Miecz Przeznaczenia

55
Miecz przeznaczenia Andrzej Sapkowski Opowiadanie, które przyniosło ASowi drugą statuetkę im. Janusza A. Zajdla. I Pierwszego trupa znalazł około południa. Widok zabitych rzadko kiedy wstrząsał wiedźminem, znacznie częściej zdarzało mu się patrzeć na zwłoki zupełnie obojętnie. Tym razem nie był obojętny. Chłopiec miał około piętnastu lat. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastygło mu coś niby grymas przerażenia. Pomimo tego Geralt wiedział, że chłopiec zginął natychmiast, nie cierpiał i prawdopodobnie nawet nie wiedział, że umiera. Strzała trafiła w oko, głęboko ugrzęzła w czaszce, w kości potylicy. Strzała była opierzona pręgowanymi, barwionymi na żółto lotkami kury bażanta. Brzechwa sterczała ponad miotły traw. Geralt rozejrzał się, szybko i bez trudu znalazł to, czego szukał. Drugą strzałę, identyczną, utkwioną w pniu sosny, o jakieś sześć kroków z tyłu. Wiedział, co zaszło. Chłopiec nie zrozumiał ostrzeżenia, słysząc świst i stuk strzały przeraził się i zaczął biec w niewłaściwym kierunku. W stronę tej, która nakazała mu zatrzymać się i natychmiast wycofać. Syczący, jadowity i pierzasty świst, krótki stuk grotu wcinającego się w drewno. Ani kroku dalej, człowieku, mówi ten świst i ten stuk. Precz, człowieku, natychmiast wynoś się z Brokilonu. Zdobyłeś cały świat, człowieku, wszędzie cię pełno, wszędzie wnosisz ze sobą to, co nazywasz nowoczesnością, erą zmian, to, co nazywasz postępem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego postępu. Nie życzymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie życzymy sobie niczego, co przynosisz. Świst i stuk. Precz z Brokilonu! Precz z Brokilonu, pomyślał Geralt. Człowieku. Nieważne, czy masz piętnaście lat i przedzierasz się przez las oszalały ze strachu, nie mogąc odnaleźć drogi do domu. Nieważne, że masz lat siedemdziesiąt i musisz pójść po chrust, bo za nieprzydatność wygonią cię z chałupy, nie dadzą żreć. Nieważne, że masz lat sześć i przyciągnęły cię kwiatki niebieszczące się na zalanej słońcem polanie. Precz z Brokilonu! Świst i stuk. Dawniej, pomyślał Geralt, zanim strzeliły, by zabić,

description

Miecz przeznaczenia

Transcript of Miecz Przeznaczenia

Miecz przeznaczenia Andrzej Sapkowski

Opowiadanie, ktre przynioso ASowi drug statuetk im. Janusza A. Zajdla.I

Pierwszego trupa znalaz okoo poudnia. Widok zabitych rzadko kiedy wstrzsa wiedminem, znacznie czciej zdarzao mu si patrze na zwoki zupenie obojtnie. Tym razem nie by obojtny. Chopiec mia okoo pitnastu lat. Lea na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastygo mu co niby grymas przeraenia. Pomimo tego Geralt wiedzia, e chopiec zgin natychmiast, nie cierpia i prawdopodobnie nawet nie wiedzia, e umiera. Strzaa trafia w oko, gboko ugrzza w czaszce, w koci potylicy. Strzaa bya opierzona prgowanymi, barwionymi na to lotkami kury baanta. Brzechwa sterczaa ponad mioty traw. Geralt rozejrza si, szybko i bez trudu znalaz to, czego szuka. Drug strza, identyczn, utkwion w pniu sosny, o jakie sze krokw z tyu. Wiedzia, co zaszo. Chopiec nie zrozumia ostrzeenia, syszc wist i stuk strzay przerazi si i zacz biec w niewaciwym kierunku. W stron tej, ktra nakazaa mu zatrzyma si i natychmiast wycofa. Syczcy, jadowity i pierzasty wist, krtki stuk grotu wcinajcego si w drewno. Ani kroku dalej, czowieku, mwi ten wist i ten stuk. Precz, czowieku, natychmiast wyno si z Brokilonu. Zdobye cay wiat, czowieku, wszdzie ci peno, wszdzie wnosisz ze sob to, co nazywasz nowoczesnoci, er zmian, to, co nazywasz postpem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego postpu. Nie yczymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie yczymy sobie niczego, co przynosisz. wist i stuk. Precz z Brokilonu! Precz z Brokilonu, pomyla Geralt. Czowieku. Niewane, czy masz pitnacie lat i przedzierasz si przez las oszalay ze strachu, nie mogc odnale drogi do domu. Niewane, e masz lat siedemdziesit i musisz pj po chrust, bo za nieprzydatno wygoni ci z chaupy, nie dadz re. Niewane, e masz lat sze i przycigny ci kwiatki niebieszczce si na zalanej socem polanie. Precz z Brokilonu! wist i stuk. Dawniej, pomyla Geralt, zanim strzeliy, by zabi, ostrzegay dwa razy. Nawet trzy. Dawniej, pomyla, ruszajc w dalsz drog. Dawniej. C, postp. Las nie wydawa si zasugiwa na straszn saw, jak si cieszy. Prawda, by przeraajco dziki i uciliwy do marszu, ale bya to zwyczajna uciliwo matecznika, w ktrym kady przewit, kada soneczna plama przepuszczona przez konary i liciaste gazie wielkich drzew wykorzystywana bya natychmiast przez dziesitki modych brzz, olch i grabw, przez jeyny, jaowce i paprocie pokrywajce gstwin pdw chrupliwe grzzawisko prchna, suchych gazi i zbutwiaych pni drzew najstarszych, tych, ktre przegray w walce, tych, ktre doyy swego ywota. Gstwina nie milczaa jednak zowieszczym, cikim milczeniem, ktre bardziej pasowaoby do tego miejsca. Nie, Brokilon y. Bzyczay owady, szeleciy pod nogami jaszczurki, pomykay tczowe uki biegacze, targao lnicymi od kropel pajczynami tysice pajkw, dzicioy rozttniay pnie ostrymi seriami stukw, wrzeszczay sjki. Brokilon y. Ale wiedmin nie dawa si zwie. Wiedzia, gdzie jest. Pamita o chopcu ze strza w oku. Wrd mchu i igliwia widzia niekiedy biae koci, po ktrych biegay czerwone mrwki. Szed dalej, ostronie, ale szybko. lady byy wiee. Liczy na to, e zdy, e zdoa zatrzyma i zawrci idcych przed nim ludzi. udzi si, e nie jest za pno. Byo. Drugiego trupa nie zauwayby, gdyby nie refleks soca na klindze krtkiego miecza, ktry zabity ciska w doni. Ten by dojrzaym mczyzn. Prosty strj w uytkowo burym kolorze wskazywa na niskie pochodzenie. Strj - jeli nie liczy plam krwi otaczajcych dwie wbite w pier strzay - by czysty i nowy, nie mg to zatem by zwyky pachoek. Geralt rozejrza si i zobaczy trzeciego trupa, ubranego w skrzan kurtk i krtki, zielony paszcz. Ziemia wok ng zabitego bya poszarpana, mech i igliwie zryte a do piachu. Nie byo wtpliwoci - ten czowiek umiera dugo. Usysza jk. Szybko rozgarn jaowce, dostrzeg gboki wykrot, ktry maskoway. W wykrocie, na odsonitych korzeniach sosny lea mczyzna potnej budowy, o czarnych, krconych wosach i takiej brodzie, kontrastujcych z przeraliw, wrcz trupi bladoci twarzy. Jasny kaftan z jeleniej skry by czerwony od krwi. Wiedmin wskoczy do wykrotu. Ranny otworzy oczy. - Geralt... - jkn. - O, bogowie... Ja chyba ni... - Freixenet? - zdumia si wiedmin. - Ty tutaj? - Ja... Oooch... - Nie ruszaj si - Geralt uklk obok. - Gdzie dostae? Nie widz strzay... - Przesza... na wylot. Odamaem grot i wycignem... Suchaj, Geralt... - Milcz, Freixenet, bo zachyniesz si krwi. Masz przebite puco. Zaraza, musz ci std wycign. Co wy, do diaba, robilicie w Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, std nikt ywy nie wychodzi. Nie wiedziae o tym? - Pniej... - zajcza Freixenet i splun krwi. - Pniej ci opowiem... Teraz wycignij mnie... Och, zaraza! Ostroniej... Oooch... - Nie dam rady - Geralt wyprostowa si, rozejrza. - Za ciki jeste... - Zostaw mnie - stkn ranny. - Zostaw mnie, trudno... Ale ratuj j... na bogw, ratuj j... - Kogo? - Ksiniczk... Och... Znajd j, Geralt... - Le spokojnie, do diaba! Zaraz co zmontuj i wywlok ci. Freixenet zakasa ciko i znowu splun, gsta, cignca si nitka krwi zawisa mu na brodzie. Wiedmin zakl, wyskoczy z wykrotu, rozejrza si. Potrzebowa dwch modych drzewek. Ruszy szybko w stron skraju polany, gdzie poprzednio widzia kpy olszyn. wist i stuk. Geralt zamar w miejscu. Strzaa, wbita w pie na wysokoci jego gowy, miaa na brzechwie pira jastrzbia. Spojrza w kierunku wytyczonym przez jesionowy prt, wiedzia, skd strzelano. O jakie pidziesit krokw by kolejny wykrot, zwalone drzewo, sterczca w gr pltanina korzeni, wci jeszcze ciskajcych w objciu ogromn bry piaszczystej ziemi. Gstniaa tam tarnina i ciemno prgowata janiejszymi pasami brzozowych pni. Nie widzia nikogo. Wiedzia, e nie zobaczy. Unis obie rce, bardzo powoli. - Cedmil! V an Eithn meth e Dun Canell! Esse Gwynbleidd! Tym razem usysza cichy szczk ciciwy i zobaczy strza, wystrzelono j bowiem tak, by j widzia. Ostro w gr. Patrzy, jak wzbija si, jak zaamuje lot, jak spada po krzywej. Nie poruszy si. Strzaa wbia si w mech prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie natychmiast utkwia obok niej druga, pod identycznym ktem. Ba si, e nastpnej moe ju nie zobaczy. - Meth Eithn! - zawoa ponownie. - Esse Gwynbleidd! - Gleddyv vort! - gos, niby powiew wiatru. Gos, nie strzaa. y. Powoli rozpi klamr pasa, wycign miecz daleko od siebie, odrzuci. Druga driada bezszelestnie wyonia si zza otulonego jaowcami pnia jody, nie wicej ni dziesi krokw od niego. Chocia bya maa i bardzo szczupa, pie wydawa si cieszy. Nie mia pojcia, jak mg nie zauway jej, gdy podchodzi. By moe maskowa j strj - nie szpecca zgrabnego ciaa kombinacja zszytych dziwacznie kawakw tkaniny w mnstwie odcieni zieleni i brzu, usiana limi i kawakami kory. Jej wosy, przewizane na czole czarn chustk, miay kolor oliwkowy, a twarz bya poprzecinana pasami wymalowanymi upin orzecha. Rzecz jasna, uk miaa napity i mierzya w niego. - Eithn... - zacz. - Thess aep! Zamilk posusznie, stojc bez ruchu, trzymajc rce z dala od tuowia. Driada nie opucia uku. - Dunca! - krzykna. - Braenn! Caemm vort! Ta, ktra strzelaa poprzednio, wyprysna z tarniny, przesmykna po zwalonym pniu, zrcznie przeskakujc wykrot. Chocia leaa tam sterta suchych gazi, nie sysza, by cho jedna trzasna pod jej stopami. Za sob, blisko, usysza leciutki szmer, co niby szelest lici na wietrze. Wiedzia, e trzeci ma za plecami. Wanie ta trzecia, wysuwajc si byskawicznie z boku, podniosa jego miecz. Ta miaa wosy w kolorze miodu, cignite opask z sitowia. Koczan peen strza koysa si na jej plecach. Tamta najdalsza, z wykrotu, zbliya si szybko. Jej strj nie rni si niczym od ubioru towarzyszek. Na matowych, ceglastorudych wosach nosia wianek spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzymaa uk, nie napity, ale strzaa bya na ciciwie. - T'en thesse in math aep Eithn llev? - spytaa, podchodzc blisko. Gos miaa niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd? - A... aesse... - zacz, ale sowa brokiloskiego dialektu, brzmice jak piew w ustach driady, jemu wizy w gardle i draniy wargi. - adna z was nie mwi wsplnym? Niezbyt dobrze znam... - An' vill. Vort llinge - ucia. - Jestem Gwynbleidd, Biay Wilk. Pani Eithn mnie zna. Id do niej z poselstwem. Bywaem ju w Brokilonie. W Dun Canell. - Gwynbleidd - ceglasta zmruya oczy. - Vatt'ghern? - Tak - potwierdzi. - Wiedmin. Oliwkowa parskna gniewnie, ale opucia uk. Ceglasta patrzya na niego szeroko rozwartymi oczami, a jej poznaczona zielonymi prgami twarz bya zupenie nieruchoma, martwa, jak twarz posgu. Nieruchomo ta nie pozwalaa sklasyfikowa tej twarzy jako adn czy brzydk - zamiast takiej klasyfikacji nasuwaa si myl o obojtnoci i bezdusznoci, jeli nie okruciestwie. Geralt w mylach zrobi sobie wyrzut z tej oceny, apic si na wiodcym na manowce uczowieczaniu driady. Powinien by wszake wiedzie, e bya po prostu starsza od tamtych dwu. Pomimo pozorw, bya od nich znacznie, znacznie starsza. Stali wrd niezdecydowanego milczenia. Geralt sysza, jak Freixenet jczy, stka i kaszle. Ceglasta te musiaa to sysze, ale jej twarz nie drgna nawet. Wiedmin opar rce o biodra. - Tam, w wykrocie - powiedzia spokojnie - ley ranny. Jeli nie otrzyma pomocy, umrze. - Thess aep! - oliwkowa napia uk, kierujc grot strzay prosto w jego twarz. - Dacie mu zdechn? - nie podnis gosu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zadawi si krwi? W takim razie lepiej go dobi. - Zawrzyj gb! - szczekna driada, przechodzc na wsplny. Ale opucia uk i zwolnia napicie ciciwy. Spojrzaa na t drug pytajco. Ceglasta kiwna gow, wskazaa na