PDF luty 2009

13
luty nr 2 (15)/2009 ISSN 1898–3480 egzemplarz bezpłatny pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego www.redakcja24.pl DODATEK KONFERENCJA Okrągły Stół Czy media nie lubią Rosji?

description

O k r ą g ł y S t ó ł d o d a t e k k o n f e r e n c ja • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny www.redakcja24.pl luty nr 2 (15)/2009 pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego

Transcript of PDF luty 2009

Page 1: PDF luty 2009

luty

nr 2

(15)

/200

9 • I

SSN

189

8–34

80 •

egze

mpl

arz

bezp

łatn

y

pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego

www.red

akcja2

4.pl

dodatek

konferencja

OkrągłyStół

Czy media nie lubią Rosji?

Page 2: PDF luty 2009

| 02 |

naczelna strona

| 03 |

dziennikarstwo | Gdzie się zacząłem

redakcja

redaktor naczelny:Paweł H. Olek

redaktorzy:Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska

zespół redakcyjny:Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Joanna Maria Sawicka, Elżbieta Stryjek, Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka

współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Jelski, Maria I. Szulc, Bartosz Zaborowski

stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz

projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected]

korekta: Joanna Maria Sawicka

WYDAWCA:Instytut DziennikarstwaUniwersytetu Warszawskiegokoordynator wydawcy: Grażyna Oblasdruk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 7 tys. egz.

adres redakcji:PDF pismo warsztatoweInstytutu Dziennikarstwa UWul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293,e–mail: [email protected]

Kolegia: każda środa godz. 19:00 sala 27

Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcja24.pl

współpraca z serwisem foto:

Piszesz, fotografujesz, interesujesz się PR? Szukamy współpracowników.Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 19:00Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27

| anita krajewska – Plus-minus

Bez sensacji, z sensem

| Magdalena karst-adamczyk

rys.

Mar

ia I.

Szu

lc

Bulwarówki rozwiodły premiera

Plotkarstwo i podglądactwo leży w mojej naturze. Podświadomie wybrałem radio, przeczuwając, że będę tam pasował jak ulał. Kiedy poszedłem na przesłuchania do Rozgłośni Harcerskiej, stacja cze-kała na koncesję i miała roczną przerwę w nadawaniu. Ponownie miała wystartować 3 września 93 roku audycją Jurka Owsiaka. Ja i mój przyjaciel Aleks mieliśmy wejść po Owsiaku z autorską „Huś-tawką”. Kilka godzin wcześniej szefowie poprosili, żebyśmy zrobi-li próbną audycję. Kiedy było już po, wpadli do studia z gratulacja-mi i oznajmili, że właśnie poszli-śmy w eter. Debiutowałem, nawet o tym nie wiedząc. Na pierwszym kolegium, na którym spotkali się wszyscy ludzie zaangażowani w tworzenie Rozgłośni, a byli wśród nich nasi idole, prowadzący autorskie audycje – Tomek Lipiń-ski i zespół Dezerter, posumowa-no pierwszy tydzień emisji. Oka-zało się, że wyszła ogólna kaszana i turbo kicha, a jedyną audycją, która zasługuje na pochwałę, jest nasza „Huśtawka”. Po raz pierw-szy w życiu zostałem doceniony za coś, co zrobiłem z własnej, nie-przymuszonej woli. Nie mogło być inaczej – zakochałem się w radiu. Po latach dowiaduję się, że „Huś-tawka” była audycją kultową. Mia-ła swój fanklub wśród małolatów, którzy nas nagrywali i słuchali na biwakach (śmiech).

Kiedy na dobre wsiąkłem w Roz-głośnię, rzuciłem dotychczasowe studia (byłem na trzecim roku romanistyki) i przeniosłem się na dziennikarstwo. Ale w Roz-głośni też nie zagrzałem miejsca – odszedłem po dwóch latach do

Michał Figurski:Chciałem być Makakiem!

Radia Zet. To był niewątpliwy awans, ale awans nie zawsze wią-że się ze zmianą na lepsze (nie licząc pieniędzy, bo w Rozgłośni pracowałem za darmo). Wprost ze studenciarskiej sielanki, gdzie nie było żadnej dyscypliny i gdzie mówiło się co chciało i ile chciało, wpadłem do profesjonalnej ma-chiny, w której rządziła playlista i nie było mowy o graniu piosenek spod pachy. Żarty się skończyły. Ta machina mnie wymełła i wy-pluła. Ale muszę oddać jej spra-wiedliwość, bo właśnie Radio Zet w sensie zawodowym było moją szkołą życia.

Z Radia Zet wyleciałem z wiel-kim hukiem i była to najbardziej spektakularna porażka w moim życiu. Byłem tuż przed egza-minem z historii prasy polskiej u największej kosy na roku, pro-fesora Ślisza, kiedy dostałem telefon z sekretariatu radia z in-formacją, żebym już więcej nie przychodził. Co z tego, że z eg-zaminu dostałem piątkę? Czułem się przegrany, bo kiedy człowiek ma dwadzieścia jeden lat, to albo w ogóle nie myśli o pracy, albo od-nosi same sukcesy. Obraziłem się na radio i postanowiłem, że nigdy w życiu nie będę gadał do sitka. Ale nie dotrzymałem słowa. Na Placu Trzech Krzyży spotkałem Mikołaja Kunicę, który był wte-dy prawdziwym wyrwanym ze Starówki załogantem – na głowie irokez, na grzbiecie ramoneska, na nogach glany – to on namó-wił mnie, żebym spróbował swo-ich sił w Radiu Kolor. Zachęcił mnie doborowym towarzystwem. Spróbowałem. Na początku pro-wadziłem nocne audycje, później pojawiła się moja autorska „Jazda Figurowa”. To było fajne radio

w kapciach. Byliśmy grupą waria-tów, którzy traktowali radio jako hobby, bez napinki. Kiedy po raz pierwszy zadzwonili do mnie z RMF–u, w ogóle nie chciałem słyszeć o transferze. „Jazda figu-rowa” miała swoją renomę, było mi wygodnie, a poza tym przejście do RMF–u wiązało się z przepro-wadzką do Krakowa i zakończe-niem edukacji ze statusem wiecz-nego studenta. Ale kiedy po pół roku ponownie odezwała się Ewa Miszczak i zaczęła obiecywać zło-te góry, pomyślałem, że ani Radio Kolor nie jest na zawsze, ani wy-kształcenie wyższe nie jest z pew-nością moją przepustką do szczę-ścia i postanowiłem spróbować. W 99 roku na cztery lata tra-fiłem na Kopiec Kościuszki, skąd nadawało radio RMF. Za

sprawą „Poplisty”, którą pro-wadziłem, zacząłem być ko-jarzony z muzyką popularną. A prywatnie zawsze jarał mnie rock’n’roll!

O wielu ważnych, przełomowym wydarzeniach w naszym życiu decydują przypadki – tak wła-śnie trafiłem do Antyradia. Piłem kawę z kumplem zaangażowanym w robienie Radia ’94, kiedy do-siadł się do nas jego szef. Od same-go początku byłem zafascynowany tym projektem i nie omieszkałem podzielić się kilkoma swoimi uwagami. Po tygodniu zostałem zaproszony na bardziej oficjalne spotkanie, a po miesiącu byłem już dyrektorem programowym Radia ’94, przemianowanego póź-niej na Antyradio. To była ciężka fucha, a jednocześnie najciekaw-sze zawodowe wyzwanie, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Two-rzenie stacji radiowej od podstaw to spełnienie marzeń każdego ra-diowego oszołoma. Wymyślanie ramówki, dobieranie ludzi, którzy będą pasowali do tego projektu, absolutna wolność wyboru. Ale była też druga strona medalu – da-wałem stacji swoją twarz i brałem odpowiedzialność za jej powodze-nie. Kiedy słupki słuchalności nie rosły w takim tempie, w jakim po-winny, kiedy obcięto nam budżet, musiałem znosić całe mnóstwo co-dziennych upokorzeń. Zbieranie cięgów w prasie nie było jeszcze najgorsze, najgorsze było zwal-nianie kumpli, których wcześniej zatrudniłem. Ale i tak była to gra warta świeczki.

Kiedy rodziła się koncepcja An-tyradia, miałem jedno założenie – ma być to stacja złośliwa i nie-pokorna. Szukałem ludzi, którzy

pasowaliby do tego obrazka, a Kuba Wojewódzki był idealny. Znane nazwisko i niewyparzona gęba. Nie znałem Kuby osobiście, ale kiedy zadzwoniłem z propo-zycją współpracy, zareagował entuzjastycznie. Prze dwa miesią-ce spotykaliśmy się w „Szparce” i szukaliśmy patentu na jego audy-cję. I w końcu wpadłem na pomysł, że może wystąpilibyśmy razem – on totalny anarchista, którego nie trzeba nikomu przedstawiać, i ja, chłopak z kojarzony z „Popli-stą”. Miała być to lista przebojów, w której nie będzie mówiło się o piosenkach, ale wydarzeniach z gazet. Królować miały kpina, żart i ironia. Wystartowaliśmy 17 października 2003 roku popo-łudniową „Kitlistą”, którą po pół roku przenieśliśmy do poranne-

go pasma i przemianowaliśmy na „Antylistę”. Audycja szybko chwy-ciła, bo wtedy nie było jeszcze ani Szymona Majewskiego, ani „Szkła kontaktowego”.

Odszedłem z Antyradia, kiedy stację wykupił koncern EuroZet. Obeszło się bez żalu i wyrzutów sumienia – projekt był rozhula-ny, a ja nie miałem najlepszych wspomnień z pracy w medialnej korporacji. Dalej pracuję z Kubą, tylko w innej rozgłośni. Robimy ciągle to samo – śmiejemy się z lu-dzi show biznesu. Obrażają się, ale głównie na mnie, bo Kuba to ten ważniejszy, z nim lepiej trzymać sztamę (śmiech). Nie przeszkadza mi to. Ja wciąż robię to, co lubię – podglądam i plotkuję. A ponie-waż w tym kraju jest mnóstwo osób, które postrzegają siebie przez pryzmat opinii innych na swój temat, jeszcze długą będę miał zajęcie. Czasami mam tylko obawy, czy poruszając się ciągle w obszarze tej samej konwencji, nie zacznę pożerać własnego ogona. Ale nie musi mnie to spotkać.

Jest kilku radiowców w tym kra-ju, którzy od lat gadają do sitka i nie są rutyniarzami. Prawdziwi mistrzowie. Wśród nich moim ab-solutnym idolem był, jest i będzie Wojciech Mann. Poza kilkoma wpadkami, od lat trzyma wyso-ki poziom. Co ciekawe, nigdy nie spotkaliśmy się zawodowo. Zade-cydował o tym sam pan Wojtek, który dwa razy nie przyjął mnie do pracy. Nie chciał mnie ani w Radiu Kolor, tuż po powstaniu stacji, kiedy organizowano pierw-szy nabór, ani w Radiu Pogoda, któremu wraz z Materną szefowali przez jakiś czas. Na swoje uspra-wiedliwienie powiem, że w obydwu

przypadkach odpadałem tuż przed ścisłym finałem. Drugą osobą, przez którą na po-ważnie zainteresowałem się ra-diem, był Piotr Makak Szarłacki, radiowiec–anarchista, który po-kazał, że w radiu można robić rze-czy, których dotąd nie można było robić – mianowicie kląć i milczeć. Byłem fanem jego audycji w Ra-diu Kolor, żadnej nie przegapiłem i nawet brałem udział w jego popie-przonych konkursach. Ja po prostu chciałem być Makakiem!Mógłbym jeszcze wymienić co naj-mniej trzy nazwiska: Jan Chojnac-ki, dziennikarz radiowej Trójki, specjalista od bluesa, Darek Maci-borek – uosobienie luzu i nonsza-lanckiej elegancji, Robert Kotono-wicz – ikona nowoczesnego radia. To są prawdziwi radiowcy. Co by

się nie działo, wszystkie ścieżki w ich życiu prowadzą do radiowe-go studia.

Ja, zdeklarowany radiowiec, od jakiegoś czasu romansuję z tele-wizją. Od kilku miesięcy prowa-dzę autorski program na TV4, ale tym, co mnie na poważnie zafa-scynowało, jest produkcja telewi-zyjna. Kiedy wyprodukowałem swój pierwszy program dla TV, „Czułe dranie”, nie miałem ab-solutnie żadnego doświadczenia ani jako producent, ani jako re-żyser. Znów oberwałem cięgi, ale krytyka tylko mnie zahartowała. Kiedyś radio było całym moim życiem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić cokolwiek innego. Do dziś odczuwam coś w rodzaju uzależnienia od małego, intymne-go, radiowego świata. Abstynen-cja wywołuje u mnie autentyczny fizyczny dyskomfort. Strasznie po-doba mi się to, że radio ewoluuje do oldschoolu. Do radia gadanego, autorskiego, do dziennikarstwa, które nie kończy się na zapowiada-niu piosenek. Przyznaję – telewizja coraz bardziej mnie wciąga. Kiedyś bałem się życia bez radia, dziś już jestem w stanie sobie je wyobrazić. Ale jedno jest pewne – sam z siebie nigdy z radia nie zrezygnuję!

Dziennikarze tabloidów nie mieli w ostatnim miesiącu problemów ze zgłaszaniem tematów na redakcyjnych

kolegiach. Przez bity miesiąc na drobny placuszek rozwałkowywali przypadek by-łego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który zapowiedział swój rozwód i ogłosił światu wejście w nowy związek z – ochrzczoną już przez bulwarówki – piękną Izabelą, dziewczyną o ponad 20 lat młodszą od polityka. Redaktorzy bulwarówek stwierdzili, że osoba publiczna nie ma prawa do prywat-ności i bez żenady weszli z butami w życie byłego premiera. „Marcinkiewicz się roz-wodzi”, „Mama Marcinkiewicza: mój syn jest głupi!”, „Nowa miłość Marcinkiewicza” – gazety serwowały dzień po dniu nowe hity z życia byłego premiera. Romansem zainteresował się też „Dziennik”, który opublikował przeprowadzony przez polo-nijnych dziennikarzy z „Cooltura-Polish Weekly Magazine” obszerny wywiad („Marcinkiewicz zdradza kulisy rozwodu”).To wszystko byłego szefa rządu przerosło. Żalił się, że zaufał bulwarówkom, którym opowiedział o swojej nowej miłości, a nawet przesłał zdjęcie swojej wybranki, ale w zamian dostał podobno deklarację, że po tej rozmowie dziennikarze dadzą już mu spokój. O dziwo, tak się nie stało. Absolutnie nie-zrozumiałe dla Marcinkiewicza jest to, dlaczego redaktorzy tabloidów podchwycili temat, który rozgrzał całą Polskę. Jakoś

17 lutego wydarzyła się kolejna lotnicza katastrofa. W wy-padku śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego zgi-

nęli pilot i ratownik, którzy lecieli na pomoc poszkodowanym w karambolu, do którego doszło niedaleko Wrocławia. Pierwsze infor-macje o tragedii pojawiły się po godz. 8 rano. Wtedy nikt nie wiedział, ile jest ofiar, jak wyglądała sama katastrofa. Z godziny na godzinę informacji było coraz więcej. Na miejscu zdarzenia pojawiły się ekipy telewi-zyjne, dziennikarze powoli składali w całość

historię porannego wypadku. W materiałach dziennikarzy TVN24 oraz w tekstach, które w ciągu dnia pojawiały się na portalach nie było sensacji. Dziennikarze skupiali się na faktach, nie epatowali trage-dią, nie szukali na siłę winnych. Po prostu informowali, zadając powracające od lat pytanie o stan floty pogotowia lotniczego. Wiadomo, że od kiedy mamy w Polsce ca-łodobowe stacje informacyjne, kiedy newsy zamieszczane w portalach zmieniają się co kilka minut, pokusa zrobienia sensacji z każdego wydarzenia (tym bardziej tak tra-

mi jednak byłego szefa rządu nie szkoda. Zwyciężyła w nim próżność i bezwzględnie wykorzystały to bulwarówki, same przekra-czając granice przyzwoitości i obciachu. Nie wiem jednak, dlaczego polityk, który od kilku lat mieszka w Wielkiej Brytanii, dziwi się postępowaniu tabloidów. Przecież to właśnie brytyjskie tabloidy nie uznają żadnych granic w pogoni za sensacją, którą można dobrze sprzedać. Choćby ostatnia historia nieletnich rodziców (13-latek oj-cem), nadmuchana do granic przez „The Sun”. Bulwarówki prześcigały się w ku-pieniu historii małoletniego ojca od jego

rozwiedzionych rodziców, którzy nie mieli zresztą żadnych skrupułów, by sprzedać własne dziecko. Podejrzewam, że nasze tabloidy nie mu-siały Marcinkiewiczowi za jego miłosne wyznania płacić. Jeżeli jednak były premier spędzi na Wyspach jeszcze trochę czasu, to możliwe, że gdy np. urodzi mu się w no-wym związku dziecko, to zanim prześle do „Faktu” czy „Super Expressu” zdjęcia z rodzinnego porodu, najpierw jego praw-nik dopilnuje, by na koncie polityka poja-wiła się odpowiednia kwota.

gicznego) jest ogromna, byle przykuć uwagę odbiorcy. A jednak coraz częściej udaje się mediom spełniać właśnie to najważniejsze z ich zadań – rzetelnie informować i docie-kać. Tak samo było rok temu, kiedy doszło do katastrofy wojskowego samolotu CASA. Dziennikarze podeszli do tematu z należną mu powagą, nie bojąc się jednak zadawać wojsku trudnych i niewygodnych pytań. Dzięki temu dzisiaj wiemy o tamtym wyda-rzeniu dużo, niewiele jest niedopowiedzeń, podejrzeń. To daje nam nadzieję, że i tym razem dzięki mediom za kilka miesięcy nasza wiedza o tragedii ratowników z LPR też będzie pełniejsza.

Tworzymy portal o dziennikarstwie, PR, fotografii. Szukamy współpracowników.Zgłoszenia: [email protected]

Kraków, 14 lutego 2009 roku, IX Reality Shopka Szoł “Czy leci z nami pilot?” w Teatrze Groteska, z udziałem polityków, dziennikarzy i samorządowców.

Na zdjęciu: postać Kazimierza Marcinkiewicza

fot.

PA

P/Ja

cek

Bed

narc

zyk

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy redak‑cja „Gazety Wyborczej” więcej zrobiła dla zjednoczenia środowiska dziennikarskie‑go niż samo środowisko w ciągu ostat‑nich dziesięciu lat.Jeszcze w grudniu ubiegłego roku prze‑toczyła na swoich łamach frontalny atak na Bogdana Rymanowskiego za otrzyma‑nie nagrody środowiska ‑ Grand Press. Piotr Pacewicz niczym słoń w składzie porcelany chciał zapewne merytorycznej dyskusji o zjawisku tabloizacji mediów, a zjednoczył w obronie laureata najlep‑szych dziennikarzy z poprzednich edycji Grand Press. Chwilę później opinię o Rymanowskim jako najlepszym dzien‑nikarzu potwierdzili sami widzowie – ich głosami otrzymał Telekamerę w katego‑rii „Publicystyka”.

Już nie masz racji, „Gazeto Wyborcza”W lutym br. sugestie „GW” o planowanym odwołaniu Krzysztofa Skowrońskiego (za rzekome nieprawidłowości w wypłacaniu honorariów autorskich) zjednoczyły nie‑mal całe środowisko dziennikarskie. Po‑wstał list otwarty w obronie szefa „Trójki”, który wydrukowały jednego dnia trzy liczące się dzienniki ogólnopolskie (rzecz bez precedensu). Na specjalnej stronie internetowej w ciągu kilku dni podpisało się ok. 2,5 tys. słuchaczy (w tym znaczącą część stanowią dziennikarze z odmiennych ideologicznie redakcji). Szefostwo „GW” powinno się zastanowić, jaki sens mają personalne ataki na kolegów z innych redakcji, skoro wokół jednej i dru‑giej sprawy jednoczy się środowisko dzien‑nikarskie, dając wyraźnie do zrozumienia: już nie masz racji, „Gazeto Wyborcza”.

To niepokojący sygnał, gdyż „Gazeta Wyborcza” nie tylko nie nadaje już tonu w dyskusji publicznej, ale przestaje być szanowana przez kolegów z innych re‑dakcji. Ostatnie wpadki (sprawa Malesz‑ki, książka „Odwet”) dodatkowo osłabiają i tak nadwątloną już wiarygodność. Jedna z redaktorek „GW” przyznała, że w związku z kryzysem w Agorze oszczę‑dza się na wszystkim. Nawet długopisach i spinaczach do papieru. Szkoda, gdyby na fali kryzysu i kolejnych wpadek z rzetelnością znikła z rynku „Gazeta Wyborcza” i nikt nie stanąłby w jej obronie. To byłoby dopiero prawdzi‑we zagrożenie na rynku mediów – brak przeciwwagi.

