Ofensywa nr 11

44
SPOŁECZNIE MagaZyN SPOŁECZNO-kulturalNy NuMEr SPECJalNy StyCZEŃ 2011 ISSN 1895-5169 Bomba w butonierce Do Europy z demonami Leszek Utopia?

description

Studenckie Czasopismo Społeczno-Kulturalne

Transcript of Ofensywa nr 11

Page 1: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIEMagaZyN

SPOŁECZNO-kulturalNyNuMEr SPECJalNy StyCZEŃ 2011ISSN 1895-5169

Bomba w butonierce

Do Europy z demonami

Leszek

Utopia?

Page 2: Ofensywa nr 11

OFENSYWAMagazyn Społeczno-Kulturalny

Adres redakcji:Studenckie koło Medialne uMCSWydział Politologii uMCSPl. litewski 3, 20-080 lublin

Redaktor naczelna: karolina Ożdżyńska tel. 607 324 492 ([email protected])

Zastępca redaktor naczelnej/redaktor graficzny: Joanna koprowska

Promocja i Marketing: anna Fit ([email protected]),katarzyna Pawłowska ([email protected])

Fotografia: Magdalena Nizio ([email protected])

Korekta: Paulina Smyl

Literatura: Błażej kozicki

Muzyka: anna Fit

Teatr: anna Petynia

Film: Olga tarasiuk

Aktualności: aneta Pruszyńska

Współpraca:a. krysiak (fot.), M. Pietroń, a. rybka,M. Bąk, k. Brajerski, r. kielak (fot., rys.), a. Biaduń, k. Wójtowicz, a. kozioł, M. Chanyszkiewicz, r. Ptasiński.

Opieka nad projektem:dr Piotr Celiński

Projekt graficzny i wykonanie:Joanna koprowska

Druk i oprawa:Drukarnia I-F

Redakcja magazynu OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów.

Okładka: Szef Dzielnicy fot: Marek Cieślar

redakcja „Ofensywy” dziękuje za pomoc przy wydaniu tego numeru Wydziałowi Politologii UMCS oraz Wydziałowi Humanistycznemu UMCS.

Page 3: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

SPiS

tR

EśC

i

03

SPOłECZNiEPublicystycznie

04. Utopia? – kinga gruszecka 06. Gatunek na wymarciu – Magdalena Pietroń

Problemowo

09. Do Europy z demonami – Olga tarasiuk 11. EURO 2016 – artur rybka 13. Student po godzinach – Olga tarasiuk 16. Wars i Sawa po lubelsku – Olga tarasiuk

reportersko

18. Dzień z życia urzędnika – Marcin Bąk 20. Leszek – anna Biaduń 22. Polskie dzieciństwo na Białorusi – karolina Wójtowicz

KUltURAlNiEliteracko

25. Poezja – kuba Hołaj 28. Bomba w butonierce – arkadiusz kozioł 30. Kredyt, czyli Opowieść Windykacyjna - Marcin Chanyszkiewicz 32. Prawdziwa historia upadku komunizmu – Marcin Chanyszkiewicz

Plastycznie

Wernisażali DelzendehrooyMahsa Falsafi

Muzycznie

Recenzje36. Grabażowe niepokoje – kamil Brajerski 36. Sen Zu – Stajlisz & Romantik - kamil Brajerski

Filmowo

Recenzje37. Pieskie życie – Olga tarasiuk 38. UMCS – na tych samych falach, co zawsze – Olga tarasiuk

teatralnie

Recenzje38. Mroczna prowincja – anna Petynia 39. Obcy współczesności – anna Petynia

końcówka 40. 52 metry po wodą – radosław Ptasiński

Zmiany mają to do siebie, że cechuje je pewna dynamika, progres/regres czy ewolucja a nawet rewolucja. One po prostu się dzieją. raz szybciej, raz wolniej. Dlatego szukaliśmy ich wokół siebie.

W otaczającym nas lublinie. Przy okazji przeszliśmy kilka zmian w redakcji na czele ze zbuntowanym sprzętem, stąd 11. „OFENSYWA” dociera do Waszych rąk dopiero teraz. Bijemy się w pierś obiecując poprawę. Przygotowując ten numer skupiliśmy się zwłaszcza na zmianach zachodzących w lublinie w związku ze staraniami o tytuł Europejskiej Stolicy kultury oraz działalnością studentów.

kinga gruszecka w swojej „utopii” zwraca uwagę na przeniesienie naszego życia do sfery wirtualnej. Być może niedługo wizja z filmu „Surogaci” stanie się faktem. Magdalena Pietroń przygląda się studen-tom. Sprawdza co się zmieniło na przestrzeni kilku lat i dochodzi do smutnej konkluzji. Olga tarasiuk zabiera nas w podróż „Do Europy z Demonami” sprawdzając przy okazji co ciekawego dzieje się w lublinie. Po-kazuje też co może zrobić „Student po godzinach”, żeby poznać ciekawych ludzi i robić rzeczy pow-szechnie uznawane za pożyteczne. Z kolei artur ryb-ka przybliża zasady, na jakich przyznawany jest tytuł Europejskiej Stolicy kultury, czyli porusza wyjątkowo eksploatowany ostatnio temat. Wtóruje mu Olga tar-asiuk przypominając lubelskie legendy.

Jesteśmy przekonani, że nie dostrzegliśmy wszyst-kiego. Chcemy wierzyć, że miasto nazywane stu-denckim ciągle się przeobraża, zmienia, ewoluuje. Zamykając ten numer doszliśmy do wniosku, że największych zmian w lublinie nie wprowadzają urzędnicy czy tytuły, tylko studenci. Dlatego kolejny numer będzie im poświęcony.

REDAKtOR OżDżYńSKA

Page 4: Ofensywa nr 11

Publicystycznie

SPO

łECZN

iE

04

Spotykam znienawidzone gołębie. Zastanawiam się, czy jest jakieś miej- sce na świecie, gdzie ich nie ma. Po co lu-

dzie je karmią? Pewnie green-peace ich tego nauczył, tworząc swoją super-hiper-rzeczywistość. Właśnie do tego sprowadza się działalność w Internecie. radosna twórczość konstruowania świata na podobieństwo własnej iluzji. W Internecie wszystko ma swoje udo-skonalone odbicie. Photoshop czyni cuda. Selekcja materiału następuje w zawrotnym tempie. tworzymy genialnych, pięknych i wspaniałych „ludzi”. Nasze awatary często robią to, na co my nie mamy odwagi. Żyją życiem, na które my nie możemy sobie pozwolić. Życiem nie-życiem. Świat nie jest piękny – to stanowi o jego rzeczywistości; ale zapomi-namy o tym, wędrując meandrami Internetu.

Wstawiamy udoskonalone zdję-cia na Naszą-klasę. Zaprasza-

my na swój profil jak najwięcej znajomych. Przecież jesteśmy so-cial, jesteśmy lubiani. komen-tujemy, szukamy, mobilizujemy się. Ileż można rozmawiać przez Internet? Pora wydostać się z nor! Biali od świateł monitorów nieśmiało wychodzimy. Zamiast iść do ludzi, zmieniamy portal spo-łecznościowy. Siedzimy na N-k, na Facebooku, albo na innych stro-nach. „Dzięki Ci, Panie, za funkcję zakładki w wyszukiwarkach”, „k… jego m…, co za wolne łącze, do jasnej cholery” – czasami przery-wamy modlitwami wytężoną pracę nad przeskakiwaniem z programu obsługującego muzykę, przez prze-glądarkę e-stron, do edytora gra-ficznego i tekstowego.

W Internecie możemy wszyst-ko. Możemy znaleźć odpowiedź na nurtujące nas pytania, potrzebne informacje, przyjaciół i grupę ter-rorystyczną, która czeka, żebyśmy do niej dołączyli. tylko lepiej, że-byśmy mieli zachodni typ urody,

bo trudniej będzie nas rozpoznać, kiedy będziemy wysadzali kolejne metro. Możemy nawet brać udział w audycji radiowej, komentując ją na Facebooku. Przy okazji uśmiech-niemy się do monitora, widząc licz-bę osób do nas podobnych. Cza-sami na nasz komputer zaprosimy trojana, bo przecież jesteśmy zapi-sani na milionach stron i czekamy na newslettery. kto by się przejmo-wał społecznością hakerską.

W sieci możemy tworzyć. Włas-ne profile, blogi, artykuły w en-cyklopediach społecznościowych, a nawet cały świat. Świat, w któ-rym spotkamy Bono i kilka innych gwiazd, może nawet Baracka O. - w końcu to Second Life. Możemy też zwiedzać. Już nie palcem po mapie. Dzięki temu palec zostaje czysty, o ile komuś podczas jedzenia nie ubrudzi się klawiatura. Wypadki się zdarzają. Podróżujemy więc myszą, z czasem pewnie będzie palcem po monitorze, jak to ma miejsce w przypadku wszystkich iPho-

utopia?

Przechodzę przez Plac litewski, przy partii szachów siedzi pięciu pod-starzałych graczy. W końcu co wiele głów, to nie jedna. Między jed-nym a drugim ruchem żartują, komentują przechodniów i ostatnie do-niesienia ze świata. Robię zdjęcie w mojej głowie i idę dalej.

Page 5: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

Niedługo przyjadą turyści, któ-rzy w Internecie wyczytali, że lublin to miejsce iście żydowskie, a przy-najmniej do czasu II wojny świa-towej, że to miasto multicultural, z krakowskim Przedmieściem jako business street. Przybysze chyba już są. gdzieniegdzie słychać obce języki. ale przecież to równie do-brze mogą być studenci, którzy przyjechali tu na semestr, dwa, czasami na cały okres studiów. Pełni energii, spragnieni zdobyczy. Przebiegają obok wszystkich babć, które – chcąc widzieć wnuków – nauczyły się obsługiwać Skype. Przebiegają obok dziadków, któ-rzy po spacerze z miłością swoje-go życia wrócą do domu i zaczną czytać maile od swoich kolegów-kombatantów. Studenci biegną, dostając czasami sms-a od miasta o tym, co się w nim ciekawego dzieje. Zwykle sms informuje za późno, albo o imprezach źle rozpromowanych, o ile w ogóle.

Bombardowani przez informacje i spragnieni kolejnych wchodzimy do sieci. Łączymy się ze światem, szukając sobie podobnych. Nikt nie chce być sam. Jak zabezpieczyć ludzi przed wirusem internetu? A może nie ma przed czym?

tekst: Kinga Gruszecka

Publicystycznie 05

nów. Odwiedzamy odległe miejsca, o których potem marzymy. Ogląda-my filmiki na YouTube z tymi krai-nami w rolach głównych. Wszystko pięknie, jakbyśmy tam byli. tylko ich zapachu nie czujemy.

lublin wcale ciekawie nie pach-nie. to dobrze, że film nie jest me-dium zapachu. Patrzę na lublin przez pryzmat monitora. Dobiega do mnie muzyka kozienaliów. Za-stanawiam się, jak uchwycić at-mosferę z tego zabłoconego pola przed sceną? Jak o niej powiedzieć na FB koleżance z rosji? Jak powie-dzieć biegnącej i ciągle spóźnio-nej Warszawie, że może na chwilę przystanąć, np. na Placu po Farze, popatrzeć na odrapane kamienice? Nawet kubańczycy pokazują w In-ternecie słynne samochody, drinki ostatnio zawłaszczone przez kFC (dzięki czemu co niektórzy pew-nie w grobach się przewracają) i stare ulice, które mimo wszyst-ko wyglądają lepiej niż te nasze, z deskami w oknach i rozwalo-nym na podłodze gruzem. Może ktoś czeka, aż same runą? Były Judenrat i dom Palikota są pięk-nie odnowione. Nawet dom „spo-kojnej starości”. trzeba patrzeć w stronę zamku, żeby nie widzieć upadającego miasta. Plecami do walących się kamienic.

Będę tak prawdziwy jak, kurwa, lubię! To jest moje zasrane życie!

E. Vedder

Page 6: Ofensywa nr 11

Publicystycznie

SPO

łECZN

iE

06

Student – istota kształ-cąca się, myśląca, tzw. „elita” naszego społeczeństwa – po zakończeniu wszyst-

kich obowiązków wynikających z racji bycia żakiem ma pragnie-nie obcowania z kulturą (tą tzw. „wysoką” lub „niską”). Szczególnie wiosną, kiedy rozkwitają stokrotki, na drzewach pojawiają się pierw-sze pąki, a słońce coraz częściej nieśmiało wychyla się zza chmur, w każdym budzi się wiosna. Po kil-ku miesiącach intelektualnego wy-siłku chcemy, chociaż przez kilka dni odpocząć od ciągłych testów i tego niepowtarzalnego zapachu książek w bibliotece. Chcemy ode-tchnąć świeżym powietrzem, po-czuć pierwszy wiosenny deszcz, nabrać energii i siły do pracy przed nieuniknionymi czerwcowymi egza-minami.

W maju na ulicach wszystkich miast uniwersyteckich pojawia-ją się plakaty informujące o ju-wenaliach i innych studenckich festiwalach. różnorodne formy aktywności studenckiej orga-nizowane są przez studentów i dla studentów. Jest grupa mło-dych, kreatywnych osób, „sza-leńców”, którzy chcą byś aktywni

i zrobić coś, aby rozjaśnić tą maso-wą imprezę, nadać jej blasku. Chcą pokazać, że w leniwym i nastawio-nym konsumpcyjnie społeczeństwie jest jeszcze miejsce na aktyw-ność, wystarczy tylko trochę chęci i wyobraźni. Samo studiowanie im nie wystarcza.

takich osób jest niewiele, to chy-ba już gatunek na wymarciu (uwa-ga! pod ochroną, nie strzelać!). ale to dzięki nim, imprezom studen-ckim towarzyszą spotkania litera-ckie, wystawy, kabarety, warszta-ty, dyskusje z ciekawymi ludźmi, występy grup teatralnych, a nawet akcje krwiodawstwa. Młodzi, po-czątkujący twórcy mogą się zapre-zentować, a często takie występy to ich pierwsze kroki do kariery.