wykrot. Oliwkowa pobiega, szybko i bezszelestnie. - Chc si widzie z pani Eithn - powtrzy Geralt. - Nios poselstwo... - Ona - ceglasta wskazaa na miodow - zaprowadzi ci do Dun Canell. Id. - Frei... A ten ranny? Driada spojrzaa na niego, mruc oczy. Wci bawia si strza, zaczepion na ciciwie. - Nie frasuj si - powiedziaa. - Id. Ona ci zaprowadzi. - Ale... - Va'en vort! - ucia, zaciskajc usta. Wzruszy ramionami, odwrci si w stron tej o wosach w kolorze miodu. Wydawaa si najmodsza z caej trjki, ale mg si myli. Zauway, e oczy ma niebieskie. - Chodmy tedy. - Ano - powiedziaa cicho miodowa. Po krtkiej chwili wahania oddaa mu miecz. - Chodmy. - Jak masz na imi? - spyta. - Zawrzyj gb. Sza przez matecznik bardzo szybko, nie ogldajc si. Geralt musia si mocno wysili, by za ni nady. Wiedzia, e driada robi to celowo, wiedzia, e chce, aby idcy za ni czowiek z jkiem ugrzz w chaszczach, by zwali si na ziemi wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywicie, nie wiedziaa, e ma do czynienia z wiedminem, nie z czowiekiem. Bya za moda, by wiedzie, kim jest wiedmin. Dziewczyna - Geralt wiedzia ju, e nie jest czystej krwi driad - zatrzymaa si nagle, odwrcia. Widzia, e piersi ostro faluj jej pod aciatym kubraczkiem, e z trudem powstrzymuje si, by nie oddycha ustami. - Zwolnimy? - zaproponowa z umiechem. - Ye - spojrzaa na niego niechtnie. - Aen esseth Sidh? - Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imi? - Braenn - odpowiedziaa, wznawiajc marsz, ale ju wolniejszym krokiem, nie starajc si wyprzedza go. Szli obok siebie, blisko. Czu zapach jej potu, zwykego potu modej dziewczyny. Pot driad mia zapach rozcieranych w doniach wierzbowych listkw. - A jak nazywaa si przedtem? Spojrzaa na niego, usta skrzywiy si jej nagle, myla, e achnie si lub nakae mu milczenie. Nie zrobia tego. - Nie pamitam - powiedziaa z ociganiem. Nie sdzi, eby to bya prawda. Nie wygldaa na wicej ni szesnacie lat, a nie moga by w Brokilonie duej ni sze, siedem - gdyby trafia tu wczeniej, malekim dzieckiem lub wrcz niemowlciem, nie rozpoznaby ju w niej czowieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne wosy zdarzay si i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub ludmi, przejmoway cechy organiczne wycznie od matek i byy to wycznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z reguy w ktrym z nastpnych pokole, rodzio si jednak niekiedy dziecko o oczach lub wosach anonimowego mskiego protoplasty. Ale Geralt by pewien, e Braenn nie miaa w sobie ani kropli krwi driad. Nie miao to zreszt wikszego znaczenia. Krew czy nie, obecnie bya driad. - A ciebie - spojrzaa na niego koso - jak zwa? - Gwynbleidd. Kiwna gow. - Pjdziem tedy... Gwynbleidd. Szli wolniej ni poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, znaa Brokilon - gdyby by sam, Geralt nie byby w stanie utrzyma ani tempa, ani waciwego kierunku. Braenn przemykaa przez zapor matecznika krtymi, zamaskowanymi ciekami, pokonywaa wwozy, biegnc zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, miao chlupotaa przez zielone od rzsy, lnice poacie trzsawisk, na ktre wiedmin nie odwayby si wkroczy i traciby godziny, jeli nie dni, na ich obejcie. Nie tylko przed dzikoci lasu chronia go obecno Braenn - byy miejsca, w ktrych driada zwalniaa kroku, sza bardzo ostronie, macajc stop ciek, trzymajc go za rk. Wiedzia, z jakiego powodu. O puapkach Brokilonu kryy legendy - mwiono o doach, penych zaostrzonych palikw, o samostrzaach, o walcych si drzewach, o straszliwym "jeu" - kolczastej kuli na linie, spadajcej znienacka, wymiatajcej ciek. Byway te miejsca, w ktrych Braenn zatrzymywaa si i gwizdaa melodyjnie, a z zaroli odpowiaday jej gwizdy. Byway te miejsca, w ktrych przystawaa z rk na strzale w koczanie, nakazujc mu cisz, i czekaa w napiciu, a co, co szelecio w gszczu, oddali si. Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzyma si na noc. Braenn wybraa miejsce bezbdnie - na pagrku, na ktry rnice temperatur niosy podmuchy ciepego powietrza. Spali na uschych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W rodku nocy Braenn obja go, przytulia si mocno. I nic wicej. Obj j. I nic wicej. Bya driad. Chodzio tylko o ciepo. O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalsz drog. II

Pokonywali pas rzadziej zalesionych wzgrz, kluczc kotlinkami, wypenionymi mg, idc przez rozlege, trawiaste polany, przez wiatroomy. Braenn po raz kolejny zatrzymaa si, rozejrzaa. Sprawiaa wraenie, jakby zgubia drog, ale Geralt wiedzia, e to niemoliwe. Korzystajc jednak z przerwy w marszu, przysiad na zwalonym pniu. I wtedy usysza krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy. Braenn przyklkna byskawicznie, wycigajc z koczana jednoczenie dwie strzay. Jedn chwycia w zby, drug zaczepia o ciciw, napia uk, celujc na lepo, przez krzaki, na gos. - Nie strzelaj! - krzykn. Przeskoczy przez pie, przedar si przez zarola. Na niewielkiej polanie u podna kamienistego urwiska staa maa istotka w szarym kubraczku przycinita plecami do pnia uschnitego grabu. Przed ni, o jakie pi krokw, co poruszao si powoli, rozgarniajc trawy. To co miao okoo dwch sni dugoci i byo ciemnobrzowe. W pierwszej chwili Geralt pomyla, e to w. Ale spostrzeg te, ruchliwe, haczykowate odna, paskie segmenty dugiego tuowia i zorientowa si, e to nie w. e to co znacznie gorszego. Przytulona do pnia istotka pisna cienko. Olbrzymi wij unis ponad trawy dugie, drgajce czuki, owi nimi zapach i ciepo. - Nie ruszaj si! - wrzasn wiedmin i tupn, by zwrci na siebie uwag skolopendromorfa. Ale wij nie zareagowa, jego czuki uchwyciy ju wo bliszej ofiary. Potwr poruszy odnami, zwin si esowato i ruszy do przodu. Jego jaskrawote apy migay wrd traw, rwno, jak wiosa galery. - Yghern! - krzykna Braenn. Geralt dwoma susami wpad na polan, w biegu wyszarpujc miecz z pochwy na plecach, z rozpdu, biodrem, uderzy skamienia pod drzewem istotk, odrzucajc j w bok, w krzaki jeyn. Skolopendromorf zaszeleci w trawie, zadrobi odnami i rzuci si na niego, unoszc przednie segmenty, szczkajc ociekajcymi jadem kleszczami. Geralt zataczy, przeskoczy przez paskie cielsko i z pobrotu rbn mieczem, mierzc w miksze miejsce, pomidzy pancerne pyty tuowia. Potwr by jednak zbyt szybki, miecz uderzy w chitynow skorup, nie przecinajc jej - gruby dywan mchu zamortyzowa uderzenie. Geralt odskoczy, ale nie do zwinnie. Skolopendromorf owin tyln cz cielska wok jego ng, z potworn si. Wiedmin upad, przekrci si i sprbowa wyrwa. Bezskutecznie. Wij wygi si i obrci, by dosign go kleszczami, przy czym gwatownie zadrapa pazurami o drzewo, przewin si po nim. W tym momencie nad gow Geralta sykna strzaa, z trzaskiem przebijajc pancerz, przygwadajc stwora do pnia. Wij zwin si, zama strza i uwolni si, ale natychmiast ugodziy go dwa dalsze pociski. Wiedmin kopniakiem odrzuci od siebie trzepoczcy odwok, odturla si w bok. Braenn, klczc, szya z uku w nieprawdopodobnym tempie, pakujc w skolopendromorfa strza po strzale. Wij ama brzechwy i uwalnia si, ale kolejna strzaa znowu przygwadaa go do pnia. Paski, byszczcy, ciemnorudy eb stwora kapa i szczka kleszczami przy miejscach, gdzie trafiay groty, bezmylnie usiujc dosign ranicego go wroga. Geralt przyskoczy z boku i ci mieczem z szerokiego zamachu, koczc walk jednym uderzeniem. Drzewo podziaao jak katowski pie. Braenn zbliya si powoli, z napitym ukiem, kopna wijcy si wrd traw, przebierajcy odnami tuw, spluna na niego. - Dziki - rzek wiedmin, miadc ucity eb wija uderzeniami obcasa. - Ee? - Uratowaa mi ycie. Driada spojrzaa na niego. Nie byo w tym spojrzeniu ani zrozumienia, ani emocji. - Yghern - powiedziaa, trcajc butem skrcajce si cielsko. - Poama mi szypy. - Uratowaa ycie i mnie, i tej maej driadzie - powtrzy Geralt. - Psiakrew, gdzie ona jest? Braenn zrcznie odgarna krzaki jeyn, zagbia rami wrd kolczatych pdw. - Takem mylaa - powiedziaa, wycigajc z chaszczy istotk w szarym kubraczku. - Obacz sam, Gwynbleidd. To nie bya driada. Nie by to te elf, sylfida, puk ani nizioek. To bya najzwyklejsza w wiecie ludzka dziewczynka. W rodku Brokilonu, najniezwyklejszym miejscu dla zwykych, ludzkich dziewczynek. Miaa jasne, mysiopopielate wosy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie moga mie wicej ni dziesi lat. - Kim jeste? - spyta. - Skd si tu wzia? Nie odpowiedziaa. Gdzie ja j ju widziaem, pomyla. Gdzie ju j widziaem. J lub kogo bardzo do niej podobnego. - Nie bj si - powiedzia niepewnie. - Nie boj si - burkna niewyranie. Najwidoczniej miaa katar. - Dyrdajmy std - odezwaa si nagle Braenn, rozgldajc si dookoa. - Gdzie jest jeden yghern, wraz patrze drugiego. A ja ju mao szypw mam. Dziewczynka spojrzaa na ni, otworzya usta, otara buzi wierzchem doni, rozmazujc kurz. - Kim ty, do diaba, jeste? - powtrzy Geralt, pochylajc si. - Co robisz w... W tym lesie? Jak si tu dostaa? Dziewczynka opucia gow i pocigna zakatarzonym nosem. - Ogucha? Kim jeste, pytam? Jak si nazywasz? - Ciri - smarkna. Geralt odwrci si. Braenn, ogldajc uk, ypaa okiem na niego. - Suchaj, Braenn... - Czego? - Czy to moliwe... Czy to moliwe, eby ona... ucieka wam z Dun Canell? - Ee? - Nie udawaj kretynki - zdenerwowa si. - Wiem, e porywacie dziewczynki. A ty sama, co, z nieba spada do Brokilonu? Pytam, czy to moliwe... - Nie - ucia driada. - Nigdym jej na oczy nie widziaa. Geralt przyjrza si dziewczynce. Jej popielatoszare wosy byy potargane, pene igliwia i listkw, ale pachniay czystoci, nie dymem, nie obor ani tuszczem. Rce, cho nieprawdopodobnie brudne, byy mae i delikatne, bez szram i odciskw. Chopice ubranie, kubraczek z czerwonym kapturkiem, jakie nosia, na nic nie wskazywao, ale wysokie buciki zrobione byy z mikkiej, drogiej, cielcej skry. Nie, z pewnoci nie byo to wiejskie dziecko. Freixenet, pomyla nagle wiedmin. To jej szuka Freixenet. Za ni poszed do Brokilonu. - Skd jeste, pytam, smarkulo? - Jak mwisz do mnie! - dziewczynka hardo zadara gow i tupna nk. Mikki mech zupenie zepsu efekt tego tupnicia. - Ha - powiedzia wiedmin i umiechn si. - W samej rzeczy, ksiniczka. Przynajmniej w mowie, bo wygld nikczemny. Jeste z Verden, prawda? Wiesz, e ci szukaj? Nie martw si, odstawi ci do domu. Suchaj, Braenn... Gdy odwrci gow, dziewczynka byskawicznie zakrcia si na picie i pucia biegiem przez las, po agodnym zboczu wzgrza. - Bloede turd! - wrzasna driada, sigajc do koczana. - Caemm 'ere! Dziewczynka, potykajc si, pdzia na olep przez las, trzeszczc wrd suchych gazi. - Stj! - krzykn Geralt. - Dokd, zaraza! Braenn byskawicznie napia uk. Strzaa zasyczaa jadowicie, mknc po paskiej paraboli, grot ze stukotem wbi si w pie, nieledwie muskajc wosy dziewczynki. Maa skulia si i przypada do ziemi. - Ty cholerna idiotko - sykn wiedmin, zbliajc si do driady. Braenn zwinnie wycigna z koczanu nastpn strza. - Moga j zabi! - Tu jest Brokilon - powiedziaa hardo. - A to jest dziecko! - No to co? Spojrza na brzechw strzay. Byy na niej prgowane pira z lotek kury baanta barwione na to w wywarze z kory. Nie powiedzia ani sowa. Odwrci si i szybko poszed w las. Dziewczynka leaa pod drzewem, skulona, ostronie unoszc gow i patrzc na strza tkwic w pniu. Usyszaa jego kroki i poderwaa si, ale dopad jej w krtkim skoku, chwyci za czerwony kapturek kubraczka. Odwrcia gow i spojrzaa na niego, potem na rk, trzymajc kapturek. Puci j. - Dlaczego uciekaa? - Nic ci do tego - smarkna. - Zostaw mnie w spokoju, ty... ty... - Gupi bachorze - sykn wciekle. - Tu jest Brokilon. Mao ci byo wija? Sama nie doyjesz w tym lesie do rana. Jeszcze tego nie poja? - Nie dotykaj mnie! - rozdara si. - Ty pachoku, ty! Jestem ksiniczk, nie myl sobie! - Jeste gupi smarkul. - Jestem ksiniczk! - Ksiniczki nie a same po lesie. Ksiniczki maj czyste nosy. - Gow ci ka ci! I jej te! - dziewczynka otara nos doni i wrogo