Paweł H. olekredaktor naczelny

Zamiast wstępniaka

Page 3: PDF luty 2009

| 04 |

czy media nie lubią rosji? | dziennikarstwo

| 05 |

dziennikarstwo | czy media nie lubią rosji?

fot.

PA

P/EP

A/S

erge

y D

olzh

enko

Kto się boi złego niedźwiedzia

Rosja potworem, Rosjanie barbarzyńcami, Putin Hitlerem – te bardzo mocne stwierdzenia można bez trudu znaleźć w polskiej prasie niezależnie od jej formatu. Jaki wizerunek Rosji jest kreowany piórem naszych dziennikarzy?

Widzenie Rosji przez polskie me-dia zmieniało się na przestrzeni lat i zależało głównie od tego, jak układały się stosunki polsko-rosyjskie. Gdy Polska była w ro-syjskiej strefie wpływów (zabory, ZSRR), oficjalne gazety pisały o niej pozytywnie, bo nie miały wyboru. Gdy jednak nadarzyła się okazja wyzwolenia się od cen-zury albo pisania poza nią (prasa dwudziestolecia międzywojen-nego i podziemia), media polskie atakowały Rosję ze zdwojoną siłą. Teraz, mimo że od dwudziestu lat mamy wolną i w zasadzie niezależ-ną od wielkiego sąsiada Polskę, jej wizerunek zdaje się być w naszych mediach niezmienny i tak samo niekorzystny. Szczególnie widocz-ne jest to w sytuacjach kryzyso-wych. Czy polska prasa odwołuje

się do historii i do podświadomej niechęci czytelnika do Rosji?

Rosja jak bumerang„Rosja, kiedy ożywia się zaczyna interesować wielu ludzi” – pisał w „Imperium” Ryszard Kapuściń-ski. Autor odnosił te słowa do sy-tuacji z wiosny 1989 roku, ale bez trudu mogłyby być one komen-tarzem do współczesnych nam wydarzeń. Z „przypominaniem sobie o Rosji” mieliśmy do czynie-nia przy okazji wojny w Gruzji czy ostatniego kryzysu gazowego. – Zapominam czasami o Rosji, kiedy nie ma kolizyjnych sytuacji, gdy jest cicho. Kiedy pojawiają się problemy, jak konflikt gruziński czy kryzys gazowy, to Rosja staje się dla prasy bohaterem, najczę-ściej negatywnym – przyznaje

Krzysztof Lubański, szef działu krajowego w „Trybunie”. Media piszą o Rosji incydentalnie, a kiedy już to robią, to najczę-ściej ujawniając swoje negatywne podejście do tego kraju. Widać to poprzez rysunki satyryczne wymierzone w rosyjskie symbo-le, oburzenie na Kreml, kiwanie z politowaniem głową albo ukrytą między słowami dumę z polskiej wyższości.

Gruzja czyli bezeceństwa groźnego niedźwiedziaWybuch wojny w Gruzji stał się dla polskich publicystów okazją do wypomnienia Rosji wszystkich jej grzechów. Maciej Rybiński z „Rzeczpospolitej” (11 sierpnia 2008 roku) w felietonie „Świat bez klamek” ironizował, że Rosja

nigdy nie atakuje, ale wkracza na obce terytoria w obronie interesów uciśnionych. Felietonista porów-nał wkroczenie do Osetii Połu-dniowej i pozostałej części Gruzji nie tylko do słynnego anektowa-nia terytoriów polskich na rzecz ochrony interesów Białorusinów i Ukraińców w 1939 roku, ale i do sytuacji rozbiorowej. Dość wnikliwie sytuację w Ro-sji przedstawił w swoim artykule w „Rzeczpospolitej” (13 sierpnia 2008 roku) Marek Magierowski. Nadał mu jednak wymowny tytuł: „Potwór Rosja” a w tekście zawarł tezę, że Rosja „stanowi poważne zagrożenie dla cywilizowanego świata”. Pytał także: „kiedy skoń-czy się pobłażliwość Zachodu dla jej bezeceństw?”. Poproszony o skomentowanie porównania

| julian tomala

Rosji do potwora Jerzy Haszczyń-ski, szef działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, tłumaczy: – Co można powiedzieć o państwie, które atakuje inne państwo i wysy-ła na nie 50 tys. żołnierzy? Czegoś takiego nie było od upadku ZSRR. Osobiście tak ostrego tonu nie używam, ale sytuacja była wyjąt-kowa. Emocje sięgnęły zenitu.Swoje żale wylała także w „Dzien-niku” (12 sierpnia 2008 roku) Justy-na Prus, która pisała o Rosjanach w kontekście wojny i bombar-dowania Gruzji: „Wszystkich, którzy straszyli rosyjskim niedź-wiedziem, miałam za histeryków. Dzisiaj myślę, że mieli sporo racji.

(…) Są trochę inni od nas (Rosja-nie – przyp. red.) to prawda, myślą trochę inaczej, wyznają politykę silniejszego, to prawda, ale nie są barbarzyńcami – tłumaczyłam. Dzisiaj myślę, że byłam naiwna”. W tonie jej wypowiedzi czuć bar-dziej żal niż nienawiść do Rosji, przemycona została jednak tutaj nierzetelna generalizacja dotyczą-ca Rosjan, bo czy można winą za gruziński konflikt obciążyć cały naród rosyjski czy raczej – jeśli już – władze kraju?

Kryzys gazowy czyli zimna wojna gazowaPo tegorocznym kryzysie gazo-wym pomiędzy Rosją i Ukrainą, który odbił się szerokim echem w całej Europie, niemalże każ-da polska gazeta pokusiła się

o większy tekst na temat Rosji. W „Gazecie Wyborczej” ukazał się dwunastostronicowy artykuł Jurija Afanasjewa o tym pań-stwie (GW 24–25 stycznia 2009 roku), „Wprost” zamieścił słow-niczek terminów związanych z Rosją („Wprost” nr 5/09, Grze-gorz Ślubowski), „Przekrój” – tekst o dziennikarstwie rosyj-skim (Joanna Woźniczko-Cze-czott). Nawet „Gazeta Polska” (nr 2/2009) pokusiła się o arty-kuł pt. „Car jest nagi” Antonie-go Rybczyńskiego oraz okładkę z wizerunkiem Władimira Putina i napisem: „Średnie Księstwo Mo-skiewskie”. W tym przypadku jed-

nak opinie dziennikarzy były już bardziej wstrzemięźliwe niż przy okazji konfliktu gruzińskiego. Chociaż przeważał osąd, że wina za kryzys spoczywa po rosyjskiej stronie, rzadziej padały ostrzejsze komentarze. Oczywiście kryzys najczęściej ukazywano od razu jako „konflikt”, a nawet był przed-stawiany jako „wojna” albo „zimna wojna gazowa” („Rzeczpospolita” 7 stycznia 2009 roku, Agniesz-ka Łakoma i Tatiana Serwet-nik, „Najwyższy Czas” nr 3/08). W karykaturach Andrzeja Krau-zego z „Rzeczpospolitej” też często obrywało się rosyjskiemu niedź-wiedziowi. – Prawica pisze z za-cietrzewieniem – mówi Krzysztof Lubański z „Trybuny”. – Polskie media powinny zachowywać się rzeczowo, a nie w sposób retorycz-

ny. Czytelnicy dają nam sygnały, że prasa polska jest w kwestii Ro-sji napastliwa i wykazuje poczucie wyższości. Medioznawca prof. Janusz Ada-mowski nie ma złudzeń także co do prasy lewicowej. – Gazety lewi-cowe nie są z pewnością tak rady-kalne w swoich ocenach Rosji jak prasa prawicowa. Widać różnice, ale mówienie, że są szczególnie łagodne, to przesada – twierdzi profesor. – Nawet „Gazeta Wybor-cza”, która nie może być przecież uważana za gazetę prawicową, formułuje ostre oceny, najczęściej wypowiadane przez wybitnych specjalistów. Nie są one tak nace-chowane politycznie i mają zna-miona większego obiektywizmu aniżeli w przypadku prasy prawi-cowej. Ta moim zdaniem niekiedy przesadza. Formułuje świadomie ostre, a nawet obraźliwe oceny. „Wprost” przesadza nawet w war-stwie ilustracyjnej. Pamiętam okładkę wymierzoną w Putina (mowa o okładce „Adolf Putin” z „Wprostu” nr 34/2008, gdzie Pu-tin został wystylizowany na Hitle-ra – przyp. red.).

Nie widzimy mediów wolnychKolejnym powodem krytyki Ro-sji są dla naszych dziennikarzy rosyjskie media. Powszechna jest opinia, że wolnych mediów w Rosji nie ma. Tymczasem we-dług ekspertów sytuacja nie jest tak jednoznaczna. – Rosyjskie media mainstreamowe są pod kontrolą władz centralnych i wykonują zadania stawiane przez polityków rosyjskich – przyznaje Jadwiga Rogoża, analityk działu rosyjskiego z Ośrodka Studiów Wschodnich. – W Rosji istnieje jednak również szereg niezależ-nych od rządu gazet, jest też In-ternet, który rozwinął się w ostat-nich latach. Poza tym pojawiają się nowe tygodniki, które starają się prowadzić bardziej niezależną po-litykę medialną i nie być tubą pro-pagandową Kremla. Ciekawostką jest to, że wielu dziennikarzy, którzy piszą w gazetach wysoko-nakładowych i mają z tyłu głowy wymogi stawiane przez władze, prowadzi blogi w Internecie, pisze pod własnym nazwiskiem na przy-kład na popularnej stronie LiveJo-urnal.ru i porusza tematy, których nie ma odwagi czy możliwości opisać w prasie – dodaje. Plura-lizm w tych mediach panował np. przy okazji konfliktu w Gruzji. – W Internecie pojawiało się wie-le punktów widzenia i były spory pomiędzy internautami odnośnie konfliktu – dodaje Rogoża.

Nie tylko burżuje i pijacyPrzedstawiciele mediów przy-znają jednak, że sposób pisania o Rosji zmienił się na przestrzeni ostatnich lat. - W prasie polskiej mamy do czynienia z podziałem na pisanie o Rosji jako o Krem-lu i Rosji jako o społeczeństwie. W tym drugim przypadku nie ma już złowrogiego tonu – twierdzi Joanna Woźniczko-Czeczott, au-torka tekstu o zamordowanych

dziennikarzach rosyjskich, który ukazał się w „Przekro-ju” (5 lutego 2009 roku, „To nie jest kraj dla dziennika-rzy”). Jerzy Haszczyński na obronę polskiej prasy podaje więcej przykładów ciepłe-go opisywania Rosji przez Polaków. – To, jak się pisze o rosyjskich literatach, np. Borysie Akuninie, także pro-mowanie przez prasę rosyj-skiego filmu i to nie dla pię-ciu osób, ale dla mas („Polska the Times” wydała ostatnio kolekcję filmów rosyjskich – przyp. red.), reportaże, które wcale nie pokazują Rosji jako kraju nowobo-gackich, którzy nie mają co robić z pieniędzmi, z jednej strony i pijaków z drugiej – tłumaczy.Joanna Wodniczko-Czeczott umiejscawia także nasze pi-sanie o Rosji w kontekście prasy zachodniej, uzasad-niając, że polscy dziennika-rze nie są tak skrajni w swych opiniach. – Prasa francuska, zarówno lewicowa jak i pra-wicowa, jest totalnie rusofil-ska. Głównie dlatego, że tam dużo silniejsze niż u nas jest pisanie o społeczeństwie, ale także nieco cieplejszy wi-zerunek Kremla. Brytyjska z kolei jest dużo bardziej konfrontacyjna. Gdy szuka-my artykułów potępiających Rosję, to znajdziemy je dużo szybciej właśnie u brytyj-skich dziennikarzy.

Przychylni tylko komentatorzy sportowi?Sergiej Skaczko, dyrektor Rosyjskiego Ośrodka Nauki i Kultury, nie chce wydawać wyroków na temat polskich mediów. Symptomatyczne jest jednak to, że poproszo-ny o podanie jakiegoś przy-kładu ocenienia Rosji pozy-tywnie przez polskie media długo się zastanawiał. Za-skoczył go doping dla rosyj-skiej drużyny ze strony pol-skich komentatorów w czasie piłkarskiego Euro 2008. Nic więcej. Trudno się oprzeć wrażeniu, że polskie media – delikatnie rzecz ujmując – Rosji nie lubią. Poprzez używanie uogólnień i obraź-liwych porównań umacniają negatywny odbiór tego sąsia-da wśród Polaków. Pytanie tylko, na ile antyro-syjscy są sami Polacy, a na ile te uczucia podsyca prasa. Pisząc o II wojnie światowej, nie wypada już powiedzieć o winach „niemieckich”, ale o „nazistowskich”, bo społe-czeństwa obu państw dojrza-ły do porozumienia. Czy nie jest zatem rolą dziennikarza powstrzymać się od konflik-towego zapatrywania na rze-czywistość poprzez formu-łowanie sądów o Rosjanach w ogóle?

Nadarbazewi, Gruzja, 8 października 2008 roku. Rosyjscy żołnierze opuszczają posterunek w strefie buforowej w pobliżu wioski Nadarbazewi, ok. 70 km od Tbilisi.

fot.

PA

P/EP

A/Z

urab

Kur

tsik

idze

.

Wieża gazowa na polu gazowym Szebeliński koło Połtawy na Ukrainie, około 300 km na wschód od Kijowa.

War

szta

ty fo

tore

port

ażu

– II

etap

, od

5 m

arca

200

9 ro

kur

edak

cja

pras

y i k

siąż

ek (n

owy

prog

ram

!) –

14‑

15 i

28‑2

9 m

arca

200

9 ro

kuk

urs

praw

a pr

asow

ego

– 28

mar

ca 2

009

roku

ww

w.s

zkol

nict

wo–

dzie

nnik

arsk

ie.p

l

Page 4: PDF luty 2009

| 06 |

trendy | dziennikarstwo

| 07 |

dziennikarstwo | Świeży plan

| Maciej Wapiński

reklama

| Piotr Szymański

Podobnie jak większość początkujących dziennikarzy pracę zaczęła w dziale miej-skim. Pierwszą gazetą, do której trafiła, było „Życie Warszawy”. – To była prawdziwa szkoła warsztatu – mówi o pierwszych mie-siącach spędzonych w redakcji. Jako stażyst-ka, bez żadnych znajomości, dopiero ucząca się języka newsów i zdobywania informacji, była wyznaczona do tego, co w slangu nazy-wa się „lataniem po mieście”. – Demonstra-cje, pikiety, uroczystości, sesje rady mia-sta – tym się zajmowałam. Na początku nie podobało mi się. Dopiero później dotarło do mnie, że potrafię pojawić się na demon-stracji i po 20 minutach mieć cały materiał potrzebny do napisania tekstu – opowiada z uśmiechem.

Wolny zawód to mit?Choć praca w „Życiu Warszawy” była cie-kawa, pojawił się problem, z którym zawsze zderzają się młodzi adepci sztuki dzienni-karskiej – pieniądze. Mimo że pracowała dużo, nie przekładało się to na zarobki. Jej teksty były drukowane rzadko, wierszówka była niska. Po roku zdecydowała się przejść do rodzącego się powoli nowego tytułu Axel Springer Polska – „Dziennika”. Ponownie trafiła do działu warszawskiego. - Praca w „Dzienniku” była zupełnie inna niż w „Życiu” – wspomina. – Skończyła się walka o jakikolwiek komputer, co było standardem w poprzedniej redakcji. Własne stanowisko było jednak jedną z niewielu zalet nowej pracy. Julia wciąż nie miała etatu, pieniądze dostawała tylko za wydrukowane teksty. Nie podobało jej się również podejście przełożo-nych do kierowania redakcją. Niedługo po przejściu do „Dziennika” zaczęła szukać ko-lejnej pracy. Tego czasu nie uważa jednak za stracony. – Dzięki „Dziennikowi” przekona-łam się, jak naprawdę wygląda dziennikarski światek. Do zawodu trafia sporo przypadko-wych osób, karierowiczów, których interesu-je tylko wspinanie się po chybotliwych szcze-belkach ku wątpliwej sławie – opowiada. To przekonanie pozostało jej do dzisiaj. – Większość redakcji nieodmiennie kojarzy mi się z kołchozami. Szybko można się przeko-nać, że dziennikarstwo wcale nie jest wolnym zawodem. Każdy w mniejszym lub większym stopniu jest kukłą, która musi wykonywać po-lecenia „góry”. A freelancerzy rzadko kiedy są w stanie wyżyć ze zleceń – dodaje.

Dziennikarstwo w czasach kryzysuTworząc nowy tytułDo problemów zawodowych doszły te osobi-ste. Właśnie kończył się jej wieloletni zwią-zek. Bardzo przeżyła rozstanie. Gdy dostała propozycję przejścia do nowego projektu Polskapresse – dziennika „Polska” – długo się wahała. – W końcu zdecydowałam się przenieść o kilka budynków dalej – żartuje (siedziby Axel Springer Polska i Polskapresse znajdują się przy tej samej ulicy na warszaw-skim Służewcu Przemysłowym – przyp. aut.). Jak wspomina, wiosną 2007 roku na Doma-niewskiej można było zobaczyć prawdziwe pielgrzymki dziennikarzy i redaktorów. – Wszyscy wysyłali się nawzajem na prze-szpiegi. Nikt nie był pewien, czego można się spodziewać w nowym tytule – mówi.Na rozmowie w „Polsce” bardzo się zdzi-wiła. Pierwszy raz w życiu ktoś sam chciał ją zatrudnić, nie musiała starać się o to, by przypaść do gustu swoim nowym szefom. – Właściwie od progu zaproponowano mi upragnioną umowę o pracę – wspomina. Gdy o tym opowiada, widać, jakim przeżyciem było dla niej zostanie zawodowym dzienni-karzem. – Nie chodziło tylko o pieniądze. Wreszcie poczułam się doceniona – mówi. Początki projektu były trudne. – Nieraz wy-chodząc wieczorem z pracy, widziałam jeszcze ludzi siedzących przy komputerach. Gdy rano wracałam, wciąż tam byli, mieli tylko trochę bardziej przekrwione oczy – mówi. Jeszcze dłu-go przed startem „Polski” słychać było plotki o dziennikarzach nocujących w redakcji.

Wyjazdy i powrotyProblemy zaczęły się dopiero później. – Większość dziennikarzy i redaktorów ze wszystkich działów nie dogadywała się z szefostwem. Po kilku miesiącach od wyda-

nia pierwszego numeru okazało się również, że „Polska” nie osiągnie takiego sukcesu, jak zapowiadano przed startem – opowiada Julia. Cały czas doskwierał jej również brak czasu na realizację swojej największej pasji – podróży. – To właśnie możliwość ciągłego przemieszczania się skłoniła mnie do wybo-ru tego zawodu. Myślałam, że dziennikarz to osoba, która musi być gotowa na ciągłe podróże, że musi ciągle zdobywać wiedzę i umiejętności – mówi. Rzeczywistość okaza-ła się jednak zupełnie inna. Dynamikę zastą-piła stagnacja. – Praca w gazetach nie różni się specjalnie od zwykłej biurowej dłubaniny. Z czasem każdy dzień wygląda tak samo, mię-dzy bajki można włożyć historie o tym, jakiej niesamowitej aktywności wymaga dzienni-karstwo. Zaś przywilej wyjazdu w delegacje jest dostępny tylko dla wybranych. Długo w „Polsce” nie wytrzymała. Najpierw, by odpocząć od stresu, pojechała do Indii. – Ta podróż mnie zmieniła. Do tej pory nigdy nie zapuszczałam się tak daleko – mówi, od-garniając sprzed twarzy rude, kręcone włosy. – Zobaczyłam inny świat. Ludzi śpiących na ulicy, wioski odcięte od świata, brudny i cha-otyczny Bombaj, w którym mieszka kilkana-ście milionów osób. Po czymś takim powrót do Polski i „Polski” był na prawdę ciężki. Był na tyle trudny, że w pracy wytrzymała jesz-cze tylko kilka miesięcy i złożyła wypowie-dzenie. – Już wcześniej wiedziałam, że prę-dzej czy później będę musiała odejść. Choć nie miała żadnych perspektyw na szybkie znalezienie nowej pracy i tak odeszła. Przez prawie dwa miesiące próbowała zatrudnić się gdziekolwiek. Na rynku mediów już wtedy widać było pierwsze oznaki nadchodzącego kryzysu. Spadała sprzedaż prasy drukowa-nej, coraz mniej dziennikarzy pracowało

na etacie, zdarzały się pierwsze zwolnienia. Poszukiwanie pracy się przedłużało, a Julia coraz bardziej się dołowała.