Dla większości żaków maj to jedynie całonocne szaleństwo na koncertach i w dyskotekach. głoś-na muzyka i alkohol pomagają za-głuszyć myśli, chociaż na chwilę oderwać się od szarej rzeczywi-stości. I to właśnie ta najliczniejsza grupa tworzy wizerunek studenta, ma wpływ na to, jak środowisko studenckie postrzegane jest przez innych. Zabawa na koncertach po-winna być radosna, kolorowa, peł-na młodzieńczej energii, śmiechu i kreatywności. Maj to prze-

cież „święto” studentów, już samo to słowo kojarzy się z czymś przyjemnym.

tymczasem zazwyczaj kończy się na awanturach, potłuczonych butelkach, a miasto wygląda jakby przeszło przez nie tornado. Ślady wracających do domów studentów widoczne są wszędzie. to właś-nie dlatego mieszkańcy lublina domagają się ograniczenia hała-śliwych imprez i koncertów pod-czas Dni kultury Studenckiej. Do urzędu Miasta wpływają kolejne petycje i listy ze skargami na głoś-no „bawiących się” żaków. Zasta-nawiam się, czy da się coś zrobić, aby zapobiec tej nieustającej woj-nie między studentami a miesz-kańcami miasta, a zwłaszcza tymi z okolic miasteczka akademickie-go. Chyba jedynym wyjściem jest próba zrozumienia i dostrzeżenia potrzeb innych zarówno przez jed-ną, jak i drugą stronę. Bo przecież lublin to miasto, które mimo tego, że rzadko pojawia się w folderach turystycznych, nie może go zabrak-nąć na mapie polskich miast uni-wersyteckich.

kiedyś kultura studencka była walką o wolność, pokolenie naszych rodziców musiało szukać różnych

gatunek na wymarciuCo robi student, kiedy już zdecyduje iść czy nie iść dziś na wykład, kiedy skseruje wszystkie skrypty, kiedy wyjdzie z biblioteki?

Page 7: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

Publicystycznie

SPO

łEC

ZNiE

07

możliwości, aby pokazać, co im w duszy grało. teraz walka ta zo-stała zastąpiona walką o dobra materialne. Już w okresie studiów wiele osób rozpoczyna pogoń za pieniądzem, na szczycie ich hie-rarchii wartości króluje bogactwo (niekoniecznie to duchowe) i szyb-ka kariera.

Materializm wkrada się we wszystkie sfery życia. gdzieś w tym wszystkim ginie radość płynąca z młodości, brak czasu na zabawę. a studia to ostatnie lata, kiedy jeszcze można pozwolić sobie na ten komfort nie myślenia wyłącznie o pracy i karierze. to czas dokony-wania wyborów i rozwoju, zawiera-nia nowych znajomości, uczenia się odpowiedzialności i samodzielno-ści, szukania swojej drogi ku przy-szłości.

Przed rozpoczęciem lubelskich Dni kultury Studenckiej w prasie i Internecie pojawiły się informacje o korowodzie kozienaliowym: „dłu-gi, roztańczony, energiczny, wcią-gający wszystkich mieszkańców lublina”. Ciekawie się zapowiada-ło, opis niczym relacja z karnawału w rio.

Jak to wyglądało w rzeczywisto- ści? Na głównych ulicach miasta po-jawiła się zaledwie garstka studen-tów, w większości byli to organizato-rzy imprezy. Było kolorowo i wesoło, ale nie udało się przyciągnąć więk-szej ilości osób. gdzie w tym cza-sie byli pozostali studenci, których w lublinie przecież nie brakuje? Najprawdopodobniej siedzieli na zajęciach albo odsypiali po cało-nocnej imprezie. No cóż, student też człowiek, nie może się rozdwo-ić i być w dwóch miejscach jedno cześnie.

kultura, a zwłaszcza studen-cka, to nie tylko zabawa, to prze-de wszystkim umiejętność dialogu, między ludźmi, a także między róż-nymi dziedzinami sztuki. to właśnie ze środowiska studenckiego wyło-niło się wiele festiwali, przeglą-

dów, a specyfika tego środowiska potrafiła przyciągnąć tłumy. Dziś przypomina to bardziej rodzinne festyny w małych miasteczkach transmitowane przez lokalne te-lewizje, gdzie królują konkursy na niskim poziomie i kiełbaski z grilla. Ważniejsze od pokazania dorobku twórczego studentów jest pokaza-nie logo firmy sponsorującej, naj-częściej browaru. Od uczestników wymaga się tylko biernej obecno-ści. Studenckim imprezom i klubom zaczyna brakować tej wyjątkowości, atmosfery pełnej radosnej energii. Szkoda czasu na obejrzenie wysta-wy czy amatorskiego filmu powsta-łego w środowisku lokalnym, teraz siedzi się w czterech ścianach włas-nego pokoju i ogląda filmy ściągnię-te z Internetu. O byciu gwiazdą nie decydują występy na studenckich festiwalach, ale częstotliwość po-kazywania się w popularnych sta-cjach telewizyjnych i na okładkach tabloidów, dominującą rolę odgry-wają media.

Jak będzie wyglądała kultura studencka za kilkanaście czy kil-kadziesiąt lat? Na pewno nie bę-dzie ona taka, jaka była kiedyś czy jaka jest teraz. to jak odgrzewanie

wczorajszego obiadu, który już nie smakuje tak samo jak dzień wcześ-niej. Czy może słowo „juwenalia” nie za szybko trafi do słownika ar-

chaizmów? Czy dojdzie do tego, że w przyszłości zabraknie kontynua-torów studenckich zabaw, a jedyną rozrywką będzie spędzenie wieczo-ru w ciemnym i zadymionym pubie? to trochę mroczna wizja przyszłych dziejów studenckiej kultury. Po-

zwólmy jej rozwijać się dalej, odna-leźć się pośród nowego pokolenia studentów – trochę zagubionego w tym chaosie, jednak gdzieś w głębi marzeń skrywającego swo-je ideały. Musi się zmieniać, aby sprostać potrzebom nowego poko-lenia, powoli staje się tym, czego zaprzeczeniem była do tej pory. Jej głębsza wartość została zepchnię-ta na margines. Jest wchłaniana przez popularną kulturę masową, coraz trudniej jest iść pod prąd i bronić swej wyjątkowości. a może wcale tego nie chce… Może już nie ma takiej potrzeby… Nie ma dla kogo… Czy poza tym, że wszyscy jesteśmy posiadaczami indeksów, studentów nic innego już nie musi jednoczyć? Jeden z ostatnich ele-mentów scalających zaczyna tracić swą wartość. to nie musi oznaczać, że kultura studencka chyli się ku końcowi. Jest po prostu inna, zmie-rza w odmiennym niż jeszcze kilka lat temu kierunku. Czy w lepszym? to się dopiero okaże. ale jedno jest pewne: potrzeba więcej chęci i zaangażowania ze strony studen-tów, bo to przecież my tworzymy tą kulturę, to od nas zależy, w ja-kim stanie oddamy ją tym, którzy wstąpią w progi uniwersytetu po

nas i jakie wartości im przekażemy. także władze uczelni nie powinny zapominać, że studia to nie tylko nauka, to nie początek wyścigu do najwyższych szczebli kariery.

te pięć lat bardzo szybko mi-nie, warto je przeżyć tak, aby mieć miłe wspomnienia na dłu-gie lata i za kilka lat z tęsk-notą i wzruszeniem opowiadać kolejnym pokoleniom żaków o tych najpiękniejszych w życiu latach.

tekst: Magdalena PietrońFot: Joanna Koprowska

Studia to ostatnie lata, kiedy jeszcze można pozwolić sobie na ten komfort nie myślenia wyłącznie o pracy i karierze

Kultura, a zwłaszcza studencka, to nie tylko zabawa, to przede wszystkim umiejętność dia-logu, między ludźmi, a także między różnymi dziedzinami sztuki

Page 8: Ofensywa nr 11

Publicystycznie08

SPO

łECZN

iE

Page 9: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

Problemowo

SPO

łEC

ZNiE

09

Muzeum lubelskie za-mieniło się w grom-ny ul wypełniony śmiechem, g łoś -nymi rozmowami

i pstrykaniem aparatów. lublinia-nie mogli nacieszyć oczy starymi monetami i obejrzeć wystawę o ka-tyniu. Mieli możliwość krok po kro-ku zobaczyć, jak powstaje ikona, odkryć tajemnice obrazów „uczta u Heroda” i „unia lubelska”, zwie-dzić rzadko otwartą kaplicę Świętej trójcy, odbyć podróż w świat porce-lany, powrócić na ziemię i napotkać na swojej drodze jelenia na ryko-wisku, bądź też zafundować sobie dreszczyk emocji, wysłuchując wy-kładu o ludowej demonologii.

Ostatni punkt zainteresował nas najbardziej. Wykład zaczynał się o godzinie 20.00. Punkt ósma nie było już żadnego miejsca stojące-go. kto by pomyślał, że demony cieszą się aż taką popularnością? Wykład poprowadził Mateusz So-roka, pracownik muzealnego Dzia-łu Etnografii. Czarcie opowieści dla prawdziwie czarciego referenta. Pan Marcin z tyłu miał… czerwony ogon!

Zgasło światło. Oczom przyby-łych ukazały się wiedźmie środ-ki lokomocji: łopaty i miotły oraz

różnej wielkości drewniane podo-bizny diabła. lubelskie Muzeum zapełniło się zastępem demonów, które przybyły wprost z ludowej

demonologii. Na samym początku zjawił się szafarz zła, Diabeł. Nie-wielkiego wzrostu, kulejący Pokuś-nik o siarkowym oddechu, rogaty mieszkaniec podziemia. Później przybyła Czarownica odbierająca krowom mleko, sprowadzająca na ludzi choroby i nieurodzaj. Na sali nie zabrakło jakże popularnego ostatnimi czasy Wampira. Mate-usz Soroka, zanegowawszy ich rumuński rodowód, starał się po-dać kilka sposobów walki z wampi-rzą naturą. Zaczynając od odcięcia głowy potencjalnego wampira i wło- żenia jej między nogi, na sypaniu zia-renek maku przez dziurkę w trum- nie skończywszy. Zamek odwie-dził także daleki krewny Wampira, Wilkołak. Nie zapomniano zapro-sić Zmory, zwanej też Dusiołkiem, przed którą można się było uchro-nić przez zasypianie na brzu-chu, ani Południcy, starej kobiety w białej sukni, z kosą, która czyha na odpoczywających w południe

chłopów. Cudownym sposobem na sali znalazły się powietrzne i wirują-ce duchy, skory do flirtów latawiec i potrafiący przeciągnąć chmurę

Płanetnik, z odmętów wyciągnięto zaś duchy wodne – zielonkawe-go topielca i rusałkę, zdolną załechtać pier-

siami mężczyznę na śmierć.Wszystkie dziwy i gusła sta-

rej słowiańskiej Polski ożyły pod-czas Nocy Muzeów. Dzięki Ma-teuszowi Soroce poznaliśmy prawdziwe „Oblicza zła”. referent otrzymał duże brawa, a ludzie opuszczali salę podekscytowani, z wypiekami na twarzy. – Demo-ny w kulturze ludowej są czymś, o czym chcemy słuchać. to była zdecydowanie najlepsza z dzisiej-szych wystaw – podsumowali.

lublin stara się o tytuł Euro-pejskiej Stolicy kultury. Czy ma szanse? Noc Muzeów była dobrą okazją, żeby wypromować nasze miasto. Okazją nie zmarnowa-ną. Na kulturze nam nie zbywa, o czym świadczą liczne wycieczki na lubelskim Zamku.

tekst: Olga tarasiukFot: Artur Krysiak

Do Europy z demonamilublin intensywnie myśli o tytule Europejskiej Stolicy Kultury. także nocą. 15. maja dyżur przy sztabie promocyjnym przypadł pracowni-kom muzealnym. Mieszkańcy lublina zaproszeni zostali na Królewski Zamek.

Wszystkie dziwy i gusła starej słowiańskiej Polski ożyły

Page 10: Ofensywa nr 11

Problemowo

SPO

łECZN

iE

10

Page 11: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

k onkurs polega na corocznym przyzna-waniu ty tu łu Euro-pejskiej Stolicy kul-tury dwóm miastom.

Zgodnie z obecnymi zasadami, jedno ma być ze „starej”, a drugie z „nowej” unii. W 2016 roku spe-cjalne komisje wybiorą kulturalne stolice z Polski i Hiszpanii.

O co chodzi?

Początki pomysłu sięgają 1985 roku. Pierwotnie rywalizacja nazy-wała się Europejskie Miasto kultu-ry i wyróżniano w niej tylko jedną miejscowość. Sam tytuł ma głównie charakter prestiżowy, chociaż zwy-cięzcy przyznaje się też nagro-dę pieniężną (im. Meliny Mercouri – pomysłodawczyni) w wysokości 1.5 mln euro.

Na początku rywalizacji mia-sta przygotowują specjalny pro-gram, który przedstawia obcho-dy (działania w dziedzinie kultury i sztuki) w przypadku zwycięstwa. to właśnie jego realizacja jest podstawowym zadaniem. głów-nym zwycięstwem natomiast jest

Problemowo

SPO

łEC

ZNiE

11

przyciągnięcie turystów i inwe-storów, co udowodnił opublikowa-ny w 2004 roku „raport Palmera”, czyli badania nad europejskimi miastami kultury. Sam konkurs składa się z trzech etapów:

1.PreselekcjaW trakcie jej trwania pretendenci muszą złożyć wstępne projekty. Do ich ocenienia państwo-gospo-darz powołuje specjalną komisję złożoną z 6 ekspertów krajowych oraz 7 europejskich.

2.Selekcja końcowaW wyniku preselekcji miasta kwa-lifikują się do drugiego etapu. Wtedy muszą przygotować cały projekt, tym razem ze wszystkimi szczegółami. Na jego podstawie ta sama komisja selekcyjna wybie-ra ostatecznie Europejską Stolicę kultury i przekazuje tę wiadomość instytucjom unijnym już na cztery lata przed obchodami.

3.MonitorowaniePo wybraniu zwycięzcy powsta-je komisja monitorująca, złożona z siedmiu ekspertów powołanych

EurO 2016

Na początku maja odbyły się specjalne koncerty promujące lublin w konkursie na Europejską Stolicę Kultury 2016. Na scenie mogliśmy obejrzeć zespoły pochodzące z lublina. i to nie tylko topowe, jak Bajm czy Budka Suflera, ale też undergroundowe, jak Backbeat albo Plug and Play. Co tak naprawdę trzeba zrobić, aby odnieść sukces w stara-niach o zaszczytny tytuł?

Page 12: Ofensywa nr 11

przez uE, która sprawdza reali-zację programu i jego celów. Spo-tyka się dwa razy: na dwa lata oraz na osiem miesięcy przed obchodami. to na drugim spotka-niu ostatecznie przyznaje nagro-dę zwycięzcy – tylko wtedy, gdy miasto spełni kryteria, dzięki któ-rym zostało Europejską Stolicą kultury.

kryteria

Sam projekt obchodów musi spełnić pewne kryteria, dotyczące dwóch dziedzin: „Wymiaru europej-skiego” (różnorodność kulturowa, wspólne aspekty kultury europej-skiej, współpraca z artystami i mia-stami z Polski oraz unii) oraz „Miast i obywateli” (wspieranie przez mie- szkańców projektu ESk oraz trwa-łość rozwoju kulturalnego). Ponad- to projekt musi być powiązany z programem miasta hiszpańskie-go, które także zostanie wybrane w 2016 roku.