spojrzaa na podchodzc driad. Braenn parskna miechem. - No, dobrze, do tych wrzaskw - przerwa wiedmin. - Dlaczego uciekaa, ksiniczko? I dokd? Czego si zlka? Milczaa, pocigajc nosem. - Dobrze, jak chcesz - mrugn do driady. - My idziemy. Chcesz zosta sama w lesie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy dopadnie ci yghern, nie wrzeszcz. Ksiniczkom to nie przystoi. Ksiniczki umieraj nawet nie pisnwszy, wytarszy uprzednio nosy do czysta. Idziemy, Braenn. egnaj, wasza wysoko. - Za... zaczekaj. - Aha? - Pjd z wami. - Zaszczycenimy wielce. Prawda, Braenn? - Ale nie zaprowadzisz mnie znowu do Kistrina? Przyrzekasz? - Kto to jest... - zacz. - Ach, psiakrew. Kistrin. Ksi Kistrin? Syn krla Ervylla z Verden? Dziewczynka wyda mae usteczka, smarkna i odwrcia gow. - Do tych igrw - odezwaa si ponuro Braenn. - Idziem. - Zaraz, zaraz - wiedmin wyprostowa si i spojrza na driad z gry. - Plany ulegaj pewnej zmianie, moja liczna uczniczko. - Ee? - Braenn uniosa brwi. - Pani Eithn zaczeka. Musz odprowadzi t ma do domu. Do Verden. Driada zmruya oczy i signa do koczana. - Nikaj nie pjdziesz. Ani ona. Wiedmin umiechn si paskudnie. - Uwaaj, Braenn - powiedzia. - Ja nie jestem szczeniakiem, ktremu wczoraj wpakowaa strza w oko z zasadzki. Ja umiem si broni. - Bloede arss! - sykna, unoszc uk. - Idziesz do Dun Canell, ona tako! Nie do Verden! - Nie! Nie do Verden! - popielatowosa dziewuszka przypada do driady, przycisna si do jej szczupego uda. - Id z tob! A on niech sobie idzie sam do Verden, do gupiego Kistrina, jeli tak chce! Braenn nawet nie spojrzaa na ni, nie spuszczaa oka z Geralta. Ale opucia uk. - Ess turd! - spluna mu pod nogi. - Ano! A id, gdzie ci oczy ponios! Obaczym, czy zdoasz. Zdechniesz, nim wyjdziesz z Brokilonu. Ma racj, pomyla Geralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjd z Brokilonu, ani nie dotr do Dun Canell. Trudno, zobaczymy. Moe uda si wyperswadowa Eithn... - No, Braenn - powiedzia pojednawczo, umiechn si. - Nie wciekaj si, licznotko. Dobrze, niech bdzie po twojemu. Idziemy wszyscy do Dun Canell. Do pani Eithn. Driada burkna co pod nosem, zdja strza z ciciwy. - W drog tedy - powiedziaa, poprawiajc opask na wosach. - Do si czasu zwleko. - Oooj... - jkna dziewczynka, robic krok. - Czego tam? - Co mi si stao... W nog. - Zaczekaj, Braenn! Chod, smarkulo, wezm ci na barana. Bya cieplutka i pachniaa jak mokry wrbel. - Jak masz na imi, ksiniczko? Zapomniaem. - Ciri. - A twoje woci, gdzie le, jeli wolno spyta? - Nie powiem ci - burkna. - Nie powiem i ju. - Przeyj. Nie wier si i nie smarkaj mi nad uchem. Co robia w Brokilonie? Zgubia si? Zabdzia? - Akurat! Ja nigdy nie bdz. - Nie wier si. Ucieka od Kistrina? Z zamku Nastrog? Przed czy po lubie? - Skd wiesz? - smarkna przejta. - Jestem niesamowicie mdry. Dlaczego uciekaa akurat do Brokilonu? Nie byo bezpieczniejszych kierunkw? - Gupi ko ponis. - esz, ksiniczko. Przy twojej posturze mogaby dosi najwyej kota. I to agodnego. - To Marck jecha. Giermek rycerza Voymira. A w lesie ko si wywali i zama nog. I pogubilimy si. - Mwia, e ci si to nie zdarza. - To on zabdzi, nie ja. Bya mga. I pogubilimy si. Pogubilicie si, pomyla Geralt. Biedny giermek rycerza Voymira, ktry mia nieszczcie nadzia si na Braenn i jej towarzyszki. Szczeniak, nie wiedzcy zapewne, co to kobieta, pomaga w ucieczce zielonookiej smarkuli, bo nasucha si rycerskich opowieci o dziewicach zmuszanych do maestwa. Pomaga jej uciec, po to, by pa od strzay farbowanej driady, ktra zapewne nie wie, co to mczyzna. Ale ju umie zabija. - Pytaem, zwiaa z zamku Nastrog przed lubem czy po lubie? - Zwiaam i ju, co ci do tego - zaburczaa. - Babka powiedziaa, e mam tam jecha i pozna go. Tego Kistrina. Tylko pozna. A ten jego ojciec, ten brzuchasty krl... - Ervyll. - ... od razu lub i lub. A ja jego nie chc. Tego Kistrina. Babka powiedziaa... - Taki ci wstrtny ksi Kistrin? - Nie chc go - owiadczya hardo Ciri, pocigajc nosem, w ktrym grao a mio. - Jest gruby, gupi i brzydko pachnie mu z buzi. Zanim tam pojechaam, pokazali mi obrazek, a na obrazku on gruby nie by. Nie chc takiego ma. W ogle nie chc ma. - Ciri - rzek wiedmin niepewnie. - Kistrin jest jeszcze dzieckiem, tak jak i ty. Za par lat moe by z niego cakiem przystojny modzian. - To niech mi przyl drugi obrazek, za par lat - prychna. - I jemu te. Bo powiedzia mi, e na obrazku, ktry jemu pokazali, ja byam duo adniejsza. I przyzna si, e kocha Alvin, dam dworu, i chce by jej rycerzem. Widzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chc. To po co lub? - Ciri - mrukn wiedmin. - On jest ksiciem, a ty ksiniczk. Ksita i ksiniczki tak wanie si eni, nie inaczej. Taki jest zwyczaj. - Mwisz jak wszyscy. Mylisz, e jeli jestem maa, to mona mi nakama. - Nie kami. - Kamiesz. Geralt zamilk. Braenn, idca przed nimi, obejrzaa si, zapewne zdziwiona cisz. Wzruszywszy ramionami, podja marsz. - Dokd my idziemy? - odezwaa si ponuro Ciri. - Chc wiedzie! Geralt milcza. - Odpowiadaj, jak ci pytaj! - rzeka gronie, popierajc rozkaz gonym smarkniciem. - Czy wiesz, kto... Kto na tobie siedzi? Nie zareagowa. - Bo ugryz ci w ucho! - wrzasna. Wiedmin mia dosy. cign dziewczynk z karku i postawi na ziemi. - Suchaj no, smarkulo - powiedzia ostro, mocujc si z klamr pasa. - Zaraz przeo ci przez kolano, cign gacie i dam po tyku rzemieniem. Nikt mnie przed tym nie powstrzyma, bo tu nie krlewski dwr, a ja nie jestem twoim dworakiem ani sug. Zaraz poaujesz, e nie zostaa w Nastrogu. Zaraz zobaczysz, e jednak lepiej by ksin ni zagubionym w lesie usmarkacem. Bo ksinej, i owszem, wolno zachowywa si nieznonie. Ksinej nawet wtedy nikt nie leje w tyek rzemieniem, co najwyej ksi pan, osobicie. Ciri skurczya si i kilkakrotnie pocigna nosem. Braenn, oparta o drzewo, beznamitnie przygldaa si. - No jak? - spyta wiedmin, owijajc pas wok napistka. - Bdziemy ju zachowywa si godnie i powcigliwie? Jeeli nie, przystpimy do ojenia zadka jej wysokoci. No? Tak czy nie? Dziewczynka zachlipaa i pocigna nosem, po czym skwapliwie pokiwaa gow. - Bdziesz grzeczna, ksiniczko? - Bd - burkna. - ma wnet bdzie - odezwaa si driada. - Dyrdajmy, Gwynbleidd. Las zrzed. Szli przez piaszczyste modniaki, przez wrzosowiska, przez zasnute mg ki, na ktrych pasy si stada jeleni. Robio si chodniej. - Szlachetny panie... - odezwaa si Ciri po dugim, dugim milczeniu. - Nazywam si Geralt. O co chodzi? - Jestem okropecznie godna. - Zaraz si zatrzymamy. Wkrtce zmierzch. - Nie wytrzymam - zachlipiaa. - Nic nie jadam od... - Nie ma si - sign do sakwy, wycign kawa soniny, may krek sera i dwa jabka. - Masz. - Co to jest, to te? - Sonina. - Tego je nie bd - burkna. - wietnie si skada - rzek niewyranie, pakujc sonin do ust. - Zjedz ser. I jabko. Jedno. - Dlaczego jedno? - Nie wier si. Zjedz oba. - Geralt? - Mhm? - Dzikuj. - Nie ma za co. Jedz na zdrowie. - Ja nie... Nie za to. Za to te, ale... Uratowae mnie przed t stonog... Brrr... O mao nie umaram ze strachu... - O mao nie umara - potwierdzi powanie. O mao nie umara w wyjtkowo bolesny i paskudny sposb, pomyla. - A dzikowa powinna Braenn. - Kim ona jest? - Driad. - Dziwoon? - Tak. - To ona nas... One porywaj dzieci! Ona nas porwaa? Eee, ty przecie nie jeste may. A czemu ona tak dziwnie mwi? - Mwi, jak mwi, to niewane. Wane jest, jak strzela. Nie zapomnij jej podzikowa, gdy si zatrzymamy. - Nie zapomn - smarkna. - Nie wier si, ksiniczko, przysza ksino Verden. - Nie bd - burkna - adn ksin. - Dobrze, dobrze. Nie bdziesz ksin. Zostaniesz chomikiem i zamieszkasz w norce. - Nieprawda! Ty nic nie wiesz! - Nie piszcz mi nad uchem. I nie zapominaj o rzemieniu! - Nie bd ksin. Bd... - No? Czym? - To jest tajemnica. - Ach, tak, tajemnica. wietnie - unis gow. - Co si stao, Braenn? Driada, zatrzymawszy si, wzruszya ramionami, popatrzya w niebo. - Ustaam - rzeka mikko. - I ty pewnie usta, niosc j, Gwynbleidd. Tu staniemy. ma wraz. III

- Ciri? - Mhm? - pocigna nosem dziewczynka, szeleszczc gazkami, na ktrych leaa. - Nie zimno ci? - Nie - westchna. - Dzisiaj jest ciepo. Wczoraj... Wczoraj to okropecznie zmarzam, ojej. - Dziw - odezwaa si Braenn, rozluniajc rzemienie dugich, mikkich butw. - Tycia kruszynka, a zasza tyli szmat lasu. I przez czaty przesza, przez mak, przez gstw. Krzepka, zdrowa i dzielna. Zaprawd, nada si... Nada si nam. Geralt szybko rzuci okiem na driad, na jej byszczce w pmroku oczy. Braenn opara si plecami o drzewo, zdja opask, rozrzucia wosy szarpniciem gowy. - Wesza do Brokilonu - mrukna, uprzedzajc komentarz. - Jest nasza, Gwynbleidd. Idziem do Dun Canell. - Pani Eithn zdecyduje - odrzek cierpko. Ale wiedzia, e Braenn miaa racj. Szkoda, pomyla, patrzc na wiercc si na zielonym posaniu dziewczynk. Taki rezolutny skrzat. Gdzie ja j ju widziaem? Niewane. Ale szkoda. wiat jest taki wielki i taki pikny. A jej wiatem bdzie ju Brokilon, do koca jej dni. By moe, niewielu dni. Moe tylko do dnia, gdy zwali si midzy paprocie, wrd krzyku i wistu strza, walczc w tej bezsensownej wojnie o las, po stronie tych, ktre musz przegra. Musz. Wczeniej czy pniej. - Ciri? - Aha? - Gdzie mieszkaj twoi rodzice? - Nie mam rodzicw - pocigna nosem. - Utonli w morzu, jak byam malutka. Tak, pomyla, to wyjania wiele. Ksiniczka, dziecko nie yjcej ksicej pary. Kto wie, czy nie trzecia crka po czterech synach. Tytu w praktyce znaczcy mniej od tytuu szambelana czy koniuszego. Krcce si przy dworze popielatowose i zielonookie co, co trzeba jak najprdzej wypchn, wyda za m. Jak najprdzej, zanim dojrzeje i stanie si ma kobiet, grob skandalu, mezaliansu czy incestu, o jaki nietrudno we wsplnej zamkowej sypialni. Jej ucieczka nie dziwia wiedmina. Spotyka ju wielokrotnie ksiniczki, a nawet krlewny, wczce si z trupami wdrownych aktorw i szczliwe, e zdoay zbiec przed zgrzybiaym, ale wci spragnionym potomka krlem. Widywa krlewiczw, przedkadajcych niepewny los najemnika nad upatrzon przez ojca kulaw czy ospowat krlewn, ktrej zasuszone lub wtpliwe dziewictwo miao by cen sojuszu i dynastycznej koligacji. Pooy si obok dziewczynki, okry j swoj kurtk. - pij - powiedzia. - pij, maa sierotko. - Akurat! - zaburczaa. - Jestem ksiniczk, a nie sierotk. I mam babk. Moja babka jest krlow, nie myl sobie. Jak jej powiem, e chciae mnie zbi pasem, moja babka kae ci ci gow, zobaczysz. - Potworne! Ciri, miej lito! - Akurat! - Jeste przecie dobr dziewczynk. Ucinanie gowy okropnie boli. Prawda, e nic nie powiesz? - Powiem. - Ciri. - Powiem, powiem, powiem! Boisz si, co? - Strasznie. Wiesz, Ciri, jak czowiekowi utn gow, to mona od tego umrze. - Namiewasz si? - Gdziebym mia. - Jeszcze ci mina zrzednie, zobaczysz. Z moj babk nie ma artw, jak tupnie nog, to najwiksi woje i rycerze klkaj przed ni, sama widziaam. A jak ktry jest nieposuszny, to ciach, i gowy nie ma. - Straszne. Ciri? - Ehe? - Chyba utn ci gow. - Mnie? - Jasne. Przecie to twoja babka-krlowa uzgodnia maestwo z Kistrinem i wysaa ci do Verden, do Nastroga. Bya nieposuszna. Jak tylko wrcisz... Ciach! I gowy nie ma. Dziewczynka zamilka, przestaa si nawet wierci. Sysza, jak cmoka, przygryzajc doln warg zbkami, jak pociga zakatarzonym nosem. - Nieprawda - powiedziaa. - Babka nie pozwoli uci mi gowy, bo... Bo to moja babka, no nie? Eee, najwyej dostan... - Aha - zamia si Geralt. - Z babk artw nie ma? Bywaa ju w robocie rzga, co? Ciri parskna gniewnie. - Wiesz co? - powiedzia. - Powiemy twojej babce, e ja ju ci spraem, a dwa razy za t sam win kara nie wolno. Umowa stoi? - Chyba niemdry jeste! - Ciri uniosa si na okciach, szeleszczc gazkami. - Jak babka usyszy, e mnie zbie, to gow ci utn jak nic! - A wic jednak al ci mojej gowy? Dziewczynka zamilka, znowu pocigna nosem. - Geralt... - Co, Ciri? - Babka wie, e musz wrci. Nie mog by adn ksin ani on tego gupiego Kistrina. Musz wrci, i