Kryzys dotyka każdegoW końcu udało jej się jednak znaleźć zaję-cie. – I to w największej gazecie w Polsce. „Fakt” przyjął mnie z otwartymi ramiona-mi. Zaproponowano mi więcej pieniędzy, niż się spodziewałam. No i pożegnałam się wreszcie z działem miejskim – mówi. Teraz zajmowała się ostatnią stroną ta-bloidu – działem zagranicznym. – To była nowość, nigdy wcześniej nie pracowałam w kolorówce. Inny język, inne tematy, na co innego zwracano uwagę przy redagowaniu – opowiada. Praca jej się podobała, jednak cały czas traktowała ją jedynie przejściowo. Zanim zdążyła odejść, dopadł ją kryzys. – Pewnego dnia jak gdyby nigdy nic mój szef oświadczył mi, że zostaję zwolniona. „Re-dukcja etatów”, tłumaczył z zakłopotaniem – opowiada. Razem z nią zwolniono kilka-naście innych osób.Nowej pracy wciąż nie znalazła. – Codzien-nie czytam o kryzysie, słucham o nim w te-lewizji. Wszyscy się boją, niektórzy nawet już sami go poczuli. Ktoś ze znajomych albo rodziny stracił pracę, komuś obniżono pen-sję, banki zaczęły się dopraszać o przyspie-szenie spłat długów. A w mediach tę atmos-ferę czuć szczególnie mocno – mówi. Rady dla przyszłych dziennikarzy? – Lepiej uważajcie, bo świat mediów bywa okrutny i niesprawiedliwy. Ale jeżeli jesteście dość wytrzymali, by to znieść, warto do niego wejść.

Sukces nowych tytułów nie jest efektem kreatywności i dobrego

pomysłu na czasopismo. Nic z tych rzeczy. Prawdziwa kreatywność na polskim rynku umarła. Wtórność to nowy król. Król, który przybył, zobaczył i zwyciężył bez większych kłopotów, bo miał najpotężniejszy oręż tego świata: pieniądze i sła-wę. Recepta na sukces jest prosta. Bierzemy sprawdzony i popularny tytuł ukazujący się na Zachodzie. Kupujemy licencję. Urządzamy głośną kampanię reklamową. Lay-out kopiujemy pixel w pixel, zmie-niamy tylko napisy na polskie. Zatrudniamy paru dziennikarzy, nie za dużo, ponieważ i tak połowę tekstów będziemy przedrukowywać z oryginału. Ustalamy zaniżoną cenę. Składamy duże zamówienie w drukarni. Wysyłamy do kiosków i salonów prasowych. Liczymy zy-ski. Prawda, że proste? Oczywiście do uruchomienia takiego tytułu potrzeba mnóstwa pieniędzy, ale akurat ogromnych koncernów me-

Atak KlonówWraz z nadejściem

epoki Internetu miał nadejść kryzys

prasy drukowanej – spadek sprzedaży

i zmniejszenie liczby dostępnych tytułów. Wydawcy

znaleźli jednak doskonały sposób, by utrzymać się na

rynku prasowym. Receptą na spadek

czytelnictwa są kalki znanych tytułów

dialnych, mogących sobie na nowy tytuł pozwolić, nie brakuje.Właśnie w ten sposób zadebiutował na polskim rynku magazyn moto-ryzacyjny „Top Gear”. Czasopismo jest polską edycją brytyjskiego ory-ginału. W związku z tym dużą część miesięcznika zajmują przedruki. Jak dotąd tylko w październiko-wym numerze (tytuł ukazuje się od lutego 2008 r.), tematem numeru był artykuł stworzony przez polską redakcję. Cena czasopisma, wy-nosząca zaledwie 3,90 zł, zgodnie z podaną wyżej receptą jest zani-żona (tytuł drukowany na porząd-nym i drogim kredowym papierze), a kampania reklamowa wciąż jest silna (na przykład wykupione miej-sca promocyjne w Empikach, zapew-niające dogodną ekspozycję tytułu). Przykładów takich kopii jest więcej – wystarczy rzut oka na najbardziej pod tym względem zagęszczony segment, czyli prasę kobiecą: „Elle”, „InStyle”, „Joy”, „Cosmopolitan”, „Glamour”, „Viva” czy „Gala” to kalki zachodnich wydań.Wydawcy tak dalece rozkochali się w kalkach, że mamy już do czynie-nia z prasowym atakiem klonów na polski rynek. Nowe tytuły wyrastają

jak grzyby po deszczu. Nie sposób policzyć wszystkich edycji – angiel-skiej, brytyjskiej, francuskiej, hisz-pańskiej czy włoskiej – magazynów takich jak „Elle”, „Cosmopolitan” czy „Glamour”. Dlaczego tak się dzieje? To część szerszego zjawiska,

nazywanego w socjologii macdonal-dyzacją, czyli procesu upowszech-niania się takich samych rozwiązań na całym świecie. Kultury coraz mocniej mieszają się ze sobą, co prowadzi do ich upodobnienia. W efekcie mieszkańcom poszczegól-

nych krajów zaczyna podobać się to samo, a to podsuwa wydawcom go-tową receptę na sukces na kolejnych rynkach. Jeżeli dane pismo znajduje czytelników np. w Wielkiej Brytanii (casus „Top Gear”), to możemy być pewni, że tak samo będzie w Polsce. O tym, jak ważne jest dziś posiada-nie solidnych „pleców” w postaci znanej marki, przekonuje cho-ciażby obecne od kilku miesięcy na rynku czasopismo o tematyce rodzicielskiej, „Gaga”. Swoim cha-rakterem bardzo przypomina fran-cuskie pismo „Milk”, wydawnictwo o uznanej światowej renomie. Jed-nak „Gaga” nie wykupiła licencji od Fancuzów, więc na razie większego sukcesu nie odnosi. Obecnie jedyną mającą szanse powodzenia alternatywą dla mac-donaldyzacji światowego rynku prasowego są czasopisma o zasię-gu międzynarodowym. Tworzone w języku angielskim, który dla świa-ta jest obecnie tym, czym łacina dla średniowiecza, nie potrzebują kra-jowych edycji w różnych językach. Na razie jednak pism takich jest niewiele, np. „Wallpaper” czy „Mo-nocle”. Czekamy na więcej.

W ciągu ostatnich kilku lat byliśmy świadkami powolnego wykańczania

radiowych prezenterów przez bezduszną instytucję „playlisty”. Kontrolę nad muzy-ką oddano komputerowi. To on decydował, z jaką częstotliwością mogliśmy słuchać da-nego „hitu”. Choć taki system doboru utwo-rów ma się całkiem dobrze, zauważalny jest trend powrotu do audycji, w których prowa-dzący decyduje o tym, co usłyszą odbiorcy. Radiowi wodzireje wracają do łask ku uciesze bardziej wymagających słuchaczy.

Biznes to biznesDzisiejsze media to interes, sposób zarabia-na pieniędzy. Dla ludzi z takim podejściem muzyka jest jedynie przerywnikiem między reklamami, które przynoszą zysk. Im dłuż-sze opowieści prowadzącego, tym mniej czasu antenowego na sprzedaż. Im bardziej ambitna muzyka, tym mniejsza słuchalność. Utwory do playlisty dobiera się na podstawie badań statystycznych. Coś, co powinno być sztuką, jest oceniane przez pryzmat procen-tów i słupków na wykresach. Efekt jest taki, że w stacjach radiowych rzadko pojawiają się nowości. Zgodnie z dobrze znaną prawdą, najbardziej lubimy utwory, które już kiedyś słyszeliśmy lub takie, które jedynie towa-rzyszą nam przy wykonywaniu codziennych czynności. Audycje autorskie spychane były na późne godziny nocne lub usuwane z ra-mówki. Ambitni słuchacze musieli zadowolić się zasobami stacji internetowych albo swo-bodnie skompilowanymi domowymi listami odtwarzania utworów w formacie mp3.

Radio z ludzką twarząPlaylista odchodzi do lamusa. Wydawcy powracają do radiowych wodzirejów, którzy sami decydują o tym, jaką muzykę zagrają słuchaczom.Osobistość zatrudnię od zarazJak sama nazwa wskazuje, niezmiernie waż-nym elementem takich audycji jest auto-r–prowadzący. Często to jego osobowość, charyzma, głos decydują o tym, że słuchacz wybierze właśnie ten program. Niedoścignio-nym ideałem pozostaje zmarły niedawno John Peel z BBC. My w Polsce również dorobiliśmy się kilku gwiazd eteru. Największe wrażenie robi kariera Piotra Kaczkowskiego, który od 40 lat prowadzi na antenie Trójki „Minimax”. Jest to niekwestionowany autorytet dla wielu początkujących radiowców. Również jego au-dycja jest czymś wyjątkowym, nie tylko dlate-go, że nie została zdjęta z ramówki przez czte-ry dekady. Program nieustannie dostarcza ciekawych debiutantów, a także jest jednym z ostatnich bastionów rocka w ogólnopolskich rozgłośniach. Trzeba przyznać, że realia Polski Ludowej bardziej sprzyjały radiowym karierom. Izola-cja naszego kraju powodowała, że zachodnia muzyka była ciężko dostępna. Aby zdobyć piosenki, a nawet całe albumy, nagrywano je z radia. W dzisiejszych realiach uginających się półek w sklepach muzycznych tacy prze-wodnicy po świecie dźwięków są na pozór niepotrzebni. A jednak prezenterzy radiowi

wracają w eter. Ich nową rolą wydaje się być obrona słuchacza przed niewiele wartymi pla-stikowymi gwiazdkami popu i przybliżanie prawdziwych muzycznych perełek. Umiejętność wyszukiwania najbardziej nie-dostępnych płyt i opowiadania o najmniej znanych wykonawcach to prawdziwa sztu-ka. Do perfekcji doprowadził tę umiejętność Marcin Kydryński. Jego niedzielna „Siesta” to wspaniała podróż, w której piękne dźwięki przeplatają się z równie uroczymi zapowie-dziami prowadzącego.

Muzyka od muzykaMuzyczne audycje autorskie były zawsze moc-nym punktem publicznego radia. Czerpanie zy-sków z abonamentu i konieczność realizowania misji publicznej wymuszały ambitniejszy pro-gram. Bardzo pozytywnym zjawiskiem w ostat-nich latach jest pojawienie się takich programów w mniejszych rozgłośniach i stacjach komercyj-nych. Wprawdzie nie ma co liczyć na obalenie playlisty w największych rozgłośniach, to jed-nak jest to bardzo pozytywny proces. Bardzo ciekawy przykład stanowi Roxy FM. Rockowe radio Agory postawiło na czynnych muzyków w roli prowadzących audycje. W ramówce zna-lazło się miejsce dla programów Artura Rojka

z Myslovitz, Wojciecha Waglewskiego wraz z synem Fiszem czy Grabaża z Pidżamy Porno. Dla wielu z tych znakomitości jest to pierwsze zetknięcie z radiem. Wyjątkiem, oprócz wspo-mnianego Fisza, który swego czasu pojawiał się na antenie Trójki, jest Novika. Wokalistka działała już m.in. w Radiostacji i PR Bis. Znane nazwisko może przyciągnąć wielu słuchaczy, którzy są fanami danego wykonawcy. Jednak zastąpienie dziennikarza aktywnym muzy-kiem może nieść ze sobą spore ryzyko. Nie wszystkim fanom mogą przypaść do gustu dźwięki, które inspirują ich idola. Może dojść do sytuacji, w której artysta rozczaruje swoich wielbicieli. Słuchacze będą się spodziewać mu-zyki zbliżonej do twórczości prowadzącego, tymczasem otrzymają coś zupełnie innego, jeszcze bardziej niszowego. Na znane postacie stawiają też bezpośredni konkurenci Roxy FM. Eska Rock nawiązała współpracę z Jurkiem Owsiakiem i Pawłem Kostrzewą.

Małe jest piękneWspomniane stacje mają stosunkowo nie-wielki zasięg i małe grono odbiorców. Właśnie w takich rozgłośniach jest przyszłość am-bitnej muzyki. Radio, które zawęża swoje zainteresowania co do gatunku, ma szerokie pole manewru jeśli chodzi o formę audycji. Otwiera się droga dla autorów–prowadzą-cych, którzy swój charakterystyczny styl czy-nią silnym punktem programu.

| Łukasz Łaski

fot.

Mac

iej W

apiń

ski

Fakt przyjął mnie z otwartymi ramionami. Zaproponowano mi więcej

pieniędzy, niż się spodziewałam. Pewnego dnia jak gdyby nigdy nic mój szef oświadczył, że zostaję zwolniona.

Redukcja etatów.

wydawca.com.plportal rynku wydawniczego

Gdy zaczynamy pracę w mediach zwykle sądzimy, że wolny

zawód pozwoli nam być niezależnym, prowadzić

trochę nerwowe, lecz fascynujące i bardzo

intensywne życie. Jednak dla Julii Sawickiej

dziennikarstwo nie zawsze jest tak wspaniałe, jak to

sobie wyobrażamy.

Page 5: PDF luty 2009

| 08 |

Zapisz to, kisch! – renata radłowska | dziennikarstwo

| 09 |

dziennikarstwo | Zapisz to, kisch! – renata radłowska

| Z renatą radłowską rozmawia agnieszka Wójcińska| fotografia: ryszard kozik

Proste historie o świętych nowohuckich

Wychowana na krakowskim Kazimierzu, za mężem przeprowadziła się do całkiem sobie obcej Nowej

Huty. By ją oswoić, zaczęła rozmawiać z tymi, którzy ją budowali. Ich historie złożyły się na książkę

Nowohucka telenowela.

Dlaczego „telenowela”?Telenowele to opowieści bardzo proste, cza-sem przejaskrawione, z patetycznym zadę-ciem i egzaltacją. Wszystko to występuje w telewizyjnych telenowelach i pojawia się też w moich historiach. Nasze życie, gdy zamy-kamy drzwi, wchodząc do domu, jest teleno-welą. Tu właśnie ona się toczy, pełna patosu, wzniosłości, ale też zwykłego nienawidzenia, wściekłości, czasem płytkiej emocjonalno-ści. Po prostu samo życie. Uznałam, że skoro te historie są o tym wszystkim, o tych drobia-zgach codzienności, to dobry tytuł.

A skąd pomysł na opowieści o Nowej Hucie?

Z dzikiego, brudnego i zapyziałego Kazi-mierza, który czerpał swoją siłę z tego, że był marginesem społecznym, ekonomicznym i obyczajowym, z tego Kazimierza jeszcze z czasów sprzed rozkwitu knajpiano–modne-go, gdzie wychowywałam się od małego, prze-prowadziłam się pod koniec lat 90. do Nowej Huty. Wcześniej byłam tam w życiu chyba tylko dwa razy i pamiętam z tych wycieczek tylko to, że odległości między przystankami były strasznie duże. Mój mąż jest rodowitym nowohucianinem, mówiąc inaczej „huta-sem”. Kupiliśmy więc tu mieszkanie. Byłam przerażona perspektywą zamieszkania tu. Huta jest duża, szara, bardzo poukładana i symetryczna. Ogromna przestrzeń, którą trzeba było oswoić. Z Kazimierza miałam pełno wspomnień, stąd żadnych. Gdy wycho-dziłam z mojego bloku, gubiłam się, bo ulice i budynki były do siebie podobne.

Jednym słowem, czułaś się obco. A jak od tego stanu przeszłaś do pisania o mieszkańcach Huty?

Jeszcze mieszkając na Kazimierzu, zaczę-łam pracować w krakowskiej „Gazecie Wyborczej”. Do działu miejskiego pisałam o problemach tamtej dzielnicy, o jej miesz-kańcach. Gdy przeniosłam się do Huty, zmienił się mój zakres zainteresowań. Na-gle okazało się, że jest tu ogromny potencjał tematów, które nie zostały poruszone. Tu toczy się prawdziwe życie i mieszkają realni ludzie, których powoli zaczynało brakować na rozkwitającym modnymi lokalami Kazi-mierzu, gdzie tematy zaczynały sprowadzać się do tego, że pojawiło się trzech nowych restauratorów. Huta zaś miała w sobie życie z jakąś ułomnością, kompleksami, niezro-zumieniem Krakowa, nieprzystosowaniem i problemami ekonomicznymi. To mi za-grało. Zaczęłam o tym pisać w „Gazecie”. Później z Kazimierza do Nowej Huty prze-prowadził się Teatr Łaźnia.

Znałaś go już wcześniej?Z Kazimierza. Przywitałam ich w Nowej Hu-cie z radością, niemal jak gospodyni, bo już tu trochę mieszkałam. Wiedziałam, że będą pełnić nie tylko funkcję artystyczną, ale przede wszystkim społeczną – aktywizowa-nia mieszkańców. Nowohucianie szybko się do Łaźni przekonali. Dyrektor teatru, Bartek Szydłowski, angażował ich do ról drugopla-

renata radłowska rocznik 1973. Od 1996 r. dziennikarka Gazety Wyborczej. Urodziła się w Nowym Targu, dorastała na krakowskim Kazi‑mierzu, tym przedturystycznym – brudnym, zaniedbanym, pierwszym w najwstydliwszych statystykach. Od dziesięciu lat nowohucianka, mieszka w najstarszej części Nowej Huty (już za‑bytkowej) i pisze o niej. Przede wszyst‑kim o mieszkańcach – ich radościach i smutkach, problemach, pomysłach, kompleksach, ekscentryczności. W ze‑szłym roku wydała książkę Nowohucka telenowela.

książki ważne dla renaty radłowskiej:Powrót z gwiazd Stanisława LemaZwrotnik Raka Henry’ego MilleraKronika zapowiedzianej śmierci Gabriela Garcii MarquezaDukla Andrzeja Stasiuka

nowych i jako statystów w projektach arty-stycznych realizowanych w teatrze. Tam wła-śnie ich spotkałam – moich sąsiadów.

To byli starsi ludzie jak późniejsi bohaterowie twojej książki?

To byli junacy – ci, którzy budowali Nową Hutę. Zaczęło się od pana Mariana, który przyniósł do Łaźni namalowany przez siebie obraz anioła. Niezwykły człowiek – trochę odklejony artysta, trochę z kompleksami, ale miał w sobie coś. Zapoczątkował moje, niekiedy wręcz obsesyjne, zainteresowanie mieszkańcami Huty. Te pierwsze kontakty zbiegły się w czasie z tym, jak odkrywałam junacką historię Nowej Huty. Historię sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy to na ten wielki plac budowy zjechało tysiące młodych ludzi w poszukiwaniu miejsca do życia. Nigdy wcześniej nie spotkałam ludzi, którzy budo-wali miasto. Tacy ludzie są tylko w książkach, na fotografiach. A tu mogłam ich poznać osobiście, mijałam ich na ulicy, dosiadałam się do nich na ławce, mówiłam im „dzień do-bry”. Gdy w 2003 roku Łaźnia Nowa zaczę-ła wydawać lokalną gazetę „Lodołamacz”, Bartek Szydłowski, który chciał, by to pismo opowiadało Nowej Hucie, o artystach i arty-stom o jej mieszkańcach, zaproponował mi, bym opisywała ich historie. Co miesiąc pisa-łam jedną telenowelę.

A jak szukałaś swoich bohaterów?Nie było z tym większych problemów. Ktoś mi kogoś polecił, z kimś poznał. Taki łańcuszek. Na koniec każdej rozmowy pytałam o znajo-mych mojego bohatera, o których mogłabym napisać. Instynktownie dawałam znać kogo i jakich historii poszukuję. Prostych, emocjo-nalnych i intymnych, oryginalnych. Takich, które gdzieś przemykają, ale zapadają w pa-mięć. I ludzie wyczuwali, czego szukam. Nie-których bohaterów sama znałam. Jedna z pań opisanych w książce to moja sąsiadka. Spotka-łam ją najpierw przy skrzynce na listy, potem „pani Jadzia od liczenia ludzi” przyniosła mi kompot z brzoskwiń, a ja jej maślaki mojej mamy. Okazała się junaczką. Opowiedziała mi historię naszego bloku. A potem skontak-towała mnie z „panią Marią od cegieł”.

Mam wrażenie, że przenosząc się z Kazimierza do Huty, zachowałaś status miejskiej kronikarki.

Nigdy nie uważałam się za kogoś takiego. Wydaje mi się, że bycie miejskim kronika-rzem to zaistnienie w przestrzeni publicznej, tworzenie kroniki dla innych. A dla mnie największą wartością był mój własny zysk – to, że oswajam Nową Hutę dla siebie. Po-znawanie tych ludzi i ich historii wypełniało mi tę ogromną nowohucką przestrzeń. Było mi to potrzebne. Dziś wiem, że było też po-trzebne moim rozmówcom.