Szanse

Zgodnie z opisaną procedurą w Polsce selekcja końcowa ma zakończyć się do 2011 roku. Wy-raźnie widać działania lublina na rzecz rozwoju kulturalnego. W tej

Problemowo

SPO

łECZN

iE

12

chwili zaczyna się remont Centrum Spotkania kultur – budynku znane-go bardziej jako „teatr w Budowie”. Odnawiany jest też teatr Stary, nie-długo ruszy budowa lotniska lub-lin-Świdnik. Odbywają się wydarze-nia kulturalne, a o ich liczbie może świadczyć chociażby rozmiar infor-matora kulturalnego „ZOOM”. Stro-na internetowa promująca ESk jest dostępna w pięciu językach (oprócz polskiego: angielski, hiszpański, ukraiński i białoruski). Drogą mai-lową lub sms-ową można otrzymać informacje o najbliższych wydarze-niach w mieście.

Nie ma jednak sensu powtarzać słów z ulotki promującej lublin, w stylu chwalenia się zabytkami, studentami czy Starym Miastem. W rzeczywistości każde inne pol-skie miasto kandydujące do ESk też to ma. lublin będzie rywali-zował z gdańskiem, katowicami, Warszawą i Wrocławiem. Prawdzi-wą szansą lublina na zwycięstwo jest to, że wbrew sceptycyzmowi wielu mieszkańców, w konkursie nie chodzi o wielkość miasta, inwe-stycje kulturalne czy ilość imprez, w czym dawna stolica unii lubel-skiej ustępuje niektórym kontrkan-dydatom. Zgodnie z założeniami, aby wygrać, trzeba przygotować

świetny projekt promujący miasto i mieć wsparcie mieszkańców.

koncert zespołu the rasmus, otwierający Juwenalia 2010 w lub-linie, gdy cała publiczność wtó-rowała prezydentowi adamowi Wasilewskiemu, krzycząc: „lublin – stolica kultury”, udowadnia, że nasze miasto wcale nie jest bez szans. Poparcie jest. A przynaj-mniej ze strony studentów.

tekst: Artur RybkaFot: Artur Krysiak

Page 13: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

w przestrzeni miasta. Mamy wraże-nie, że słowa kierowane są tylko do nas. – mówi Anna Dąbrowska.

cyberlublin

Wspólny projekt Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i administracji oraz Wydziału Politologii uMCS. Cyberlublin jest organizacją o cha-rakterze naukowym, edukacyjnym i artystycznym. Skupia zapaleńców technologii cyfrowej. Studenci spo-tykają się na wykładach otwartych i seminariach. Przyświeca im hasło: „Miasto w dialogu z cyberkulturą”. Intensywnie myślą o tytule Euro-pejskiej Stolicy kultury dla nasze-go miasta. Pod cybernetycznym sztandarem udało im się przepro-wadzić wiele spotkań ze specjali-stami z całego kraju.

raDIO CENtruM

akademicka rozgłośnia działają-ca już w czasach moich rodziców. Z otwartymi ramionami czeka na wszystkich początkujących dzien-nikarzy spragnionych praktyki w radiu. Studenci mają tu swoje pięć minut, które nierzadko przekształ-

czy kampanię Przeciw Homofobii. Są świadomi tego, że nie naprawią całego świata. terenem ich działań jest obszar lubelszczyzny. Marzą o zbudowaniu lublina pod sztan-darem tolerancji i poszanowania ludzkiej godności. Od marca 2005 roku z ich inicjatywy ukazuje się z różną częstotliwością „Opornik – gazeta Obywatelska”. Czaso-pismo – swoista „tuba propagan-dowa” stowarzyszenia, jak ładnie podsumowała Anna Dąbrowska z Homo Faber – wydało na świat kilka artykułów o małych akcjach zapaleńców, którym udało się wy-grać równie małe, prywatne wojny. W Homo Faber zrodził się tajemni-czo brzmiący projekt „lublin szep-tany”, owoc poszukiwań sposobu, jak ciekawie mówić o historii naj-nowszej. to indywidualny, osobisty i nowoczesny, jak zaznaczają jego twórcy, sposób oprowadzania lu-dzi po mieście. Zainteresowani mogą udać się na niezapomniany, godzinny spacer po lublinie. Wy-cieczka po miejskiej przestrzeni to nie tylko marsz od jednego za-bytku do drugiego. – Opowiadana historia jest prywatną opowieścią, którą słyszymy przez słuchawki

W lublinie funk-cjonuje wie le stowarzyszeń, w których stu-d e n c i m o g ą

rozwijać swoje zainteresowania. Działalność w organizacji daje dużo satysfakcji, może okazać się czasem przyjemnie i pożytecznie spędzonym. to sposób na walkę ze stereotypem wiecznie pijącego studenta. każdy znajdzie tu coś dla siebie. Z myślą o żakach panicz-nie bojących się zaszufladkowania przedstawiamy kilka wybranych studenckich organizacji bądź prze-strzeni twórczych, które mają coś do powiedzenia i pozwalają się wy-powiedzieć.

Homo Faber

Organizacja kierująca swoją uwagę na człowieka. Dla jednostek powstają liczne spotkania, festiwale filmowe, akcje i happeningi (w obro-nie tybetańczyków, przeciw repre-sjom na Białorusi). Wolontariusze Homo Faber kierowani miłością do bliźniego pracują z czeczeńskimi uchodźcami, wspomagają lubel-skie grupy Amnesty International

Problemowo

SPO

łEC

ZNiE

13

Student po godzinachżacy są społecznością ciągle zdobywającą wiedzę. Podręcznikowi mole wiecznie siedzą w książkach, nadgryzając kolejne wielostronicowe Liber mundi. W wolnych chwilach, które zdarzają się niezmiernie rzadko, po-pijają bachusowe trunki lub… działają w studenckich organizacjach.

Page 14: Ofensywa nr 11

swoje marzenia. W „Chatce Żaka” odbywają się warsztaty – bębniar-skie, rysunkowe, taneczne czy in-diańskiego rękodzieła. tutaj dzia-ła Scena aD HOC, dającą młodym lubelskim muzykom szansę na za-istnienie. W aCk znajdują się Pra-cownia Działań Plastycznych i Stu-dencka galeria, które zapewniają warunki sprzyjające wykluciu się sztuki i tę sztukę promujące.

Bezczynność i bierność odbie-rają chęć do życia, sprawiają, że rzeczywistość wokół nas jest bez-barwna, wypełniona tylko i wy-łącznie nauką. Czas z tym skoń-czyć! Studia to najlepszy okres w naszym życiu, powtarzali rodzi-ce i dziadkowie. trzeba się posta-rać, żeby rzeczywiście taki był. W lublinie działa wiele organizacji, w działalność których można się włączyć. Nasze miasto naszpikowa-ne jest ośrodkami różnorakich ini-cjatyw twórczych. Wystarczy tylko chcieć i znaleźć coś dla siebie. Nie gryzą, a mogą całkowicie odmienić nasze dotychczasowe życie.

tekst: Olga tarasiuk

ca się w całą godzinę. to rozgłoś-nia typowo studencka, informująca o tym, co piszczy w trawie akade-mickiego parku, zamieszczająca ogłoszenia o tym, kiedy, kto i gdzie koncertuje, jaki film aktualnie bę-dzie szedł w kinie i powiadamiająca studencką brać o prognozie pogody.

Miasto Poezji

lubelskie spotkania poetyckie to już tradycja. Na kilka dni miasto zamienia się w obszar przestrzeni artystycznej. kursują trolejbusy, w których deklamuje się wiersze. Poezję znaleźć można wytatuowa-ną na ulicy, zapisaną na chodniku czy ścianie. uczestnicząc w progra-mie „Miasto Poezji” będzie się mia-ło okazję odwiedzić prywatny dom poety i tam w miłej, intymnej atmo-sferze wysłuchać tego, co ma on do powiedzenia. Co roku poszukiwani są wolontariusze, którzy pomogą trybikom poetyckiej machiny do-brze funkcjonować. Mieszkańcem „Miasta Poezji” może zostać każdy.

tektura

Czyli tak zwana Przestrzeń Ini-cjatyw twórczych. Miejsce magicz-ne, w którym odbywają się liczne poetyckie wieczorki, wystawy fo-tografii, pokazy niszowych filmów, koncerty muzyki prawdziwie alter-natywnej. to przy tekturze działa lubelska odnoga organizacji Jedze-nie Zamiast Bomb (inicjatywa

Problemowo

SPO

łECZN

iE

14

Więcej informacji znajdziecie:

Homo Faber – http://www.hf.org.pl/ao/index.phpcyberlublin – http://www.cyberlublin.plRADiO CENtRUM – http://www.centrum.fmMiasto Poezji – http://miastopoezji.plTektura – http://tektura.wordpress.comNiezależne Zrzeszenie Studentów – http://www.nzs.umcs.lublin.pl„Chatka żaka” – http://ack.lublin.pl

społeczna polegająca na rozdawa-niu ludziom bezdomnym ciepłych wegetariańskich posiłków). W tek- turze każdy znajdzie dla siebie miejsce. Działanie niecodzienne-go klimatu, właściwego tylko temu miejscu, jest porównywalne z poby-tem w Ciechocinku.

Niezależne Zrzeszenie Studentów

Studencka organizacja, która pomaga żakom rozwijać swoje za-interesowania. Chcą „coś” robić i dobrze się przy tym bawić. Za-ciekle bronią praw studenta, orga-nizują życie studenckie w lublinie i przygotowują żaka do roli obywa-tela z krwi i kości. to tutaj zrodziło się wiele ogólnopolskich projektów, w których każdy może wziąć udział. NZS dwa razy w roku organizuje akcję honorowego krwiodawstwa, tzw. „Wampiriadę”. tutaj też poja-wił się program „Studencki Nobel”, mający na celu wyłonienie najbar-dziej utalentowanego i najaktyw-niej działającego studenta.

akademickie Centrum kultury „Chatka Żaka”

Przestrzeń, w której działać mogą wszyscy studenci. Przestrzeń ogromna, różnorodna, pozwalająca wykazać się na różnych płaszczy-znach. Jest mecenasem rozporzą-dzających grantami, które poma-gają kołom studenckim realizować

Page 15: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

Problemowo

SPO

łEC

ZNiE

15

Page 16: Ofensywa nr 11

wiszący w sali na ścianie odwrócił się, nie mogąc spokojnie patrzeć, jak diabeł wydaje sprawiedliwy wy-rok. Wspomniany krzyż z Chrystu-sem znajduje się w archikatedrze.

amalteja

Inna legenda opowiada o lubel-skim herbie. Widnieje na nim biały koziołek i krzew winogron. Skąd ów herb, który tłumaczy potoczną na-zwę lublina – kozi gród?

kiedy w zamierzchłych czasach lublinianie zapragnęli dla swojego grodu praw miejskich, musieli prze-konać króla Władysława łokiet- ka, aby im owe prawa nadał. Sprze-dali mu historyjkę o tatarskich na-jazdach, które do tego stopnia wy-niszczyły ich gród, że uchowała się tam jedynie grupka dzieci, wykar-mionych przez lubelską Amalteję. Zachwycony opowieścią król zgo-dził się nadać grodowi prawa miej-skie, doradzając jednocześnie, aby

Magiczna przestrzeń lublina wypełnio-na jest przedmiot-mi, miejscami czy przechadzającymi

się duchami osób, o których mówią liczne podania. Warto powęszyć w starych książkach czy Internecie, aby przekonać się, że lublinianie nie gęsi i swoje legendy mają…

Czarcia Łapa

Najpopularniejszym z lubelskich podań jest opowieść o Czarciej Ła-pie. Mówiono, że w XVII wieku do lubelskiego trybunału koronnego przyjechała pokrzywdzona wdowa. Pewnemu bogatemu szlachcicowi, który ograbił jej domostwo i spalił zabudowania gospodarskie, udało się uniknąć kary. kobieta przybyła do miasta szukać sprawiedliwości. Niestety, sędziowie trybunału rów-nież okazali się przekupni. Zrezyg-nowana wdowa, pozbawiona szan-sy na odzyskanie swojego majątku,

Problemowo16

SPO

łEC

ZNiE

w złości wykrzyczała podobno: Na-wet diabli sprawiedliwiej by mnie osądzili!

Na diabelską interwencję nie trzeba było długo czekać. Wieczo-rem przed trybunałem pojawiła się piękna karoca, z której wysiedli bogato ubrani panowie, stąpając na… końskich kopytach. Dziwnym trafem, jak to zwykle w legendach bywa, w sądzie po raz kolejny od-bywała się sprawa pokrzywdzonej wdowy. Niezwykłych przybyszów powołano na świadków. W obecno-ści nieznajomych nikt nie ośmielił się kłamać i wydano sprawiedliwy wyrok. aby ową decyzję uprawo-mocnić, diabeł, który miał przyjem-ność ją odczytać, uderzył dłonią w stół. Na blacie pozostała wypa-lona Czarcia Łapa, którą po dzień dzisiejszy można oglądać na lubel-skim zamku.

Mówiono też, że podczas ogła-szania czarciego wyroku, Chrystus

Wars i Sawa po lubelsku

Każde miasto i miasteczko posiada swoje legendy. Bajecznie kolorowe opowieści, które nadają miejscu niepowtarzalny urok i lokalny koloryt. lublin nie jest wyjątkiem – on także posiada swoje podania, o których warto pamiętać teraz, gdy ubiegamy się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.

Page 17: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

budowy chlebowego pieca. Nieste-ty, w piekarni wybuchł pożar. Ocalał tylko pechowy głaz. ludzie uznali, że z lichem lepiej nie walczyć i zo-stawili go w spokoju. Wielki, płaski kamień leży dzisiaj na skrzyżowaniu uliczek przy Wieży trynitarskiej.

rozpustnica i kogucik

Znana jest też historia o pięknej złotniczance, mieszkającej przy uli-cy Złotej. Dziewczyna była zjawi-skowa i miejscowi chłopcy często wystawali pod oknem, aby choć przez chwilę ujrzeć jej urokliwą twarzyczkę. uroda złotniczanki nie-pokoiła kobiety, których mężowie także poddawali się urokowi pan-ny. Mieszkanka ul. Złotej nie była zaś taka niewinna, jak przystało na młodą panienkę. Wieczorami przyjmowała młodszych i starszych mężczyzn. Świadkiem tych niemo-ralnych schadzek był złoty kogucik, zdobiący szczyt Wieży trynitar-skiej. Córki złotnika dziś już nie ma, ale kogucik wciąż pieje, gdy przez bramę przechodzi niewierny mąż.

