KRZYŻ JEROZOLIMSKI - Jefferson Townejeffersontowne.com/pdf/KRZYZ_JEROZOLIMSKI.pdf · zagadki...

154
KRZYŻ JEROZOLIMSKI Tajemnice Opactwa Rud Jan Czehryński 1

Transcript of KRZYŻ JEROZOLIMSKI - Jefferson Townejeffersontowne.com/pdf/KRZYZ_JEROZOLIMSKI.pdf · zagadki...

KRZYŻ JEROZOLIMSKI Tajemnice Opactwa Rud

Jan Czehryński

1

© Copyright by Dariusz Suchan

Projekt okładki Dariusz Suchan

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

2006 r.

Tajemnice Opactwa Rud to cykl trzech opowieści:

1. Krzyż Jerozolimski 2. Bractwo Żelaznej Klingi 3. Jan Marten Każda stanowi odrębną całość połączoną osobami głównych bohaterów: Pawła, Matthew, Marka i Mary. W trzy kolejne wakacje rozwiązują trzy zagadki detektywistyczne osadzone w bardzo mrocznych miejscach historii. Zagadki, których nikt przed nimi rozwiązać nie zdołał…

Rozdział I

Tego dnia deszcz padał od samego rana. W dodatku był piątek i zanosiło się, że wyjedziemy gdzieś na weekendową przejażdżkę, albo, co gorsza, ktoś przyjedzie do nas. Właściwie, już od pewnego czasu, wiadomo było, że przyjedzie. Przyjedzie znajomy Taty z pracy. W dodatku będzie tu siedział, co najmniej tydzień, jeśli nie dłużej. Pewnie jest łysy i beznadziejny. Jak wszyscy znajomi Taty. Może z wyjątkiem pana Jarka, który osobiście zna Jamesa Bonda i ma wszystkie jego filmy, ale reszta, szkoda gadać. Oczywiście znajomy przyjedzie z cała rodziną i to jest najgorsze. Gdyby przyjechał sam, to usiadłby na tarasie i przegadaliby z Tatą cały weekend, a ja mógłbym zagrać w piłę, albo w co innego. A tak … Odwróciłem się na drugi bok i spróbowałem zasnąć. Oczywiście nie dałem rady. Zegarek wskazywał wpół do ósmej. Za chwilę wpadnie Mama i powie, żeby wstawać. Znajomy Taty nazywa się Hugh Davies i jest Anglikiem, a dokładnie Anglikiem o walijskim pochodzeniu. Pracuje w Yorku, w brytyjskim oddziale firmy Taty. Był już w Polsce parę razy, podobało mu się i postanowił przyjechać z rodziną „na parę dni”. Rodzina to żona i troje dzieci. Żona ma na imię Jane, a dzieci Mary, Mark i Matthew. Wszyscy na M. Jak można wszystkie dzieci nazywać na tę sama literę? Chociaż i tak dobrze, że nie nazwali ich wszystkich Mary na przykład. Nie patrząc na to, czy chłopiec, czy dziewczyna. Matthew jest starszy ode mnie o dwa lata, Mark w moim wieku a Mary o rok młodsza. Mieli przylecieć samolotem, a Tata miał ich odebrać z lotniska, ale w końcu stanęło na tym, że przylecą i wynajmą samochód. Ziewnąłem, przeciągnąłem się i zwlokłem z tapczanu. Następnie podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Deszcz przestał padać, zza chmur zaczęło wyglądać słońce, a wiatr poruszał lekko końcami drzew. Zrobiliśmy wczoraj z Kubą ścieżkę w trawie za płotem. Trawa była wysoka na przeszło metr i żeby przedostać się gdziekolwiek trzeba było chodzić przez chaszcze. Właściwie to sam ją zrobiłem, Kuba pomógł mi na koniec, kiedy była już prawie gotowa. Kuba mieszkał w sąsiednim domu i był moim kolegą. Właśnie zdał do szóstej klasy. Powłócząc nogami poszedłem do łazienki. Mama spała jeszcze, Tata siedział w fotelu, czytał gazetę i pił kawę. - Wstałeś? - spytał, jakby nie widząc, że wstałem. - Mhm. - Co chcesz na śniadanie? - Nie jestem głodny. - Zrobię ci jajecznicę – zdecydował, odłożył gazetę i ruszył w kierunku kuchni.