Opisałaś więc najpierw pana Mariana od aniołów. Ale kolejne opowieści, które potem znalazły się w książce, też noszą tytuły „ktoś od czegoś”. Skąd taki pomysł?

Dobrze jest człowieka z czymś skojarzyć. Nie jest to trudne, bo każdy nosi w sobie jakąś szczególną wyjątkowość, charakterystyczny rys. Tytuł opowieści o panu Marianie bar-dzo mi pasował. A potem zrobiła się to, jak mówią jedni – maniera, a jak inni – litania nowohuckich świętych. Dla mnie najważ-niejsze było, żeby z człowiekiem skojarzyć coś szczególnego, co zauważyłam w czasie rozmowy z nim.

A skąd wiedziałaś, który rys danego bohatera warto eksponować?

Gdy byłam w Warszawie na stażu w dziale reportażu „Gazety”, Małgosia Szejnert na-uczyła mnie jednej rzeczy. Żeby szukać w ludziach szczegółów, bo na nich buduje się opowieść. Szczegół wszystko podkreśla, cza-sami bierze w nawias, potrafi być bohaterem drugiego planu, a czasem potrafi tak opisać bohatera, że on jest nie do zapomnienia. Kocham szczegół. Szczegół zawsze pachnie specyficznie. Może się kryć w przeszklonej gablotce, gdzie ktoś zbiera figurki aniołków, albo na regale, albo w szafce na buty czy trzech znoszonych płaszczach tego samego koloru. Za każdym szczegółem jest jakaś historia, która może okazać się ważna i wy-jątkowa, na której da się zbudować opowieść. Szczegół to człowiek.

Opowiadasz historię Nowej Huty przez ludzi. Czemu akurat tak? Przecież mogłabyś to robić przez budynki, ulice, place, po prostu rzeczy.

Nowa Huta tylko przez chwilę była na ar-kuszach, planach. Potem tworzyli ją ludzie. Kilkanaście tysięcy młodych ludzi uwierzy-ło w marzenie i zbudowało miasto. Trudno o mieście zbudowanym przez ludzi i dla lu-dzi opowiadać inaczej niż przez nich. Oni są bardzo związani z każdym domem, oknem, drzewem, które sadzili. Stara część Nowej Huty to dzieło jednego pokolenia. I oni żyją ze mną przez ścianę.

Jak wyglądały spotkania z twoimi bohaterami?

Zawsze spotykałam się z nimi w domach. Zapraszali mnie na wizytę. To dość nie-zwykłe, ale tak właśnie mówili – wizyta, nie spotkanie albo „pani do mnie wpad-nie”. Być może tak to określali, by poczuć się osobami bardziej eleganckimi, świato-wymi. Każda taka wizyta była trochę jak wyjście do teatru. Wchodziłam na scenę, dostawałam ciasto, kawę albo herbatę w najlepszej filiżance, kupionej dwadzie-ścia lat temu w doskonale zaopatrzonym sklepie nowohuckim, do którego specjalnie przyjeżdżali ludzie z innych części Kra-kowa. Nie musiałam specjalnie inicjować rozmowy, ona się po prostu zaczynała – jak spektakl. Nie potrafię powiedzieć, na czym polega fenomen tych ludzi. Mają w sobie otwartość, dumę z bycia w tym, a nie innym miejscu. Może od początku przyjechali tu z otwartością? Bo tego wymaga przecież bu-dowanie wspólnego domu – dla siebie i dla innych. Nikt nie dziwił się, że pojawia się

u nich osoba, która szuka dziwnych historii. Nikt nie miał oporów, by ze mną porozmawiać. Może dlate-go, że trudno o dziwniejszą histo-rię, niż opowieść o mieście, które powstało w ciągu dziesięciu lat? A może, gdy buduje się wspólnie duży dom, człowiek zaczyna ufać światu i ludziom?

A jak skłaniałaś swoich roz-mówców do tego, by sięgnęli do swojej pamięci, do historii sprzed pół wieku?

Starzy ludzie są niesamowitym ma-teriałem. Często nie pamiętają, co było wczoraj, ale uwielbiają historie sprzed kilkudziesięciu lat. Kochają opowiadać swoją przeszłość, tak, jakby teraźniejszość była dla nich mało interesująca. Moi bohatero-wie bardzo łatwo wracali do tego, co było kiedyś. Może chodzi o to, że w tych opowieściach jest jakaś nie-zwykłość? Gdy spotykają się z kimś młodszym to są pewni, że mają atut w ręku, bo on nie przeżył tego, co oni. I mają rację.

Ale na pewno trzeba im stworzyć dobre warunki, by chcieli o tym opowiadać. Jak to zrobić?

Człowiek najlepiej czuje się w miej-scu, które ma oswojone, w swoim domu – wśród własnych ścian, me-bli, książek na regale. Warto mu to zapewnić. Po drugie bohater musi zobaczyć, że nie przyszłam wycią-gać z niego opowieści dla samego wyciągania, ale że przyszłam coś wziąć dla siebie, przyjąć jak pre-zent. Zostawiam też u nich samą siebie. Być może telenowele nie opowiadałyby się tak dobrze, gdy-bym ja nie mówiła im o sobie. To nie było cyniczne. Czułam potrze-bę opowiadania o sobie – o swojej codzienności, o tym, jak mi się mieszka w Nowej Hucie.

Ile razy spotykałaś się z każdym z bohaterów?

Zazwyczaj była to jedna kilkugo-dzinna wizyta. Gdybym zaprzyjaź-niała się z nimi, prawdopodobnie nie powstałaby ani jedna telenowe-la, bo zabrakłoby mi dystansu. Jego „być” może nie czuć tak wyraźnie. Gdy czyta się książkę, może wyda-wać się, że zbliżyłam się do bohate-rów na niebezpieczną odległość, ale on jest. Wydaje mi się, że spotkanie, które ma w sobie taki ogromny po-tencjał, to jednokrotny błysk. Dru-gi raz to się już nie zdarza. Dlatego starałam się nie wracać do nich. Trochę bałam się, że za drugim ra-zem pewne sytuacje widziałabym inaczej, czułabym się zagubiona. Oczywiście ta zasada nie dotyczy reportaży, gdzie mam do czynienia z tragedią, trudnymi historiami. Wtedy reporter bardziej uczestni-czy w życiu bohaterów.

Czytając książkę, miałam wrażenie, że te opowieści są napisane w szczególny sposób. To nie są klasyczne reportaże.

Od początku wiedziałam, że to mają być proste historie. Takich histo-rii chciał Bartek Szydłowski, takie historie zawsze mnie fascynowały. Już dawno temu w nich utonęłam. Telenowelowość nie oznaczała jed-

nak krotochwilności i błahości – każda tele-nowela to jedno życie. Klasyczne reportaże mają innego rodzaju ciężar – coś załatwiają, uświadamiają, prowadzą dokądś. A teleno-wele po prostu się opowiadają; to takie opo-wieści z kuchni.

A masz swoją ulubioną historię w książce?

To opowieść o „pani Elżbiecie od przenoszo-nego domu”. Ona jedyna z opisanych w „Te-lenoweli” osób nie była junaczką. Była sprzed Nowej Huty, z czasów, gdy na tych terenach toczyło się inne życie, zmiecione później przez budowę miasta i kombinatu. Okazało się bowiem, że przed Nową Hutą istniał świat niesamowicie barwny, z kilkusetletnia hi-storią – z kościołami, dworami, mieszczań-stwem, arystokracją, profesorami, księżmi. Na Placu Centralnym w Nowej Hucie pewien człowiek zorganizował wystawę zdjęć z tam-tego czasu. Zafascynował mnie ten wątek, a wtedy okazało się, że babcia mojego kole-gi – pani Elżbieta – też ma taką historię. Jej opowieść była niesamowita – może zabrzmi to patetycznie, ale czasami człowiek żyje po to, by usłyszeć, jak ktoś na plecach przeno-sił sobie dom. Ona opowiedziała mi, jakie owoce rosły w sadach, na których teraz stoją bloki i osiedla, jacy ludzie mieszkali w jej wsi. Przez wiele lat trzymała te historie w sobie, nie wolno było o nich mówić, a teraz mogła się otworzyć.

W „Nowohuckiej telenoweli” opisałaś swoje najbliższe otoczenie. Myślisz, że to dobry pomysł dla początkujących reporterów, by zaczynać pisać od tego, co jest blisko?

Gdy mieszkałam na Kazimierzu, bardzo chciałam napisać o nim książkę. Nie o Ka-zimierzu żydowskim czy turystycznym, ale tym moim. Dobrze, że tego nie zrobiłam, bo to nie było moje miejsce. Dowiedziałam się tego po paru latach mieszkania w No-wej Hucie. To nie jest tak, że już ją całkiem oswoiłam, ale nie budzi już we mnie lęku. A Kazimierz budził niezdrowy lęk – lęk przed miejscem, gdzie człowiek czuje się nieswojo. Takie lęki bywają motywacją do pisania, ale nie dla mnie. Czy szukać zatem tematów wokół siebie? Najważniejsze to nie szukać. Najważniejsze jest to, co nas nagle zainteresuje. Nie warto szukać na siłę, bo potem efekt pracy często jest obciążony cy-nizmem. Gdy żyje się między ludźmi, prę-dzej czy później coś na człowieka trafia, bu-dzi w nim twórczy niepokój. I z tego właśnie powstają ciekawe historie.

Page 6: PDF luty 2009

| 10 |

case study | PR

| I |

Rozmowa | konferencja naukowa: Polski rok 1989

„Partnerstwo dla Przyszłości” to rozpisany na lata program skierowa-ny do polskich szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimna-zjalnych, zarówno publicznych, jak i niepublicznych. Realizuje go Mi-crosoft we współpracy z Minister-stwem Edukacji Narodowej, Ośrod-kami Doskonalenia Nauczycieli, nauczycielami oraz z firmami IN-TEL, CISCO oraz HP. Szkoły, które należą do programu, otrzymują od Microsoftu nowoczesne narzędzia i usługi informatyczne na korzyst-nych warunkach. Kampania opiera się na technologii ICT (Information and Communication Technology). Program jest realizowany w 104 kra-jach na całym świecie, m.in. w USA, Meksyku, Portoryko, Hondurasie, Hiszpanii, Portugalii, Szwecji, Buł-garii, Słowacji, Kazachstanie i Taj-landii. W Polsce działania zostały rozplanowane na lata 2004 – 2013.

Przeciw „wykluczeniu społecznemu”Głównym celem kampanii jest wspieranie inicjatyw przeciwdzia-łających zjawisku „wykluczenia cy-frowego” młodego pokolenia. Wy-

PR w systemie MicrosoftProgram „Partnerstwo dla Przyszłości” to polska wersja światowego programu „Microsoft Partners in Learning”. W 2008 roku projekt został nagrodzony Złotym Spinaczem w kategorii kampania edukacyjna.

kluczenie cyfrowe lub inaczej po-dział cyfrowy (ang. digital divide) to rozłam społeczeństwa na osoby z dostępem do Internetu i innych nowoczesnych form komunikacji oraz na tych, którzy takich możli-wości nie mają. Naturalnym rezul-tatem braku dostępu jest brak umie-jętności, co w obecnych czasach jest pewnego rodzaju upośledzeniem. – Cechą rozwiniętego społeczeń-stwa informacyjnego jest to, że technologie ICT funkcjonują w nim w sposób transparentny – wyjaśnia koordynator „PdP” dr Jan Polak. – Oznacza to, że narzędzia i środki przenikają wszystkie sfery działal-ności człowieka, zmieniając jego sposób funkcjonowania i rozwoju. Stąd umiejętności posługiwania się nowymi technologiami są koniecz-ne dla wszystkich bez względu na profesję, wiek, wykształcenie czy predyspozycje. Brak tych umiejęt-ności grozi tzw. zjawiskiem „wy-kluczenia cyfrowego”, które chcemy ograniczyć – tłumaczy.

Realizacja celówJustyna Muranowicz, koordynator projektów społecznego zaangażowa-nia firmy Microsoft, wyróżnia dwa podstawowe cele kampanii. Pierw-

szym z nich było ułatwienie szko-łom dostępu do legalnego oprogra-mowania systemowego i biurowego. By go zrealizować, uruchomiono program „Nowy Początek” (Fresk Start), mający na celu przekazanie bezpłatnych licencji MS Windows 98 oraz MS Windows Workstation 2000 na ofiarowany sprzęt w pla-cówkach oświatowych. Natomiast w celu umożliwienia szerszego do-stępu do oprogramowania opraco-wano projekt „Otwarta Platforma”. Dawała ona możliwość podpisania przez urzędy marszałkowskie na szczeblu regionalnym tzw. umowy „PiL Schools Agreement”, umożli-wiającej szkołom z danego regionu dzierżawę licencji na preferencyj-nych warunkach: MS Windows Upgrade + MS OFFICE w cenie 14 zł za komputer rocznie. Z tego programu mogły skorzystać nie tyl-ko szkoły, ale też lokalne i centralne siedziby władz oświatowych (Mini-sterstwo Edukacji Narodowej, kura-toria oświaty, ich delegatury, itp.).W celu wspierania wykorzystywa-nia ICT w edukacji uruchomiono szereg stron internetowych, m.in. portal „Partnerstwo dla Przy-szłości”, portal społecznościowy dla Innowacyjnych Nauczycieli, Innowacyjnych Uczniów i Inno-wacyjnych Szkół. Stworzono tak-że System Regionalnych Centrów Innowacji, składający się z naj-lepszych Ośrodków Doskonalenia Nauczycieli. Obecnie status RCI nadano 6 ośrodkom: w Gliwicach, Łodzi, Lublinie, Kielcach, Opolu i Warszawie. Ośrodki te uzyskują wsparcie merytoryczne i meto-dyczne, dotyczące najnowszych rozwiązań ICT w dostępie do naj-bardziej aktualnego oprogramo-wania, organizowaniu konferen-cji metodycznych dla nauczycieli oraz szkoleń doskonalących. Inną inicjatywą był pilotażowy projekt E–Szkoła pod patronatem MEN i przy ścisłej współpracy z opolskim kuratorium. Ma on na celu objęcie całych szkół (nauczycieli, uczniów, rodziców i organów prowadzących) portalowym rozwiązaniem, umoż-liwiającym podniesienie jakości nauczania i zarządzania szkołami

przez dostęp do szeregu usług on–line. Wprowadzono także specjal-ny system certyfikacji nauczycieli. W grudniu 2008 przeprowadzono pierwszy program pilotażowy, któ-ry objął 250 nauczycieli ze Śląska, w czerwcu odbyła się jego premiera i aktualnie trwają prace ewalu-acyjne.

EfektyObecnie dostarczono do szkół po-nad 20 tys. bezpłatnych licencji. Na portalach internetowych zarejestro-wanych jest ponad 7 tys. nauczycieli i 2700 szkół. Ponad 45 tys. nauczy-cieli zostało przeszkolonych ze zna-jomości technologii ICT. W projek-cie E–Szkoła obecnie uczestniczy 67 szkół podstawowych, gimnazjów i liceów, a swoim zasięgiem obej-muje on 4000 nauczycieli i uczniów. W celu zbadania tego, jak dostęp do najnowszych rozwiązań techno-logicznych wpływa na jakość pracy szkoły, stworzono podprojekt E–Sz-koła Otmuchów. W liceum w Otmu-chowie Microsoft, Intel i CISCO wyposażyły wszystkich nauczycieli w notebooki, w szkole zainstalowa-no profesjonalną sieć internetową WiFi, zakupiono kilka multime-dialnych rzutników, zainstalowano najnowsze oprogramowanie. Kura-tor zlecił stosowne badania jakości pracy szkoły przed zmianami oraz obecnie, po roku działania projek-tu. Wnioski z badania są optymi-styczne: polepszyła się frekwencja uczniów, podniosła się średnia ocen i zwiększyło się zaangażowanie ro-dziców w pracę szkoły. Do dziś na realizację programu przeznaczono ponad 2,5 mln do-larów. Program został wyróżniony licznymi nagrodami: „Inicjatywa Edukacyjna Roku 2007” w kon-kursie ogłoszonym przez Minister-stwo Edukacji Narodowej i „Głos Nauczycielski”, „Dobre Praktyki 2007” – przyznana przez Forum Odpowiedzialnego Biznesu w kate-gorii „Biznes a Społeczeństwo” oraz Kampania Edukacyjna 2008 – „Zło-ty Spinacz” – nadana przez Związek Firm Public Relations. – Uważam, że otrzymane w ostatnich latach nagro-dy i wyróżnienia świadczą o rosną-

cym poziomie i znaczeniu tego pro-gramu dla rozwoju innowacyjności polskiej oświaty. Cieszy nas fakt, że dzięki takiemu podejściu do naucza-nia możemy realizować w sektorze edukacji ideę społeczeństwa infor-macyjnego – mówi Jan Polak.

Partnerstwo dla... wizerunkuKampania miała bezwzględnie po-zytywny wpływ na wizerunek fir-my. Microsoft za pomocą kampanii edukacyjnej wypełnia misję kryjącą się za nadużywanym dziś, ale wciąż ważnym, hasłem odpowiedzialno-ści społecznej biznesu. W Polsce coraz częściej jest dostrzegany fakt, że odpowiedzialne kształtowanie relacji z interesantami może po-zytywnie wpływać na konkuren-cyjność oraz wartość firmy. Spo-łeczna odpowiedzialność biznesu jest rozumiana właśnie jako proces poznawania i włączania zmienia-jących się oczekiwań społecznych w strategię zarządzania, a także ob-serwowania wpływu takiej strategii na postrzeganie marki. Pr–owcy nie widzą jednak w tym jedynie próby wybielenia wizerunku, lecz racjo-nalną i obopólną wymianę korzy-ści. – „Partnerstwo dla przyszłości” to drugi, obok „Imagine Cup” (ini-cjatywa skierowana do studentów), program Microsoftu łączący poży-teczne z... pożytecznym. Przynosi niekwestionowane korzyści zarów-no uczniom i szkołom – używają najnowszego oprogramowania – jak i samej firmie, która dociera ze swo-im produktem do przyszłych użyt-kowników – komentuje Mirosław Obarski z PR Consultants. Wartym podkreślenia jest też fakt, że pro-gram został szczególnie wyróżnio-ny, ponieważ zwykle nagradza się programy jednoroczne, a te rozło-żone w czasie spychane są na drugi plan. – Cieszy mnie, że rozmiar i osiągnięcia „Partnerstwa dla Przy-szłości” zostały dostrzeżone przez jury „Złotych Spinaczy”. Programy wieloletnie, takie jak ten – przyno-szące, oprócz medialnego szumu, realne korzyści – potrafią umykać naszej uwadze – dodaje Obarski.

do

dat

ek S

Pec

jaLn

Y 01

/200

9

Pani doktor, jak i kiedy skończyłby się w Polsce komunizm, gdyby nie było Okrągłego Stołu?

Trudno jednoznacznie powiedzieć, jak długo by to wszystko trwało. Oczywiście nie brakuje opinii, że nawet, gdybyśmy nie rozpoczęli ob-rad Okrągłego Stołu, to i tak blok socjalistyczny nie przetrwałby wy-darzeń, które miały miejsce podczas Jesieni Ludów. Uważam jednak, że bez przełomu, który dokonał się w Polsce, koniec nie nastąpiłby równie szybko. Dlatego smutne jest to, że demokratyczne przemiany w Europie Wschodniej kojarzy się dziś głównie z upadkiem muru ber-lińskiego, a nie początkiem obrad Okrągłego Stołu w Polsce. Przecież to my byliśmy pionierami.

Co takiego stało się w 1989 roku, że mogliśmy dokonać u siebie takiego przełomu?

No właśnie, warto się zastano-wić nad tym, co spowodowało, że Okrągły Stół mógł dojść do skutku. Decydujące znaczenie miał olbrzy-

W dwudziestą rocznicę podpisania porozumień Okrągłego Stołu z doktor Anną Materską-Sosnowską rozmawiał Tomasz Betka

Byliśmy pierwsimi kryzys ekonomiczny w naszym kraju. Zapaść finansowa zmusiła polskie władze do podjęcia próby odzyskania wizerunku u zachod-nich kredytodawców. Nie możemy też zapominać, że do Okrągłego Stołu doszło również dzięki zaan-gażowaniu Kościoła. Gdyby nie jego pozycja i próba porozumienia się z władzą, o wiele trudniej by-łoby zasiąść do rozmów. Nie ulega wątpliwości, że strona rządząca próbowała wciągnąć polskich hie-rarchów kościelnych w jakieś swoje rozgrywki. Jej wysiłki spełzły na niczym, ale Kościół zgodził się, że trzeba spróbować osiągnąć kom-promis. Przede wszystkim dlatego zaczęły się rozmowy z opozycją.

