patrzeć, drugie zwrócone
w szary chodnik, do zimnej Ziemi.
Jeżeli taka jest moja matka – fine –
zawieszona pomiędzy minionym,
niezapomnianym, przyszłym, nie
i tak, jednak wybieram miłowanie,
pod każdym pozorem i za wszelką
cenę pragnę być razem, chcę ciebie
nie nienawidzić, a tylko to mi daje
pewniejszą nieodwracalność faktu,
że jutro, tak jak dzisiaj, się obudzę.
63
Jesieni, jestem deuterem
dziecko patrzy na rozkład i kres.
Anna Piwkowska – „Dziecko patrzy”
Chce mi się radować, chcę się nauczyć
cieszyć tonięciem w oceanie powietrza.
Wynaleźć jak Maria Skłodowska dwa nowe
pierwiastki, ale nie stracić przy tym zdrowia,
ani wybranka serca, mimo że za późno na to,
by exodus z gehenny wykształcenia odwołać.
Proszę mi wybaczyć, że rozgniewany nawet tak
stawiam sprawy, we wszechobejmującej obawie,
jak gdyby ubytek ratunku był pełnią zbawienia,
że od 1. czy 2. klasy podstawówki wiedziałem,
co wracając do siebie, podsuwa mi w przelocie
szyld sklepu na ulicy Siennej: jestem deuterem;
że nie istnieje inna od idiomu droga do domu,
że jestem obustronną autostradą na wszystkie
strony świata; że w chłopięcej zabawie z liśćmi,
co pospadały na zielony trawnik z kasztanowca,
mieści się wszystko: niespełna metrowy człowiek
wybiera bez wahania, nigdy się nie myląc, te najlepsze
na bukiet, który przy boku opiekunki składa na ławce,
następnie, z równym oddaniem, rozkopuje ten dywan,
jaki chwilę temu służył mu do tworzenia, krzyczy: nie,
kiedy zapewne matka przerywa niewinne zniszczenie,
by znów mu włożyć koszulę do spodni, aby nie zmarzł.
Zatrzymuję się nagle, by patrzeć, jak podmuch wiatru
umieszcza mnie w złocie, wewnątrz ogołocenia topoli,
niepodważalnie wierzę, że być może tak każdy człowiek,
umierając, pozostać dzieckiem w złocistym deszczu liści,
stawać się złocistym deszczem, dorosnąć, stać się liściem.
64
W tle pustego nieba Meduza i Smok
Boże, w którego nie wierzę, moje modlitwy
zostały wysłuchane: jest ciemno jak w żyle,
gorąco jak w tętnicy. Gdy zapada się czarna
dziura, co powstaje? Zasięgnąć porady mam
w wikipedii? Nie zasięgnę, nie, nie zasięgnę!
No, nie! Koniec w końcu, w końcu nocne nic.
Pulsar? Nadgorliwy karzeł? Chaosmos raczy
wiedzieć co. Jeszcze wszystko jest możliwe,
gdy tu nagle możliwe jest to, co jest. Co jest.
Jest tak cicho jak wewnątrz świeżo zmarłego
ciała, co wreszcie zaczyna rozciągać się poza
swoje chrapujące granice, osiedlać się. Zgniję.
Odjeżdżam, osiodłany osioł, w środku posłania.
Nigdy nie było mi tak dobrze, że nie umarłbym.
Zapadałbym na dobrowolnie wirusową chorobę.
Zapadłbym się, zapadał w plecy, chude ramiona.
Wykopałbym grób, z którego nie ma wyjścia. Tę
świętą ziemię, z której wszyscy wyszliśmy. Łono
jałowe, gdzie szczęśliwie powrócimy nie wszyscy.
Założyłbym powszechny sierociniec, ufundował matkę
Ziemię, której nie jesteśmy winni nic, nawet od dawien
dawna martwego Ojca, połżywego brata, sióstr zombie.
Zoo bez krat klatek otwarł. Byśmy hałasowali niewinni.
Puste niebo, na tle którego na potylicy mojego Michała
wyrasta Meduza, jakiej patrząc w dredy ja, Skamieniały
Smok, Piotr, zrzucam onyksową łuskę, na nieprawy bok
obracam się. W cierpliwie cierpiące ciałko zbolały gnój.
Gotowy zawrzeć, zwierając się z nim w ciepłym uścisku.
Zadziwiające, że swoje miejsce na Ziemi znalazłem
we wgłębieniu między barkiem a piersią mężczyzny.