ju. Musisz, pomyla. Niestety, nie zaley to ani od ciebie ani od twojej babki. Zaley to od humoru starej Eithn. I od moich umiejtnoci przekonywania. - Babka to wie - cigna Ciri. - Bo ja... Geralt, przysignij, e nikomu nie powiesz. To straszna tajemnica. Okropeczna, mwi ci. Przysignij. - Przysigam. - No, to ci powiem. Moja mama bya czarownic, nie myl sobie. I mj tata te by zaczarowany. To wszystko opowiedziaa mi jedna niania, a jak babka si o tym dowiedziaa, to bya straszna awantura. Bo ja jestem przeznaczona, wiesz? - Do czego? - Nie wiem - rzeka Ciri z przejciem. - Ale jestem przeznaczona. Tak mwia niania. A babka powiedziaa, e nie pozwoli, e prdzej cay chorrel... chorrerny zamek zawali si. Rozumiesz? A niania powiedziaa, e na przeznaczenie to choby nie wiem co, nic nie pomoe. Ha! A potem niania si popakaa, a babka wrzeszczaa. Widzisz? Jestem przeznaczona. Nie bd on gupiego Kistrina. Geralt? - pij - ziewn, a zatrzeszczaa uchwa. - pij, Ciri. - Opowiedz mi bajk. - Co? - Bajk mi opowiedz - fukna. - Jak mam spa bez bajki? Eee tam! - Nie znam, psiakrew, adnej bajki. pij. - Nie kam. Bo znasz. Jak bye may, to co, nikt ci nie opowiada bajek? Z czego si miejesz? - Z niczego. Co sobie przypomniaem. - Aha! Widzisz. No, to opowiedz. - Co? - Bajk. Zamia si znowu, podoy rce pod gow, patrzc na gwiazdy, mrugajce zza gazi nad ich gowami. - By sobie pewnego razu... kot - zacz. - Taki zwyky, prgowaty myszoowca. I pewnego razu ten kot poszed sobie, sam jeden, na dalek wypraw do strasznego, ciemnego lasu. Szed... Szed... Szed... - Nie myl sobie - mrukna Ciri, przytulajc si do niego - e zasn, zanim on dojdzie. - Cicho, smarkulo. Tak... Szed, szed, a napotka lisa. Rudego lisa. Braenn westchna i pooya si obok wiedmina, z drugiej strony, te przytulajc si lekko. - No - Ciri pocigna nosem. - Opowiadaj, co byo dalej. - Popatrzy lis na kota. Kto ty, pyta. Jestem kot, odpowie na to kot. Ha, powiada lis, a nie boisz si, kocie, azi sam po lesie? A jak bdzie krl jecha na owy, to co? Z psami, z osacznikami, na koniach? Powiadam ci, kocie, mwi lis, owy to straszna bieda dla takich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, owcy nigdy nie daruj takim jak my, bo owcy maj narzeczone i kochanki, a tym apy marzn i szyje, to i robi z nas konierze i mufki dla tych dziwek do noszenia. - Co to s mufki? - spytaa Ciri. - Nie przerywaj. I doda lis: Ja, kocie, umiem ich przechytrzy, mam na tych myliwych tysic dwiecie osiemdziesit sze sposobw, taki jestem przebiegy. A ty, kocie, ile masz sposobw na owcw? - Och, jaka to adna bajka - powiedziaa Ciri, przytulajc si do wiedmina jeszcze mocniej. - Opowiadaj, co kot? - Aha - szepna z drugiej strony Braenn. - Co kot? Wiedmin odwrci gow. Oczy driady byszczay, usta miaa potwarte i przesuwaa po nich jzykiem. Jasne, pomyla. Mae driady spragnione s bajek. Tak, jak mali wiedmini. Bo i jednym, i drugim rzadko kto opowiada bajki przed zaniciem. Mae driady usypiaj wsuchane w szum drzew. Mali wiedmini usypiaj wsuchani w bl mini. Nam te wieciy si oczy, tak jak Braenn, gdy suchalimy bajki Vesemira, tam, w Kaer Morhen. Ale to byo dawno... Tak dawno... - No - zniecierpliwia si Ciri. - Co dalej? - A kot na to: Ja, lisie, nie mam adnych sposobw. Ja umiem tylko jedno - hyc na drzewo. To powinno wystarczy, prawda? Lis w miech. Ech, mwi, ale z ciebie gupek. Zadzieraj twj prgowaty ogon i zmykaj std, zginiesz tu, jeli ci owcy osacz. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie zagraj rogi! I wyskoczyli z krzakw myliwi, zobaczyli kota i lisa, i na nich! - Ojej! - smarkna Ciri, a driada poruszya si gwatownie. - Cicho. I na nich, wrzeszczc, daleje, obedrze ich ze skry! Na mufki ich, na mufki! I poszczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po kociemu. Na sam czubek. A psy lisa cap! Zanim rudzielec zdy uy ktregokolwiek ze swych chytrych sposobw, ju by z niego konierz. A kot z czubka drzewa namiaucza i naparska na myliwych, a oni nic mu nie mogli zrobi, bo drzewo byo wysokie jak cholera. Postali na dole, poklli, na czym wiat stoi, ale musieli odej z niczym. A wwczas kot zlaz z drzewa i spokojnie wrci do domu. - I co dalej? - Nic. To koniec. - A mora? - spytaa Ciri. - Bajki maj moray, no nie? - Ee? - odezwaa si Braenn, przytulajc si mocniej do Geralta. - Co to mora? - Dobra bajka ma mora, a za nie ma morau - rzeka Ciri z przekonaniem, pocigajc nosem. - Ta bya dobra - ziewna driada. - Tedy ma, co ma mie. Trza byo, kruszynko, przed yghernem na drzewo, jak w umny kocur. Nie duma, jeno aby wraz na drzewo. Ot, caa mdro. Przey. Nie da si. Geralt zamia si cicho. - Nie byo drzew w zamkowym parku, Ciri? W Nastrogu? Zamiast do Brokilonu, moga wle na drzewo i siedzie tam, na samym czubku, dopki Kistrinowi nie przeszaby ochota do eniaczki. - Namiewasz si? - Aha. - To wiesz, co? Nie cierpi ci. - To straszne. Ciri, ugodzia mnie w samo serce. - Wiem - przytakna powanie, pocigajc nosem, po czym przytulia si do niego mocno. - pij dobrze, Ciri - mrukn, wdychajc jej miy, wrbli zapach. - pij dobrze. Dobranoc, Braenn. - Derme, Gwynbleidd. Nad ich gowami Brokilon szumia miliardem gazi i setkami miliardw lici. IV

Nastpnego dnia dotarli do Drzew. Braenn uklka, pochylia gow. Geralt czu, e powinien zrobi to samo. Ciri westchna z podziwu. Drzewa - gwnie dby, cisy i hikory - miay po kilkanacie sni w obwodzie. Nie sposb byo oceni, jak wysoko sigay ich korony. Miejsca, gdzie potne, powyginane korzenie przechodziy w rwny pie, znajdoway si jednak wysoko ponad ich gowami. Mogli i szybciej - olbrzymy rosy rzadko, a w ich cieniu nie utrzymaa si adna inna rolinno - by tylko dywan butwiejcych lici. Mogli i szybciej. Ale szli wolno. Cicho. Schyliwszy gowy. Byli tu, wrd Drzew, mali, niewani, nieistotni. Nie liczcy si. Nawet Ciri zachowaa cisz - nie odzywaa si blisko p godziny. A po godzinie marszu minli pas Drzew, znowu zagbili si w wwozy, w mokre bukowiny. Katar gnbi Ciri coraz mocniej. Geralt nie mia chusteczki, majc za do jej nieustannego pocigania nosem, nauczy j smarka w palce. Dziewczynce ogromnie si to spodobao. Patrzc na jej umieszek i byszczce oczy, wiedmin by gboko przekonany, e cieszy si myl, e wkrtce bdzie moga popisa si now sztuczk na dworze, podczas uroczystej uczty lub audiencji zamorskiego ambasadora. Braenn zatrzymaa si nagle, odwrcia. - Gwynbleidd - powiedziaa, odmotujc zielon chustk okrcon wok okcia. - Chod. Zawi ci oczy. Tak trzeba. - Wiem. - Bd ci wioda. Daj rk. - Nie - zaprotestowaa Ciri. - Ja go bd prowadzia. Dobrze, Braenn? - Dobrze, kruszynko. - Geralt? - Aha? - Co to znaczy Gwyn... bleidd? - Biay Wilk. Tak nazywaj mnie driady. - Uwaaj, korze. Nie potknij si! Nazywaj ci tak, bo masz biae wosy? - Tak... Psiakrew! - Przecie mwiam, e korze. Szli. Powoli. Pod nogami byo lisko od opadych lici. Poczu na twarzy ciepo, blask soca przedar si przez zasaniajc mu oczy chustk. - Och, Geralt - usysza gos Ciri. - Tak tu piknie... Szkoda, e nie moesz widzie. Tyle tu kwiatw. I ptakw. Syszysz, jak piewaj? Och, ile tu ich jest. Mnstwo. O, i wiewirki. Uwaaj, bdziemy przechodzi przez rzeczk, po kamiennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu rybek! Peno. Pywaj w wodzie, wiesz? Tyle tu zwierztek, ojej. Nigdzie chyba tyle nie ma... - Nigdzie - mrukn. - Nigdzie. Tu jest Brokilon. - Co? - Brokilon. Ostatnie Miejsce. - Nie rozumiem... - Nikt nie rozumie. Nikt nie chce zrozumie. V

- Zdejmij chustk, Gwynbleidd. Ju mona. Jestemy na miejscu. Braenn staa po kolana w gstym kobiercu z mgy. - Dun Canell - wskazaa rk. Dun Canell, Miejsce Dbu. Serce Brokilonu. Geralt by tu ju kiedy. Dwukrotnie. Ale nie opowiada o tym nikomu. Nikt by nie uwierzy. Kotlina zamknita koronami wielkich, zielonych drzew. Skpana w mgach i oparach bijcych z ziemi, ze ska, z gorcych rde. Kotlina... Medalion na jego szyi drga lekko. Kotlina skpana w magii. Dun Canell. Serce Brokilonu. Braenn podniosa gow, poprawia koczan na plecach. - Pjdziem. Daj rczk, kruszynko. Pocztkowo kotlina zdawaa si wymara, opuszczona. Nie na dugo. Rozleg si gony, modulowany gwizd, a po ledwie zauwaalnych stopniach z hub, spiralnie otaczajcych najbliszy pie, zwinnie zsuna si smuka, ciemnowosa driada, ubrana, jak wszystkie, w aciaty, maskujcy strj. - Ced, Braenn. - Ced, Sirssa. Va'n vort meth Eithn ? - Nen, aefder - odpara ciemnowosa, mierzc wiedmina powczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh? Umiechna si, bysna biaymi zbami. Bya niezwykle urodziwa, nawet wedug ludzkich standardw. Geralt poczu si niepewnie i gupio, wiadom, e driada bez skrpowania taksuje go. - Nen - pokrcia gow Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, ven meth Eithn va, a'ss. - Gwynbleidd? - pikna driada skrzywia wargi. - Bloede carme! Aen'ne caen n'wedd vort! T'ess foile! Braenn zachichotaa. - O co chodzi? - spyta wiedmin, robic si zy. - Nic - zachichotaa znowu Braenn. - Nic. Pjdmy. - Och - zachwycia si Ciri. - Spjrz, Geralt, jakie mieszne domki! W gbi kotliny zaczynao si waciwe Dun Canell - "mieszne domki", przypominajce ksztatem olbrzymie kule jemioy, oblepiay pnie i konary drzew na rnej wysokoci, zarwno nisko, tu nad ziemi, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko - pod samymi koronami. Geralt dostrzeg te kilka wikszych, naziemnych konstrukcji, szaasw z posplatanych, wci pokrytych limi gazek. Widzia ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie byo wida. Byo ich znacznie mniej ni wtedy, gdy by tu poprzednio. - Geralt - szepna Ciri. - Te domki rosn. Maj listki! - S z ywego drzewa - kiwn gow wiedmin. - Tak wanie mieszkaj driady, tak buduj swoje domy. adna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rbic je czy piujc. One kochaj drzewa. Potrafi jednak sprawi, by gazie rosy tak, by powstay domki. - liczne. Chciaabym mie taki domek w naszym parku. Braenn zatrzymaa si przed jednym z wikszych szaasw. - Wejd, Gwynbleidd - powiedziaa. - Tutaj zaczekasz na pani Eithn. V fill, kruszynko. - Co? - To byo poegnanie, Ciri. Powiedziaa: do widzenia. - Ach. Do widzenia, Braenn. Weszli. Wntrze "domku" migotao, jak kalejdoskop, od sonecznych plam, przecinitych i przesianych przez struktur dachu. - Geralt! - Freixenet! - yjesz, niech mnie diabli! - ranny bysn zbami, unoszc si na posaniu ze wierczyny. Zobaczy uczepion uda wiedmina Ciri i oczy mu si rozszerzyy, a rumieniec uderzy na twarz. - Ty maa cholero! - rozdar si. - ycia przez ciebie o mao nie postradaem! Och, masz ty szczcie, e wsta nie mog, ju ja bym ci skr wygarbowa! Ciri wyda usteczka. - To ju drugi - powiedziaa, marszczc miesznie nos - ktry chce mnie bi. Ja jestem dziewczynk, a dziewczynek bi nie wolno! - Ju ja bym ci pokaza... co wolno - rozkaszla si Freixenet. - Ty zarazo jedna! Ervyll tam od zmysw odchodzi... Wici rozsya, cay w strachu, e twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, e sama zwiaa? Wszyscy wiedz, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy myl, e ci... co zrobi po pijanemu, a potem kaza utopi w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na wosku, a traktat i sojusz z twoj babk diabli wzili przez ciebie! Widzisz, co narobia? - Nie podniecaj si - ostrzeg wiedmin - bo moesz dosta krwotoku. Jak si tu dostae tak szybko? - Licho wie, wikszo czasu byem bez ducha. Wlay mi co obrzydliwego do garda. Przemoc. Zacisny mi nos i... Taki wstyd, psia ma... - yjesz dziki temu, co wlay ci do garda. Przyniosy ci tu? - Wloky na saniach. Pytaem o ciebie, nic nie mwiy. Byem pewien, e dosta strza. Tak nagle wtedy znikne... A ty zdrw i cay, nawet nie w ptach, a do tego, prosz, ocalie ksiniczk Cirill... Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wszdzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery apy jak kot. Wiedmin umiechn si, nie odpowiedzia. Freixenet zakasa ciko, odwrci gow, splun row lin. - Ano - doda. - I to, e mnie nie dokoczyy, te ani chybi ty sprawi. Znaj ci, cholerne dziwoony. Ju drugi raz ratujesz mnie z opresji. - Daj pokj, baronie. Freixenet, stkajc, sprbowa usi, ale zrezygnowa. - Gwno z mojej baronii - sapn. - Baronem byem w Hamm. Teraz jestem czym w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, byem. Nawet jeli wykarabskam si jako z tego lasu, w Verden nie ma ju dla mnie miejsca, chyba e na szafocie. To spod mojej rki i stray nawiaa ta maa asica, Cirilla. Mylisz, e co, z fantazji poszedem samotrze do Brokilonu? Nie, Geralt, ja te wiaem, na lito Ervylla mogem liczy tylko wtedy, gdybym przyprowadzi j z powrotem. No i nadzialimy si na przeklte dziwoony... Gdyby nie ty, skapiabym tam, w wykrocie. Uratowae mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak soce. - Przesadzasz. Freixenet pokrci gow. - To przeznaczenie - powtrzy. - Musiao by w grze zapisane, e si znw spotkamy, wiedminie. e to znowu ty uratujesz mi skr. Pamitam, mwiono o tym w Hamm po tym, jak zdje ze mnie tamten ptasi urok. - Przypadek - rzek zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet. - Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecie gdyby nie ty, do dzi dzie bybym pewnie kormoranem... - Ty bye kormoranem? - krzykna Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem? - Byem - wyszczerzy zby baron. - Zaczarowaa mnie jedna taka... dziwka... Psia jej... Z zemsty. - Pewnie nie dae jej futra - stwierdzia Ciri, marszczc nos. - Na t, no... mufk. - By inny powd - zaczerwieni si lekko Freixenet, po czym gronie ypn na dziewczynk. - Ale co to ciebie obchodzi, ty pdraku! Ciri zrobia obraon min i odwrcia gow. - Tak - odkaszln Freixenet. - Na czym to ja... Aha, na tym, jak odczarowae mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zostabym kormoranem do koca ycia, latabym dookoa jeziora i obsrywa gazie, udzc si, e uratuje mnie koszulka z pokrzywowego yka tkana przez moj siostruni z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomn t jej koszulk, mam ochot kogo kopn. Ta idiotka... - Nie mw tak - umiechn si wiedmin. - Chci miaa jak najlepsze. le j poinformowano, to wszystko. O odczynianiu urokw kry mnstwo bezsensownych mitw. I tak miae szczcie, Freixenet. Moga kaza ci da nura we wrzce mleko. Syszaem o takim wypadku. Nakrycie koszulk z pokrzywy, jakby na to nie spojrze, jest mao szkodliwe dla zdrowia, nawet jeli mao pomaga. - Ha, moe i prawda. Moe za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze bya gupia, od dziecka bya gupia i liczna, w samej rzeczy, wietny materia na on dla krla. - Co to jest liczny materia? - spytaa Ciri. - I dlaczego na on? - Nie wtrcaj si, pdraku, mwiem. Tak, Geralt, miaem szczcie, e si wtedy pojawi w Hamm. I e szwagrunio-krl skonny by wyda t par dukatw, ktrych zadae za zdjcie uroku. - Wiesz, Freixenet - rzek Geralt, umiechajc si jeszcze szerzej - e wie o tym wydarzeniu rozesza si szeroko? - Prawdziwa wersja? - Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesiciu braci. - No nie! - baron unis si na okciu, zakasa. - A zatem, wliczajc Eliz, miao nas by dwanacie sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie bya krlic! - To nie wszystko. Uznano, e kormoran jest mao romantyczny. - Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! - baron skrzywi si, macajc pier owizan ykiem i patami brzozowej kory. - W co wic byem zaklty, wedug opowieci? - W abdzia. To znaczy, w abdzie. Byo was jedenastu, nie zapominaj. - A w czym, do jasnej zarazy, abd jest romantyczniejszy od kormorana? - Nie wiem. - Ja te nie. Ale zao si, e w opowieci to Eliza odczarowaa mnie za pomoc jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw? - Wygrae. A co sycha u Elizy? - Ma suchoty, bidulka. Dugo nie pocignie. - Smutne. - Smutne - potwierdzi Freixenet beznamitnie, patrzc w bok. - Wracajc do uroku - Geralt opar si plecami o cian z posplatanych, sprynujcych gazi. - Nawrotw nie masz? Pira ci nie rosn? - Chwali bogw, nie - westchn baron. - Wszystko w porzdku. Jedno, co mi zostao z tamtych czasw, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego arcia ni ryba. Czasami z samego rana id sobie do rybakw, na przysta, a zanim wyszukaj mi co szlachetniejszego, to ja sobie jedn, drug gar uklejek prosto z sadza, par piskorzy, jelca albo klenia... Rozkosz, nie arcie. - On by kormoranem - powiedziaa powoli Ciri, patrzc na Geralta. - A ty go odczarowae. Ty umiesz czarowa! - To chyba oczywiste - rzek Freixenet - e umie. Kady wiedmin umie. - Wied... Wiedmin? - Nie wiedziaa, e to wiedmin? Sawny Geralt Riv? Prawda, skd taki pdrak, jak ty, ma wiedzie, kto to wiedmin. Teraz to nie to, co dawniej. Teraz jest mao wiedminw, prawie nie uwiadczysz. Pewnie w yciu nie widziaa wiedmina? Ciri wolno pokrcia gow, nie spuszczajc z Geralta wzroku. - Wiedmin, pdraku, to ta... - Freixenet urwa i zblad, widzc wchodzc do chatki Braenn. - Nie, nie chc! Nie dam sobie niczego wlewa do gby, nigdy, nigdy wicej! Geralt! Powiedz jej... - Uspokj si. Braenn nie zaszczycia Freixeneta niczym wicej oprcz przelotnego spojrzenia. Podesza od razu do Ciri siedzcej w kucki obok wiedmina. - Chod - powiedziaa. - Chod, kruszynko. - Dokd? - wykrzywia si Ciri. - Nie pjd. Chc by z Geraltem. - Id - umiechn si wymuszenie wiedmin. - Pobawisz si z Braenn i modymi driadami. Poka ci Dun Canell... - Nie zawizaa mi oczu - powiedziaa Ciri bardzo wolno. - Gdymy tu szli, nie zawizaa mi oczu. Tobie zawizaa. eby nie mg tu trafi, gdy odejdziesz. To znaczy... Geralt spojrza na Braenn. Driada wzruszya ramionami, potem obja i przytulia dziewczynk. - To znaczy... - gos Ciri zaama si nagle. - To znaczy, e ja std nie odejd. Tak? - Nikt nie ujdzie przed swym przeznaczeniem. Wszyscy odwrcili gowy na dwik tego gosu. Cichego, ale dwicznego, twardego, zdecydowanego. Gosu wymuszajcego posuch, nie uznajcego sprzeciwu. Braenn skonia si. Geralt przyklkn na jedno kolano. - Pani Eithn... Wadczyni Brokilonu nosia powczyst, zwiewn, jasnozielon szat. Jak wikszo driad, bya niewysoka i szczupa, ale dumnie uniesiona gowa, twarz o powanych, ostrych rysach i zdecydowane usta sprawiay, e wydawaa si wysza i potniejsza. Jej wosy i oczy miay kolor roztopionego srebra. Wesza do szaasu eskortowana przez dwie modsze driady uzbrojone w uki. Bez sowa skina na Braenn, a ta natychmiast chwycia Ciri za rczk i pocigna w stron wyjcia, pochylajc nisko gow. Ciri stpaa sztywno i niezgrabnie, blada i oniemiaa. Gdy przechodzia obok Eithn, srebrnowosa driada szybkim ruchem uja j pod brod, uniosa, dugo patrzya w oczy dziewczynki. Geralt widzia, e Ciri dry. - Id - powiedziaa wreszcie Eithn. - Id, dziecko. Nie lkaj si niczego. Nic nie jest ju w stanie odmieni twego przeznaczenia. Jeste w Brokilonie. Ciri posusznie podreptaa za Braenn. W wyjciu odwrcia si. Wiedmin spostrzeg, e usta jej dr, a zielone oczy szkl si od ez. Nie powiedzia ani sowa. Klcza nadal, pochyliwszy gow. - Wsta, Gwynbleidd. Witaj. - Witaj, Eithn, Pani Brokilonu. - Ponownie mam przyjemno goci ci w moim Lesie. Jakkolwiek przybywasz tu bez mojej wiedzy i zgody. Wchodzenie do Brokilonu bez mojej wiedzy i zgody jest ryzykowne, Biay Wilku. Nawet dla ciebie. - Przybywam z poselstwem. - Ach... - umiechna si lekko driada. - To std twoja miao, ktrej nie chciaabym okreli innym, bardziej dosadnym sowem. Geralt, nietykalno posw to zwyczaj przyjty wrd ludzi. Ja go nie akceptuj. Nie uznaj niczego, co ludzkie. Tu jest Brokilon. - Eithn... - Milcz - przerwaa, nie podnoszc gosu. - Kazaam ci oszczdzi. Wyjdziesz z Brokilonu ywy. Nie dlatego, e jeste posem. Z innych powodw. - Nie interesuje ci, czyim jestem posem? Skd przychodz, w czyim imieniu? - Mwic szczerze, nie. Tu jest Brokilon. Ty przychodzisz z zewntrz, ze wiata, ktry mnie nie obchodzi. Dlaczego miaabym traci czas na wysuchiwanie poselstw? Czym mog by dla mnie jakie propozycje, jakie ultimatum wymylone przez kogo, kto myli i czuje inaczej ni ja? C moe mnie obchodzi, co myli krl Venzlav? Geralt ze zdumieniem pokrci gow. - Skd wiesz, e przychodz od Venzlava? - To przecie jasne - rzeka driada z umiechem. - Ekkehard jest za gupi. Ervyll i Viraxas zbyt mnie nienawidz. Woci innych z Brokilonem nie granicz. - Wiesz mnstwo o tym, co dzieje si poza Brokilonem, Eithn. - Wiem bardzo wiele, Biay Wilku. To przywilej mojego wieku. Teraz za, jeeli pozwolisz, chciaabym zaatwi pewn spraw. Czy ten mczyzna o aparycji niedwiedzia - driada przestaa si umiecha i spojrzaa na Freixeneta - jest twoim przyjacielem? - Znamy si. Odczarowaem go kiedy. - Problem polega na tym - rzeka zimno Eithn - e nie wiem, co z nim pocz. Przecie nie mog go teraz kaza dobi. Pozwoliabym, by wyzdrowia, ale stanowi zagroenie. Na fanatyka nie wyglda. A zatem owca skalpw. Wiem, e Ervyll paci za kady skalp driady. Nie pamitam, ile. Zreszt, cena ronie wraz ze spadkiem wartoci pienidza. - Mylisz si. On nie jest owc skalpw. - Po co wic wlaz do Brokilonu? - Szuka dziewczynki, ktr powierzono jego opiece. Zaryzykowa yciem, by j odnale. - Bardzo gupio - rzeka zimno Eithn. - To nawet trudno nazwa ryzykiem. Szed na pewn mier. To, e yje, zawdzicza wycznie koskiemu zdrowiu i wytrzymaoci. Jeeli za chodzi o to dziecko, to ono te ocalao przypadkiem. Moje dziewczta nie strzelay, bo mylay, e to puk albo leprekaun. Spojrzaa jeszcze raz na Freixeneta, a Geralt zobaczy, e jej usta straciy nieprzyjemn twardo. - No, dobrze. Uczcijmy jako ten dzie. Podesza do posania z gazi. Obie towarzyszce jej driady zbliyy si rwnie. Freixenet poblad i skurczy si, wcale nie robic si przez to mniejszy. Eithn patrzya na niego przez chwil, lekko mruc oczy. - Masz dzieci? - spytaa wreszcie. - Do ciebie mwi, klocu. - H? - Chyba wyraam si jasno. - Nie jestem... - Freixenet odchrzkn, zakasa. - Nie jestem onaty. - Mao obchodzi mnie twoje ycie rodzinne. Interesuje mnie, czy zdolny jeste wykrzesa co z twoich otuszczonych ldwi. Na Wielkie Drzewo! Czy uczyni kiedy kobiet brzemienn? - Eee... Tak... Tak, pani, ale... Eithn machna niedbale rk, odwrcia si do Geralta. - Zostanie w Brokilonie - powiedziaa - do penego wyleczenia, i jeszcze jaki czas. Potem... Niech idzie, dokd chce. - Dzikuj ci, Eithn - skoni si wiedmin. - A... Dziewczynka? Co z ni? - Dlaczego pytasz? - driada spojrzaa na niego zimnym spojrzeniem swych srebrnych oczu. - Przecie wiesz. - To nie jest zwyke, wiejskie dziecko. To ksiniczka. - Nie robi to na mnie wraenia. Ani rnicy. - Posuchaj... - Ani sowa wicej, Gwynbleidd. Zamilk, przygryz wargi. - Co z moim poselstwem? - Wysucham go - westchna driada. - Nie, nie z ciekawoci. Zrobi to dla ciebie, by mg wykaza si przed Venzlavem i odebra zapat, ktr ci pewnie obieca za dotarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz bd zajta. Przyjd wieczorem do mojego Drzewa. Gdy wysza, Freixenet unis si na okciu, jkn, kaszln, splun na do. - O co tu chodzi, Geralt? Dlaczego mam tu zosta? I o co szo z tymi dziemi? W co ty mnie ubrae, h? Wiedmin usiad. - Ocalisz gow, Freixenet - powiedzia zmczonym gosem. - Zostaniesz jednym z niewielu, ktry wyszed std ywy, przynajmniej ostatnio. I zostaniesz ojcem maej driady. Moe kilku. - e jak? Mam by... rozpodowcem? - Nazwij to sobie, jak chcesz. Wybr masz ograniczony. - Pojmuj - mrukn baron i umiechn si oblenie. - C, widywaem jecw pracujcych w kopalniach i kopicych kanay. Z dwojga zego wol... Byle mi tylko si starczyo. Troch ich tutaj jest... - Przesta si gupio umiecha - skrzywi si Geralt - i snu marzenia. Niech ci si nie roj hody, muzyka, wino, wachlarze i rj wielbicych ci driad. Bdzie jedna, moe dwie. I nie bdzie wielbienia. Potraktuj ca spraw bardzo rzeczowo. A ciebie jeszcze bardziej. - Nie sprawia im to przyjemnoci? Ale chyba nie sprawia przykroci? - Nie bd dzieckiem. Pod tym wzgldem one niczym nie rni si od kobiet. Przynajmniej fizycznie. - To znaczy? - Od ciebie zaley, czy bdzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, e jej chodzi bdzie wycznie o efekt. Twoja osoba ma znaczenie drugorzdne. Nie oczekuj wdzicznoci. Aha, i pod adnym pozorem nie prbuj niczego z wasnej inicjatywy. - Z wasnego czego? - Jeeli spotkasz j rano - wyjani cierpliwie wiedmin - uko si, ale, do diaba, bez umieszkw czy mrugni. Dla driady to sprawa miertelnie powana. Jeeli ona si umiechnie albo podejdzie do ciebie, moesz z ni porozmawia. Najlepiej o drzewach. Jeli nie znasz si na drzewach, to o pogodzie. Ale jeeli ona uda, e ci nie widzi, trzymaj si od niej z daleka. I trzymaj si z daleka od innych driad i uwaaj na rce. Dla driady, ktra nie jest gotowa, te sprawy nie istniej. Dotkniesz jej i dostaniesz noem, bo nie zrozumie intencji. - Obeznany - umiechn si Freixenet - z ich obyczajem godowym. Zdarzao ci si? Wiedmin nie odpowiedzia. Przed oczyma mia pikn, smuk driad, jej bezczelny umiech. Vatt'ghern, bloede carme. Wiedmin, cholerny los. Co ty nam przyprowadzia, Braenn? Po co on nam? adnego poytku z wiedmina... - Geralt? - Co? - A ksiniczka Cirilla? - Zapomnij o niej. Bdzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpakuje strza w oko wasnemu bratu, gdyby sprbowa wej do Brokilonu. - Psiakrew - zakl Freixenet, krzywic si. - Ervyll bdzie wcieky. Geralt? A nie daoby si... - Nie - uci wiedmin. - Nawet nie prbuj. Nie wyszedby ywy z Dun Canell. - Znaczy, dziewuszka jest stracona. - Dla was, tak. VI