Zdradzona rusałka

Wśród podań nie mogło zabrak-nąć romantycznej opowieści. Starsi

w herbie miasta znalazła się boha-terska koza. Żeby kozie nie było smutno, monarcha wymyślił, żeby umieścić obok niej krzew wino-gron – symbol bogactwa grodu.

licho nie śpi

W zbiorze legend nie zabrakło historii o kamieniu Nieszczęść. Skąd się wzięła jego zła sława? Mówiono, że kiedyś pewna kobieta niosła swojemu mężowi zupę, aby posilił się podczas meczącej pra-cy. Niestety, niewiasta nie była zbyt zręczna i niosąc naczynie, wy-lała zupę na ów kamień. Podobno zjadły ją okoliczne bezpańskie psy, a zlizawszy całą ciecz – zdechły. kamień zaczęto uważać za niebez-pieczny…

Według miejskiej legendy sta-wiano na nim pieniek, na którym ścinano głowy skazańcom. kie-dyś, gdy ścięto na nim niewinne-go człowieka, kamień rozłupał się na pół, a topór wyszczerbił na-wierzchnię. głaz przynosił pecha każdemu, kto go dotknął. Wielo-krotnie próbowano się go pozbyć, przenosząc nieszczęśliwy kamień z miejsca na miejsce. Pewien pie-karz postanowił użyć kamienia do

Problemowo

SPO

łEC

ZNiE

17

ludzie pamiętają jeszcze historię nieszczęśliwej miłości pięknej akro-batki i mieszkańca lublina. Młodzi zakochali się w sobie w teatrze i przez długie miesiące byli nieroz-łączni. akrobatka postanowiła po-święcić dla miłości swoją karierę. Niestety, z powodu swojej reputacji nie spodobała się matce ukocha-nego. Nastąpiło bolesne rozstanie i samobójcza śmierć odtrąconej ko-biety. Jej dusza po śmierci zamie-niła się w rusałkę. lublinianie na-zwali tak ulicę, na której po dzień dzisiejszy można usłyszeć żale i narzekania zdradzonej kobiety.

lubelskich legend znalazłoby się o wiele więcej. Jednak nie o ich przedstawienie chodzi, a o pokaza-nie mieszkańcom lublina, że po-siadamy to coś, co odróżnia nasze miasto od innych polskich miejsco-wości. Warszawa ma swoją Syren-kę, toruń – pierniki, a my mamy Czarcią Łapę i kamień Nieszczęść. I powinniśmy być z tego dumni, przekazując te legendy z poko-lenia na pokolenie. Prawdziwie Europejska Stolica Kultury bez bajecznych podań nie może się obejść.

tekst: Olga tarasiuk

Gdy otworzysz oczy wydaje ci się już, że widzisz.Johann Wolfgang Goethe

Page 18: Ofensywa nr 11

SPO

łECZN

iE

18 reportersko

Na korytarzu gwarno jak na Bernardyń-skiej. Wszyscy biegną podpisać listę. Za-gadują, dowcipkują,

witają się z uśmiechem odsłaniają-cym ewentualne braki w uzębieniu. Jak się później zorientowałem, jest to – oprócz oczywiście godziny wyj-ścia z pracy – najważniejszy i zara-zem najbardziej dynamiczny punkt programu w tej sztuce. Bo przez resztę dnia korytarze przeważ-nie zieją pustką i nudą. Za chwilę życie poważnie zwalnia. Poranna kawa, papieros, przegląd prasy… Wszystko ciągnie się aż do godzi-ny 10.00. Jedynie pan tadzio, który jest tuż przed emeryturą i wyglą-da na to, że życie spędził na pracy w urzędzie, nie rezygnuje z lektury „Wyborczej” w zasadzie do końca dnia. Sympatyczny, uśmiechnięty, szpakowaty pan po sześćdziesiątce podchodzi do całej sytuacji z wyraź-nym dystansem. każdy wie, że pan tadzio wychodzi z pracy wcześniej, bo mieszka poza lublinem i śpieszy się na busa. Nawet dyrekcja przy-myka na to oko – w końcu pracuje tu na pewno dłużej niż kilku dyrek-torów razem wziętych. Dobry hu-

mor nie opuszcza go zatem przez cały dzień.

Palarnia to najchętniej i najczęś-ciej odwiedzane miejsce w tym przybytku. Przez chwilę nawet za-czynam żałować, że nie palę, bo wygląda na to, że tam rozkwita życie towarzyskie urzędu. Obrazy przepalonych płuc, żółtych zębów oraz wizja raka i chorób serca z re-

klam skutecznie odbierają mi chęć na papierosa. Wymieniam więc na ten temat uwagi z kolejną niepalą-cą osobą – dziewczyną koło trzy-dziestki, która będzie moją współ-lokatorką w pokoju 37. Ewa, niska blondynka o spokojnym, wręcz nieco flegmatycznym charakterze skończyła studia kilka lat temu. Przez 3 lata bezskutecznie szuka-ła pracy w zawodzie, aż w końcu dostała się tutaj. Jak się później okazało, jej mama pracuje piętro wyżej. Zresztą to niejedna koliga-cja rodzinna w tej firmie. Średnio co

trzecia osoba ma mamę, ciocię czy stryjeczną babkę w innym dziale lub nawet pokoju obok. Wcześniej dużo o tym słyszałem, ale nie bar-dzo w to wierzyłem. teraz chyba wiem, dlaczego tak ciężko dostać pracę w tym kraju.

godzina 11.00. Dostaję od kie-rowniczki zadanie. kierowniczka, pani Basia, ładna brunetka pod

czterdziestkę, każe mi zrobić tabelkę w Excelu i wprowadzić do niej dane z całego stosu papierów leżących na biurku. Bio-rę się ochoczo do pracy

i po godzinie tabela gotowa. – Już?! – dziwi się pani Basia – Ja myślałam, że to zajmie ze dwa dni. Na drugi raz można trochę wolniej – kwituje. Biorę sobie tę radę do serca. Jesz-cze nie raz mi się przyda, a słowo „wolniej” wejdzie na stałe do moje-go podręcznego słownika. Niezbyt forsowne tempo pracy to przecież podstawa. kierowniczka wyjeż-dża za chwilę w teren na kontrolę. – Obłóżcie się jakimiś papierami, jakby ktoś z dyrekcji wpadł – rzuca na odchodne. grunt to zachowanie pozorów.

Dzień z życia urzędnikaGodzina 7.30, lubelski Urząd Wojewódzki, ulica Spokojna. Szary, wielki i smutny budynek nie wzbudza mojego większego zainteresowania. Za-spany, wdrapuję się po schodach. to mój pierwszy dzień pracy.

teraz wiem, dlaczego tak ciężko dostać pracę w tym kraju

Page 19: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

reportersko

SPO

łEC

ZNiE

19

Grunt to zachowanie pozorów

Całe szczęście, że jest Internet – to moja jedyna rozrywka na następ-ną godzinę. Dostaję od Ewy ostrze-żenie, żeby uważać, co się pisze i jakie strony ogląda, bo Internet jest monitorowany. Nie wiem, czy w to wierzyć, ale na prywatne ma-ile wolę nie odpisywać. gry inter-netowe zastąpiły starego pasjansa. Sposoby na zabicie nudy w biurze też idą z duchem czasu. Próbuję podpytać pracowników, jak im się tutaj podoba. głównie narzekają na niskie zarobki. to podstawowy te-mat przewijający się w rozmowach. I słusznie: 900 czy 1000 zł za 8 go-dzin dziennie to nie jest dużo. Cóż,

chciałoby się jednak rzec: „Jaka praca, taka płaca”. I vice versa.

koło 13.00 przychodzi miła pani z kadr z informacją, że mam się zgłosić na szkolenie BHP. Przyjmu-ję to z zadowoleniem, bo już mnie oczy bolą od komputera. Szkolenie, z natury swej nudne, okazuje się w miarę znośne. Interesują mnie zwłaszcza fragmenty o od-szkodowaniach, ubezpieczeniach i – oczywiście – o urlopach. Po szkoleniu idę do barku coś zjeść. O tej porze wybór jest już niewielki, a stoliki prawie puste. Zjadam po-woli flaczki i prowadzę interesującą dyskusję z panią wydająca porcje wygłodniałym urzędnikom. Ona wie prawie wszystko. Nic dziwnego,

że czas szybko ucieka. Jeszcze tyl-ko na krótko wracam do pokoju po rzeczy i zmierzam powoli w stronę wyjścia.

Jest godzina 15.30 – korytarze pełne ludzi, ruch dużo większy niż rano. to najciekawszy obrazek w ciągu całego dnia. Wszyscy z podziwu godną precyzją i zorganizowaniem w pośpiechu opuszczają budynek. Nie wygląda na to, żeby nawet jedna osoba zo-stała choćby minutę dłużej. Chyba jednak wszyscy mają tu szwaj-carskie zegarki. A podobno za-robki są takie słabe.

tekst: Marcin Bąk

Kłamię dużo, ale nigdy w moich utworach.

Courtney Love

Page 20: Ofensywa nr 11

reportersko

SPO

łECZN

iE

20

leszek, w zasadzie le-cho, codziennie rozpo-czynał dzień pracy na radziszewskiego od za-miatania chodnika. Jego

kolejne płynne ruchy przerywały zwyczajowe powitania z pracowni-kami okolicznych instytucji. Znał dosłownie wszystkich. Pracowni-kom jednej piekarni załatwiał leki bez recepty w aptece, gdzie farma-ceutki w razie potrzeby mierzyły mu ciśnienie. W kiosku pomagał otwie-rać lodówki z napojami, zwłaszcza jeśli zamiast właściciela pracowała jego siostra lub matka. kobietom w końcu trzeba pomagać, a on był dżentelmenem w każdym calu. Od ochroniarzy z kul-u czasami poży-czał miotłę lub kupował w ich imie-niu piwo, kiedy byli „na służbie”. Właścicielce galerii znajdującej się w pasażu pomagał wypakować z bagażnika ogromne worki z ubra-niami. kiedy kinooperatorzy z Bajki potrzebowali pomocy w rozwie-szaniu plakatów, zawsze mogli na niego liczyć. lecho – złota rączka, człowiek od wszystkiego.

Najlepiej znał pracowników skle-pu monopolowego. Najczęściej też spędzał czas przed południem na rozmowach, głównie z dziewczy-nami pracującymi w delikatesach nocnych. kiedy sklep z trunkami wyskokowymi otwierał swoje pod-woje, a było to w okolicach godziny 7, natychmiast pojawiał się w nim po swoją ambrozję. – Munia daj – recytował w sklepie z uśmiechem na twarzy. tylko wtajemniczeni wiedzieli, że chodziło mu o popular-ną nalewkę, która składa się prawie z samej siarki, ale w pewnych krę-gach uchodzi za rarytas. Nalewka, koniecznie wiśniowa, stanowiła źródło jego sił, jak uparcie powta-rzał. gdy w butelce pokazywało się dno, wracał po kolejną i następną, i jeszcze jedną. Zwykle można było doliczyć się 4, a nawet 6 litrowych butelek nalewki.

lecho nigdzie nie pracował. Mieszkał z matką i siostrą. Na na-lewkę zarabiał właśnie dbając o porządek wokół pasażu handlo-wego na radziszewskiego. – Praco-

wałem jako kierowca w PkS-ie, ale to było dawno – wspominał z rozma-rzeniem. Po takim wyznaniu obo-wiązkowo następowała chwila ciszy i zaciągnięcie się papierosem marki Classic. Wszelkie opowieści najlepiej snuło mu się z papierosem w dłoni i dymem w płucach. rozluźniony wspominał, jakie osobowości bawi-ły w okolicy jeszcze kilka lat temu. Szczególnie zapamiętał starszego mężczyznę tańczącego zimą na bo-saka, popijającego denaturat prosto z butelki i nucącego sobie pod no-sem nikomu nieznane melodie. Do dzisiaj ma z nim zdjęcie. Obaj sie-dzą na murku koło żółtego kiosku, w lekkim półcieniu, z uśmiecha-mi na twarzy i policzkami wysma-ganymi ostrym, lipcowym słoń-cem. lecho już wtedy nosił czapki z daszkiem i miał przybrudzone niebieskie jeansy. Nie zmienił się także uśmiech na jego twarzy.

ten uśmiech nie znikł nawet wtedy, gdy przedsiębiorcy z ra-dziszewskiego nie dostali przedłu-żenia umowy na wynajem lokali.

leszek

Po raz pierwszy zobaczyłam leszka w momencie, gdy zamiatał chod-nik koło piekarni na Radziszewskiego. lekko zgarbiony, w spodniach przybrudzonych błotem i czapce z daszkiem, na której widniał napis „tatra”. Powoli i z namaszczeniem sprzątał skutki wczorajszej imprezy w pobliskim klubie.

Page 21: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

reportersko

SPO

łEC

ZNiE

21

Wojsko postanowiło zająć swoje bu-dynki w celach bliżej nie sprecyzo-wanych. Wydawać by się mogło, że leszek będzie musiał się pożegnać z dotychczasowym życiem. Z jego przewidywalnością o smaku wiśnio-wej nalewki. Z codziennymi rozmo-wami o wszystkim i o niczym.

Pasaż handlowy został zamknię-ty siedem miesiący temu. Wojsko zamurowało wejścia do sklepów i pomalowało ściany intensywnie żółtą farbą. leszek nadal zamia-ta na radziszewskiego. Po swoją ulubioną „Wisienkę” musi chodzić kilka metrów dalej do groszka, ale wciąż się uśmiecha. Ciągle ma na głowie czapkę z daszkiem i jeansy, które niejedno już widziały.

tekst: Anna BiaduńFot: Marek Cieślar

Page 22: Ofensywa nr 11

sza poszła do przedszkola, drugą opiekowała sie babcia. kilka pierw-szych lat spędziły beztrosko. Jak to dzieci – nieświadome tego, co ich czeka w przyszłości. W swoim oto-czeniu czuły się bezpiecznie. Żyły z dnia na dzień, korzystając z uro-ków dzieciństwa. Potem przyszedł czas na szkołę. Na Białorusi to rodzi-ce decydują w jakim wieku posłać tam dziecko. Oksana wylądowała w szkolnej ławie w wieku sześciu lat, Weronika rok później. W pierw-szej klasie zdarzały sie również pię-ciolatki. Czekało je jedenaście klas szkoły średniej, następnie studia a w najgorszym przypadku praca w kołchozie.

W raduniu są dwie szkoły. Nu-mer 1 i 2. Stara i nowa. gorsza i lepsza. Oczywiście panuje mię-dzy uczniami tych szkół rywaliza-

reportersko

SPO

łECZN

iE

22

kiedy Polak myśli o jakimkolwiek mieście położonym w kraju za wschodnią granicą to zapewne od razu w jego

głowie pojawia sie obrazek szare-go, beznadziejnego krajobrazu bez żadnej przyszłości. rzeczywiście taka perspektywa nie jest zbyt in-teresująca, bo co ciekawego może się tam wydarzyć? ale może warto byłoby sie zastanowić jak patrzą na ten świat rodowici, szczególnie młodzi mieszkańcy i czy rzeczywi-ście jest tam tak ponuro? W końcu nawet takie małe miasteczka mają swoje „sensacje”. Jedną z nich, jak wspomina Weronika byli Żydzi. Z podekscytowaniem mówi o me-czecie, cmentarzu żydowskim, „prawdziwym” rabinie. Niezapo-mnianym wydarzeniem był przy-jazd Żydów do radunia. Powodem

była rozbiórka starego żydowskie-go domu i przetransportowanie go do Izraela. Oksana z Weroniką wspominają, jak wszystkie dzie-ci z radunia z zaciekawieniem im się przyglądały – w końcu to coś innego, nowego, lepszego. Zde-rzenie dwóch światów – bogatych Żydów i biednych dzieci z radunia. W żydowskiej synagodze powstał Miejski Dom kultury. Do dzisiaj or-ganizuje sie tam koncerty. kiedyś było kino, chodziło się do niego ze szkolną wycieczką. Dom kultury sponsorował bilety. Coś się działo, rozpraszało codzienną nudę.