65
Wielkie otwarcie, czas i człowiek
Gwiazdy zamarły. Zbudzony do tego wiersza, w moim teraz już
ulubionym języku, ukochanej ciszy (obecnie ma na imię Michał)
znów pragnę oddać sprawiedliwość temu pięknu, którego jestem
częścią, co mnie w niczym nie umniejsza. Mam męża Argentynę
w zakątku ust, połączyło nas wino, w kieszeni klucze do cudzego
mieszkania i wrażenie, że nikt mi nie podskoczy. Nie jestem sam.
Mam wszystko, czego mi potrzeba, by poczuć przestronność dna,
po którym spacerem zmierzam prosto w dzikie powietrze, wprost
przed siebie w cień, cichutki idzie przede mną, prowadzi mnie do
miejsca wypowiedzenia słów niepustych - Kocham Cię! - którymi
niczego nie mówię, nie wiedząc, co mam na myśli. Nimi otwieram
przyszłość, o której potrafię powiedzieć tylko to, że będzie dobrze.
A w takim świetle, na tle czystego, pustego nieba kościoły Krakowa
wypadają niemalże monumentalnie. Ręce, też puste, wypełnia chłód.
Głodne są ciepła słonecznego, wyposzczone przytulaniem ciemnego
światła dni i nocy utraconych na okrutnym, indywidualnym rozwoju.
Głodne mojego własnego ciepła, którym do niedawna umiałem hojnie
każdego, poza samym mną, obdarzać i każdemu byłem bratem, ale nie
mnie samemu. Nie byłem przy tym rzeczywiście sam, nie mówiłem nie
towarzystwu, a w towarzystwie bywałem szczerze, nie powierzchownie.
Nie wierząc, że kiedykolwiek może nadejść taki czas i człowiek, wielkie
otwarcie, w którym utracę wszelką potrzebę odejścia. Karetki pogotowia,
których rozpędzony upór zazwyczaj irytował mnie, nabierają sensu i toną
jak pirackie statki w drodze po skarb, ze skarbem z powrotem do kostnicy,
tyle było we mnie nastoletniego mordercy, że jedynie takie przeznaczenie
widziałem dla życia ludzkiego i tylko ono było dla mnie śmieszne: śmierć.
Okazało się, że jest dużo więcej niż moje zdrożne zachcianki zakończenia
każdego, o ile nie mojego, życia i że ono ma do zaoferowania dużo więcej.
Że bycie, żeby nie przesadzić, nalotem dywanowym nie wystarczy, by żyć
dobrze. A opadając na samo dno, tracąc jedynego brata, wreszcie odnaleźć
takie ty, które mnie natychmiast rozpoznaje w mojej jedynie odmienności,
bo choć jeszcze o tym nie wie, ma siebie od dawna za bardzo na własność.
66
Do tego stopnia, że ludzie, nieporadnie zdychające zwierzęta, przybywają
do niego po pomoc, a on gorączkowo przychyla im nieba do ust, szklankę
dla chorego na zapalenie płuc, woda rozlewa się, paruje i ulatuje we mnie,
mocne ciało, chutliwie eteryczne, drugiego, w którym widzisz dużo lepiej,
że niebo nie było płynne, ani nieczyste, jest czystą pustką, wywołując nas
z mieszkań i jaskiń do szczebiotania, piosenki, świergotu, rechotu, mruku,
doskonale przepełnioną widzeniem, co będzie, jest, a co nie ma: kosmosu
w języku polskim, na skrzyżowaniu ulic: Senackiej, Poselskiej, Grodzkiej.
– Obdarz mnie mną – niewłaściwie wrzeszczałem do osób źle dobranych,
niezmiernie pragnąc sprawić każdy blask, mlask, mrok i ranek kulturalnie
uprawami miłości na niespotykaną dotąd w moim gatunku i historii skalę.
Zapomniałem średniowiecznej prawdy, że jedna trzecia pola musi co roku
poleżeć odłogiem, aby w kolejnym pług mógł je zaorać i spulchniła brona.
Że niepodważalne jest, co odrzuciwszy dom, ze mnie jest, owocność ciała,
najtęższa kruchość, której nie warto się oprzeć, na której najlepiej polegać,
bo jest zawodna, lecz w swojej pomyłkowości nas nie okłamuje, obiecując
garstkę przygodnych drgań, co najwyżej, rozkosz, rozpacz, śmierć, miłość,
nabrany, wypuszczony oddech, ułomność wziętą w ramiona, człowieka,
wspólnika i współpracownika, drugiego członka mojego gatunku: jedno
życie, z jakim sam jestem w stanie się czule i rozumnie rozejść i spotkać.