Te rozmowy wzbudzają dzisiaj chyba jeszcze więcej kontrowersji niż kiedyś. W ostatnich latach pojawiło się wiele krytycznych opinii o Okrągłym Stole. Część z nich dotyczyła stylu zakulisowych ustaleń i tego, co miało się wydarzyć

„pod Stołem”. Co naprawdę działo się podczas tych kilku tygodni negocjacji rządu z opozycją?

Nie wydaje mi się, żeby krytyka do-tyczyła samego Okrągłego Stołu. Odbieram to raczej jako krytykę tego wszystkiego, co stało się po Okrągłym Stole. Nie należy zapo-minać, że do największych antago-nistów Okrągłego Stołu należą tak-że jego uczestnicy. Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński, Jan Olszewski czy Krzysztof Wyszkowski siedzieli przecież przy Okrągłym Stole.

Czy mieli oni realny wpływ na ostateczny kształt porozumienia?

Pozycja Jana Olszewskiego była wów-czas dość silna. Był to jeden z niewie-lu prawników, który nie bał się bronić się ludzi z opozycji. Był uznawany za obrońcę tych, którym władza chciała zrobić krzywdę. Zresztą, powtórzę jeszcze raz: wydaje mi się, że nie ma sporu co do samej idei Okrągłego Stołu. Przy Okrągłym Stole siedzieli właściwie wszyscy liczący się przed-stawicieli opozycji.

Części prawicowych opozycjonistów zabrakło. Nie było na przykład Janusza Korwin–Mikkego…

Trzeba sobie zdać sprawę, jakie były podmioty uczestniczące w Okrągłym Stole. W obu obozach istniały spory na temat tego, jak należy rozmawiać z drugą stroną. W przypadku stro-ny opozycyjnej, poza Solidarnością i różnymi jej odłamami, nie było w zasadzie liczących się partii anty-systemowych. Ugrupowanie Korwi-n–Mikkego nie miało w tym czasie zbyt silnej pozycji. Proszę pamiętać,

że głównym postulatem opozycji była relegalizacja Solidarności. Opo-zycja nie mówiła jeszcze wtedy „wasz prezydent, nasz premier”.

Krytycy Okrągłego Stołu mówią, że ponowna legalizacja Solidarności była przesądzona już od dawna.Tylko na jakiej podstawie? Opinie są podzielone. Nawet dzisiaj są przecież historycy, którzy twierdzą, że tak naprawdę nie była wówczas wykluczona nawet interwencja sowiecka.

Sądzę, że zarzuty przeciwników Okrągłego Stołu nie dotyczą tego, że do niego doszło i podjęto na nim konkretne decyzji. Mają oni raczej żal o pewną fraternizację obu stron, która miała miejsce później. Widać to wyraźnie, gdy czytamy wspo-mnienia z tamtego okresu. Nie znam wspomnień, z których wynikałoby, że w tamtym czasie opozycja liczy-ła na więcej. Dzisiaj, z perspektywy wolnego obywatela, w wolnym pań-stwie, bardzo łatwo jest krytykować

pewne zachowania czy sytuacje. Opozycja nie spodziewała się, że może wygrać wybory i stworzyć wła-sny rząd. To była dla niej melodia dalekiej przyszłości.

Dlaczego tak pani uważa?Choćby dlatego, że pakt dotyczący ordynacji wyborczej został zawar-ty aż na cztery lata, a nie na jedne wybory. Czy gdyby opozycja wi-działa możliwość przejęcia władzy, zgodziłaby się na system wyborczy uniemożliwiający jej zdobycie par-lamentarnej większości? Propozy-cja instytucji prezydenta i Senatu została rzucona przez Aleksandra Kwaśniewskiego praktycznie ad hoc, z marszu, nie do końca wła-dza zdawała sobie sprawę z konse-kwencji przyjęcia takiej ordynacji. Martwili się, że jeżeli Solidarnoścć weźmie tylko kilika mandatów w wyborach, to nikt nie uwierzy, że nie były one sfałszowane. Jakże się pomylili. Te wybory to było de facto referendum, czy jesteś za czy prze-ciwko ustaleniom OS. Wszystko zależy od oczekiwań, jakie mamy w momencie siadania do rozmów, oraz od tego, co spodziewamy się osiągnąć. Zgoda, byli przedstawi-ciele opozycji, którzy chcieli zde-cydowanie więcej. Krzysztof Wy-szkowski na przykład formułował ostre żądania od początku do końca. Trzeba sobie jednak zdawać sprawę, że szukanie kompromisu polega na pewnych ustępstwach.

Jednak te ustępstwa i decyzje, które zostały podjęte w wyniku rozmów rządu i opozycji, są raczej kojarzone z takimi nazwiskami, jak Michnik, Kuroń, Geremek…

Między innymi dlatego, że były to osoby represjonowane przez wła-dzę. Z Michnikiem i Kuroniem w ogóle nie chciano na początku rozmawiać. Wcześniej partia ko-munistyczna próbowała dyktować Solidarności, kto może ją reprezen-tować podczas spotkań. Wśród tych osób nie znalazł się Michnik, który był traktowany jako ikona Solidar-ności i największy wróg systemu.

Niektórzy przeciwnicy Michnika twierdzą, że jego aresztowania w PRL–u bardziej przypominały negocjacje polityczne niż realne represje.

Dziwię się takim opiniom. Czyta-łam nie tylko wspomnienia Mich-nika, ale też prace, które powstały w więzieniu i opisywane w nich wydarzenia na pewno nie przypo-minały negocjacji.

Pada jednak zarzut, że część opozycjonistów, zwłaszcza Michnik, reprezentowała wyjątkową ugodowość podczas rozmów przy Okrągłym Stole. Nawet prorządowy Alfred Miodowicz miał zostać skarcony przez Jaruzelskiego, że wysuwa bardziej radykalne żądania niż sam Michnik. Czy liderzy opozycji nie powinni prowadzić negocjacji bardziej twardo?

Zawsze jest tak, że z perspektywy czasu wydaje się, że można było osiągnąć więcej. Nigdy jednak nie dostaje się nic za darmo. Gdyby opozycja zażądała więcej, musia-łaby oddać coś w zamian. Oni już raz negocjowali w 1980 roku i gdy wydawało się, że osiągnęli sukces, o zakończyło się to stanem wojen-nym i represjami dla wielu z nich. Tym razem zakończyło się wybo-rami, które wszystko zaczęły. To prawda, wybory nie były w pełni demokratyczne, ale przywrócono drugą izbę parlamentu, którą ko-muniści skasowali w 1946 roku. Zwróćmy uwagę na tę symbolikę. Być może miała ona nawet większy wymiar niż wolne wybory, ale przy

monokameralnym, komunistycz-nym parlamencie. Pamiętajmy też, że władza proponowała utworzenie wspólnych list wyborczych, ale So-lidarność zdecydowanie odmówiła. Nie zgodziła się na wspólny start z politycznym przeciwnikiem.

| Magdalena Grzymkowska

reklama

Sukcesy, zaniechania, porażki konferencja naukowa Polski rok 1989.

26 lutego br. w SGGW odbędzie się konferencja naukowa:

„Polski rok 1989. Sukcesy, zaniechania, porażki”

organizowana przez Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW,

Wydział Nauk Humanistycznych SGGW oraz Fundację Konrada Adenauera w Polsce.

tematyka konferencji skupi ludzi nauki koncentrujących się na trzech płaszczyznach badań: genezie wydarzeń, zachodzących zmianach

o charakterze politycznym, społecznym i gospodarczym oraz spojrzeniu zewnętrznym na polski rok 1989.

dokończenie str. IV ▶

fot.

mat

eria

ły p

raso

we

Page 7: PDF luty 2009

Negocjacje Okrągłego Stołu – symbol polskiego kompromisu – trwały od 6 lutego do 5 kwietnia

89 roku. O zmianie ustroju nikt wtedy nie myślał. Socjalistyczny porządek wydawał się raz na zawsze utrwalony. Podczas rozmów spierano się jedynie o warunki włączenia opozycji do życia publicznego przy zachowaniu władzy PZPR. Zwycięstwo Solidarności w czerwcowych wyborach zaskoczyło obie strony.

Na polskiej drodze od komunizmu do demokracji decydującym krokiem było utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego. 29 grudnia 89 roku sejm zmienił konstytucję, przywracając państwu nazwę Rzeczypospolita Polska, a godłu państwowemu koronę. Zniesiono też zapis o kierowniczej roli PZPR. Wydarzenia w Polsce i głęboki kryzys ekonomiczny w ZSRR uruchomiły lawinę przemian w krajach sąsiednich. I to był początek końca sowieckiego bloku.

Fotografie: Krzysztof Wojciewski / Stowarzyszenie Dokumentalistów „Droga” (sddroga.pl)Kurator: Anna Musiałówna / Stowarzyszenie Dokumentalistów „Droga” (sddroga.pl)Fotografie są częścią wystawy w SGGW podczas konferencji: „Polski rok 1989. Sukcesy, zaniechania, porażki”

Page 8: PDF luty 2009

| IV |

konferencja naukowa: Polski rok 1989 | Rozmowa

| 11 |

PR | event, to Proste

| Paweł Łysakiewicz

| Paweł Łysakiewicz

Nie uważa pani jednak, że ten polityczny przeciwnik dostał wówczas zbyt wiele?

Uważam, że głównym punktem kry-tyki jest wszystko to, co stało się po Okrągłym Stole, a nie to, że władza dostała tak wiele podczas samych negocjacji. Dopóki istniał jeden ze-wnętrzny przeciwnik, opozycja była względnie scentralizowana. Dopiero uzyskanie pełnej wolności popsu-ło cały blok prawicowy. Opozycja powinna zapytać sama siebie, co się z nią stało po 1989 roku. I nie chodzi tutaj tylko o niezgadzanie się z nie-którymi postulatami Okrągłego Sto-łu, bo przecież w wyborach czerwco-wych panowała jeszcze zgoda.

Porozmawiajmy chwilę o decyzjach, które podjęto przy Okrągłym Stole. Gdybyśmy mieli je rozpatrywać w kwietniu 1989 roku, nie mając wiedzy o tym, że za kilka miesięcy skończy się komunizm, efekty Okrągłego Stołu nie wyglądają imponująco: zgoda na kontraktowe wybory, namaszczenie gen. Jaruzelskiego na prezydenta kraju i ograniczona wolność mediów. Co to ma wspólnego z demokracją?

Nie możemy na to wszystko patrzeć bez określonego kontekstu. Opozycja musiała przecież od czegoś zacząć.

Chce pani powiedzieć, że opozycja była już pewna swego?

To nie o to chodzi. Opozycja uzna-wała za sukces już sam fakt, że rząd zaczął ją traktować jako realnego politycznego przeciwnika. Po raz pierwszy powstała realna opozycja,

z którą prowadzono pertraktacje. Proszę sobie wyobrazić znaczenie tego słowa po dwudziestu latach propagandy przekonującej, że Soli-darność to nic nieznaczący ruch, to tylko jeden elektryk, którego i tak się nie uznaje. Tak naprawdę pierwszym odstępstwem od tej strategii była publiczna debata Lecha Wałęsy z Al-fredem Miodowiczem. Później z tą permanentnie lekceważoną opozycją siada się do rozmów. A więc jej siła zdecydowanie wzrasta. Powiem wię-cej, wzrasta o wiele bardziej niż to się komunistom wydawało. Kiedy PZPR zgadzała się na wybory kontraktowe, nie mieściło się jej w głowie, że może te wybory przegrać. Działacze par-tyjni byli przekonani, że Solidarność nie zdobędzie w Sejmie więcej niż 30 procent mandatów. Oczywiście mówimy tutaj o tych mandatach, które nie były odgórnie przyznane ówczesnej władzy. Partia była rów-nież pewna, że uzyska większość w Senacie. Wynik wyborów był dla wszystkich wielkim zaskoczeniem.

Czy pewność siebie partii komunistycznej była jedyną przyczyną ustępstw z jej strony? Rafał Ziemkiewicz jest przekonany, że gdyby tylko władza mogła jeszcze siłą zniszczyć opozycję, z pewnością by to zrobiła.

Rzeczywiście, partia nie miała in-strumentów, aby zadziałać inaczej. Mieczysław Rakowski wspomina w swoich pamiętnikach, że trzeba było wtedy zrobić krok do przodu. Gwarancje finansowe dobiegały końca i trzeba było szukać porozu-mienia z Zachodem. Natomiast ze wspomnień innych partyjnych nota-bli wynika charakter dyskusji, która toczyła się wewnątrz partii. „Beto-nowa” część PZPR–u była przeciw-na jakimkolwiek rozmowom. Część

patrzących nieco dalej osób stwier-dziła, że jedyną metodą jest właśnie komunikacja i poszukiwanie akcep-tacji dla proponowanych rozwią-zań. Ponadto wynikało to nie tylko z pewności, ale także z niewiedzy i z braku znajomości pewnych, za-chodzących w systemach politycz-nych zjawisk i mechanizmów.

Czesław Kiszczak był jedną z tych osób?

Czesław Kiszczak siedział przy Okrągłym Stole. Trzeba się jednak zastanowić, czy siedział tam dla-tego, że generał mu kazał, czy też dlatego, że zdawał sobie sprawę z tego, że powinien tam siedzieć. Moim zdaniem bardziej prawdopo-dobna jest ta pierwsza możliwość. Kiszczak jest wojskowym, dostał rozkaz i usiadł tam, gdzie musiał, a poza tym odpowiadał za porzą-dek i utrzymanie „w ryzach” nieza-dowolonych towarzyszy. Był wręcz obok Jaruzelskiegio i Pożogi gwa-rantem wewnętrznego spokoju.

Dlaczego jednak po klęsce rządzącej ekipy prezydentem kraju został Wojciech Jaruzelski? Nie można było odejść wówczas od ustaleń Okrągłego Stołu?

O ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Kiszczak był szykowany po wyborach na premiera. Stąd słowa Michnika: „wasz prezydent, nasz premier”, wypowiedziane zostały w dobrej wierze, a nie po to, żeby zagwarantować miejsce Jaruzel-skiemu. Nie zapominajmy, że po-mimo tego, że Jaruzelski został wybrany w 1989 roku na pięciolet-nią kadencję, w 1990 podał się do-browolnie do dymisji.

Przeciwnicy Okrągłego Stołu uważają, że fakt, iż

będziemy mieć w Polsce demokrację, był już do przewidzenia w okresie rozmów okrągłostołowych. Poza tym, demokracja przyszła do nas później niż do innych krajów bloku wschodniego. Już w 1989 roku Węgrzy zdecydowali o przeprowadzeniu całkowicie wolnych wyborów, w tym samym czasie prezydentem Czechosłowacji zostaje Vaclav Havel, a demokratyczny parlament mają już mieszkańcy NRD. Tylko na ile to, co stało się w tych krajach, było efektem wydarzeń które miały miejsce w Polsce?

Przede wszystkim nie porównywa-łabym nas z Niemcami. Oczywi-ście, reżim Honeckera był bardziej represyjny niż reżim Jaruzelskiego, ale obywatele NRD mieli za sobą silnego brata na Zachodzie, który po prostu ich wciągnął w strefę de-mokracji. To prawda, że do Polski pełna demokracja przyszła sto-sunkowo późno. Tylko warto za-pytać samych siebie: czy wynikało to ze słabości Okrągłego Stołu czy też z naszych wewnętrznych na-rodowych przywar? Uważam, że z jednego i drugiego. Gdyby jednak w Polsce nie dokonywało się wów-czas specyficzne i kontrolowane przekazywanie władzy, zmiany w innych krajach nie nastąpiłyby tak szybko. Pamiętajmy jeszcze o jednym. Znowu byliśmy pierw-si. Zrobiliśmy to lepiej lub gorzej, ale jednak coś zapoczątkowaliśmy. Z dzisiejszej pespektywy sądzę, że mogliśmy to zrobić lepiej, ale łatwo o tym mówić po dwudziestu latach. Poza tym, nie zapominajmy, że naj-ważniejsze postanowienia Okrą-głego Stołu dotyczą kwestii ekono-micznych, które przestały mieć zna-

czenie wraz z rozpoczęciem reform Balcerowicza. A nomenklatura par-tyjna zaczęła uwłaszczanie majątku już podczas reform Rapackiego.

A więc brak odpowiedniej lustracji i bogacenie się byłych działaczy komunistycznych nie były wynikiem Okrągłego Stołu, ale błędów popełnionych w późniejszym okresie?

Oczywiście nie tylko. Decyzje pod-jęte przy Okrągłym Stole również miały w tym swój udział. Natomiast nie wolno zwalać wszystkiego na Okrągły Stół. Pamiętajmy, że jeste-śmy, obok Węgier, jedynym krajem, który miał zorganizowaną opozycję na tak masową skalę. W związku z tym, kiedy zniknął wspólny wróg, do głosu doszli różni liderzy reali-zujący odmienne cele. O dawnym wrogu zapomnieli chyba zbyt szybko i nie wynikało to z decyzji podjętych w 1989 roku. Antoni Dudek napisał książkę o Okrągłym Stole pod tytu-łem „Reglamentowana rewolucja”. W tym tytule jest wiele prawdy. Fak-tycznie, demokracja w Polsce powsta-wała w reglamentowany sposób.

Patronat merytoryczny:

Prasa przechodzi ewolucję pod wpływem Internetu. To fakt.

Czy jednak ewolucja ta idzie w do-brym kierunku? Całkiem niedawno w „Polska The Times” natkną-łem się na artykuł „Artura Boru-ca siedem grzechów głównych”. W tekście dzienni-karz załączył linki do serwisów video. S z cz er z e mów i ą c , w id z ą c pier w s z y link, nie wiedziałem, co zrobić. Odłożyć swoją kanapkę z twa-rożk iem, podbiec z gazetą do komputera i stracić cenną minutę na przepisy-wanie „krzaczastego” adresu www? Czy może czytać dalej, nie wiedząc, co się pod nim kryje i czując niedo-syt informacyjny? Wybrałem drugą opcję i po kolejnych 30 sekundach napotkałem... kolejny link. A potem był następny i następny. W sumie było ich pięć. Gdybym nawet chciał wszystkie te filmy obejrzeć, w żad-nym wypadku nie poświęciłbym dziesięciu minut na przepisywanie adresów do przeglądarki. Lektura tego tekstu uświadomi-ła mi po pierwsze, że dziennikarz musi zdawać sobie sprawę z tego, że ludzie czytający jego artykuł – od-biorcy mediów tradycyjnych – naj-prawdopodobniej są jednocześnie użytkownikami sieci i korzystają z niej codziennie. Po drugie, artykuł ten jest doskonałym przykładem na to, jak sieć, a dokładniej blogi, zmieniły naszą rzeczywistość. Pra-sa zaczęła czerpać z blogowych zwy-czajów. Dostrzegła, że blog ma nad gazetą tę przewagę, że w sekundę może połączyć nas z zupełnie inny-mi mediami – audio, video. To, jak dużo Internetu jest w ar-tykule prasowym, to znak czasów. Jednocześnie jest to wyjątkowo cenna wskazówka dla PR–owców. Dziennikarz, piszący tekst naszpi-kowany linkami, odkrywa przed nami źródła swojej inspiracji. A może nie źródła tylko źródło

Więcej w sieci, więcej w mediachPodstawą pracy w public relations jest komunikacja z prasą, tzw. media relations. W ostatnich latach pod wpływem nowych technologii rynek mediów uległ ogromnym przeobrażeniom. Widać to nie tylko w telewizji i radiu. Prasa wkroczyła do sieci. Czy praca z mediami w dobie Internetu zyskała innego charakteru? Czy obecność tytułu prasowego czy strony WWW kanału telewizyjnego ma wpływ na sposób pracy PR–owca? Na temat ten pisze Maciej Makuszewski, Account Manager Euro RSCG Sensors.

– liczba pojedyncza? Bo chodzi prze-cież o Google. Dziennikarz mógł wejść do Google, wpisać „Artur Bo-ruc”, przejrzeć pierwsze 20 stron wy-szukiwania i artykuł byłby gotowy. Czy tak było? Trudno powiedzieć. Z pewnością mogłoby być…

Jaki z tego wniosek? Im więcej nas w sieci, tym więcej nas w me-diach tradycyjnych. Wielu PR–owców wciąż tego nie rozu-mie. A wystarczy, że spojrzymy na dzien-nikarza, jak na czło-wieka takiego jak

my. Co robimy, kiedy chcemy zna-leźć jakąś informację? Włączamy Internet, wyszukiwarkę Google... Czemu dziennikarz miałby postę-pować inaczej?