Dzieciństwo

Cofnijmy się do lat wczesnego dzieciństwa. Oksana z Weroni-ką rozpoczęły swoje życie jak nie jedno dziecko na świecie. Pierw-

Polskie dzieciństwo na Białorusi.

Oksana i Weronika pochodzą z Radunia. Raduń to spokojne małe mia-steczko położone w zachodniej Białorusi. Właściwie jest to wieś, ale funkcjonuje na prawach miasta. U nich mówi się na to gorodskoj po-siołok. Jest tam jedna restauracja, jeden bar, jedna dyskoteka z policją zamiast ochrony. Ma dwa tysiące mieszkańców, co za tym idzie wszyscy się znają i plotkują o sobie. Absolutna większość, bo aż 90 procent to katoliccy Polacy, którym wypadło żyć na Białorusi po przesunięciach granic po ii wojnie światowej.

Page 23: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

Swoje dzieciństwo obie uważa-ją za szczęśliwy czas, bo nie miały świadomości, że może być inaczej, lepiej. Zgodnie z powiedzeniem: „czego oczy nie widzą tego sercu nie żal”. W ogóle czas chodzenia do szkoły to w gruncie rzeczy szczęś-liwy okres. Chociaż docenia się to dopiero po latach.

Zmiana

ale dziewczyny stawały się co-raz starsze. trzeba było zacząć zastanawiać się nad swoim życiem po ukończeniu szkoły. Weronika zawsze chciała studiować w Pol-sce. Wierzyła, że jest to możliwe, bo jej starszej siostrze się udało. W jej rodzinie często mówiło się o Polsce. Weronika była nią zafa-scynowana, czuła, że to jej ojczy-zna. Oksana była bardziej scep-tyczna. Nie zastanawiała sie tak bardzo nad swoją przyszłością. Ojciec miał jej załatwić jakieś stu-dia w Szkole Wojskowej w Mińsku. „Jakieś”, bo na Białorusi nieważne co się studiowało, byleby tylko stu-diować i nie skończyć w kołchozie. Chociaż dzisiaj ludzie decydujący się na pracę w kołchozie dostają od państwa dom – jest to więc pewna pokusa, aby zostać w miasteczku i resztę swojego życia spędzić na zaspakajaniu podstawowych po-trzeb.

W 2004 roku Weronika wyjecha-ła na kolonie do Świdnika – mia-sta partnerskiego radunia. Wtedy narodził się pomysł o ściągnięciu kilku dziewczyn do Polski. Mama Weroniki jest prezesem Oddziału Związku Polaków na Białorusi, więc pewne było, że Weronika wyjedzie. Przez rok załatwiano pozwolenia na wyjazd. trzeba było uporać się z biurokracją. u notariuszy rodzice podpisali zgodę na to, aby dyrek-tor świdnickiego liceum – Ryszard Borowiec był jej prawnym opieku-nem. Minął rok. Przyszły kolejne wakacje. tym razem na wakacje do Świdnika razem z Weroniką wy-jechała Oksana. Spodobało się jej. Okazało się, że jest szansa także dla niej. kiedy wróciła do radunia szybko musiała odnaleźć swojego biologicznego ojca, gdyż potrzeb-

reportersko

SPO

łEC

ZNiE

23

cja, którą dodatkowo podsycają nauczyciele. konkurencja dotyczy różnych dziedzin: zaczynając od sportu, na wynikach w nauce koń-cząc. uczniowie między sobą wy-tykają kto jest lepszy, kto gorszy w zależności od tego do jakiej cho-dzi szkoły. Do „jedynki” chodzą za-zwyczaj dzieci z okolicznych wsi, do „dwójki” dzieci z radunia. Choć nie jest to regułą. Na przykład Oksana poszła do „jedynki”, bo jej tato miał tam znajome nauczycielki, dlatego wolał oddać córkę w zaufane ręce.

Weronika z Oksaną do szkoły chodziły od poniedziałku do so-boty. Codziennie od dziewiątej do czternastej, piętnastej. Wszystkie przedmioty odbywały się w języku rosyjskim. Poznawały literaturę ro-syjską i białoruską na oddzielnych przedmiotach. także historia była rozdzielona na powszechną i biało-ruską. Pomimo tego, że większość mieszkańców to Polacy na co dzień rozmawiają między sobą po rosyj-sku. a właściwie w trzech językach – rosyjskim, białoruskim i polskim, tzw. trasianką. Mówić po białorusku to u nich wstyd, jakiś folklor. tak jak u nas w czasach Prl-u były trak-towane dialekty – kaszubski czy śląski.

ta codzienna szkolna rutyna była urozmaicana przez sobotnie dyskoteki organizowane w szko-łach. Oprócz tego w szkole przy różnych okazjach odbywały się wy-stępy, konkursy. klasy rywalizowa-ły między sobą w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zbierano punkty i wygrywano nagrody. Dzięki tym drobnostkom rozpraszano nudę i codzienną szarość dnia.

Często zdarzało się, że dzieci za-miast wracać do domu zostawały w szkole i bawiły się razem, roz-rabiały. Oksana pamięta jak ze swoimi koleżankami zamknęły chłopców w klasie. Chłopcy musieli uciekać przez okno, wybili szyby. Dziewczyny dobrze też wspomina-ją obchodzenie świąt socjalistycz-nych – Święto Pracy i Dzień Zwy-cięstwa. W pamięć zapadły im pochody pierwszomajowe. W tym dniu dziewczęta były ubierane w kolorowe sukienki, miały zaplata-ne warkoczyki i jechały przez ulice miasteczka na wielkiej przyczepie prezentując dawną tradycję. Od-bywały się wóczas liczne konkur-sy, na których można było wygrać świnię albo worek mąki. W Dzień Zwycięstwa chodziło się do byłych żołnierzy z życzeniami i kwiatami, słuchało się ich opwieści o wojnie. W pewien sposób obcowało się z historią.

Poza szkołą miały obowiązki w domu. Oksana musiała się opie-kować o sześć lat młodszą siostrą Wioletą. Wstydziła się, że ma bawić się z dzieckiem, bo przecież ona była już „prawie dorosła”. Wolała wyjść gdzieś ze swoimi znajomymi i zająć się sobą. Czuła do siostry gniew i złość, że musi się nią opie-kować. Weronika wręcz przeciwnie. Ona w domu opiekowała się swoim o siedem lat młodszym siostrzeń-cem z przyjemnością. rodzice nie zmuszali dziewczyn do pomo-cy w gospodarstwie, bo uważali, że ich dzieci nie muszą pracować w domu, ważne żeby sie uczyły. Oni wychowali się na wsi – nie mieli takiej szansy na edukację, dlatego nie chcieli zabierać dzieciom czasu, który mogły przeznaczyć na pogłę-bianie wiedzy. ale Oksana, kiedy tylko mogła unikała szkoły. Dlatego wolała czasami pójść w pole niż do szkolnej ławki.

W wakacje w raduniu organizo-wane były kolonie w mieście i wy-jazdy do Świdnika. kto zostawał w mieście rodzinnym wolny czas spędzał w miejskim Domu kultu-ry na zabawach i konkursach. Pod koniec takich koloniiodbywał się wyjazd nad pobliskie jezioro pod namioty.

Page 24: Ofensywa nr 11

reportersko

SPO

łECZN

iE

24

na była zgoda obu rodziców na wyjazd córki zagranicę. udało się. Nie było czasu na zastanawianie się czy warto. każdy wiedział, że warto i taka szansa może się już nie po-wtórzyć. Nie ukrywają, że czuły żal, bo zostawiały rodziny, przyjaciół, ale podjęły to wyzwanie. Oprócz Weroniki i Oksany do Świdnika przyjechała też Jana. Najważniej-sze, że nie były osamotnione, miały siebie.

1 września 2005 roku przekro-czyły progi świdnickiego liceum i ich życie wywróciło sie do góry nogami.

tekst: Karolina Wójtowicz

Page 25: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIEk uba Hołaj - rocznik ‘86, student Politologii uMCS, sangwinik,

leń, marzyciel. Od dziecka interesował się dziennikarstwem, zarówno pisanym jak i mówionym. W mikrofon gadać chce. raczkujący fotograf amator. Ponad wszystko kocha muzykę, zwłaszcza na żywo, koncertowo. Pisze głównie do szuflady,

choć niegdyś zdarzało mu się uzewnętrznić na kilku wieczorkach poety-ckich w zakątkach lublina. Fanatyk jedynie słusznego klubu - Manche-steru united.

„Głos w Sprawie Miasta”

Żółte ściany pokryte pleśniąPajęczyny w rogach, połamane mebleWracam tu, właśnie dziś, na stare śmieciOtwieram drzwi i widzę...Pustkę, bezduszny pokój, nagie ściany.

Wychodzę, nie zamierzam tu umrzeć.Wąską uliczka podążam za moim cieniemWzrok wbity w szarą brukową kostkęCo raz potykam się o krzywe krawężnikiZwiedzając moje ciche, zacne miasto...

Witryna za witryną,Mijam ich dziś tysiącePaletą kolorów błyszczą, niczym tęczaMijam kolejne sklepy, Wtem moje nogi stanęły...

Wpatrzony jak w magiczny obrazekPodziwiam cudo, które jest po drugiej stronie szyby.Nie czekając dłużej wchodzę,kupuję nie patrząc na cenę.Szybko wracam, biegnę, galopuje do domu!

Malownicze uliczki, promieniujące neony,Nic nie jest w stanie zatrzymać mnie...Nie zwracam uwagi na to...Pędząc ku nowej lepszej rzeczywistościPędząc, aby oczyścić swoje życie.

Okres czystki minął bezpowrotnie...Szybko uwinąłem się z porządkamiWszystkie niepotrzebne śmieci wyrzuciłemProsto za okno, na chodnikNiszcząc moje miasto...

by kuba Hołaj (limp_fan ®)

Page 26: Ofensywa nr 11

„Kłamca”

nowa, niebezpieczna brońniczym bomba atomowarzucona w moją stronęwybucha...

nowa, niebezpieczna brońwynalazek nie twójnarzędzie umysłowej zagładywybucha...

miliony odłamków mego mózgurozrzucone po kątach czaszkiśmierdzą...ty szukasz miotełki

twoje życiepedantyczny porządekuporządkowane wybuchy

moje życiepełne krwawych ofiarjestem jedną z nich?

14.10.04.

„Najlepszy Przyjaciel”

Znowu mnie oczerniasznie ściszaj głosu, ja i tak usłyszę.Jestem blisko, po drugiej stronie drzwipatrzę na ciebie przez dziurkę od klucza.

Jeszcze wczoraj jechaliśmy razem tramwajem,uśmiechy towarzyszyły naszej rozmowie.Czemu to zmieniłeś?Pytam czemu ją uwiodłeś?Mój odwieczny „najlepszy przyjacielu”

Dlaczego ci zaufałem?Wprowadziłem cię w moje życie,przedstawiłem ukochanej.

Co mam w zamian?Cierpienie! Smutek! Samotność!Pamiętam twoje zapewnienia, zarzekałeś się być obojętny,neutralny wobec niej.

Całe moje życie straciło dziś sens.Wszystkie radości odeszły już w kąt.

Dlaczego, pytam dlaczego?

Bo ci zaufałem...

Pieprzony hipokryto...

Page 27: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

„Olimpijczyk”

Napięty jak struna stojęw mej głowie morze myśliczekać...oddychać...biec...tak mi każą.

Wokół mnie miliony oczumorze ciekawskich ludzisiedzą...jedzą...obserwują...taka ich natura.

a ja? Mały, szary człowiekza mną morze wysiłkówćwiczyć...ćwiczyć...ćwiczyć...tak musiałem.

Nagle strzałimpuls w mózgu, skurcz mięśnibiegnę...zacierają się kolorypędzą z prędkością światłai po chwili zwalniają...

Stoję na środku wielkiego placuna głowie dziwna zielona gałązkasłychać okrzyki, wiwatyrozglądam się...wodzę oczami...szukam wszędzie zwycięzcy.

Jednak oni już go znaleźli...

Page 28: Ofensywa nr 11

literacko

KU

ltUR

AlN

iE

28

l ublin, piątek, czerwcowe popołudnie. Na ulicach ludzie nad wyraz weseli i uśmiechnięci. Pracow-nicy lubelskich zakła-

dów, banków, urzędów, studenci, emeryci… Wszyscy doczekali koń-ca tygodnia i pragną odpoczynku. Spacerowicze przechadzają się po parkach, żaglówki leniwie suną po tafli lubelskiego zalewu. ktoś po-godził się z rodziną, ktoś inny po-kłócił z sąsiadem. Jeszcze inny ku-pił nowy samochód, wybrał się na krótką wycieczkę rowerową albo ogląda telewizję w domu. tak zwa-na proza życia.

ten monotonny obrazek prze-rywa niespodziewane wycie syren. Nikt z mieszkańców nie zna jeszcze zagrożenia. Wokół słychać tylko przeraźliwy dźwięk. ludzie z całą pewnością wpadliby w panikę, gdy-by wiedzieli, o jakim zagrożeniu są informowani. Bomba z ładunkiem

nuklearnym. Wojsko już wie, co za kilka chwil się wydarzy. Na miasto spadnie bomba, którą zrzuci ciężki bombowiec lecący na wysokości 10 km...

Sytuacja wydaje się tak nie-prawdopodobna, że pierwsze wia-domości dobiegające z mediów są ignorowane. W końcu makabrycz-na informacja dociera do wiado-mości publicznej i zaczyna roz-

przestrzeniać się wśród obywateli w postępie geometrycznym. ludzie w strachu i panice nie do opisania próbują chaotycznie uciekać. „to nie są ćwiczenia!” – krzyczą ko-munikaty. Na ulicach wzmaga się ruch pojazdów, dochodzi do stłu-czek i wypadków. Niektórzy po-rzucają auta i biegną o własnych

siłach. ustaje ruch komunikacji miejskiej. W telewizji podawane są komunikaty, jak należy się zacho-wać. W takich chwilach w człowie-ku odzywa się pierwotny instynkt woli przetrwania. Zachowania są impulsywne, mimowolne, czasem tylko na pozór irracjonalne. Można schować się do piwnicy, gdzieś pod ziemię. Jednak to, co wyróżnia czło-wieka spośród żyjących stworzeń to uczucia, trwałe więzi z innymi osobami. Dlatego można spotkać takich, którzy spieszą do swych rodzin, do bliskich. Zostawiają po drodze wszystko, bo rzeczy na-leżące do „tego świata” nie są im już potrzebne. Prawdopodobnie ostatnie chwile życia chcą spędzić z najbliższymi. Niewielu zdąży. Od chwili ogłoszenia alarmu do zrzutu bomby minie zaledwie kilkanaście minut.