Drzewem Eithn by, ma si rozumie, db, a waciwie trzy zronite razem dby, wci jeszcze zielone, nie zdradzajce adnych objaww usychania, cho Geralt oblicza je na co najmniej trzysta lat. Dby byy wewntrz puste, a dziupla miaa rozmiary sporej izby o wysokim, zwajcym si w stoek puapie. Wntrze byo owietlone nie kopccym kagankiem i skromnie, ale nie prymitywnie, zamienione na wygodn kwater. Eithn klczaa porodku, na czym w rodzaju wknistej maty. Przed ni, wyprostowana i nieruchoma, jak gdyby skamieniaa, siedziaa na podwinitych nogach Ciri, umyta i wyleczona z kataru, szeroko otwierajca swe wielkie, szmaragdowe oczy. Wiedmin zauway, e jej twarzyczka, teraz, gdy znik z niej brud i grymas zoliwego diablcia, bya wcale adna. Eithn czesaa dugie wosy dziewczynki, powoli i pieszczotliwie. - Wejd, Gwynbleidd. Usid. Usiad, ceremonialnie przyklkajc najpierw na jedno kolano. - Wypocze? - spytaa driada, nie patrzc na niego, nie przerywajc czesania. - Kiedy moesz wyruszy w drog powrotn? Co powiesz na jutro rano? - Kiedy tylko rozkaesz - powiedzia zimno - Pani Brokilonu. Wystarczy jednego twego sowa, bym przesta drani ci moj obecnoci w Dun Canell. - Geralt - Eithn powoli odwrcia gow. - Nie zrozum mnie le. Znam ci i szanuj. Wiem, e nigdy nie skrzywdzi driady, rusaki, sylfidy czy nimfy, wrcz przeciwnie, zdarzao ci si wystpowa w ich obronie, ratowa ycie. Ale to nie zmienia niczego. Za wiele nas dzieli. Naleymy do innych wiatw. Nie chc i nie mog robi wyjtkw. Dla nikogo. Nie bd pytaa, czy to rozumiesz, bo wiem, e tak jest. Pytam, czy to akceptujesz. - Co to zmieni? - Nic. Ale chc wiedzie. - Akceptuj - potwierdzi. - A co z ni? Z Ciri? Ona te naley do innego wiata. Ciri spojrzaa na niego pochliwie, potem rzucia okiem w gr, na driad. Eithn umiechna si. - Ju nie na dugo - powiedziaa. - Eithn, prosz. Zastanw si. - Nad czym? - Oddaj mi j. Niech wraca ze mn. Do wiata, do ktrego naley. - Nie, Biay Wilku - driada ponownie zagbia grzebie w popielate wosy dziewczynki. - Nie oddam jej. Kto jak kto, ale ty powiniene to zrozumie. - Ja? - Ty. Nawet do Brokilonu docieraj wieci ze wiata. Wieci o pewnym wiedminie, ktry za wiadczone usugi wymusza niekiedy dziwne przysigi. "Dasz mi to, czego nie spodziewasz si zasta w domu". "Dasz mi to, co ju masz, a o czym nie wiesz". Brzmi znajomo? Wszake od pewnego czasu prbujecie w ten sposb pokierowa przeznaczeniem, szukacie chopcw wyznaczonych przez los na waszych nastpcw, chcecie broni si przed wymarciem i zapomnieniem. Przed nicoci. Dlaczego wic dziwisz si mnie? Ja troszcz si o los driad. To chyba sprawiedliwie? Za kad zabit przez ludzi driad jedna ludzka dziewczynka. - Zatrzymujc j, obudzisz wrogo i pragnienie zemsty, Eithn. Obudzisz zapiek nienawi. - Nic to dla mnie nowego, ludzka nienawi. Nie, Geralt. Nie oddam jej. Zwaszcza e zdrowa. To ostatnio nieczste. - Nieczste? Driada utkwia w nim swe wielkie, srebrne oczy. - Podrzucaj mi chore dziewczynki. Dyfteryt, szkarlatyna, krup, ostatnio nawet ospa. Myl, e nie mamy immunitetu, e epidemia nas zniszczy albo przynajmniej zdziesitkuje. Rozczaruj ich, Geralt. Mamy co wicej ni immunitet. Brokilon dba o swoje dzieci. Zamilka, pochylajc si, ostronie rozczesaa pasemko spltanych wosw Ciri, pomagajc sobie drug rk. - Czy mog - odchrzkn wiedmin - przystpi do poselstwa, z ktrym przysya mnie tu krl Venzlav? - A nie szkoda na to czasu? - uniosa gow Eithn. - Po co masz si wysila? Przecie ja doskonale wiem, czego chce krl Venzlav. Do tego bynajmniej nie potrzeba proroczych zdolnoci. Chce, bym oddaa mu Brokilon, zapewne a po rzeczk Vd, ktr, jak mi wiadomo, uwaa, lub chciaby uwaa za naturaln granic pomidzy Brugge a Verden. W zamian, jak przypuszczam, oferuje mi enklaw, may i dziki zaktek lasu. I zapewne gwarantuje krlewskim sowem i krlewsk opiek, e ten may i dziki zaktek, ten skrawek puszczy, bdzie nalea do mnie po wieki wiekw i e nikt nie omieli si niepokoi tam driad. e tam driady bd mogy y w pokoju. Co, Geralt? Venzlav chciaby zakoczy trwajc dwa stulecia wojn o Brokilon. I aby j zakoczy, driady miayby odda to, w obronie czego gin od dwustu lat? Tak po prostu - odda? Odda Brokilon? Geralt milcza. Nie mia nic do dodania. Driada umiechna si. - Czy tak wanie brzmiaa krlewska propozycja, Gwynbleidd? Czy te moe bya bardziej szczera, mwica: "Nie zadzieraj gowy, lene straszydo, bestio z puszczy, relikcie przeszoci, lecz posuchaj, czego chcemy my, krl Venzlav. A my chcemy cedru, dbu i hikory, chcemy mahoniu i zotej brzozy, cisu na uki i masztowych sosen, bo Brokilon mamy pod bokiem, a musimy sprowadza drewno zza gr. Chcemy elaza i miedzi, ktre s pod ziemi. Chcemy zota, ktre ley na Craag An. Chcemy rba i piowa, i ry w ziemi, nie muszc nasuchiwa wistu strza. I co najwaniejsze: chcemy nareszcie by krlem, ktremu podlega wszystko w krlestwie. Nie yczymy sobie w naszym krlestwie jakiego Brokilonu, lasu, do ktrego nie moemy wej. Taki las drani nas, zoci i spdza nam sen z powiek, bo my jestemy ludmi, my panujemy nad wiatem. Moemy, jeli zechcemy, tolerowa na tym wiecie kilka elfw, driad czy rusaek. Jeli nie bd zbyt zuchwae. Podporzdkuj si naszej woli, Wiedmo Brokilonu. Lub zgi." - Eithn, sama przyznaa, e Venzlav nie jest gupcem ani fanatykiem. Z pewnoci wiesz, e to krl sprawiedliwy i miujcy pokj. Jego boli i martwi przelewana tu krew... - Jeli bdzie trzyma si z dala od Brokilonu, nie popynie ani kropla krwi. - Dobrze wiesz... - Geralt unis gow. - Dobrze wiesz, e to nie tak. Zabijano ludzi na Wypalankach, na smej Mili, na Sowich Wzgrzach. Zabijano ludzi w Brugge, na lewym brzegu Wstki. Poza Brokilonem. - Miejsca, ktre wymienie - odrzeka spokojnie driada - to Brokilon. Ja nie uznaj ludzkich map ani granic. - Ale tam wyrbano las sto lat temu! - C znaczy sto lat dla Brokilonu? I sto zim? Geralt zamilk. Driada odoya grzebie, pogaskaa Ciri po popielatych wosach. - Przysta na propozycj Venzlava, Eithn. Driada spojrzaa na niego zimno. - Co nam to da? Nam, dzieciom Brokilonu? - Moliwo przetrwania. Nie, Eithn, nie przerywaj. Wiem, co chcesz powiedzie. Rozumiem twoj dum z niezalenoci Brokilonu. wiat si jednak zmienia. Co si koczy. Czy tego chcesz, czy nie, panowanie czowieka nad wiatem jest faktem. Przetrwaj ci, ktrzy si z ludmi zasymiluj. Inni zgin. Eithn, s lasy, gdzie driady, rusaki i elfy yj spokojnie, uoywszy si z ludmi. Jestemy przecie sobie tak bliscy. Przecie ludzie mog by ojcami waszych dzieci. Co daje ci wojna, ktr prowadzisz? Potencjalni ojcowie waszych dzieci padaj pod waszymi strzaami. I jaki jest skutek? Ile spord driad Brokilonu jest czystej krwi? Ile z nich to porwane, przerobione ludzkie dziewczta? Nawet z Freixeneta musisz skorzysta, bo nie masz wyboru. Jako mao widz tu malekich driad, Eithn. Widz tylko j - ludzk dziewczynk, przeraon i otpia od narkotykw, sparaliowan ze strachu... - Wcale si nie boj! - krzykna nagle Ciri, przybierajc na chwil sw zwyk min maego diabeka. - I nie jestem oppiaa! Nie myl sobie! Mnie si nic nie moe tu sta. Akurat! Nie boj si! Moja babka mwi, e driady nie s ze, a moja babka jest najmdrzejsza na wiecie! Moja babka... Moja babka mwi, e powinno by wicej takich lasw jak ten... Zamilka, opucia gow. Eithn zamiaa si. - Dziecko Starszej Krwi - powiedziaa. - Tak, Geralt. Cigle jeszcze rodz si na wiecie Dzieci Starszej Krwi, o ktrych mwi przepowiednie. A ty mwisz, e co si koczy... Martwisz si, czy przetrwamy... - Smarkula miaa wyj za m za Kistrina z Verden - przerwa Geralt. - Szkoda, e nie wyjdzie. Kistrin obejmie kiedy rzdy po Ervyllu, pod wpywem ony o takich pogldach moe zaprzestaby rajdw na Brokilon? - Nie chc tego Kistrina! - krzykna cienko dziewczynka, a w jej zielonych oczach co bysno. - Niech sobie Kistrin znajdzie liczny i gupi materia! Ja nie jestem aden materia! Nie bd adn ksin! - Cicho, Dziecko Starszej Krwi - driada przytulia Ciri. - Nie krzycz. Oczywicie, e nie bdziesz ksin... - Oczywicie - wtrci kwano wiedmin. - I ty, Eithn, i ja dobrze wiemy, czym ona bdzie. Widz, e to ju postanowione. Trudno. Jak odpowied mam zanie krlowi Venzlavowi, Pani Brokilonu? - adnej. - Jak to, adnej? - adnej. On to zrozumie. Ju dawniej, ju bardzo dawno temu, gdy Venzlava nie byo jeszcze na wiecie, pod Brokilon podjedali heroldowie, ryczay rogi i trby, byszczay zbroje, powieway proporce i sztandary. "Ukorz si, Brokilonie!" krzyczano. "Krl Kozizbek, wadca ysej Grki i Podmokej ki da, by si ukorzy, Brokilonie!" A odpowied Brokilonu bya zawsze taka sama. Gdy ju opucisz mj Las, Gwynbleidd, obr si i posuchaj. W szumie lici usyszysz odpowied Brokilonu. Przeka j Venzlavowi i dodaj, e innej nie usyszy nigdy, pki stoj dby w Dun Canell. Pki ronie tu cho jedno drzewo i yje cho jedna driada. Geralt milcza. - Mwisz, e co si koczy - cigna wolno Eithn. - Nieprawda. S rzeczy, ktre nie kocz si nigdy. Mwisz mi o przetrwaniu? Ja walcz o przetrwanie. Bo Brokilon trwa dziki mojej walce, bo drzewa yj duej ni ludzie, trzeba tylko chroni je przed waszymi siekierami. Mwisz mi o krlach i ksitach. Kim oni s? Ci, ktrych znam, to biae szkielety, lece w nekropoliach Craag An, tam, w gbi lasu. W marmurowych grobowcach, na stosach tego metalu i byszczcych kamykw. A Brokilon trwa, drzewa szumi nad ruinami paacw, korzenie rozsadzaj marmur. Czy twj Venzlav pamita, kim byli ci krlowie? Czy ty to pamitasz, Gwynbleidd? A jeeli nie, to jak moesz twierdzi, e co si koczy? Skd wiesz, komu przeznaczona jest zagada, a komu wieczno? Co upowania ci, by mwi o przeznaczeniu? Czy ty chocia wiesz, czym jest przeznaczenie? - Nie - zgodzi si. - Nie wiem. Ale... - Jeli nie wiesz - przerwaa - na adne "ale" nie ma ju miejsca. Nie wiesz. Po prostu nie wiesz. Zamilka, dotkna rk czoa, odwrcia twarz. - Gdy bye tu po raz pierwszy, przed laty - podja - te nie wiedziae. A Mornn... Moja crka... Geralt, Mornn nie yje. Zgina nad Wstk, bronic Brokilonu. Nie poznaam jej, gdy j przyniesiono. Miaa twarz zmiadon kopytami waszych koni. Przeznaczenie? I dzisiaj ty, wiedmin, ktry nie moge da Mornn dziecka, przyprowadzasz mi j, Dziecko Starszej Krwi. Dziewczynk, ktra wie, czym jest przeznaczenie. Nie, nie jest to wiedza, ktra odpowiadaaby tobie, ktr mgby zaakceptowa. Ona po prostu wierzy. Powtrz, Ciri, powtrz to, co powiedziaa mi, zanim