Jeśli chcecie zadać pytanie PR–owcom z agencji Euro RSCG

Sensors, piszcie na adres: [email protected]. Jeśli macie

pytania do autora tekstu, piszcie: [email protected].

Koniec zeszłego roku obfitował w niecodzienne prezentacje

samochodów. Agencja Live, by po-kazać nowego Volkswagena Golfa VI, zaprosiła klientów flotowych do atelier fotograficznego i do... lasu. Promocyjną imprezę podzielono na dwa dni. Pierwszą część zorga-nizowano w studiu znanego au-tora fotografii motoryzacyjnych, Andrzeja Tyszki. Odbył się tam wernisaż wielkoformatowych zdjęć nowego Golfa. Każdy z gości mógł spróbowania swoich sił w foto-grafii. – Fotografią interesuje się większość z nas. Goście chętnie korzystali z możliwości podszkole-nia swoich umiejętności pod okiem artysty i fachowca – podkreśla Iwo-na Jendernal z agencji Live, która zajmowała się organizacją eventu. – Atrakcyjność eventu polegała także na nietypowej formie pre-zentacji samochodu – wernisażu, zupełnie jak w galerii – dodaje.Żeby fotografowanie samocho-du nie było zbyt łatwe, gościom wyznaczono dodatkowe zadania. Musieli m.in.: uwiecznić detale sa-mochodu, portret, oraz osobę po-zującą na jego tle. Gośćmi zajmo-

Samochód na fotografiiwał się profesjonalny ośmioosobo-wy zespół asystentów, wizażystek i charakteryzatorek, który poma-gał dobierać kostiumy i przygoto-wać charakteryzację. Po sesji zdję-ciowej prace oceniał juror, Andrzej Tyszko. Pierwszy dzień eventu zakończyła imprezą w stylu rzym-skim; na której goście w strojach „z epoki” bawili się w rytmach wło-skiej muzyki.Drugi dzień to jazdy testowe no-wymi golfami. Jako miejsce testu wybrano południowo–wschod-nią część Warszawy, obfitującą w piękne lasy, a uczestnicy dostali

Impreza odbyła się w zabytkowej auli Politechniki Warszawskiej.

Ustawiono tam pełnowymiarowy wybieg dla modelek i samochodu. Do wprowadzenia najnowszego modelu Audi zatrudniono specjal-ną firmę. Oprawa muzyczna po-kazu z aranżacjami znanego m.in. z „Tańca z Gwiazdami” Tomka Szymusia została przygotowana specjalnie na to wydarzenie i wy-konana na żywo przez orkiestrę.Na tę okazję Teresa Rosati przygo-towała trzy kolekcje ubrań: jubi-leuszową, klasyczną oraz kolekcję

Audi na wybiegu

Pod koniec zeszłego roku miała miejsce długo oczekiwana premiera Audi Q5 – nowego dziecka koncernu z Ingolstadt.

Premierę połączono z jubileuszowym pokazem mody znanej projektantki, Teresy Rosati.

specjalną o nazwie „For Weroni-ka”, dedykowaną jej córce. Prestiż wydarzenia podkreślało zaangażo-wanie do pokazu najbardziej zna-nych polskich modelek, m.in. Ilony Felicjańskiej oraz Ewy Pacuły. Skąd zestawienie ekskluzywnej mody i samochodu? – Piękno, eks-kluzywność, wyjątkowość wyróż-niają zarówno kolekcję pani Teresy jak i samochody marki Audi, która już od dwóch lat sponsoruje jej po-kazy – podkreśla Tomasz Rachwa-ła z agencji Polish Sport Promo-tion, która organizowała premierę. Łącznie do organizacji eventu za-trudniono piętnaście osób z agencji

oraz ośmiu podwykonawców. Wśród gości znaleźli się m.in. była pierwsza dama Jolanta Kwa-śniewska, znany bokser Przemy-sław Saleta, Jolanta Fajkowska z córką, Agnieszka Warchulska, Beata Sadowska, Tomasz Jacy-ków oraz wielu innych. Goście wzięli udział w charytatywnej loterii fantowej, z której dochód przeznaczony został na pomoc chorym dzieciom.Głównym sponsorem pokazu była firma Audi, za koncepcję odpowiadał Polish Sport Pro-motion. Wśród pozostałych sponsorów znalazły się takie firmy, jak: Revlon, Smirnoff, Hästens, Nespresso, Hotel She-raton, Wella, Malayka Beauty Center oraz Philipiak. Wyda-rzenie zostało objęte patrona-tem medialnym przez portal Wirtualna Polska, stację Fa-shion TV, a także pisma „Fa-shion Magazine” oraz „Elle”. Namówienie mediów do udzia-łu w evencie nie było trudne. Tak duża liczba znanych osób ze świata mody oraz showbiz-nesu na prezentacji nowych, ekskluzywnych produktów w zasadzie wystarczyła, by za-interesować dziennikarzy.

kolejne zadanie. Polegało ono na zrobieniu zdjęcia, którego tematem będzie las i rzeka. Po wykonaniu zadania oraz przetestowaniu samochodów goście wrócili do hotelu, w któ-rym czekał na nich uroczysty lunch połączony z wręczaniem nagród za najlepsze zdjęcia.Organizatorem imprezy była agencja Live, która już wcze-śniej przygotowywała prezen-tacje flotowe takich modeli jak VW, jak Golf Wariant, Tiguan oraz T5.

fot.

mat

eria

ły p

raso

we

fot.

PA

P

fot.

mat

eria

ły p

raso

we

dokończenie ze str. I ▶

dr anna Materska-Sosnowska jest absolwentką Instytutu Nauk

Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W 2004 roku

uzyskała tytuł doktora nauk poli‑tycznych. Jest również członkiem

Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Specjalizuje się w

prawie konstytucyjnym, systemach partyjnych i ustrojach politycznych

państw Europy Zachodniej. Na Uniwersytecie Warszawskim

prowadzi zajęcia ze współczesnych systemów politycznych

Page 9: PDF luty 2009

| 12 |

W praktyce | PR

| 13 |

PR | W praktyce

| roksana Gowin

Jednak kryzys, który dotknął go-spodarkę w ubiegłym roku, zmienił sytuację. Firmy, dla których pracują agencje PR, tną budżety marketin-gowe. Mniej inwestują w rozwój i swój wizerunek, a bardziej walczą o utrzymanie się na rynku. Być

Zapytaliśmy praktyków public relations, o to, gdzie przebiega granica między PR a reklamą.

Ubiegłe lata były dla branży PR złotym okresem. Jak wynika z rankingu przeprowadzonego przez miesięcznik „Press” tylko w 2007

roku przychody prawie 40 największych agencji w Polsce wyniosły 171 mln zł i były o 24 proc. większe niż rok wcześniej. Największa z nich

– „Partner of Promotion” – osiągnęła wynik 14 mln zł, a piętnaście agencji mogło pochwalić się przychodem powyżej 5 mln zł rocznie.

Public relations – to już za mało?

może sytuacja nie będzie przypomi-nać tej z początku XXI wieku, kiedy agencje musiały walczyć o przetrwa-nie. Jednak z pewnością zacznie się ostrzejsza walka o klienta. Paul Seaman na łamach „The Wall Street Journal” stwierdza, że „Puls PR–ow-ca wzrasta wraz z narastaniem kry-zysu. Dlaczego? Ponieważ kryzys to

drugie imię każdego PR–owca”. Au-tor podkreśla, że w obecnej sytuacji agencje PR powinny aktywnie włą-czyć się w walkę z kryzysem, używa-jąc wszystkich możliwych narzędzi. Istotna jest także efektywna współ-praca z innymi działami zajmują-cymi się komunikacją społeczną, w tym marketingiem i reklamą.

Zapytaliśmy dziesięciu przedsta-wicieli agencji PR o to, na ile mogą posunąć się w walce o klienta. Spy-chając swoją podstawową działal-ność konsultancką w zakresie PR na margines, a w większym stopniu zajmując się organizacją eventów, imprez firmowych czy projekto-waniem ulotek. Innymi słowy, czy agencje PR nadal zajmują się doradztwem w zakresie PR–u, czy stały się już agencjami marketingo-wymi. Wynik poniższej sondy daje obraz rynku, na którym większość agencji po swojemu rozumie, czym jest public relations i reklama, oraz gdzie leży granica między tymi dwiema dyscyplinami. Wśród ankietowanych znalazły się firmy, które dopiero od kilku lat funkcjonują na rynku i już zdobyły

znaczącą pozycję (Genesis PR, TBT i Wspólnicy), jak i te, które już od lat mają ugruntowaną pozycję na ryn-ku usług PR np. 247 PR czy Com-Press. Przedstawicieli tych firm poprosiliśmy o odpowiedź na trzy pytania w kontekście granicy mię-dzy PR a reklamą. Dwa pierwsze do-tyczyły pracy agencji. Ile w ich pracy to public relations (doradztwo w za-kresie wizerunku), a ile to działania reklamowe (tworzenie ulotek, przy-gotowanie do druku materiałów czy przygotowanie eventów) oraz gdzie znajduje się granica między PR a reklamą?

Wszystkim, którzy zgodzili się nam pomóc, dziękujemy

za współpracę.

Wypowiedzi ze względów redakcyjnych zostały skrócone. Ich pełne wersje wkrótce będzie można znaleźć na stronie internetowej PDF–u: www.redakcjaPDF.pl. Ze względu na swoją objętość na stronie internetowej umieszczona zostanie również wypowiedź Katarzyny Terej, Partnera Zarządzającego z TBT i Wspólnicy.

Działania reklamowe i PR to zupełnie inny obszarGrupa Euro RSCG Poland to pięć agencji, świadczących usługi z zakresu komunika-cji marketingowej. Każda ze spółek naszej Grupy ma swoją specjalizację. Jedna zajmuje się działaniami w Internecie, inna mar-ketingiem relacyjnym, kolejna reklamą, a jeszcze kolejna, jak Euro RSCG Sensors, to agencja PR. W przypadku naszej Grupy działania reklamowe i PR to zupełnie inny obszar, inne usługi, inna firma. Choć i jed-ne, i drugie stanowią nieodłączny element komunikacji. Podział jest wyraźny, choć nie znaczy, że nie pracujemy wspólnie dla klientów. Zawsze jednak zadania PR–owca wykonuje PR–owiec, a grafika – grafik, czy informatyka – informatyk. To oczywiste. Jesteśmy w komfortowej, można powiedzieć, że we wzorcowej sytuacji. I ona najlepiej

Marketing może być narzędziem dla PR–uNa temat granicy, jaka przebiega między re-klamą a PR–em, już od dawna toczy się debata. W założeniach public relations miało być consultingiem w czystej postaci. Jeszcze 30–40 lat temu był on tylko doradztwem czysto wi-

zerunkowym. Obecnie od agencji public relations wymaga się, by były ela-styczne. Nie jest istotne to, aby działania PR odzwier-ciedlały do-słownie swoją książką defi-nicję, ale to,

„Kreatywność” w pracy PR–owców to subtelna praca ze słowemNiezależnie od wielości rodzajów firm PR–owskich i ich specjalizacji pracę agen-cji PR można podzielić na trzy główne części: doradczą, kreatywną oraz admini-stracyjną. Każda z nich zajmuje 30 pro-cent czasu. Doświadczeni klienci, wie-dzący, czego oczekiwać od specjalistów komunikacji, sami narzucają taki podział, inni – zwykle z radością przyjmują tak podane „danie”. Kiedy otrzymujemy za-danie od naszego klienta (choć są i sytu-acje, gdy dzięki naszym analizom zauwa-żamy wyzwanie lub zagrożenie dla jego komunikacji), staramy się zwykle poznać tło i sytuację. To etap przygotowawczy. Nasi konsultanci przeglądają wszelkie dostępne dane czy publikacje dotyczące problemu. Etap doradczy rozpoczyna się zwykle już w momencie planowania niezbędnych działań. Zwykle przedsta-wiamy różne opcje i narzędzia komuni-kacyjne, prezentując zalety

PR i reklama to zupełnie inna komunikacjaComPress w pełni koncentruje się na działalności public relations. Nie świad-czymy usług reklamowych. Są to bowiem dwie zupełnie odmienne kategorie ko-munikacji, które cechują się całkowicie innym charakterem, formą, treścią czy narzędziami dotarcia do odbiorców. Oczywiście współistnieją one ze sobą w ramach zintegrowanej komunikacji, bazując na wcześniej określonych celach działań komunikacyjnych. Operują jed-nak zupełnie innym arsenałem narzędzi i istnieje fundamentalna różnica w po-dejściu do organizacji działań. Stąd, jeśli mówimy o agencji łączącej wykorzystanie narzędzi PR i reklamowych, to z reguły określa się je mianem agencji marketingo-wych. Brak świadomości różnic dyskwali-fikuje jednak agencję jako wiarygodnego partnera. Granica jest bardzo precyzyjnie określona. Public relations opiera się na budowaniu pozytywnych relacji z otocze-niem, w jakim działa organizacja, w oparciu o przekazywanie prawdziwej i pełnej in-formacji w procesie dwustronnej komuni-kacji. Charakter działań reklamowych jest

Tworzenie reklam w agencjach PR jest codziennościąW przypadku podmiotów gospodarczych nastawionych na zysk celem ostatecznym zarówno dzia-łań PR, jak i reklamy jest służenie inte-resom firmy. Interesom wymiernym, a więc finan-sowym. Niezależnie od tego, czy promujemy produkt poprzez publikowanie informacji o nim w prasie, czy też organizujemy lub sponsorujemy jakąkolwiek akcją społeczną czy edukacyjną – zawsze działania PR służą wynikowi finansowemu firmy. Kiedy staramy się o lepsze postrzeganie firmy, marki lub produktu przez społeczeństwo, które jest przecież zbiorem naszych konsumentów i partnerów handlowych, to – nie ma co uda-wać – naszym celem ostatecznym jest (i wręcz powinno być) uzyskanie wymiernej korzyści finansowej. W praktyce agencji PR kreowanie materiałów reklamowych czy promocyjnych dla klienta jest codziennością, agencje PR zatrudniają przecież zarówno copywriterów, jak i grafików. Wymyślanie komunikatów atrakcyjnych pod względem graficznym i tekstowym to domena zarówno agencji

Granice między marketingiem, reklamą a PR są płynneRóżnica pomiędzy reklamą, czy szerzej między marketingiem a public relations, jest zasadnicza. Przede wszystkim w samej formie komunikacji. Public relations – w przeciwieństwie chociażby do reklamy – nie sprzedają określonego towaru czy usłu-gi. PR to raczej szeroko rozumiany, rzetelny dialog z interesariuszami; to budowanie wzajemnego zrozumienia pomiędzy organi-zacją a odbiorcami jej działań. Celem public relations jest także zarządzanie całym procesem komunikacji poprzez świadome, ale też etyczne kształtowanie tych procesów. Warto to podkreślić, gdyż PR są często błędnie utożsa-miane z publici-ty, a więc uzyska-niem rozgłosu, czy też wyłącznie z doradz-twem w zakresie wizerun-ku. Innym aspektem

Kluczowa jest długoterminowa komunikacjaPR jest jednym z narzędzi marketingu, a zatem wszystkie działania w tym obszarze powinny być spójne. Oznacza to jednolitą komunikację zarówno w reklamie, PR, BTL, jak i innych działaniach marketingowych. Fachowcy, odpowiedzialni w firmie za każdy z tych obszarów, powinni ze sobą współpra-cować, a stosowane narzędzia wzajemnie się uzupełniać. W żadnym wypadku nie może się zdarzyć, że PR jest oderwany od pozosta-łych działań marketingowych. Naturalnie eventy, produkcja ulotek, czy materiałów drukowanych powinna stanowić marginalną część działań PR. Zadaniem tej dziedziny jest bowiem wiarygodny dialog z grupam i odbiorców, oparty na wzajemnym zaufa-niu. Jednym ze sposobów dotarcia może być także ulotka lub event, lecz są to tylko narzędzia dotarcia. Kluczowa jest natomiast

Agencja PR to już właściwie myląca nazwaCzas już skończyć z myśleniem nad tym, jak akademicko rozdzielać reklamę od public relations. Nigdy jeszcze w historii ludzkości komunikacja marketingowa nie była tak dynamiczna, zmienna i zintegrowana jak obecnie. Dziś marka zastanawia się, co i w ja-kim czasie ma do zakomunikowania, oraz jak chce prowadzić dialog ze swoim użytkowni-kiem, a dopiero wtedy dobiera odpowiednie narzędzia z różnych dyscyplin. Agencja PR to już właściwie myląca nazwa. Każda szanująca się i profesjonalna agencja PR zajmuje się szerzej pojętą komunikacją. Wiodącą rolę w tej komunikacji ma oczywiście dyscyplina

Czy granica między PR–em a reklamą jest wyraźnaPraca w agencji public relations to general-nie zajmowanie się tylko public relations… Czy to oznacza, że nie robimy ulotek, bro-szur korporacyjnych i eventów? Oczywiście, że tak, ale jeśli są one częścią działalności PR. Przykładem może być broszura korpo-racyjna, podsumowująca 10–lecie prowadze-nia przez Avon Cosmetics Polska „Wielkiej Kampanii Życia Avon Kontra Rak Piersi”, która była bardzo małym elementem naszej rocznej pracy dla tej korporacji. Takim sa-mym przykładem jest event, gala podsumo-wująca roczny program edukacyjny dla ka-dry zarządzającej polskich przedsiębiorstw – Przyjaciele Sukcesu – prowadzony przez

nas m.in. dla Microsoftu. Wtedy zajmujemy się koordynacją wymaganej gamy podwyko-nawców, a druk, wykonanie projektu gra-ficznego, magazynowanie czy dystrybucję zlecamy na zewnątrz. Takie działania muszą być elementem realizacji wypracowanej przez nas wspólnie z klientem strategii PR. Nie zdarza się, żebyśmy przygotowywali dla kogoś „z ulicy” tylko event czy ulotkę. Rolą konsultanta PR w mojej agencji jest doradzanie i realizacja strategii PR a nie produkcja ulotek „oderwanych od tema-tu”. Granica pomiędzy PR a reklamą jest bardzo wyraźna – reklama to treści poja-wiające się w mediach za pieniądze. Tym się praktycznie nie zajmujemy. Sporadycznie zlecamy płatne ogłoszenia, ale informują-

wartym podkreślenia jest także rozwój środ-ków komunikacji społecznej. Dziennie wysy-łamy więcej SMS–ów niż jest wszystkich ludzi na świecie! Jeśli więc chcemy być skuteczniej-si, realizujmy działania bardziej zintegrowa-ne, oparte na wielu narzędziach komunikacji. Zdarza się, że nasze kampanie wsparte są przez różnego rodzaju rozwiązania infor-matyczne czy quasi-reklamowe (produkcja zaproszeń, drukowanych materiałów infor-macyjnych, etc.). Nie realizujemy ich jednak sami, tylko z naszymi partnerami, którzy są fachowcami w tych branżach. Zajmujemy się wyłącznie public relations, gdyż w tej dziedzinie jesteśmy specjalistami. Z jednej strony granice między marketingiem, rekla-mą a PR są płynne – wykorzystujemy czasami narzędzia bliższe innym formom komuni-kacji. Z drugiej zaś, biorąc pod uwagę sam charakter komunikacji, różnice są bardzo duże. Na nieszczęście, istnieje wiele agencji, które określają się jako „public relations”, ale nie mają z nimi nic do czynienia. Ich usługi to jakieś pomieszanie z poplątaniem. To tak, jakby przyjść do fryzjera po poradę w sprawie złamanego palca. Niestety, właśnie przez ta-kie firmy zmienia się oblicze PR oraz kształ-tuje ich obraz wśród opinii publicznej.—Katarzyna Gałuszka, Dyrektor Zarządzający, Testa Communications

i konsekwencje ich zastosowania oraz re-komendując najlepszą opcję. Sprzedajemy również swoją wiedzę i doświadczenie w okresach trudnych – w kryzysie lub w okresie przygotowań do potencjalne-go kryzysu. To jeden z najtrudniejszych elementów pracy konsultantów. Słowo „kreatywny” bardzo często kojarzy się po-stronnym z działaniami reklamowymi lub eventami. Jednak „kreatywność” w pracy PR–owców ma wymiar subtelnej pracy ze słowem, poszukiwaniem kontek-stów dla przekazywanej informacji czy stworzeniem skutecznej strategii osiągnię-cia celów klienta. Ten wymiar naszej pracy pozwala odróżnić rzemieślnika od artysty. A zatem tworzenie rozmaitych tekstów jest chlebem powszednim pracowników firmy PR. Począwszy od informacji praso-wych, po koncepcyjne teksty perswazyjne, mające przekonać naszych odbiorców do zainteresowania się tematem. Od ulotek po opisy strategii. I wreszcie część analitycz-no-sprawozdawcza – nie mniej ważna, choć często niedoceniana. Praca konsultanta w agencji PR to nie tylko doradztwo czy pisanie kreatywnych tekstów. To również raportowanie, analiza mediów, monitoring itp. Klasyczne agencje public relations prze-znaczają nawet 95 proc. czasu na działania szeroko rozumianego PR.—Piotr Talarek, Partner Zarządzający, TBT i Wspólnicy