Syreny wyją bez przerwy. ludzie tratują się na ulicach. krzyk. Wy-

Bomba w butonierce

„to nie są ćwiczenia!” – krzyczą komunikaty

Page 29: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

literacko

KU

ltU

RA

lNiE

29

BuCH! Ładunek nie uderza w ruchliwą i gwarną taflę miasta. Wybucha w powietrzu, na wysoko-ści kilkuset metrów – powoduje to spustoszenie większego obszaru, niż gdyby bomba miała uderzyć o ziemię. Do zniszczenia miasta wielkości lublina wystarczy ładu-

nek o mocy 20 kt (kiloton) trotylu. to tak, jakby jednocześnie zrzuco-no 20 tys. ton konwencjonalnych bomb. kiedy bomba wybuchnie, ucieczka ludzi będzie daremna. Ładunek atomowy siłę i moc czer-pie z niepohamowanej i niepo-skromionej reakcji, w której udział biorą atomy uranu i wolne neutrony.

Najpierw wstrząs, potem wielkie, nieporównywalne z ni- czym uczucie gorąca przenik-nie całe miasto. temperatura go-rących oparów, rozprężających się dzięki energii z reakcji rozszczepia-nia jąder uranu, przez krótki czas sięgać będzie kilkuset tysięcy stop-ni Celsjusza. Ciśnienie kuli gazowej utworzonej w wybuchu dochodzić może do wartości miliona atmosfer. Jedna atmosfera odpowiada nor-malnemu ciśnieniu atmosferyczne-mu, jakie odczuwamy na co dzień. Wysoka temperatura i ogromne ciśnienie – ten śmiercionośny duet powoduje od razu parowanie ludz-kich ciał. Bez straty czasu po pro-stu uchodzi się w nicość. Faktem jest, że im dalej od punktu zero, tym wartości te są niższe – niewiele niższe.

Następnie wielki podmuch i fala uderzeniowa zmiatają na swej dro- dze ludzi, samochody, miejskie bu-dowle i inne obiekty. Ściana sprężo-nego powietrza nie zna litości. Błysk świetlny widoczny jest z odległości dziesiątek kilometrów od miejsca eksplozji. Niewiele, bo tylko kilka procent udziału w wybuchu, mają promieniowanie gamma i neutrony, ale to wystarczy, by napromienio-wać teren o znacznej powierzchni, co będzie miało swoje konsekwen-cje w przyszłości.

kula gazowa unosi się do góry, zabiera ze sobą pył, kurz i drobiny miejskich zgliszczy. W górę, białym kominem, krągły obłok wędruje na wysokość kilku kilometrów, rozsze-rzając się na boki. ta para tworzy znany i charakterystyczny obraz – grzyb atomowy widoczny z daleka.

W promieniu 500 m od epicentrum wybu-chu nie ma nic prócz wielkiej wyrwy w ziemi.

Dalej w obrębie kolejnych kilku kilo-metrów zniszczenia są totalne. Jesz-cze dalej można już zaobserwować zarysy tego, co przed chwilą stano-wiło miejską zabudowę. to, co nie zostało zniszczone od razu, trawio-ne jest pożarem. Płonie wszystko,

co względnie ocalało. ale to jeszcze nie koniec. Chmura radioaktyw-nych substancji niedługo opadnie w postaci deszczu. ludzie, któ-rym cudem udało się przeżyć, nie mają szczęścia. Albo oni, albo ich potomstwo dowiedzą się, na czym ten brak szczęścia polega.

tekst: Arkadiusz Kozioł

Jakby naraz zrzucono 20 tys. ton konwencjonalnych bomb

Najpierw wstrząs, potem wielkie, nieporównywalne

z niczym uczucie gorąca

Page 30: Ofensywa nr 11

literacko

KU

ltUR

AlN

iE

30

k redyt pachniał tanimi perfumami. Miał tecz-kę czarną, małą, pla-stikową. krótko ścię-te włosy. I uśmiech,

który po donośnym „Dzień dobry” zagościł na jego twarzy i obnażył brak obu górnych czwórek. ubytki pewnie świeże, bo właściciel nadal z przyzwyczajenia szeroko się uśmiechał. Wyglądał bardziej jak „szybka gotówka” niż niskoopro-centowana pożyczka dla stałych klientów biznesowych markowego banku.

tomasz otworzył drzwi bez spo-glądania przez wizjer. gestem dło-ni zaprosił gościa do środka. Był starcem gościnnym. W oczach zna-jomych był starcem naiwnym. Po wskazaniu przybyszowi miejsca na

kanapie zaproponował kawę i ka-wałek ciasta, które kupił wczoraj w cukierniczym. Wszystkim zawsze wciskał, że piecze sam. raz upiekł placek ze śliwkami według telewi-zyjnego przepisu. upiekł przy tym również całą kuchnię, kawałek pod-łogi w pokoju i okno. Na remont poszło kilka emerytur. Jeszcze od córki musiał pożyczyć.

kredyt usiadł na kanapie i ro-

zejrzał się po skromnie wyposażo-nym domu. trzydzieści dwa metry kwadratowe urządzone w stylu Art Benedicti. kanapa, biurko, stolik. Okno, krzyż i różaniec. „I to by było na tyle”, jak mawiał Stanisławski.

tomasz przyniósł kawę i ciastko. kredyt otworzył plastikową teczkę i przebierał w dokumentach. Znowu

uśmiechnął się do gospodarza i ob-nażył swoje braki w uzębieniu. Po marketingowym wstępie, złożonym z kilku nieporadnych zdań w języku korzyści, zaproponował tomaszowi telewizor, lodówkę i pralkę. Starzec chwilę kręcił nosem, ale jak kredyt powiedział, że do telewizora dorzuci pilota i kablówkę, wątpliwości znik-nęły. Jego skromne mieszkanko na lSM-ie miało się niebawem zmienić w blokowy apartament. tomasz w jednej chwili miał przenieść się z XIX w XX wiek. Bał się pomyś- leć, co będzie dalej. Dwudziesty pierwszy był poza jego zasięgiem. Przynajmniej jeśli chodzi o postęp technologiczny. Do dzisiaj pa-mięta, jak pierwszy telewizor na wsi zainstalowali u sołtysa. I jak z matką zaglądali za wielkie pud-ło, żeby sprawdzić, czy ten pan

kredyt, czyli Opowieść Windykacyjna

Kredyt zapukał do tomasza w poniedziałek rano. Miał jasnoszary garni-tur, białą koszulę i krawat. Znalazł się tam zupełnie przypadkiem.

Page 31: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

literacko

KU

ltU

RA

lNiE

31

z wiadomości siedzi tam w środ-ku i czy da się go wyjąć. Cieszył się w zasadzie, że ma światło, gaz i kibel za drzwiami w przedpokoju, a nie za stodołą. ale do sąsiadów czasem chodził, córkę odwiedzał, to kusiło. Ot, kolorowy telewizor mieć przynajmniej. I tego pilota, żeby nie wstawać z kanapy, kanał zmienić.

W piątek tomasz miał już nowy telewizor i kablówkę. Poprosił kre-dyta, żeby został na dłużej.

– Cudownie! – piał z zachwy-tu kredyt – jesteś bardzo dobrym człowiekiem i ja ci tę twoją dobroć wynagrodzę. Co powiesz na nowy samochód?

– Ostatnio jeździłem w 1984. Ma-luchem. Nie wiem, czy dam radę – powiedział tomasz.

– Stary. teraz samochody ta-kie, że same jeżdżą. Jak żeś sobie z Maluchem poradził, to teraz nic ci problemu nie sprawi. No to jaki chcesz?

– a widziałem w telewizji takiego ładnego Forda

– Dobra. Będzie Ford. Podpisz tu-taj i tutaj, a ja się zajmę resztą.

tomasz podpisał jakieś doku- menty i poszedł przygotować obiad.

W poniedziałek miał już Forda. Srebrnego, z automatyczną skrzy-nią biegów i skórzaną tapicerką. Wsiedli z kredytem i pojechali lan-sować się na mieście. Przy okazji kupili trochę potrzebnych rzeczy. kino domowe, działkę na Mazurach i konia.

Przez pierwszy rok żyło im się cudownie. tomasz gotował obiady, kredyt przynosił jednego dnia nowe dokumenty do podpisania, a już na-stępnego – nowe zakupy. Starzec trzy tygodnie spędził w Ciechocin-ku. Spełnił swoje marzenie. Chciał tam pojechać, od kiedy przeszedł na emeryturę. Wychwalał kredyta na lewo i prawo.

Po kilku latach w związku za-częło się coś psuć. kredyt stał się bardziej wymagający, wyżerał wszystko z lodówki. W listopadzie bez zapowiedzi zakręcił grzejniki. Potem wyniósł gdzieś nową pral-

kę i telewizor. Odłączył kablówkę. a potem gaz, światło i wodę. to-masz częściej chorował. Zerwał kontakt z córką. Ostatnia rozmowa, jaką pamięta, to ta z wiosny, kiedy powiedział, że napisał testament i wszystko jej zapisał. Dziwiła się i zastanawiała, co trafi się jej po ojcu. krzesło? ten stolik z kuchni? Może różaniec? Od tygodni nie od-wiedził Jadzi spod szóstki.

Z dolegliwościami fizycznymi jakoś sobie radził. Miał jeden nie-zawodny sposób. leżeć i się nie ruszać. ale gorzej było z głową. Nawet jak nią nie ruszał, ona pra-cowała. Popadał w coraz większe przygnębienie. Próbował nawet zmienić zamki w drzwiach, żeby w ten sposób kredyta zatrzymać. Nic to nie dało. Wracał, otwierał drzwi przy asyście policji i rozsia-dał się na kanapie z tą swoją pla-stikową teczką, z której wyjmował tonami papiery do podpisania. tym razem po każdym podpisie toma-sza coś z domu znikało zamiast się pojawiać.

Starzec postanowił kredyta za-bić. W przypływie desperacji taka myśl przychodzi łatwo, a wątpliwo-ści nie ma prawie żadnych. Mocne ukierunkowanie na cel przyćmiewa wszelkie konsekwencje z tym zwią-zane. tomasz czekał na dogodny moment. kredyt palił na balkonie. to jedyna rzecz, jaką udało się go-spodarzowi wynegocjować. W do- mu nie paliło się nigdy. kredyt ten zakaz uszanował. kiedy stał tak na balkonie i zaciągał się kolej-nym papierosem, jakby wdychał świeże górskie powietrze, tomasz rozpędził się z przedpokoju i z całą swoją mocą, a niewiele jej było w tym wieku i przy tym stanie zdrowia, wpadł na kredyta. Za-skoczonemu gościowi oderwały się nogi od ziemi, ciało zaczęło przelatywać nad barierką balko-nu. Już nie było ratunku. kredyt spadał. Dłońmi próbował jesz-cze łapać się prętów z barierki. W ostatniej chwili chwycił krawat.

ten, który wisiał na szyi tomasza. uderzyli głucho o ziemię. trafili do-kładnie między dwa drzewa i trawę. Wprost na alejkę z płyt chodniko-wych. Dla tomasza lot z siódmego piętra był pierwszym w jego życiu i ostatnim zarazem.

kredyt wstał, otrzepał swoje tanie ubranie z kurzu i poszedł na Czechów. tam mieszkała córka to-masza. Natalia była po rozwodzie. Walczyła o prawo do opieki nad czteroletnim synem. to jej starzec wręczył kilka miesięcy temu nowy testament.

tekst: Marcin Chanyszkiewicz

Page 32: Ofensywa nr 11

literacko

KU

ltUR

AlN

iE

32

Chłopiec miał swoją tajemnicę. Na naj-większej ścianie jego pokoju ojciec przykleił fototapetę przedsta-

wiającą gęsty, liściasty, mroczny las. kawałki tapety przyklejał po mocno zakrapianej imprezie, dla-tego w jednym miejscu, między dwoma fragmentami lasu, widocz-na była ściana obdrapana ze starej farby. to właśnie tędy w każdą so-botę wieczorem, kiedy rodzice byli zajęci rozpracowywaniem kolejnej flaszki, Chłopiec wymykał się do mrocznego lasu.

las był wilgotny, szeleścił zło-wrogo, ale Chłopiec się nie bał, bo w porównaniu z jego domem było mu bardzo dobrze. Za przyjaciela i przewodnika miał Mysz. Nigdy nie wierzył, kiedy przysięgała na naj-lepszy kawałek francuskiego sera pleśniowego, że jest zwykłą gada-jącą myszą i że jako człowiek nie została przez nikogo zamieniona w zwierzę. Dlatego Chłopiec przy każdym spotkaniu brał ją do ręki i pomimo mysich protestów cało-wał w pysk.

Chłopiec i zwyczajna gadająca Mysz najczęściej po prostu szwen-dali się po lesie. Wsłuchiwali się w szum liści, wkładali kije w mro-wiska i straszyli dzięcioły. Czas upływał im na rozmowach o gryzą-cych rajstopach, serze ze wschod-nich krańców Francji, zabawkach, które chłopiec mógł oglądać tyl-ko przez szybę w Peweksie, no i o Dance ze starszaków.

Pewnego dnia dotarli do miej-sca, w którym jeszcze nigdy nie byli, a był to koniec Szumiącego lasu. Przed nimi pojawiła się nie-zmierzona miarą Chłopca, a tym bardziej miarą Myszy, ciemność. gdzieś w oddali majaczyły drob-ne światła, jakby całodobowa sta- cja benzynowa i kilka domów. Chłopiec i Mysz postanowili pójść w stronę świateł. Szli przez całą noc, a drogę co jakiś czas oświetlał im wychodzący zza chmur księżyc.

Nad ranem wyczerpani i głodni dotarli do równej asfaltowej dro-gi. Na poboczu zauważyli tablicę – Berlin Zachodni. Zupełnie nie wie-dzieli, co to jest ten Berlin. – Może

to jakieś królestwo? – zapytała Mysz wpatrzona w tablicę.

ulegając mysiej intuicji postano-wili wejść do Berlina. Byli zachwy-ceni. Zwłaszcza Chłopiec oglądał się za kolorowo ubranymi ludźmi, wpatrywał w wystawy sklepowe z milionami zabawek, czekoladą i Coca-Colą. tak mu się spodoba-ło, że zapragnął mieć to wszystko u siebie, w swojskim Prl-u. kiedy na jednej z ulic za znalezione mo-nety kupowali batony z automatu, Mysz przemówiła ludzkim głosem. – Słuchaj, Chłopiec. Jak chcesz mieć to wszystko u siebie, musisz ukraść Pierścień Szczęścia u pobliskiego jubilera i zabrać do swojego świa-ta. W swoim świecie musisz dać go rodzicom i jakimś cudem namówić ich do tego, aby wrzucili go do rze-ki, wypowiadając przy tym proste zaklęcie – tajemniczo instruowała Mysz. Chłopiec odmówił bez wa-hania. Po pierwsze wiedział, że kradzież to zła rzecz, bo podczas leśnych wędrówek Mysz o tym wspominała, a po drugie: już raz dał rodzicom talony na benzynę, które znalazł w skrytce w kamieni-cy. Przepili je od razu.