wszed tu ten wiedmin, Geralt z Rivii, Biay Wilk. Wiedmin, ktry nie wie. Powtrz, Dziecko Starszej Krwi. - Wielmo... Szlachetna pani - rzeka Ciri amicym si gosem. - Nie zatrzymuj mnie tu. Ja nie mog... Ja chc... do domu. Chc wrci do domu z Geraltem. Ja musz... Z nim... - Dlaczego z nim? - Bo on... On jest moim przeznaczeniem. Eithn odwrcia si. Bya bardzo blada. - I co ty na to, Geralt? Nie odpowiedzia. Eithn klasna w donie. Do wntrza dbu, wyaniajc si jak duch z panujcej na zewntrz nocy, wesza Braenn, niosc oburcz wielki srebrny puchar. Medalion na szyi wiedmina zacz szybko, rytmicznie drga. - I co ty na to? - powtrzya srebrnowosa driada, wstajc. - Ona nie chce zosta w Brokilonie! Ona nie yczy sobie by driad! Ona nie chce zastpi mi Mornn, chce odej, odej za swoim przeznaczeniem! Czy tak, Dziecko Starszej Krwi? Czy tego wanie chcesz? Ciri pokiwaa pochylon gow. Jej ramiona dray. Wiedmin mia do. - Dlaczego zncasz si nad tym dzieckiem, Eithn? Za chwil przecie dasz jej Wody Brokilonu i to, czego ona chce, przestanie mie jakiekolwiek znaczenie. Dlaczego to robisz? Dlaczego robisz to w mojej obecnoci? - Chc pokaza ci, czym jest przeznaczenie. Chc udowodni ci, e nic si nie koczy. e wszystko dopiero si zaczyna. - Nie, Eithn - powiedzia, wstajc. - Przykro mi, zepsuj ci ten popis, ale nie mam zamiaru na to patrze. Posza troch za daleko, Pani Brokilonu, chcc podkreli przepa, ktra nas dzieli. Wy, Starszy Lud, lubicie powtarza, e obca jest wam nienawi, e to uczucie znane wycznie ludziom. Ale to nieprawda. Wiecie, czym jest nienawi i potraficie nienawidzi, tylko okazujecie to troch inaczej, mdrzej i mniej gwatownie. Ale moe przez to bardziej okrutnie. Przyjmuj twoj nienawi, Eithn, w imieniu wszystkich ludzi. Zasuguj na ni. Przykro mi z powodu Mornn. Driada nie odpowiedziaa. - I to wanie jest odpowied Brokilonu, ktr mam przekaza Venzlavowi z Brugge, prawda? Ostrzeenie i wyzwanie? Naoczny dowd drzemicej wrd tych drzew nienawici i Mocy, z woli ktrych za chwil ludzkie dziecko wypije niszczc pami trucizn, biorc j z rk innego, ludzkiego dziecka, ktrego psychik i pami ju zniszczono? I t odpowied ma zanie Venzlavowi wiedmin, ktry zna i polubi obydwoje dzieci? Wiedmin, winien mierci twojej crki? Dobrze, Eithn, stanie si wedle twej woli. Venzlav usyszy twoj odpowied, usyszy mj gos, zobaczy moje oczy i wszystko z nich wyczyta. Ale patrze na to, co ma si tu sta, nie musz. I nie chc. Eithn milczaa nadal. - egnaj, Ciri - Geralt uklkn, przytuli dziewczynk. Ramiona Ciri zadray silnie. - Nie pacz. Przecie wiesz, nic zego nie moe ci si tu sta. Ciri pocigna nosem. Wiedmin wsta. - egnaj, Braenn - powiedzia do modszej driady. - Bd zdrowa i uwaaj na siebie. Przeyj, Braenn, yj tak dugo, jak twoje drzewo. Jak Brokilon. I jeszcze jedno... - Tak, Gwynbleidd? - Braenn uniosa gow, a w jej oczach co mokro zalnio. - atwo zabija si z uku, dziewczyno. Jake atwo spuci ciciw i myle, to nie ja, nie ja, to strzaa. Na moich rkach nie ma krwi tego chopca. To strzaa zabia, nie ja. Ale strzale nic nie ni si w nocy. Niech i tobie nic nie ni si w nocy, niebieskooka driado. egnaj, Braenn. - Mona... - powiedziaa niewyranie Braenn. Puchar, ktry trzymaa w doniach, dra, przepeniajcy go przezroczysty pyn falowa. - Co? - Mona! - jkna. - Jestem Mona! Pani Eithn! Ja... - Do tego - rzeka ostro Eithn. - Do. Panuj nad sob, Braenn. Geralt zamia si sucho. - Masz twoje przeznaczenie, Lena Pani. Szanuj twj upr i twoj walk. Ale wiem, e wkrtce bdziesz walczy sama. Ostatnia driada Brokilonu posyajca na mier dziewczta, ktre jednak wci pamitaj swoje prawdziwe imiona. Mimo wszystko, ycz ci szczcia, Eithn. egnaj. - Geralt... - szepna Ciri, siedzc nadal nieruchomo, z opuszczon gow. - Nie zostawiaj mnie... samej... - Biay Wilku - powiedziaa Eithn, obejmujc zgarbione plecy dziewczynki. - Musiae czeka, a ona ci o to poprosi? O to, by jej nie opuszcza? By wytrwa przy niej do koca? Dlaczego chcesz opuci j w takiej chwili? Zostawi sam? Dokd chcesz ucieka, Gwynbleidd? I przed czym? Ciri jeszcze bardziej pochylia gow. Ale nie rozpakaa si. - A do koca - kiwn gow wiedmin. - Dobrze, Ciri. Nie bdziesz sama. Bd przy tobie. Nie bj si niczego. Eithn wyja puchar z drcych rk Braenn, uniosa go. - Umiesz czyta Starsze Runy, Biay Wilku? - Umiem. - Przeczytaj, co jest wyryte na pucharze. To puchar z Craag An. Pili z niego krlowie, ktrych ju nikt nie pamita. - Duettaenn aef cirrn Cerme Gleddyv. Yn esseth. - Czy wiesz, co to oznacza? - Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza... Jednym jeste ty. - Wsta, Dziecko Starszej Krwi - w gosie driady szczkn stal rozkaz, ktremu nie mona byo si przeciwstawi, wola, ktrej nie mona byo si nie podda. - Pij. To Woda Brokilonu. Geralt zagryz wargi wpatrzony w srebrzyste oczy Eithn. Nie patrzy na Ciri, powoli zbliajc usta do brzegu pucharu. Widzia to ju, kiedy, dawniej. Konwulsje, drgawki, niesamowity, przeraajcy, gasncy powoli krzyk. I pustka, martwota i apatia w otwierajcych si powoli oczach. Widzia to ju. Ciri pia. Po nieruchomej twarzy Braenn powoli toczya si za. - Wystarczy - Eithn odebraa jej puchar, postawia na ziemi, oburcz pogadzia wosy dziewczynki opadajce na ramiona popielatymi falami. - Dziecko Starszej Krwi - powiedziaa. - Wybieraj. Czy chcesz pozosta w Brokilonie, czy pody za twoim przeznaczeniem? Wiedmin z niedowierzaniem pokrci gow. Ciri oddychaa nieco szybciej, dostaa rumiecw. I nic wicej. Nic. - Chc pody za moim przeznaczeniem - powiedziaa dwicznie, patrzc w oczy driady. - Niech wic tak si stanie - rzeka Eithn zimno i krtko. Braenn westchna gono. - Chc zosta sama - powiedziaa Eithn, odwracajc si do nich plecami. - Odejdcie, prosz. Braenn chwycia Ciri, dotkna ramienia Geralta, ale wiedmin odsun jej rk. - Dzikuj ci, Eithn - powiedzia. Driada odwrcia si powoli. - Za co mi dzikujesz? - Za przeznaczenie - umiechn si. - Za twoj decyzj. Bo przecie to nie bya Woda Brokilonu, prawda? Przeznaczeniem Ciri byo wrci do domu. A to ty, Eithn, odegraa rol przeznaczenia. I za to ci dzikuj. - Jak ty mao wiesz o przeznaczeniu - powiedziaa gorzko driada. - Jak ty mao wiesz, wiedminie. Jak ty mao widzisz. Jak ty mao rozumiesz. Dzikujesz mi? Dzikujesz za rol, ktr odegraam? Za jarmarczny popis? Za sztuczk, za oszustwo, za mistyfikacj? Za to, e miecz przeznaczenia by, jak sdzisz, z drewna pocignitego pozotk? Daleje wic, nie dzikuj, ale zdemaskuj mnie. Postaw na swoim. Udowodnij, e racja jest po twojej stronie. Rzu mi w twarz twoj prawd, poka, jak tryumfuje trzewa, ludzka prawda, zdrowy rozsdek, dziki ktrym, w waszym mniemaniu, opanujecie wiat. Oto Woda Brokilonu, jeszcze troch zostao. Odwaysz si? Zdobywco wiata? Geralt, cho rozdraniony jej sowami, zawaha si, ale tylko na chwil. Woda Brokilonu, nawet autentyczna, nie miaa na niego wpywu, na zawarte w niej toksyczne, halucynogenne taniny by cakowicie uodporniony. Ale to przecie nie moga by Woda Brokilonu, Ciri pia j i nic si nie stao. Sign po puchar, oburcz, spojrza w srebrne oczy driady. Ziemia ucieka mu spod ng, momentalnie, i zwalia mu si na plecy. Potny db zawirowa i zatrzs si. Z trudem macajc dookoa drtwiejcymi rkoma, otworzy oczy, a byo to tak, jak gdyby odwala marmurow pyt grobowca. Zobaczy nad sob malek twarzyczk Braenn, a za ni byszczce jak rt oczy Eithn. I jeszcze inne oczy, zielone, jak szmaragdy. Nie, janiejsze. Jak trawa wiosn. Medalion na jego szyi drani, wibrowa. - Gwynbleidd - usysza. - Patrz uwanie. Nie, nic ci nie pomoe zamykanie oczu. Patrz, patrz na twoje przeznaczenie. - Pamitasz? Nagy, rwcy kurtyn dymu wybuch jasnoci, wielkie, cikie od wiec kandelabry ociekajce festonami wosku. Kamienne ciany, strome schody. Schodzca po schodach zielonooka i popielatowosa dziewczyna w diademiku z misternie rzebion gemm, w srebrnobkitnej sukni z trenem podtrzymywanym przez pazia w szkaratnym kubraczku. - Pamitasz? Jego wasny gos mwicy... Mwicy... Wrc tu za sze lat... Altana, ciepo, zapach kwiatw, cikie jednostajne brzczenie pszcz. On sam, na kolanach, podajcy r kobiecie o popielatych wosach rozsypanych lokami spod wskiej, zotej obrczy. Na palcach doni, biorcej r z jego rki, piercienie ze szmaragdami, wielkie, zielone kaboszony. - Wr tu - mwi kobieta. - Wr tu, jeli zmienisz zdanie. Twoje przeznaczenie bdzie czekao. Nigdy nie wrciem, pomyla. Nigdy tam... nie wrciem. Nigdy nie wrciem do... Dokd? Popielate wosy. Zielone oczy. Znowu jego gos, w ciemnoci, w mroku, w ktrym ginie wszystko. S tylko ognie, ognie a po horyzont. Kurzawa iskier w purpurowym dymie. Belleteyn! Noc Majowa! Z kbw dymu patrz ciemne, fiokowe oczy, ponce w bladej, trojktnej twarzy przesonitej czarn, sfalowan burz lokw. Yennefer! - Za mao. - Wskie usta widziada skrzywione nagle, po bladym policzku toczy si za, szybko, coraz szybciej, jak kropla wosku po wiecy. - Za mao. Trzeba czego wicej. - Yennefer! - Nico za nico - mwi widziado gosem Eithn. - Nico i pustka, ktra jest w tobie, zdobywco wiata, ktry nie potrafisz nawet zdoby kobiety, ktr kochasz. Ktry odchodzisz i uciekasz, majc przeznaczenie w zasigu rki. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jeste ty. A co jest drugim, Biay Wilku? - Nie ma przeznaczenia - jego wasny gos. - Nie ma. Nie ma. Nie istnieje. Jedynym, co jest przeznaczone wszystkim, jest mier. - To prawda - mwi kobieta o popielatych wosach i zagadkowym umiechu. - To prawda, Geralt. Kobieta ma na sobie srebrzyst zbroj, zakrwawion, pogit, podziurawion ostrzami pik lub halabard. Krew wsk struk cieknie jej z kcika zagadkowo i nieadnie umiechnitych ust. - Ty drwisz z przeznaczenia - mwi, nie przestajc si umiecha. - Drwisz sobie z niego, igrasz z nim. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jeste ty. Drugim... jest mier? Ale to my umieramy, umieramy przez ciebie. Ciebie mier nie moe docign, wic zadowala si nami. mier idzie za tob krok w krok, Biay Wilku. Ale to inni umieraj. Przez ciebie. Pamitasz mnie? - Ca... Calanthe! - Moesz go uratowa - gos Eithn, zza zasony dymu. - Moesz go uratowa, Dziecko Starszej Krwi. Zanim pogry si w nicoci, ktr pokocha. W czarnym lesie, ktry nie ma koca. Oczy, zielone jak trawa wiosn. Dotyk. Gosy, krzyczce niezrozumiaym chrem. Twarze. Nie widzia ju nic, lecia w przepa, w pustk, w ciemno. Ostatnim, co usysza, by gos Eithn. - Niech wic tak si stanie. VII