pokazuje, jak powinny wyglą-dać zależności między PR, a reklamą. Granica między nimi w kwestii podejmowa-nych zadań powinna być wyraźna. Tak, by każdy wy-konywał to, w czym jest eks-pertem. Tylko w ten sposób możemy zaofe-rować klientom najlepszą obsługę.—Dorota Tuszyńska, Communications Manager Grupy Euro RSCG Poland

ce np. o bezpłatnych badaniach w ramach kampanii „NIE Nowotworom u Dzieci”. Natomiast nieustannie pracujemy z dzia-łami reklam u naszych klientów – czy to zapewniając komunikaty prasowe do nowej kampanii reklamowej, czy współpracując przy większych programach, takich jak np. „Dziecięca Eskorta” dla McDonald’s Polska. Ten ogromny program komunikowany na bardzo wielu poziomach był efektem współ-pracy działu PR oraz działu marketingu firmy, agencji DDB Warszawa, Twenty Four SeveN PR oraz domu mediowego OMD Macroscope. —Dorota Zmarzlak, Prezes Zarządu, Twenty Four Seven PR

reklamowych, jak i PR. Ciekawym polet-kiem doświadczalnym dla agencji PR są szczególnie mniejsi klienci, którzy unikają zatrudniania wielu usługodawców. Dla nich agencja nie tylko prowadzi media relations, opracowuje komunikaty dla pracowników i partnerów czy organizuje konferencje prasowe, ale również opracowuje ulotki czy reklamy, a nawet bierze na siebie wykupy-wanie powierzchni reklamowych czy czasu reklamowego. Staje się więc po trosze agen-cją reklamową i domem mediowym. Wy-nika z tego, że agencja PR nie może sobie wyznaczać nieprzekraczalnych granic po-między swoimi kluczowymi kompetencjami a działalnością stricte reklamową. Powinna po prostu dostosowywać się każdorazowo ze swoją ofertą do potrzeb klienta. Duże, globalne agencje reklamowe często wyod-rębniają w ramach swoich struktur działy PR. To odpowiedź na potrzeby klientów, dla których często wygodniej jest powierzyć cały zakres działań promocyjnych w ręce jednego usługodawcy, realizującego spójną strategię, aniżeli ryzykować nakładanie się różnych, często kłócących się ze sobą pomy-słów i komunikatów. O tym, czym zajmuje się agencja, na ile przekracza ramy klasycz-nego PR w swoich działaniach, decyduje klient i jego oczekiwania. Jesteśmy po to, by mu doradzać i pomagać w taki sposób, aby te oczekiwania się spełniły.—Kinga Niżewska, Dyrektor Zarządzający, KaMODUS PR

PR, ale nie wystarczy, aby konsultanci znali się tylko na tym. Jeśli klient zleca np. kampa-nię edukacyjną, to oczekuje także prac uzu-pełniających, jak przygotowanie ulotek czy eventów. W rzeczywistości są to elementy tej kampanii, strategicznie bardzo ściśle z nią związane. Obok artykułów w prasie, te elementy także pracują na wizerunek marki i pozwalają uzyskać spójność kampanii. To są tylko narzędzia, które także w kampaniach PR znajdują zastosowanie, zwłaszcza w obli-czu bezpośredniej komunikacji z konsumen-tem. Doświadczenie marki ma wiele twarzy i wcale nie musi się odbywać poprzez artykuł czy relację TV. PR to niezwykle szeroka dys-cyplina, która jest niestety bardzo wąsko zde-

finiowana w publicznej świadomości głównie jako działanie przez media. Przykład: fuzja dwóch firm. Projekt PR: przygotowanie pro-gramu komunikacji wewnętrznej, mającej na celu poinformowanie o zmianie i uspoko-jeniu nastrojów. Narzędzia: listy od nowego zarządu do pracowników, ogromny event komunikacyjny dla wszystkich pracowników w formie wizerunkowej konferencji z częścią na dialog z nowym zarządem, stały punkt informacyjny, „otwarte drzwi” u managerów. Nie ma tu prasy, ulotek. Jest komunikacja pośrednia i bezpośrednia, dialog.—Lidia Cieślak, Członek Zarządu, Ogilvy Public Relations, Warsaw

zdecydowanie odmienny, ponieważ ogólnie rzecz ujmując – opiera się na płatnej formie komunikatu prasowanego we wcześniej okre-ślonej formie i treści. Oczywiście, zdarza się, że wiele osób opacznie rozumie charakter PR–u, utożsamiając go z „darmową reklamą”, organizacją imprez i „głośnych” wydarzeń. O public relations możemy mówić wówczas, gdy przyjmujemy perspektywę długookre-sową, opierająca się na trwałym i przemyśla-nym procesie dwustronnej komunikacji i swoistym dialogu z rynkiem. PR koncen-truje się na budowaniu kultury sprzyjającej rzeczowej i otwartej wymianie informacji

w całym oto-czeniu firmy. Reklama bazuje na jednostron-nym przekazy-waniu treści, za określoną cenę i w określonej formie.—Łukasz Mal-czewski, Client Service Director, ComPress SA

długoterminowa komunikacja, uwzględ-niająca także uzyskanie informacji zwrot-nej. I właśnie ta zasada wyraźnie odróżnia PR od reklamy. Założeniem reklamy jest bowiem dotarcie do odbiorcy z przekazem, a założeniem PR dialog, przy czym pozy-skanie informacji zwrotnej stanowi klu-

czowe za-łożenie dla osiągnięcia sukcesu.—Eliza Misiecka, Dyrektor Zarządzający, GENESIS PR

by były skuteczne. Kwestia granicy między PR–em a reklamą to raczej dyskusja akade-micka. Są osoby, które mówią, że im się to nie podoba, ale tego właśnie oczekuje rynek i klient. PR jest bardziej interdyscyplinarny. Klient coraz bardziej uświadamia sobie, że potrafimy być skuteczni, wygenerować efekt wizerunkowy, a co za tym idzie efekt bizneso-wy (wizerunek przekłada się na sprzedaż). Na-leży spojrzeć szerzej niż czysto PR–owo. Mam wrażenie, że większość osób zajmujących się komunikacją PR nie do końca dobrze myśli o swoich odbiorcach. Dają im nudny przekaz, który nie prowokuje odbiorcy do interakcji. Czasem jednym ciekawym obrazkiem, komik-sem lub inną formą wizualną można zyskać dużo więcej. PR dba o efekt wizerunkowy a marketing może być narzędziem dla PR–u.—Przemysław Staniszewski, President/Partner, Walk & Talk

Page 10: PDF luty 2009

| 14 |

Pr na świecie | PR

| 15 |

fotografia | Perły z lamusa – jerzy Benedykt dorys

PR na świecieopracowanie roksana Gowin

Najbardziej rozchwytywany por-trecista przedwojennej Warszawy edukację zaczynał w zupełnie in-nym kierunku. Jerzy Benedykt Do-rys (wł. Jerzy Rotenberg) urodził się 25 maja 1901 roku w Kaliszu. Tam uczęszczał do kaliskiej szkoły muzycznej, gdzie uczył się gry na skrzypcach. Jednak zamiast szli-fować kolejne taktów – obserwo-wał i fotografował pobliskie tereny i ludzi.

Bodo, Dymsza i OrdonównaW 1925 roku przeniósł się do War-szawy, gdzie poświęcił się dzia-łalności w Polskim Towarzystwie Miłośników Fotografii. W 1928 roku debiutował na pierwszym Międzynarodowym Salonie Foto-grafii Artystycznej w Warszawie. Rok później decyduje się zawo-dowo zająć fotografią i w Alejach Jerozolimskich 41 zakłada własne Atelier Fotografii Artystycznej. Zakład szybko staje się jednym z najsłynniejszych w przedwojen-nej stolicy. Nic dziwnego, bo kiedy Dorys portretuje wcześniej anoni-mową Władysławę Kostakównę, dziewczyna zostaje Miss Polski (wtedy wyborów dokonywano na podstawie fotografii). Historia się powtarza rok później z Zofią Ba-tycką. Do Dorysa przychodzą więc takie gwiazdy jak Eugeniusz Bodo,

Portrecista warszawskiej śmietankiPrzed wojną jego atelier odwiedzali Dymsza i Ordonówna, po wojnie Gałczyński i Tuwim. Kilka lat temu za pojedyncze zachowane fotografie jego autorstwa trzeba było zapłacić 4–5 tysięcy złotych. Jerzy Benedykt Dorys zapisał się złotymi zgłoskami w historii fotografii stolicy.

Adolf Dymsza, Hanka Ordonówna czy Karol Szymanowski. Był pikto-rialistą. Główną techniką, w jakiej pracował na początku, była techni-ka gumy. Poza portretami fotogra-fował także naturę i architekturę. Z lat międzywojennych pochodzą jego fotografie codziennej War-szawy – dziś nieocenione źródło, pokazujące świat przedwojennej stolicy. W swojej twórczości sta-rał się oddać psychologię twarzy. Mało kto wie, że poza portretem i pejzażem, Dorys fotografował także akty. Jego zdjęcia są albo re-alistyczne, [...] albo poszukujące kanonu piękna w przypadku po-pularnych aktorek polskich. Jego fotografie świadomie wykraczały poza typowe zdjęcia portretowe, będąc czasami zdjęciami mody, w czym widać było nawiązywanie do estetyki piktorializmu – pisze Krzysztof Jurecki z Muzeum Sztu-ki w Łodzi.

Świat sprzed potopuSławę Dorysowi przyniosły zdję-cia z Kazimierza nad Wisłą, które zrobił w latach 1931–1932. Fakt, że fotografie te pokazano dopie-ro 30 lat później – na wystawie w warszawskiej Kordegardzie (1961) – nie przeszkodził w okrzyk-nięciu ich pierwszym polskim foto-reportażem. Pod koniec lat 70. wy-stawa była eksponowana w wielu miastach świata, m.in. w Nowym Jorku (1979) i Paryżu (1980/81

oraz 1992). Dorys niczym Vish-niac sportretował świat zaginio-ny: małe, polsko–żydowskie mia-steczko, jego życie i codzienność. W 1960 roku w artykule „Niebie-skie kartki” w numerze 47 pisma „Świat” z roku 1960 Adolf Rudnicki napisał o cyklu: „Zawiera wszyst-ko, co trzeba, aby świat, którego już nie ma, ożył. Zapach, klimat, tem-peratura, ludzie – wszystko auten-tyczne. Jest to świat gorzkiej, krzy-czącej nędzy, ruder, błota, bosych i obdartych dzieci, bawiących się o krok od rynsztoka, nędznych skle-pików, których całą zawartość sta-nowi słój ogórków kiszonych, kilo-gram cukierków lub beczka z naftą. Jest to świat bogaty i miękki w swej nędzy, niepochwycony w żadne cu-gle organizacyjne, świat ocalony z jednej pożogi i czekający na drugą, świat dramatyczny, pełny i uśpiony, oczekujący nieszczęścia i bezsilny, by się przed nim uchro-nić. Oglądając ten świat ani na chwilę nie przestaje się widzieć jego ostatniego rozdziału, nie da się go zobaczyć bez ostatniego rozdzia-łu. Widzi się pikujące bombowce września, słyszy się salwy plutonów egzekucyjnych, krzyk uduszonych w wagonach-duszegubkach, w ko-morach gazowych. Patrząc na ślicz-ną dziewczynkę w grubej, ciemnej sukni w upalny dzień, bawiącą się kamyczkiem, nie sposób nie myśleć o tym jak zginęła. Tych zdjęć nie można chłonąć bez późniejszych

wypadków, są organicznie ze sobą splecione. Wszystkie te zdjęcia ro-bią wrażenie zdjęć z ostatniego lata – przed potopem”. Dorys wrócił do Kazimierza w latach 50.

Idę do DorysaW 1939 roku brał udział w obronie Warszawy. Niestety, wówczas do-szczętnie zginęła jego słynna pra-cownia. W czasie wojny przez jakiś czas mieszkał w kamienicy przy Elektoralnej 11, na terenie getta warszawskiego. Jego sąsiadem był prezes Judenratu Adam Czernia-ków. Czerniaków zapraszał mnie i kilku innych mieszkańców tego domu dość często na skromne ko-lacje. Atrakcją tych kolacji był kie-liszek wódki, jako antidotum na tyfus i jako dezynfekcja organizmu – wspominał Dorys. Szczęśliwie udało mu się wydostać z getta i do-czekać bezpiecznie końca wojny. Po II wojnie światowej dalej foto-grafował znane osobistości. Do uwiecznionych na jego zdjęciach osób należeli m.in.: Konstanty

Ildefons Gałczyński, Stefan Jaracz czy Julian Tuwim. Już w 1946 roku przy Nowym Świecie 29 otworzył nowe studio fotograficzne, które prowadził do połowy lat 80. Na mieście zwykło się mawiać: „Idę do Dorys”. W rzeczywistości było to nazwisko panieńskie żony Jerzego – Haliny (Jerzy Benedykt w czasie wojny przybrał nazwisko żony). W tym samym roku współzakładał Związek Polskich Artystów Foto-grafów. W późniejszych latach był jego członkiem i przewodniczą-cym Komisji Artystycznej. Działał także w Sekcji Fotograficznej ZA-IKS–u. Był laureatem nagrody Mi-nisterstwa Kultury w latach: 1960, 1973 i 1975. Fotograf zmarł 19 września 1990 w Warszawie. Jego prace znaj-dują się w Muzeum Narodowym w Warszawie i Wrocławiu, Mu-zeum Sztuki w Łodzi oraz w Biblio-tece Narodowej, Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk i w zbio-rach prywatnych.

| agnieszka juskowiak

PR-owcy śpią spokojniePR-owcy mogą spać spokojnie – wynika z badania przeprowadzonego przez amery-kański tygodnik „Advertising Age”.Od początku kryzysu w branży reklamo-wo–marketingowej pracę straciło ok. 65 tys. osób. Średnia liczba etatów w Stanach Zjednoczonych zmalała o 2,6 proc., z czego 4,6 proc. w mediach i 3,1 proc. w reklamie. Inaczej sytuacja wygląda w branży PR. Po-mimo kryzysu nastąpił wzrost zatrudnienia o 2,4 proc. – czyli o 1,2 tys. osób.

Źródło: Advertising Age

Najważniejsze dziedziny PR–uPR-owcy uznali, że najbardziej w public rela-tions rozwijają się PR wewnętrzny oraz zarzą-dzanie zmianą – donosi portal Bulldogrepor-ter.com, powołując się na badania przepro-wadzone przez European Communication Monitor. Badani eksperci podkreślili rolę, jaką odgrywa obecnie połączenie strategii biznesowej z komunikacją. Ponadto uznali za istotne dzielenie się raportami o prowadzeniu działań z zakresu społecznej odpowiedzial-ności biznesu z opinią publiczną.

Źródło: www.bulldogreporter.com

Rośnie siła PR-u internetowegoDyrektorzy marketingu w sektorze detalicz-nym przekonali się do znaczenia interneto-wego PR-u – wynika z badania przeprowa-dzonego przez Midnight Communications.Badanie zostało przeprowadzone na 300 marketerach. Rezultaty pokazują, że więk-szość wewnętrznych zespołów marketingo-wych używa PR internetowego. Ze 100 sze-fów marketingu, przebadanych w Wielkiej Brytanii, 91 proc. przyznało, że używała PR online. Sarah Ogden, dyrektor zarządzający Midnight, stwierdziła, że wymierność PR internetowego była niezwykle istotna pod-czas kryzysu ekonomicznego. Dodała, że firmy powinny być przekonane o tym, że PR może dostarczyć namacalnych rezultatów, które będą zauważalne w niedalekim czasie.

Źródło: www.PRweek.com

Bez inwestycji w internetowe pomiarySzósta edycja „Corocznych Badań Marketin-gowych” firmy Alterian wykazała, że podczas gdy inwestycje w marketing online rosną, tylko 47 proc. marketerów używa marketin-gowych aplikacji, aby dokonywać pomiaru

swoich kampanii. W październiku i listopa-dzie ub. roku analitycy przebadali grupę 1,5 tys. profesjonalnych marketerów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Był to pierwszy rok, kiedy respondenci zostali zapy-tani o użytkowanie aplikacji pomiarowych, i mniej niż połowa z nich odpowiedziała twierdzącą. Bob Barker, VP of corporate marketing dla Alterian, nazwał to zjawisko „budzącym rozczarowanie”. Ponadto dodał, że obecne warunki ekonomiczne zmuszają marketerów do połączenia ich działań z analizą. Nie mniej jednak badania wyka-zały, że 25 proc. respondentów uważa, że wyniki analiz to najtrudniejsza część kampa-nii. Firma Alterian przeprowadziła również ankietę zatytułowaną „Giving Customer Voice More Volume”, dotyczącą również mo-nitoringu mediów. Tylko 16 proc. z grupy 400 dyrektorów przyznało, że posiada na miejscu system do śledzenia tego, co zostało powie-dziane na temat ich marki w Internecie.

Źródło: www.PRweek.com

Media: Przeprosiny bankierów są „żałosne”Przeprosiny bankierów za finansowy kryzys zostały uznane przez media za nieszczere i przesadzone – informuje tygodnik „PRwe-ek”. Dziennik „The Daily Mirror” uznał skruchę bankierów występujących przed komisją badającą kryzys ekonomiczny jako najbardziej żałosną w historii. Z kolei bulwarówka „The Sun” opublikowała na pierwszej stronie wielki nagłówek „Śmierć milionerom”. Jednocześnie w gazetach po-jawiały się artykuły, które nawiązywały do instrukcji, jakie dawali trenerzy PR poszcze-gólnym osobom podczas przygotowań przed konfrontacją z komisją.

Źródło: www.PRweek.com „Złoty dokument” IPRAPodczas Międzynarodowego Kongresu IRPA Public Relations w Pekinie przedstawiono „Złoty dokument”. Dokument porusza kwe-stie PR w coraz większej roli, jaką odgrywają w społeczeństwie międzynarodowe koncerny. Rola biznesu jest bardziej widoczna dzisiaj niż kiedykolwiek indziej. Stał się on globalny za pomocą Internetu i szybko rozwijających się mediów, które natychmiastowo tworzą wszechobecną informację. Zdaniem autorów, „dzięki wrażliwości na otoczenie” PR prezen-tuje swoją dyplomatyczną funkcję.

Źródło: www.ipra.org

Zdążyć przed reformąAmerykańska firma Teva, producent leków generycznych, rozpoczęła 10 lutego swoją pierwszą kampanię uświadamiającą. Jej ce-lem jest zwiększenie zrozumienia dla ekono-micznej wartości leków generycznych. Kampania związana jest z przygotowaniem reformy zdrowia w Stanach Zjednoczonych, planowanej na rok 2009. Eric Bovim, CEO of Gibraltar Associates, podkreśla, że kam-pania ma być skierowana do ustawodawcy, mediów oraz samych konsumentów. Teva zatrudniła firmę mającą zająć się kontak-tami z mediami i public affairs. Pierwszym krokiem kampanii było umieszczenie na stronie YouTube filmu o lekach generycz-nych, ponadto stworzenie mikro strony www.yearofaffordablehealth.com i strony Twitter. W najbliższych miesiącach firma ma zamiar przeprowadzić regionalne fora, na których odbędzie się dyskusja na temat reformy zdrowia. Bovim dodaje, że zawie-rać będą one możliwość debaty w „Drugim Życiu” jako dodatek do gry internetowej.

Źródło: www.PRweek.com

Odnowienie wizerunku Big BenaSłynny londyński zegar Big Ben obchodzi swoje 150 urodziny. Z tej okazji Izba Gmin planuje ofensywę medialną z wykorzysta-niem public relations. Przygotowaniem sześciomiesięcznej kampanii zajmie się specjalista do spraw kultury i sztuki, Colman Getty. Działania będą opierały się na dwóch kluczowych datach: 31 maja, kiedy zegar zaczął odmierzać czas, i 11 lipca, kiedy po raz pierwszy się odezwał.