Prawdziwa historia upadku komunizmuDawno, dawno temu w późnym PRl-u żył sobie Chłopiec. Nie był zbyt urodziwy. Rodzice ubierali go w takie same ubrania, co wszystkie inne dzieci w PRl-u: gryzące rajstopy, szaro-bure koszulki, a w zimie – wełniane rękawiczki na sznurku…

Page 33: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

literacko 33

Chłopiec i Mysz opuścili Berlin Zachodni i wydeptaną ścieżką wró-cili przez las do szczeliny w foto-tapecie. Pożegnali się i umówili na następny wypad. Chłopiec jeszcze z zaskoczenia pocałował Mysz, ale i tym razem nie udało się zamie-nić małego stworzenia w piękną królewnę, albo chociaż w Dankę ze starszaków.

Chłopiec otrzepał się z liści i przeszedł przez szczelinę. Wszedł do dużego pokoju, pozbierał butel-ki po libacji. Przykrył kocem ojca, który próbował dotrzeć do kana-py, ale zwalił się tuż przed nią, i już chciał wyłączyć telewizor, kiedy usłyszał głos kobiety: – Pro-

szę państwa, 4-go czerwca 1989 roku skończył się w Polsce ko-munizm. Chłopiec nie wiedział, co to znaczy, ale pani tak dobrze z oczu patrzyło, że uznał to za do-brą wiadomość.

W tym samym czasie na jednej z ulic Berlina Zachodniego auto-mat z batonami wystrzelił z rado-ści wszystkimi słodyczami, jakie miał w środku. Śmiał się swoim grubym, charakterystycznym dla automatów głosem. Wykrzykiwał z całą mocą – Przeszedł próbę!!!... Przeszedł próbę!!!... Chłopiec prze-szedł próbę!!!... Zaczepiał prze-chodzących ludzi i opowiadał im

KU

ltU

RA

lNiE

niewiarygodną historię o Chłop-cu i Myszy, wspominał też trochę o Dance ze starszaków. Najczęściej jednak mówił o Próbie Pierścienia, którą Chłopiec przeszedł, dzięki czemu będzie teraz żył dostatnio i kolorowo. A jak dorośnie, będzie pracował w biurze, oddawał składki na ZUS, płacił podatki, a za zaoszczę-dzone pieniądze kupi sobie używany zachodni samochód i założy instalację gazową.

tekst: Marcin ChanyszkiewiczFot: Magdalena Nizio

Page 34: Ofensywa nr 11

34

Mahsa Falsafi

Page 35: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

literacko

Ali Delzendehrooy

Page 36: Ofensywa nr 11

nym, wiosennym i optymistycznie nastrajającym kawałkiem. (Oso-biście stawiałbym na nią jako na drugi singiel promujący płytę.) Podobnie rzecz ma się z utworem „usta” – Zuza daje się poznać jako sprawnie władająca językiem pol-skim autorka i wokalistka, co bę-dzie procentowało w przyszłości i być może przełoży się na następ-ną, bardziej polską płytę. „late nights”, „lullaby for kelly”, „go” – to silna trójka i choćby dla nich warto zapoznać się z albumem.

Kamil Brajerski

Sen Zu, Stajlisz & romantikWydawca: SP records

sługiwania się językiem, plastycz-ność przekazywanego obrazu i jego głębia, sytuują Krzysztofa Grabowskiego w ścisłej czołówce rodzimych „tekściarzy”, czy pre-cyzyjniej rzecz ujmując, w gronie muzycznych poetów. tuż za wyżej wspomnianą balladą natykamy się na równie spokojny, aczkolwiek przykuwający uwagę „ten wiatrak, ta łąka” z mantrycznie powtarza-nym słowem „Polska”, które pod-świadomie przywołuje na myśl „Polskę” kultu. końcówka płyty jest natomiast fantastycznym fi-niszem z dwoma niesamowitymi utworami – „doDekafonią” i „ra-dio Dalmacyja”. Strachy budują w nich niezwykle niepokojący klimat pozostawiający słuchacza w swe-go rodzaju zadumie, której warto doświadczyć. Może być ona jak haust świeżego powietrza w zatęchłej płyciźnie otaczające-go nas rzeczywistości. Jednym zdaniem – obowiązkowa pozy-cja wśród krążków wrzucanych do odtwarzacza.

Kamil Brajerski

SNl, „Dodekafonia”Wydawca: SP record

recenzje

KU

ltUR

AlN

iE

36

Muzycznie

Sen Zu – Stajlisz & Romantik

Wydany pod skrzydłami nie- zależnej wytwórni SP Records debiutancki krążek Sen Zu pt. „Stajlisz & Romantik” wydaje się (jednak) wyróżniać spośród zalewu wszechogarniającej pop-nijakości i z pewnością zasługuje na kilka chwil fo- nicznej uwagi. Zaczynamy.

Pierwsza w historii zespołu płyta serwuje nam mieszankę mu-zycznych klimatów. Znajdziemy tu-taj zarówno coś ostrzejszego, jak i uspokajającego. Jest trochę rocko-wo, trochę alternatywnie, a miej-scami elektropodobnie i softpun-kowo. Muzyczną przygodę z Sen Zu

Grabażowe niepokoje

Strachy na lachy popełniły świetną płytę, rzec można naj- lepszą w dorobku i z pewno- ścią jest to zdanie trudne do podważenia. „Dodekafonia” wznosi się na wyżyny „stra- chowego” kunsztu, miejsca- mi tuli, miejscami skłania do zastanowienia, miejsca- mi porywa energią, a prze- de wszystkim wspaniale wy- pełnia czas słuchającemu.

kiedy pod koniec zeszłego roku ukazał się pierwszy singiel zapo-wiadający nową płytę Strachów, w powietrzu zawisło przekonanie, że piąty w dyskografii zespołu krążek będzie niemałym wydarze-niem. Słodko-gorzki „Żyję w kra-ju” był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę w kwestii promocji płyty. Okraszony refrenowym bluz-giem kawałek, wyrażający graba-żowe niepokoje, trafnie obrazuje otaczającą nas rzeczywistość, co pozwoliło mu szybko zdobyć serca słuchaczy. ten mały kęs przyszłej płyty zaostrzył apetyt i wzmógł niecierpliwość związaną z oczeki-waniem na cały album. Wreszcie pod koniec lutego światło dzienne ujrzało najnowsze dziecko SNl i już

po pierwszym przesłuchaniu wia-domo było, że przedpłytowe prze-konanie o klasie albumu sprawdza się w 100 procentach.

„Dodekafonię” otwiera utwór „Chory na wszystko”. Depresyj-no-smutny klimat kawałka bardzo łagodnie wprowadza w album, jed-nak już następne kawałki znacznie przyspieszają i w końcu dociera-my do trzeciego i drugiego singla promującego płytę. Szczególnie interesująco objawia się „Ostatki – nie widzisz stawki”. Energetyczna porcja dobrze poskładanych dźwię-ków plus dobry tekst zachęcają do dłuższego postoju w tych rejonach płyty. „Po raz ostatni. To nasz ostat-ni raz. Ostatni taniec. Ostatnie łóż-ko. Wisi u szyi ostatni kamień. I łzy ostatnie schną pod poduszką. Nie warto... Nie liczy się...”.

W samym centrum płyty spoty-kamy piękną balladę pt. „Dziewczy-na o chłopięcych sutkach”. „Cze-kam kiedy dla mnie się rozbierzesz. I co po drugiej stronie masz. Twe stotinki, twe halerze. Chroni tru-skawkowy płaszcz” – śpiewa Gra-baż wspomagany subtelnym gło-sem Natalii Fiedorczuk. teksty Grabaża są jak zwykle klasą samą w sobie. Niesamowita lekkość po-

otwiera utwór „Fed up with reali-ty”, który łagodnie wprowadza nas w krążek i stanowi przedsmak tego, co znajdziemy dalej. Na tle całości wyróżnia się utwór „Co mamy”, o czym doskonale wiedział zespół, naznaczając go piętnem singla pro-mującego „Stajlisz & romantik”. Doskonale słychać tutaj zadziorny głos Zuzy, która jest niepodważal-ną liderką i najbardziej rozpozna-walną twarzą grupy. Jej możliwości wokalne wypełniają przestrzeń mu-zyczną i pozwalają na przekazanie odbiorcom tego, co zalęgło się w jej umyśle.

Płyta jest dwujęzyczna. Mimo że polskojęzyczne utwory są na płycie mniejszością, wydają się ciekawsze, np. „romantyczna pio-senka” jest wyjątkowo pozytyw-

Page 37: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

KU

ltU

RA

lNiE

recenzje 37

Pieskie życie

Witajcie na deskach teatru w dziwacznej przestrzeni Dog- ville. Poświęćcie niespełna trzy godziny mieszkańcom mia- steczka, a przekonacie się, jakimi ścieżkami przechadza się dzisiejsza sztuka filmowa. Po tym niecodziennym spotkaniu już nic nie będzie takie, jak było.

Nazwisko Larsa von Triera rozpoznajemy dzięki „tańczącej w ciemnościach” i głośnemu ostat-nimi czasy „antychrystowi”. Warto jednak poszperać w jego wcześniej-szych filmach, i mieć satysfakcję, wyławiając ogromne perły. Jedną z pereł jest „Dogville”.

Przedziwny film. Przewrotny. Nieprzewidywalny. „Dogville” po-zuje na antyczną tragedię. Mamy tu jedność miejsca, choć czasu i akcji już niekoniecznie. Mamy chór dogvillczyków, złożony z mieszkań-ców miasteczka oraz przewodnika owego chóru. Mamy też konflikt – piękną grace (Nicole Kidman) z jej równie piękną wiarą w ludzi – skonfrontowaną ze swoistym fa-tum, okropną, niezmienną naturą człowieka. Czyżby to była próba wskrzeszenia gatunku? Powrót do antycznych wzorów piękna?

reżyser udowodnił, że przy ograniczonej liczbie miejsc i rekwi-zytów (akcja dzieje się na planszy, na której kredą narysowane są kontury ulic, domy w Dogville są „na niby”, widz musi je sobie wyob-razić), można zrobić film wybitny, który niełatwo będzie zapomnieć. Filmową opowieść Triera trzeba sobie wyobrazić. Brak tego, do cze-go jesteśmy przyzwyczajeni, nie utrudnia nam bynajmniej oglądania tej miejscami surrealistycznej opo-wieści. Wręcz przeciwnie, ubóstwo ścian, domowych sprzętów czy drzew nie rozprasza myśli, pozwala śledzić uważniej filmową opowieść. Nie uronić ani szczegółu.

Duński reżyser bezwzględnie ob-naża nasze paskudne człowieczeń-stwo. któryś ze średniowiecznych ojców kościoła dziwił się kiedyś jak można przytulać kobietę, naczynie wypełnione nieczystościami. takim naczyniem jest bohater „Dogville”. Bohater zbiorowy – mieszkańcy przeklętego miasteczka, pozornie szczęśliwej przestrzeni, w której od razu zakochuje się grace.

Smuta, pesymistyczna, nieco apokaliptyczna wizja świata. Świa-ta wypełnionego przemocą, ob-dartego ze współczucia i ludzkich odruchów. Między jedną a drugą sceną powraca odwieczne pytanie ludzkości o przyczynę zła: unde

malum? Film Triera zmusza do zastanowienia się nad naszą rze-czywistością. Bardziej wrażliwych prowokuje nawet do uronienia łez-ki. Mimo ciemnych kolorów, świat duńskiego reżysera kusi, nęci, in-tryguje. Jedna wizyta pociągnie za sobą następne.

Olga tarasiuk

reżyseria: lars von trierscenariusz: lars von trier zdjęcia: anthony Dod Mantle muzyka: antonio Vivaldi czas trwania: 178

Filmowo

Nie chcę Cię częstować śmiercią. Życie piękniejsze

jest niż śmierć.

Grabaż

Page 38: Ofensywa nr 11

UMCS – na tych samych falach, co zawsze

Numer „Ofensywa”, który trzy- macie w rękach, jest niepow- tarzalny. Zawładnęła nim te- matyka studencka. Pozwoli- łam więc sobie w kąciku zwy- kle poświęconym recenzjom opowiedzieć o czymś, co ma związek z filmem, bracią studen- cką i lublinem.

30 kwietnia na uMCS-ie kręcony był tajemniczo brzmiący LIP DUB. Czymże on jest? Poradziłam się strony internetowej i otrzymałam wyjaśnienie, że lip dub to typ wideo, które jest kombinacją synchroniza-cji ruchu ust i audio dubbingu, ma na celu utworzenie klipu muzyczne-go. Tworzony jest przez filmowanie pojedynczych osób lub grup metodą master shot (czyli jednym ujęciem), które słuchając piosenki porusza-

ją ustami i śpiewają kolejne partie utworu. Muzyczny klip, nagrywany w biurach czy budynkach szkolnych ma promować, w jakże niebanalny sposób, daną instytucję.

króciutki filmik, promujący moją Alma Mater, znaleźć można w Inter-necie. Po włączeniu kilkuminutowe-go klipu najpierw słychać uprzejme powitanie i nieco przekorną za-powiedź: Teraz kawałek, na który wszyscy czekacie. Po chwili prze-rwy do uszu osób zainteresowa-nych dobiega wesoła, skoczna, żywa i brzmiąca przerażająco stu-dencko melodia piosenki „Wake me up before You go go”.

uMCS zapełniają białe niedź-wiedzie, zakuci w zbroje rycerze, kochające fitness panny na rowe-rach treningowych, młodzi chemicy w oparach swoich doświadczeń, ze-spół taneczny „Impetus” i sam Na-

Mroczna prowincja

Góralska wioska, rdzenni mieszkańcy, ksiądz-przybysz, dwoje studentów krakowskiej PWSt i zbrodnia sprzed lat. tak najkrócej można streś- cić fabułę groteskowej opo- wieści, którą Krzysztof Babi- cki przeniósł na deski tea- tru Osterwy. Sceniczną opo- wieść osnuł na kanwie debiu- tanckiego dramatu „Biały Dmuchawiec” Mateusza Pakuły.