- Geralt! Obud si! Obud si, prosz! Otworzy oczy, zobaczy soce, zoty dukat o wyranych krawdziach, w grze, nad wierzchokami drzew, za mtn zason porannej mgy. Lea na mokrym, gbczastym mchu, twardy korze uwiera go w plecy. Ciri klczaa przy nim, szarpic za po kurtki. - Zaraza... - odkaszln, rozejrza si. - Gdzie ja jestem? Jak si tu znalazem? - Nie wiem - powiedziaa. - Obudziam si przed chwilk, tutaj, obok ciebie, okropecznie zmarznita. Nie pamitam, jak... Wiesz, co? To s czary! - Zapewne masz racj - usiad, wycigajc sosnowe igy zza konierza. - Zapewne masz racj, Ciri. Woda Brokilonu, cholera... Zdaje si, e driady zabawiy si naszym kosztem. Wsta, podnis swj miecz lecy obok, przerzuci pas przez plecy. - Ciri? - Aha? - Ty te zabawia si moim kosztem. - Ja? - Jeste crk Pavetty, wnuczk Calanthe z Cintry. Wiedziaa od samego pocztku, kim ja jestem? - Nie - zaczerwienia si. - Nie od pocztku. Ty odczarowae mego tat, prawda? - Nieprawda - pokrci gow. - Zrobia to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko pomogem. - Ale niania mwia... Mwia, e jestem przeznaczona. Bo jestem Niespodzianka. Dziecko Niespodzianka. Geralt? - Ciri - popatrza na ni, krcc gow i umiechajc si. - Wierz mi, jeste najwiksz niespodziank, jaka moga mnie spotka. - Ha! - twarz dziewczynki pojaniaa. - To prawda! Jestem przeznaczona. Niania mwia, e przyjdzie wiedmin, ktry ma biae wosy i zabierze mnie. A babka wrzeszczaa... Ach, co tam! Dokd mnie zabierzesz, powiedz? - Do domu. Do Cintry. - Ach... A ja mylaam, e... - Pomylisz w drodze. Chodmy, Ciri, trzeba wyj z Brokilonu. To nie jest bezpieczne miejsce. - Ja si nie boj! - Ale ja si boj. - Babka mwia, e wiedmini nie boj si niczego. - Babka mocno przesadzia. W drog, Ciri. ebym ja jeszcze wiedzia, gdzie my... Spojrza na soce. - No, zaryzykujmy... Pjdziemy tdy. - Nie - Ciri zmarszczya nos, wskazaa w kierunku przeciwnym. - Tdy. Tam. - A ty skd to niby wiesz? - Wiem - wzruszya ramionami, spojrzaa na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. - Jako... Co, tam... Nie wiem. Crka Pavetty, pomyla. Dziecko... Dziecko Starszej Krwi? Moliwe, e odziedziczya co po matce. - Ciri - rozchesta koszul, wycign medalion. - Dotknij tego. - Och - otworzya usta. - Ale straszny wilk. Ale ma ky... - Dotknij. - Ojej!!! Wiedmin umiechn si. Te poczu gwatowne drgnicie medalionu, ostr fal biegnc po srebrnym acuszku. - Poruszy si! - westchna Ciri. - Poruszy! - Wiem. Idziemy, Ciri. Prowad. - To czary, prawda? - Jasne. Byo tak, jak si spodziewa. Dziewczynka wyczuwaa kierunek. Jakim sposobem, nie wiedzia. Ale szybko, szybciej, ni oczekiwa, wyszli na drog, na widowate, trjstronne rozstaje. To bya granica Brokilonu - przynajmniej wedug ludzi. Eithn, jak pamita, nie uznawaa tego. Ciri przygryzaa warg, zmarszczya nos, zawahaa si, patrzc na rozstaje, na piaszczyste, wyboiste drogi, zryte kopytami i koami wozw. Ale Geralt wiedzia ju, gdzie jest, nie musia i nie chcia polega na jej niepewnych zdolnociach. Ruszy drog prowadzc na wschd, ku Brugge. Ciri, wci zmarszczona, obejrzaa si na drog zachodni. - Tamtdy idzie si do zamku Nastrog - zadrwi. - Stsknia si za Kistrinem? Dziewczynka zaburczaa, posza za nim posusznie, ale jeszcze kilka razy ogldaa si wstecz. - O co chodzi, Ciri? - Nie wiem - szepna. - Ale to za droga, Geralt. - Dlaczego? Idziemy do Brugge, do krla Venzlava, ktry mieszka w piknym zamku. Wykpiemy si w ani, wypimy w ku z pierzyn... - To za droga - powtrzya. - Za. - Fakt, widywaem lepsze. Przesta krci nosem, Ciri. Idziemy, wawo. Minli zakrzaczony zakrt. I okazao si, e Ciri miaa racj. Obstpili ich nagle, szybko, ze wszystkich stron. Ludzie w stokowatych hemach, kolczugach i ciemnosinych tunikach ze zoto-czarn szachownic Verden na piersiach. Otoczyli ich, ale aden nie zbliy si, nie dotkn broni. - Skd i dokd to? - szczekn krpy osobnik w wytartym, zielonym stroju, stajc przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pakowatych nogach. Twarz mia ciemn i pomarszczon jak suszona liwka. uk i biaopierzaste strzay sterczay mu zza plecw, wysoko nad gow. - Z Wypalanek - zega gadko wiedmin, ciskajc znaczco rczk Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co? - Krlewska suba - rzek ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczy miecz na plecach Geralta. - My... - Dawaj no go tu, Junghans! - krzykn kto stojcy dalej, na drodze. odacy rozstpili si. - Nie patrz, Ciri - powiedzia Geralt szybko. - Odwr si. Nie patrz. Na drodze leao zwalone drzewo blokujce przejazd pltanin konarw. Nadcita i zamana cz pnia bielaa w przydronej gstwinie dugimi promieniami drzazg. Przed drzewem sta wz nakryty pacht zakrywajc adunek. Mae, kosmate konie leay na ziemi zapltane w dyszle i powody, naszpikowane strzaami, szczerzc te zby. Jeden y jeszcze, chrapa ciko, wierzga. Byli tam te i ludzie lecy w ciemnych plamach wsikej w piach krwi, przewieszeni przez burt wozu, pokurczeni u k. Spomidzy zgromadzonych dookoa wozu uzbrojonych ludzi wyszo powoli dwch, potem doczy do nich trzeci. Pozostali - byo ich okoo dziesiciu - stali nieruchomo, trzymajc konie. - Co tu si stao? - spyta wiedmin, stajc tak, by zasoni przed wzrokiem Ciri scen masakry. Kosooki mczyzna w krtkiej kolczudze i wysokich butach popatrzy na niego badawczo, potar trzeszczcy od zarostu podbrdek. Na lewym przedramieniu mia wytarty i wybyszczony skrzany mankiet, jakiego uywali ucznicy. - Napad - powiedzia krtko. - Wybiy kupcw lene dziwoony. My tu ledztwo czynimy. - Dziwoony? Napady na kupcw? - Widzisz przecie - wskaza rk kosooki. - Nadziani strzaami niby jee. Na gocicu! Coraz bezczelniejsze robi si lene wiedmy. Ju nie tylko w las nie mona wej, ju nawet drog wzdu lasu nie mona. - A wy - zmruy oczy wiedmin. - Kim jestecie? - Evryllowa druyna. Z nastrogskich dziesitek. Pod baronem Freixenetem suylimy. Ale baron pad w Brokilonie. Ciri otworzya usta, ale Geralt mocno cisn jej rczk, nakazujc milczenie. - Krew za krew, mwi! - zagrzmia towarzysz kosookiego, olbrzym w nabijanym mosidzem kaftanie. - Krew za krew! Tego pazem puci nie wolno. Najpierw Freixenet i porwana ksiniczka z Cintry, teraz kupcy. Na bogw, mci, mci, powiadam! Bo jak nie, zobaczycie, jutro, pojutrze zaczn ubija ludzi na progach wasnych chaup! - Brick dobrze mwi - powiedzia kosooki. - Prawda? A ty, bracie, e zapytam, skd? - Z Brugge - skama wiedmin. - A ta maa, crka? - Crka - Geralt ponownie cisn do Ciri. - Z Brugge - zmarszczy si Brick. - A to ci powiem, bracie, e to twj krl, Venzlav, potworzyce rozzuchwala wanie. Nie chce z naszym Ervyllem si sprzc i z Viraxasem z Kerack. A gdyby ze trzech stron na Brokilon pj, wygnietlibymy to plugastwo wreszcie... - Jak doszo do tej rzezi? - spyta powoli Geralt. - Kto wie? Przey ktry z kupcw? - wiadkw nie ma - powiedzia kosooki. - Ale wiemy, co si przydarzyo. Junghans, leniczy, czyta w ladach niby w ksidze. Powiedz mu, Junghans. - Ano - powiedzia ten z pomarszczon twarz. - Tak to byo: Jechali kupce gocicem. Najechali na zasiek. Widzicie, panie, w poprzek drogi obalona sosna, zrbana wieo. W gszczu lady s, chcecie obaczy? No, a jak kupce stanli, by drzewo odwali, wystrzelano ich w try miga. Stamtd, z zaroli, gdzie owa krzywa brzoza. I tam lady s. A strzay, baczcie, wszystko dziwoonia robota, pira klejone ywic, brzechwy krcone ykiem... - Widz - przerwa wiedmin, patrzc na zabitych. - Kilku, zdaje mi si, przeyo ostrza, ci dostali po gardle. Noami. Zza plecw stojcych przed nim odakw wyoni si jeszcze jeden - chudy i niewysoki, w osiowym kaftanie. Mia czarne, bardzo krtko strzyone wosy, policzki sine od gadko zgolonego, czarnego zarostu. Wiedminowi wystarczyo jednego spojrzenia na mae, wskie donie w krtkich, czarnych rkawiczkach bez palcw, na blade, rybie oczy, na miecz, na rkojeci sztyletw, sterczce zza pasa i z cholewy lewego buta. Geralt widzia zbyt wielu mordercw, by natychmiast nie rozpozna jeszcze jednego. - Bystre masz oko - powiedzia czarny, bardzo powoli. - Zaiste, wiele widzisz. - I dobrze to - rzek kosooki. - Co widzia, niech krlowi swojemu opowie, Venzlav wszak cigle klnie si, e nie trza dziwoon zabija, bo one mie i dobre. Pewnikiem chodzi do nich majow por i chdoy je. Po temu to one moe i dobre. Co sami sprawdzim, jeli ktr ywcem wemiemy. - A choby i pywcem - zarechota Brick. - No, zaraza, gdzie ten druid? Poudnie niedugo, a jego ani ladu. Pora rusza. - Co zamierzacie? - spyta Geralt, nie puszczajc rki Ciri. - A tobie co do tego? - sykn czarny. - No, po co zaraz tak ostro, Levecque - umiechn si brzydko kosooki. - My ludzie uczciwi, sekretw nie mamy. Ervyll przysya nam druida, wielkiego magika, ktry nawet z drzewami potrafi gada. we poprowadzi nas w las mci Freixeneta, sprbowa odbi ksiniczk. To nie byle szysz, bracie, a karna eks... eks... - Ekspedycja - podpowiedzia ten czarny, Levecque. - Ano. Z ust mnie wyje. Tak tedy, ruszaj w swoj drog, bracie, bo tu wkrtce moe by gorco. - Taak - rzek przecigle Levecque, patrzc na Ciri. - Niebezpiecznie tu, zwaszcza z dziewcztkiem. Dziwoony tylko czyhaj na takie dziewcztka. Co, maa? Mama w domu czeka? Ciri, trzsc si, kiwna gow. - Byoby fatalnie - cign czarny, nie spuszczajc z niej oka - gdyby si nie doczekaa. Pewnie pognaaby do krla Venzlava i rzeka: pobaae driadom, krlu, i oto prosz, moja crka i mj m na twoim sumieniu. Kto wie, moe Venzlav wwczas ponownie przemylaby sojusz z Ervyllem? - Ostawcie, panie Levecque - warkn Junghans, a pomarszczona twarz zmarszczya mu si jeszcze bardziej. - Niech id. - Bywaj, malutka - Levecque wycign rk, pogaska Ciri po gowie. Ciri zatrzsa si i cofna. - C to? Boisz si? - Masz krew na rku - powiedzia cicho wiedmin. - Ach - Levecque unis do. - Faktycznie. To ich krew. Kupcw. Sprawdzaem, czy ktry nie ocala. Ale niestety, dziwoony strzelaj celnie. - Dziwoony? - odezwaa si drcym gosem Ciri, nie reagujc na cisk doni wiedmina. - Och, szlachetni rycerze, mylicie si. To nie mogy by driady! - Co tam popiskujesz, maa? - blade oczy czarnego zwziy si. Geralt rzuci okiem na prawo, na lewo, oceni odlegoci. - To nie byy driady, panie rycerzu - powtrzya Ciri. - To przecie jasne! - H? - Przecie to drzewo... To drzewo jest zrbane! Siekier! A driada nigdy nie zrbaaby drzewa, prawda? - Prawda - powiedzia Levecque i popatrzy na kosookiego. - Och, jaka mdra z ciebie dziewczynka. Za mdra. Wiedmin ju wczeniej widzia jego wsk, urkawiczon rk peznc niby czarny pajk ku rkojeci sztyletu. Chocia Levecque nie odrywa wzroku od Ciri, Geralt wiedzia, e cios bdzie wymierzony w niego. Odczeka do momentu, gdy Levecque dotkn broni, a kosooki wstrzyma oddech. Trzy ruchy. Tylko trzy. Opancerzone srebrnymi wiekami przedrami gruchno czarnego w bok gowy. Zanim upad, wiedmin ju sta midzy Junghansem a kosookim, a miecz, z sykiem wyskakujc z pochwy, zawy w powietrzu, rozwalajc skro Bricka, olbrzyma w nabijanym mosidzem kaftanie. - Uciekaj, Ciri! Kosooki, dobywajc miecza, skoczy, ale nie zdy. Wiedmin ci go przez pier, skonie, z gry w d, i natychmiast, wykorzystujc energi ciosu, z dou w gr, przyklkajc, rozchlastujc odaka w krwawy X. - Chopy! - wrzasn Junghans do reszty, skamieniaej w zaskoczeniu. - Do mnie! Ciri dopada krzywego buka i jak wiewirka smykna w gr po konarach, znikajc w listowiu. Lenik posa za ni strza, ale chybi. Pozostali biegli, rozsypujc si w pkole, wycigajc uki i strzay z koczanw. Geralt, wci klczc, zoy palce i uderzy Znakiem Aard, nie w ucznikw, bo byli za daleko, ale w piaszczyst drog przed nimi, zasypujc ich kurzaw. Junghans, odskakujc, zwinnie wycign z koczana drug strza. - Nie! - wrzasn Levecque, zrywajc si z ziemi z mieczem w prawej, ze sztyletem w lewej rce. - Zostaw go, Junghans! Wiedmin zawirowa pynnie, odwracajc si ku niemu. - Jest mj - powiedzia Levecque, potrzsajc gow, ocierajc przedramieniem policzek i usta. - Tylko mj! Geralt, pochylony, ruszy pkolem, ale Levecque nie kry, zaatakowa od razu, dopadajc w dwch skokach. Dobry jest, pomyla wiedmin, z trudem wic kling zabjcy krtkim mycem, unikajc pobrotem pchnicia sztyletu. Celowo nie zripostowa, odskoczy, liczc na to, e Levecque sprbuje dosign go dugim, wycignitym uderzeniem, e straci rwnowag. Ale zabjca nie by nowicjuszem. Zgarbi si i te poszed pkolem, mikkim, kocim krokiem. Niespodzianie skoczy, zamynkowa mieczem, zawirowa, skracajc dystans. Wiedmin nie wyszed na spotkanie, ograniczy si do szybkiej, grnej finty, ktra zmusia zabjc do odskoku. Levecque zgarbi si, skadajc kwart, kryjc rk ze sztyletem za plecami. Wiedmin i tym razem nie zaatakowa, nie skrci dystansu, poszed znowu w pkole, okrajc go. - Aha - wycedzi Levecque, prostujc si. - Przeduamy zabaw? Czemu nie. Nigdy do dobrej zabawy! Skoczy, zawirowa, uderzy, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie - grne cicie mieczem i natychmiast, od lewej, paski, koszcy cios sztyletu. Wiedmin nie zakca rytmu - parowa, odskakiwa i znowu szed pkolem, zmuszajc zabjc do obracania si. Levecque cofn si nagle, ruszy pkolem w przeciwnym kierunku. - Kada zabawa - sykn przez zacinite zby - musi mie swj koniec. Co powiesz na jedno uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego bkarta. Co ty na to? Geralt widzia, e Levecque obserwuje swj cie, e czeka, a cie dosignie przeciwnika, dajc zna, e ten ma soce w oczy. Zaprzesta kre