Colman Getty ma zajmować się główną kampanią konsumencką, mającą na celu wzmocnienie wizerunku Big Bena jako ikony Wielkiej Brytanii oraz działaniami skierowanymi do mediów specjalistycz-nych. Big Ben jest uwielbianą przez Bry-tyjczyków ikoną narodową. Colman Getty podkreśla, że 150 urodziny zabytku są idealną okazją do celebrowania tego.

Źródło: www.PRweek.com

Lepszy wizerunek Chin?Chiny planują zmianę swojego wizerunku w oczach międzynarodowej publiczności. Składać się mają na to bardziej wiarygod-ne i atrakcyjniejsze informacje przygo-towywane przez krajowe media, a także wprowadzenie na rynek przez Global Times drugiej anglojęzycznej gazety. „Fi-nancial Times” powołuje się przy tym na obserwatorów, którzy twierdzą, że zosta-nie ona przyłączona do „People’s Daily”, gazety będącej pod kontrolą propagandy komunistycznej. Ponadto dziennik po-daje, że chińska agencja prasowa Xinhua przygotowuje nowy kanał biznesowy. Podobna międzynarodowa ofensywa ma nadejść poprzez China Central Television (CCTV), główny krajowy program.

Źródło: Financial Times

Brytyjski MSZ przeciw ekstremistomKampania społeczna „I Am the West” wspierana przez brytyjski rząd ma na celu ostrzeganie młodych Pakistańczy-ków przed uleganiem ekstremistycznej propagandzie. Celem kampanii jest m.in. zapewnienie muzułmanów, że Zachód nie jest antyislamski oraz udowodnienie im, że nie ma żadnych sprzeczności w byciu jednocześnie Bry-tyjczykiem i muzułmaninem. W tym celu zaangażowano prominentnych brytyjskich muzułmanów, którzy mają pokazać jak dobrze zintegrowali się ze społeczeństwem. Akcja będzie opierała się na intensywnych działaniach public relations, które mają potrwać trzy mie-siące. Koszt całej kampanii szacowany jest na 400 tysięcy funtów, a jej głównym fundatorem zostało Brytyjskie Minister-stwo Spraw Zagranicznych.

Źródło: The Guardian

Prz

edru

k zd

jęć

ma

char

akte

r ed

ukac

yjny

Kazimierz nad Wisłą

Eugeniusz BodoJadwiga Smosarska Dorys, lata 30 Maja Berezowska, rok 1932

fot.

Ste

ve W

oods

/Col

ches

ter,

Esse

x, U

nite

d K

ingd

om

fot.

Phi

llip

Col

lier/

Sydn

ey, N

SW

, Aus

tral

ia

fot.

Vas

ant

Dav

e/B

arod

a, G

ujar

at, I

ndia

Page 11: PDF luty 2009

| 16 | | 17 |

fotografia | kolumna Zygmunta

| andrzej Zygmuntowicz

kolumna Zygmunta | fotografia

Przestrzeń, w której przychodzi dziś funkcjonować mieszkańcom miast (a w rozwiniętych krajach jest to większość społeczeństwa), wypełniona jest rozlicznymi ob-razami agresywnie atakującymi oczy. Wybiegając z domu, nawet, gdy dom usytuowany jest na od-ległym osiedlu, nadziewamy się na podoczepiane do ścian budyn-ków wielkie tablice z bilbordami. Na przystankach komunikacji miejskiej królują świecące gabloty z reklamami, a w metrze, i coraz czę-ściej w nowych autobusach, ekrany z informacjami i reklamami. Mijane kioski pełne są kuszących kolorem czasopism. Obrazy szczelnie zale-wają współczesne ulice. Nie sposób uwolnić się od tego natłoku zdjęć, rysunków i tekstów. W pośpiechu codzienności wydaje się, że to nie ma na nas wpływu, jest poza nami.

Telewizja zmieniła prasęDopiero w domu jesteśmy gotowi poddać się świadomie wysyłanym do nas sygnałom wizualnym. Głów-nym ich nadawcą od połowy lat 70. dwudziestego wieku jest telewizor. Niemal od samego początku swo-jego zagnieżdżania się w naszych mieszkaniach stał się domownikiem w największym stopniu skupiają-cym na sobie uwagę całej familii.

Lustereczko powiedz przecie...

Gapimy się na niego, wysłuchujemy go, a czasem stosujemy się do emi-towanych przez niego zaleceń. Ma on jedną wadę – szybko zmieniające się obrazy nie skupiają naszych oczu na szczególe. Ta niedoskonałość te-lewizora pozwala trwać dalej, i to w zupełnie niezłej kondycji, prasie ilustrowanej. Publikowanym w niej zdjęciom możemy przyglądać się do woli, bo żaden obraz nie ucieknie, spokojnie będzie czekał, aż nasyci-my się nim do upojenia. Telewizor spowodował jednak znaczne prze-miany w większości czasopism. Tak, jak i w telewizorze ważnym elementem jest obraz, który coraz częściej jest najmocniejszym ma-gnesem przyciągającym czytelni-ków. Znane twarze, zgrabne ciała, piękne przedmioty, urzekające krajobrazy, ciekawie wyposażone wnętrza zapraszają do sięgnięcia po tytuł. Ale te kuszące obrazy nie do końca przypominają to, co widzi-my wokół nas na co dzień. Sprawcą tego stanu rzeczy stała się reklama, której celem jest nakłanianie nas do kupowania nie zawsze potrzebnych nam przedmiotów i usług. By nas przekonać, reklama sięga po obrazy ukazujące ideały, obiekty doskonałe pod każdym względem. Jeśli w ga-zecie obok tych pięknych, reklamo-wych wizji, pojawi się materiał re-dakcyjny, pokazujący realny świat, nikt nie będzie chciał go oglądać, bo zazwyczaj jest on daleki od dosko-

nałości. Redaktorzy graficzni od-powiedzialni za ilustracje prasowe zrobią więc wszystko, by czytelnicy z zadowoleniem oglądali wszyst-kie publikowane w gazecie zdjęcia. Współczesny warsztat techniczny daje nieograniczone możliwości „dopracowania” każdej fotografii, stąd ogromna większość zdjęć to w warstwie warsztatowej same wi-zualne cacuszka. Ich treść to zupeł-nie inna sprawa.

Obrazy nieprawdyNie wszyscy i nie zawsze uwierzy-my, że to, co pokazane na zdjęciach, jest takie samo w rzeczywistości. Czasem zdarzy się nam spotkać znaną twarz w centrum handlo-wym i okazuje się, że tu wygląda ciut inaczej i wcale nie z powodu niedopasowanego oświetlenia. Ob-razy, którymi jesteśmy karmieni na skalę masową, to niestety obra-zy nieprawdy, ale tak kuszące, że chcemy na nie patrzeć. Mało tego, coraz częściej staramy się wyglądać jak na zdjęciach i budować wokół siebie świat na podobieństwo tego wypreparowanych przez stylistów i operatorów komputerowych pro-gramów graficznych. Po takim ata-ku doskonałych twarzy i zgrabnych ciał, stając przed lustrem, czujemy dyskomfort. My tacy doskonali nie jesteśmy. Jedni wpadną wtedy w kompleksy i wylądują na kozetce u psychoanalityka, inni poddadzą się

operacjom plastycznym lub choćby zaczną regularnie chodzić do klu-bu fitness, a jeszcze inni będą ku-pować od tej chwili jedynie gazety z programem telewizyjnym, gdzie ilustracji jest mniej i na są dokład-kę małe. Wyidealizowane postaci, przypominające perfekcyjnie wy-konane manekiny z witryn domów odzieżowych, zmieniają naszą kul-turę. Coraz częściej ulegamy presji nowego wzorca, wykreowanego przez fotografa, wizażystę, stylistę i grafika komputerowego. Gładka skóra, zgrabny nos, białe, równe i proste zęby, kształtne, dobrze zbudowane ciało o idealnych pro-porcjach, długie palce i nogi oraz obfite puszyste włosy to zalecany standard wyglądu, niczym dosko-nale wymodelowana Barbie i jej towarzysz Ken.

Pod presją reklamyNiezależnie, co na ten temat myślimy, to właśnie tak wy-gląda obowiązujący wzorzec człowieka XXI wieku, tworzo-ny przez kulturę masową, któ-rej wizualnym ramieniem, tuż obok telewizora, jest reklama i na jej podobieństwo realizowane zdjęcia dla prasy ilustrowanej. Pre-sja reklamy jest przeogromna, to ona dyktuje obowiązujące modele zachowań. To pod jej wpływem za-częliśmy golić całą powierzchnię ciała (poza głową). Dziś podobno

nie wypada, by męską pierś pora-stały włosy – producenci sprzętu i preparatów do golenia i depilacji pracowali nad tym od lat. Prze-konano nas, że opaleniznę nosi się cały rok, bo dawniej była ona oznaką długiej pracy fizycznej, wykonywanej na powietrzu. Panie i panowie nosili rękawiczki, by nie posądzano ich o przynależność do niższego stanu, a dziś nawet głośny wicepremier rządu III RP chętnie prezentował całoroczną opaleniznę. Ten rodzaj dbałości o nasz wygląd to wieloletnie sta-rania firm wytwarzających dobra wszelkiego rodzaju, którym za-leżało na wyraźnym zwiększeniu sprzedaży. A my, przekonywani przez lata, poddaliśmy się na-rzucanym nam wzorcom wyglą-du. Wcześniej nie przychodziło to nikomu do głowy, no może z wyjątkiem wąskiego kręgu mod-nisiów, którzy istnieli od zawsze. Ale wcześniej reklama nie była tak wszechobecna, a technika fotogra-ficzna nie pozwalała na tak głę-bokie manipulacje obrazem, jak współcześnie. Wraz z rewolucją cyfrową nastąpił intensywny roz-wój wizualnych technik przeko-nywania. Fotografia stała się ele-mentem początkowym wielkiego procesu przekształcania naszego naturalnego wyglądu, otrzymane-go w dniu narodzin, w nowy twór z krainy Matrixa, gdzie wszystko

jest precyzyjnie zaplanowane. Im więcej osób zostanie uwiedzionych nową, podsuwaną przez wszech-obecną reklamę, modą na wygląd, tym większe będą zyski producen-tów dóbr wszelakich.

Nie wszyscy dadzą się uwieść Kiedyś nazywano fotografię bez-duszną metodą rejestrowania rze-czywistości i przez to odmawiano jej prawa do bycia sztuką. Dzisiej-sza fotografia, wykonywana dla potrzeb reklamy i prasy ilustrowa-nej, może dalej jest bezduszna, ale nie ma nic wspólnego z czystym rejestrowaniem rzeczywistości. We wszystkich swoich warstwach jest systemem wytwarzania obra-zów „identycznych z naturalnymi”. A w nas ciągle pozostaje sporo wia-ry w prawdziwość fotografii, ulega-my presji „naturalnych” zdjęć i zbyt często staramy się zbliżyć do podsu-wanych nam modeli wyglądu. Czy w związku z tym można uznać, że fotografia zaprzedała duszę diabłu, by być ważną, bo współdecydującą o pewnej formie życia społeczne-go? Pewnie trochę tak. Wszak fo-tografowie też muszą z czegoś żyć. A jeśli głównie takie zdjęcia znajdują nabywców, to trudno się dziwić, że fotografowie je robią. Ale zaczęto już zauważać, że zawężenie rodza-ju ludzkiego do grona sztucznych pięknisiów powoduje odrzucenie

znacznej grupy ludzi, którzy w ża-den sposób nie mogą identyfikować się z manekinowymi ideałami. Po-wyżej 35 roku życia (to kres czasu młodości wyznaczony jeszcze przez komunę, do tego wieku można było należeć do Związku Młodzieży Socjalistycznej) jest cała gromada kobiet i mężczyzn, którzy, widząc wyraźną różnicę między postaciami z reklam a sobą, nie sięgną po dobra, które najwyraźniej nie są dla nich. Starych, grubych, ze zmarszczkami, łysych i z dużym nosem nie brakuje. Ci nie uwierzą, że staną się tak pięk-nymi, jak postaci ze zdjęć, gdy tylko sięgną po podsuwany im produkt. I choć to tylko margines działań re-klamy, to dla fotografów znacznie ciekawszy, dający więcej możliwo-ści ukazywania niestandardowych obrazów człowieka. Sporadycznie znajdziemy w prasie zdjęcia bliższe rzeczywistości, ukazujące posta-ci szczęśliwe, choć małe i pękate, czy stare i pomarszczone. Ale te zdjęcia pozostaną przez długie lata marginesem, bo są jedynie potwier-dzeniem tego, jak jest naprawdę. W reklamie bardzo często chodzi o nakłonienie nas do czynów zupeł-nie zbędnych, a nie da się tego zrobić bez kreowania sztucznych wzorów i wmawiania nam, że właśnie taki-mi powinniśmy się stać. Zbratana z reklamą fotografia dalej tworzyć bę-dzie wizje nieprawdziwe, ale idealnie piękne, na nasze pokuszenie.

Prawdziwa i sztuczna (fot. Studio Calvin–Hollywood)

Reklama okularow 2007 (fot. Dirk Rees)

Victoria’s Secret Supermodel Obsession

Huber 2008

Feet First (fot. Miko Lim)

Bayer Priorin, Muscles (fot. Marc Wuchner)

DOVE Grey Gorgeous

Prz

edru

k zd

jęć

ma

char

akte

r ed

ukac

yjny

Page 12: PDF luty 2009

| 18 | | 19 |

Styl życia | Kultura

Carpe diemCzekolada dostarcza nam „hor-monów szczęścia” – serotoniny i endorfin, które wywołują uczucie radości, a wręcz euforii. Dlatego zjedzenie sporej ilości tego smako-łyku wywołuje taki sam stan ducha jak wtedy, kiedy jesteśmy zakocha-ni. Spowalnia też starzenie się. A to za sprawą ziarna kakaowego, które jest bogate w polifenole, związki o silnym dzianiu antyutleniającym. 40 g gorzkiej czekolady zawiera tyle samo polifenoli, co kieliszek różo-wego wina czy pół szklanki mleka. W dodatku polifenole z czekolady za-pobiegają starzeniu się skóry jeszcze skuteczniej niż te zawarte w mleku. Badania przeprowadzone w USA wykazały, że zarówno gorzka cze-kolada (16 g dziennie), jak i ka-kao w proszku (22 g dziennie) mogą redukować poziom „złego” cholesterolu LDL we krwi nawet o 10 proc., zwiększając jednocze-

Co dobrego z niezdrowego?

śnie ilość „dobrego” cholestero-lu HDL. Australijczycy wykazali z kolei, że jedzenie czekolady poma-ga zapobiegać zakrzepom żylnym, zawałom serca i udarom mózgu.Wchodząca w skład czekolady mia-zga kakaowa jest bogata w niena-sycone kwasy tłuszczowe, witami-ny A, B1 i B2. Witaminy z grupy B przyspieszają przewodzenie sy-gnałów nerwowych z mózgu do mięśni. Dlatego bez obawy moż-na zjeść kilka kostek smakołyku, kiedy czujemy osłabienie podczas intensywnego dnia, przed trenin-giem lub na dyskotece. Pamiętajmy jednak, że czekolada nie wpływa korzystanie na szkliwo zębów, dlatego po każdym jej spo-życiu należy wyczyścić jamę ustną.

Kalorie to nie wszystkoJedna stugramowa tabliczka do-starcza 550–600 kcal i 30g tłuszczu. Mimo że zawiera także tyraminę i fenyloetyloaminę, które czasem powodują migrenę i mdłości, jest

Najczęściej dawany prezent – czekolada – spożywana w rozsądnych ilościach uspokaja, łagodzi spory i dodaje skórze blasku, opóźniając powstawanie zmarszczek. Poprawia też humor, a jedzona we dwójkę działa jak afrodyzjak. Z orzechami, miętą lub chilli – czekolada jest królową najstarszych i najbardziej znanych firm cukierniczych na całym świecie.

najpożywniejszym z łakoci. Uspokaja nerwy, ponieważ zawiera dużo magnezu (sto gramów czekola-dy z orzechami to 65 mg Mg). Szcze-gólnie dużo tego pierwiastka jest w czekoladzie gorzkiej. Zawiera też dwa razy więcej wapnia niż mleko i ma dużo więcej fosforu niż dorsz, dlatego jest dobrym budulcem ko-ści. Spora porcja potasu wzmacnia też układ nerwowy i poprawia pracę mięśni. Co ciekawe, czekolada do picia zawiera więcej żelaza niż ta w postaci tabliczki, a żelazo to pier-wiastek chroniący przed anemią, dający siły i wytrzymałość, szcze-gólnie cenny dla kobiet.

Przyjemne spalanieJeśli chcemy nieco ograniczyć kalorie, wybierajmy galaretki ob-lane czekoladą i owoce w czeko-ladzie. Wystarczy szczypta zdro-wego rozsądku i można jeść ją z lekkim sercem. Wszak nadmiar łatwo można spalić na zajęciach w fitness klubie.

Patronat merytoryczny:

fot.

: sxc

.hu/

Stef

anie

L. M

eppe

n, G

erm

any

t e at r SY r e n a : o P e r a Z a t r Z Y G r o S Z eBertolt Brecht, Kurt Weill, Reżyseria: Laco AdamikNowa inscenizacja jednego z najczęściej wystawianych dramatów Brechta. Choć premiera tego musicalu odbyła się w 1928 r., temat nie stracił nic na aktualności. Akcja toczy się w londyńskim półświatku, gdzie interesy bandytów, prostytutek i nędzarzy, przeplatają się z tajnymi sprawami skorumpowanej policji. Polly, córka króla żebraków, zakochuje się w gangsterze i kobieciarzu – Mackym Majchrze. Zaślepiona swoim uczuciem, wychodzi za niego za mąż. Powiadomieni o tym fakcie rodzice, nie tylko nie kryją niezadowolenia, ale wręcz postanawiają pozbyć się niewygodnego zięcia. Ratując honor córki, a przede wszystkim własne interesy, Peachumowie bezwzględnie dążą do wyznaczonego celu. Udaje im się nie tylko przekupić miejscowe dziwki – dobre znajome Majchra – ale i dotrzeć do jego przyjaciela – samego szefa policji “Tygrysa” Browna. Sytuacja zaczyna się jednak komplikować, kiedy uwięzionemu bandycie z pomocą przychodzi jedna z jego kochanek i córka najlepszego kumpla zarazem – Lucy Brown. Prosta z pozoru historia o miłości, staje się zatem, wraz z rozwojem akcji, opowieścią o często tajonych ludzkich uczuciach: zdradzie, nienawiści i chciwości. Natomiast uwspółcześniony język i neutralnie ponadczasowa scenografia sprawiają, że realia przedstawione na scenie jakoś dziwnie przypominają te, jakie znamy z codziennej prasy.

Występują: Jacek Bończyk, Piotr Machalica, Bożena Krzyżanowska/Krystyna Tkacz, Anna Gajewska, Magdalena Turczeniewicz, Beata Jankowska–Tzimas, Mariusz Czajka, Mirosław Czyżykiewicz, Jacek Pluta i inni

Spektakle: 20 i 21 marca, godz. 19.00

afisz

| elżbieta Stryjek

Teatr Dramatyczny: Lulu na moście Izzy Maurer, człowiek zniechęcony do życia i cyniczny jazzman, zostaje postrzelony pod-czas koncertu. Uchodzi z życiem. Pewnej nocy znajduje martwego mężczyznę, a w jego teczce - tajemniczy kamień i numer telefonu, pod który dzwoni. W ten sposób poznaje ak-torkę Celię, największą miłość swojego życia Celia rozpoczyna zdjęcia do nowej ekranizacji Lulu według Wedekinda. Tymczasem Izzy zo-staje porwany. Auster opowiada historię na przecięciu realności i snu, miłości i śmierci.

Paul Auster / przekład: Marek Fedyszak Reżyseria: Agnieszka GlińskaObsada: Marcin Dorociński, Patrycja Soliman (gośc.), Sławomir Grzymkowski, Joanna Szczepkowska, Piotr Grabowski (gośc.) i inni.

12,13,14,15 marca o 19:00.

Page 13: PDF luty 2009

Szkolenia medialne dla dziennikarzy i Pr–owcóworganizowane przez Fundację na rzecz Rozwoju Szkolnictwa Dziennikarskiego

działającą przy Instytucie Dziennikarstwa UW

Patronat branżowy:Patronat medialny:

Warsztaty fotoreportażu – II etap, od 5 marca 2009 rokuredakcja prasy i książek (nowy program!)

– 14-15 i 28-29 marca 2009 rokukurs prawa prasowego – 28 marca 2009 roku

organizujemy również szkolenia zamknięte, gdzie program dostosowany jest do potrzeb i oczekiwań indywidualnych klientów.

Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem e–mail: [email protected]ółowe informacje: tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492, www.szkolnictwo–dziennikarskie.pl