Przenosimy się do polskiego miasteczka, które do złudzenia przypomina serialowe Twin Peaks. tak jak pierwowzór jest pełne prze-mocy, strachu i grozy. ludzie żyją tu obok siebie, nie interesują się dramatem obok nich. Wycieczkę po Białym Dmuchawcu zaczynamy od odwiedzin u właścicielki sklepu „lody-Napoje”. I tak wraz z Mateu-szem i karoliną poznajemy mroczną tajemnicę zabójstwa z przeszłości.

reżyser za pomocą kilku historii przedstawia wynaturzony, grote-

Bo sztuka ta – niestety – odarta jest z pozytywnych uczuć, z miłości. Nie ma się co dziwić; przecież żyjemy w brutalnym świecie, gdzie każdy chce przetrwać. Jak twierdzi Paku-ła: „jedynie okrutne jest piękne, bo tylko takie ma szansę nie być tan-detną gównością”.

Anna Petynia

teatr im. J. Osterwy w lublinieMateusz Pakuła„Biały Dmuchawiec”reżyseria – krzysztof Babickikostiumy i scenografia – Barbara Wołosiukmuzyka – Janusz grzywaczchoreografia – Zbigniew Szymczykświatło – Olaf tryznawww.bialydmuchawiec.pl

teatralnie

recenzje38

KU

ltUR

AlN

iE

poleon! Na ekranie możemy ujrzeć profanację biblioteki i szaleńczą pogoń za uprowadzonym Indek-sem. Scena finałowa to efekt roz-pasania wyobraźni studentów uni-wersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w lublinie. któż z nas nie marzył o wielkiej auli i pięciu minutach za katedrą? Lip dupa zamykają, napa-wający optymizmem żacy, skandu-jący – uMCS! uMCS!

klip ogląda się z zainteresowa-niem, wypatrując wśród aktorów-amatorów znajomych z uczelnia-nego korytarza. Dobry pomysł na promocję uczelni. krok w stronę zwalczenia stereotypu leniwego studenta, który na uczelni pokazu-je się sporadycznie, zmuszony do odrobienia naukowej pańszczyzny. to coś, co warto zobaczyć.

Olga tarasiuk

skowy obraz prowincji. Na widowni raz po raz wybuchają salwy śmie-chu albo zapada grobowa cisza. Z czego się śmiejemy? a właściwie z kogo? Z samych siebie, niestety. Babicki za pomocą tekstu Paku-ły pokazuje nasze wady i przywa-ry – w karykaturalnym odbiciu, co gorsza. Wizja górskiego Twin Peaks przeraża. takich Białych Dmuchaw-ców mamy w Polsce setki, może na-wet tysiące.

Można sztuce zarzucić, że ope-ruje nieznośnie wyolbrzymionymi stereotypami o małych miejscowoś-ciach, ale za pomocą takiego właś-nie obrazu pokazuje ich upiorne i często prawdziwe oblicze. Przecież podobnych historii jest mnóstwo, a i ta opowieść została oparta na autentycznych wydarzeniach. Miej-scowości, w których „diabeł mówi dobranoc”, żyją swoimi problema-mi i przez to wydają się małymi piekiełkami.

Nie raz i nie dwa padają ze sceny ciężkie słowa, co nie zawsze może się podobać wrażliwemu widzowi.

Page 39: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

Wszechobecny strach, alienacja, samotność w tłumie. Dodatkowo wypaczony język, pełen wulgary-zmów, wrzasku i krzyku. Przeni-kanie rzeczywistości i scenicznej fikcji. Zmierzmy się z Otellem, zmierzmy się z obcym. krzyknijmy mu w twarz: „Już się Ciebie nie boję, Otello”.

Anna Petynia

Scena Prapremier InVitro – teatr Centralnyreżyseria - Joanna lewickaautor - artur Pałyga (w oparciu o koncepcję Joanny lewickiej i ar-tura Pałygi)asystent reżysera - karol rębiszchoreograf - tomasz Dajewski obsada - Ewa Pająk, Ewelina Ste-panczenko, Dariusz Jeż, Paweł Pabi-siak, adam Pater, Marcin Zarzeczny

38

Obcy współczesności

lubelska Scena in Vitro zafun- dowała swoim widzom nowe spojrzenie na Szekspira. Artur Pałyga uwspółcześnił klasyczny tekst „Otella”, na podstawie którego powstał spektakl „Już się Ciebie nie boję, Otello”. Reżyserii podjęła się Joanna lewicka.

Zaznaczyć należy, że nie mamy tu do czynienia z tradycyjną formą teatralną, ale z ciągłym przenika-niem się rzeczywistości i sztuki. regularna zabawa formą i konwen-cją trwa już od pierwszych sekund spektaklu. Jego temat przewodni to wszechobecny strach. Strach czytany w sposób uniwersalny, w sposób przeróżny. Strach udzie-lający się także widzowi. Strach obezwładniający, odbierający siły życiowe. Dopadający nas na co dzień.

kolejny wątek to motyw „Obce-go”, który ukazany został w wielu aspektach. W samym dramacie Szekspira mamy obcego – Otel-la, wyalienowanego i zakochanego

w Desdemonie. Artur Pałyga skroił jego postać na modłę współ-czesnych czasów. Przenikająca się z rzeczywistością sztuka stawia w głównej roli Dariusza Jeża – lubelskiego outsidera, aktora-amatora. Można powiedzieć, że wcielenie się Jeża w rolę unowocześ-nionego Otella jest swoistą konty-nuacją jego historii przedstawionej w „Złym”.

Sztukę charakteryzuje motyw przełamywania konwencji. Narrator – Jagon, który bawi się, prowadząc ciągły dialog z widzem - wciąż po-zostaje na granicy widowni i sceny. granicy, która w tej sztuce moc-no się zaciera. Widz staje ramię w ramię z aktorem, twarzą w twarz – niebezpiecznie blisko. Jagon-pro-wokator zadaje widzowi pytanie i zmusza do odpowiedzi: Chcecie prawdy czy kłamstwa? Jagon - przewodnik po spektaklu pokazuje drogi odkrycia prawdy. Sprawnie manipuluje, zmusza do myślenia. Dzięki temu przedstawienie jest bardzo ekspresyjne, ciągle coś się dzieje, nie ma czasu na nudę.

recenzje 39

KU

ltU

RA

lNiE

Page 40: Ofensywa nr 11

końcówka

Do centrum urkowego jadę z samego rana. Nie mogę docze-kać się wypłynięcia w morze. Wiem, że

czeka mnie trudne zejście pod wo- dę, ale jestem tak podekscytowany nurkowaniem na wraku owianym legendą, że nie mogę usiedzieć w hotelowym pokoju. Francesca di Rimini zatonęła w 1943 roku, ale okoliczności wypadku nie są

dokładnie znane. Prawdopodobnie trafiła ją torpeda zrzucona z samolotu. Wrak transportowca o długości ok. 60 metrów spoczywa na dnie na głębokości 50-52 metrów. Od ponad pół wieku leży spokojnie przechylony lekko na lewą burtę.

O godzinie 9 docieram do cen-trum. Spotykam nurków, którzy również są podekscytowani dzisiej-szym nurkowaniem. Wszyscy chcą zobaczyć legendarny statek – pe-rełkę wśród chorwackich wraków.

Szybko i sprawnie przygotowujemy się do odwiedzenia jednego z naj-trudniejszych miejsc do nurkowa-nia w okolicy. Samochód załado-wany sprzętem rusza w kierunku portu, gdzie przeładowujemy nasz ekwipunek na statek. O 9:30 rusza-my w morze.

Na miejsce nurkowania mamy płynąć ok. 1,5 godziny. Poświęca-my ten czas na relaks i łapiemy

promienie s ł o ń c a , k t ó r y c h siłę niwe-luje lek-ka bryza. rozkładam r ę c z n i k

na górnym pokładzie. Okolica jest piękna. Malutkie chorwackie wy-spy narodowego parku kornaty, bezchmurne niebo i piękne słońce. W międzyczasie wyobrażam sobie,

jak wygląda statek zatopiony po-nad 60 lat temu. Zastanawiam się, dlaczego jest tak niedostępny?

Po 45 minutach rejsu zaczyna się rutynowa odprawa. ustalamy, w jakich parach schodzimy pod wodę i w jakiej kolejności. Wszystko musi pójść sprawnie. Ważne jest, od której strony opływamy wrak i ile czasu spędzamy na danej głę-bokości. analizujemy plan statku oraz miejsca godne uwagi. Przypo-minamy sobie migowy język nurko-wy oraz zasady bezpieczeństwa. gdy zegar okrętowy wskazuje 10.30, jesteśmy na miejscu.

52 metry

Przed opuszczeniem statku or-ganizator nurkowania podczepia do bojki zapasową butlę z powietrzem, która wisi na lince na głębokości 5m – tak na wszelki wypadek, gdy-by komuś skończyło się powietrze, a musiałby jeszcze zostać pod wodą z powodu dekompresji.

Na znak kolejno opuszczamy statek. W parach zanurza-my się pod wodę mniej więcej co 10 sekund. Pierwszy płynie organizator

z nurkiem najmłodszym stażem, potem kolejne pary. Ja zamykam grupę; mam w ręce kamerę, żeby

52 metry pod wodąNiedostępność i tajemnica wraków spoczywających na dnie budzi sza-cunek. Dla nich czas zatrzymał się w chwili zatopienia. Każdy wrak ma swoją duszę, która albo pomoże zwiedzić go i bezpiecznie wrócić na po-wierzchnię, albo będzie straszyć i nie pozwoli poznać swojej tajemnicy. Czy warto podejmować ryzyko?

Francesca di Rimini zatonęła w 1943 roku, ale okoliczności wypadku nie są dokładnie znane

Pod wodą człowiek jest w stanie zrozumieć, co znaczy i jak wyglą-da nieskończoność

40

KU

ltUR

AlN

iE

Page 41: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

uwiecznić to, co uda mi się zoba-czyć pod wodą.

Pięćdziesiąt dwa metry pod nami znajduje się wrak skrywający swoją tajemnicę. Już od chwili zanu-rzenia się każdy z niecierpliwością wypatruje zarysu statku. Jedyne, co słyszę, to bicie własnego serca. Zanurzając się, wpatruję się w głę-bię, jakbym szukał skarbu. Dziesią-

ty metr głębokości, a ja nadal widzę tylko wielki błękit. Piętnasty metr i tylko kawałek opustówki znikają-cy w nieskończonym błękicie. Pod wodą człowiek jest w stanie zrozu-mieć, co znaczy i jak wygląda nie-skończoność.

Dwudziesty piąty metr i dalej nic. Nagle jak na zawołanie moim oczom ukazuje się zarys wraku. Pojawia się znienacka, jak statek-widmo. Niektórzy nie wiedzą, czy to złudzenie, czy rzeczywiście wi-dzą już wrak. Czy duch Franceski wiedział, że nurkowie nie mogą się doczekać, aby choć w części po-znać jego tajemnicę i postanowił pokazać statek? Szybka kontrola czasu zanurzenia i ilości powietrza. Sprawdzamy, czy wszyscy czują się dobrze i zanurzamy się dalej, bo to dopiero połowa drogi. Po trzech minutach jesteśmy na miejscu – czterdzieści pięć metrów pod wodą i siedem metrów nad dnem.

Widoczność jak na chorwackie wody jest średnia – lekko mętna woda, w której pływa dużo drob-

nych cząstek tworzących zawiesi-nę, przez co kamera nie zawsze do-brze łapie ostrość. Francesca jest piękna – porośnięta żółtymi gąbka-mi, jakby udekorowana specjalnie na nasze przypłynięcie.

Niestety nie możemy zbyt długo przebywać na głębokości pięćdzie-sięciu metrów z powodu czasu de-kompresji i ograniczonej ilości po-

wietrza. Ciśnienie na tej głębokości wyno-si 6 atmosfer – sześć razy więcej niż na powierzchni! Musimy być skoncentrowa-ni, aby zobaczyć te

elementy, o których mówiliśmy na odprawie. Nie ma miejsca na brak zdecydowania. każda decyzja musi być trafna i szybka, bo od tego za-leży nasze życie.

11 minut

Płyniemy na dziób wzdłuż prawej burty. Mijamy wyrwę po torpedzie, drobne elementy wyposażenia statku. Widzimy skrzynki z amuni-cją przeciwlotniczą i artyleryjską. Dostrzegam nawet lufę działa. Nikt nie wpływa do środka. Nie chcemy poruszyć amunicji i spowodować wybuchu. Płyniemy 1,5 – 2 metry nad pokładem. Następnie kieruje-my się na rufę wzdłuż lewej burty, omijając przewrócone maszty po-rośnięte żółtymi i zielonymi gąbka-mi. Jeden z nich oplątany jest siecią rybacką.

Opływamy rufę. Oglądając miej-sce po śrubie, zaglądamy do ma-szynowni. Minęła 11 minuta nurko-wania na głębokości pięćdziesięciu metrów. Musimy się pospieszyć, bo komputery sygnalizują nam już

Minęła 11 minuta nurkowania na głębokości pięćdziesięciu metrów

Lina opustowa (opustówka) – lina, która z jednej strony jest zamocowana do bojki pływającej po powierzchni lub znajdującej się na głębokości 2-3 metrów pod wodą, a z drugiej strony jest przymoco-wana do wraku. Pozwala na bezpieczne zanurzenie i wynurzenie, szczególnie podczas zanurzania się w prądzie, oraz utrzymanie punktu odniesienia podczas przystanków dekompresyjnych.

Przystanek dekompresyjny – przystanek bezpieczeństwa, jaki musi wykonać nurek na odpowied-niej głębokości i w odpowiednio długim czasie w celu zminimalizowania szkodliwego działania azotu na komórki nerwowe i organizm płetwonurka. głębokość i czas przystanku dekompresyjnego oblicza się z tabel

Buhlmanna Hahna lub odczytuje ze wskazań komputera nurkowego.

końcówka 41

KU

ltU

RA

lNiE

Page 42: Ofensywa nr 11

41Plastycznie

Page 43: Ofensywa nr 11

SPO

ŁECZ

NIE

drugi przystanek dekompresyjny. Podpływamy do liny opustowej i zaczynamy się wynurzać.

Prędkość wynurzania nie może

przekraczać 10m/min. Wszystko kontrolują komputery. W trakcie wynurzania możemy jeszcze przez chwilę obserwować wrak. Ostat-ni rzut oka na kadłub i po chwili wszystko znika w głębinach. Łącz-ny czas nurkowania wyniósł ok. 26 minut. Po wynurzeniu się i wejściu na statek ruszamy w rejs powrotny do portu. Wyprawa dobiega końca.

Nurkowanie wrakowo-morskie łączy w sobie strach i odwagę, nie-pewność i ciekawość. Największym przeżyciem jest wpłynięcie do środka wraku, zwiedzenie ładowni, zobaczenie silnika czy nawet odna-lezienie dzwonu okrętowego. Jak śpiewa Roman Roczeń w jednej ze swoich szant: „tajemnice śpią we wrakach” i to właśnie one czekają na odkrycie. taka już jest natu-ra człowieka, że każdy chce być „małym odkrywcą”.

tekst: Radosław PtasińskiFot: Radosław Ptasiński

Page 44: Ofensywa nr 11