Zamknąłem się w łazience, puściłem wodę, chwyciłem za szczotkę do zębów i odłożyłem ją na miejsce. Potem spojrzałem w lustro, zakręciłem wodę, jeszcze raz spojrzałem w lustro, ale przysunąłem się nieco, potem odsunąłem się, puściłem wodę i umyłem twarz, żeby zmyć resztki snu, jak mawia Tata. Wyczyściłem zęby, odłożyłem szczoteczkę, wytarłem się i wyszedłem. - Chleb biały czy czarny – dobiegło mnie z kuchni. - Nie jestem głodny. - Więc biały. Ubierz się i chodź jeść. Ubierz się i chodź jeść. Przecież nie jestem głodny – pomyślałem. Poszedłem do mojego pokoju, wciągnąłem dżinsy, koszulkę, schowałem pościel do tapczanu i wróciłem do kuchni. - Robimy dzisiaj grilla i ognisko. Trzeba pójść do lasu po chrust – odezwał się Tata. Zabrzmiało, jak z Tomcia Palucha czy jakiejś innej bajki. Do lasu po chrust! Pewnie chciał, żebym ja poszedł. - No – mruknąłem. - Zajmiesz się tym? – przeczuwałem, że tak będzie. - Dużo trzeba? - Oceń sam. Będzie nas parę osób. Mieszkaliśmy obok lasu, daleko nie było. Nie była to też specjalnie uciążliwa robota. - W porządku – mruknąłem – Pójdziemy z Kubą. - Po Big Milku dla każdego – rzucił Tata. Dla niezorientowanych Big Milk to najlepsze lody na świecie. Nie odpowiedziałem. Zjadłem śniadanie i poszedłem na komputer. Włączyłem wyścigi samochodów a potem siatkówkę na piasku. Przy drugim secie przyszedł Kuba. Był w krótkich spodenkach, chociaż pogoda wcale nie zachęcała do ubrania krótkich. - Cześć – rzucił, podszedł do komputera i zajrzał mi przez ramię – Co tam? - Nic. - Przyjeżdżają ci twoi dzisiaj? - Jacy moi? - No, Anglicy. - Przyjeżdżają. Muszę zorganizować drzewo na ognisko. - No to masz pecha bracie. Idę na basen. - Nie ma pogody. Nawet nie spojrzał za okno. - Ale będzie. Idę. To zdecydowane. - Myślałem, że mi pomożesz – mruknąłem. - Stary, w taką pogodę? – żachnął się, ale po chwili zapytał – A o co chodzi? Zresztą nie, idę na basen.

- Program drzewo za loda – powiedziałem obojętnie. Zastanowił się. Trwało to jakieś ćwierć sekundy. - Dobra, pomogę - orzekł - Na basen mogę pójść później. Jakiego loda? - Jedynego, jaki Tata zna… - Nie mów, wiem. Może być. Kiedy idziemy? - No nie wiem… Może być zaraz. - Dobra. Powiem tylko Mamie. Za pięć minut u ciebie. Odwrócił się i wybiegł z domu. Wyłączyłem komputer, włożyłem sandały na nogi i ruszyłem do wyjścia. - Idę po chrust – rzuciłem. Mama wstała już i robiła coś w kuchni. - Gdzie idziesz? – spytała znad stołu. - Prosiłem go, żeby nazbierał chrustu – odpowiedział za mnie Tata - Robimy ognisko. - Można spalić tę śliwę, którą ścinałeś ostatnio. - Za mokra jeszcze. Będzie dobra na zimę do kominka – orzekł Tata – Zapłata po robocie – Tata zwrócił się do mnie. - Co im znowu naobiecywałeś? – spytała Mama. - Lody. Za godziwą pracę, godziwa zapłata. - Rozpieszczasz ich. Nie czekałem na koniec dyskusji. Wyszedłem przed dom i usiadłem na schodach. Sąsiadka z naprzeciwka obcinała kwiaty w ogródku. Słońce zaczynało grzać, mimo że było jeszcze wcześnie. Kuba chyba miał rację co do pogody. Po chwili pojawił się on sam ze swoim psem jamnikiem. Wabił się Fido. Też miałem psa. Terier walijski. Nazywał się Abba, bo był z pierwszego miotu, a wszystkie psy z tego miotu, hodowca nazwał na literę A. Był brązowy z czarnym grzbietem, a z twarzy podobny do misia Fuzzy. - Nie chciał zostać w domu sam – rzucił wskazując na Fido– Przyjazna bestia. Idziemy? Skinąłem głową i wstałem. - Masz coś na to? – spytał. - Wezmę chusty z garażu. Mieliśmy stare chusty, które kiedyś służyły jako narzuty na lóżko, czy na coś, ale dawno już ich nikt nie używa i służą teraz innym celom. Wykorzystywałem je już parę razy właśnie do chrustu i do czegoś tam jeszcze. Powlokłem się do garażu, zabrałem chusty i ruszyliśmy do lasu. Fido pętał się pod nogami. - Edek Nowak powiedział mi wczoraj, że jak chcę, to mogę przyjść do nich na trening. Kosztuje pięć złotych. - Chce forsę za to, że będziesz z nimi trenował? - Weźmie mnie do drużyny, ale muszę się zgrać z chłopakami.

Edek Nowak był najlepszym prawoskrzydłowym w okolicy. Podobno Odra Wodzisław chciała go kupić, ale odmówił, bo za mało dawali. Edek miał piętnaście lat, palił papierosy i umiał się zaciągać. - I co? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Przemyślę to. - Pewnie potrzebuje pieniędzy na fajki. - Edek? Co ty. Edek ma forsy jak lodu. Wiesz ile płacą za mecze? Nie wiedziałem. Kuba pewnie też. Pytanie było z serii retorycznych i praktycznie kończyło dyskusję na ten temat. Doszliśmy do lasu. Nie było daleko. Właściwie całe Rudy otoczone były lasami i w którymkolwiek kierunku by się człowiek nie udał, zawsze trafił do lasu. Niektórzy to lubili, niektórzy nie. Rozłożyłem chusty na trawie i ruszyliśmy w las. Nie trzeba się specjalnie wysilać, żeby nazbierać trochę połamanych gałęzi. Dwadzieścia minut, może pół godziny i mieliśmy chrustu na dwa ogniska. Usiedliśmy pod bukiem. Włożyłem źdźbło trawy w zęby i zacząłem je bezmyślnie gryźć. - Wczoraj rozkręcaliśmy starą lancię – mruknął Kuba – Nie chcesz kupić klocków hamulcowych? Trochę zużyte, ale jeszcze w całkiem dobrym stanie. Ojciec Kuby miał warsztat samochodowy i Kuba był oblatany w tych tematach, albo co najmniej udawał, że jest oblatany. - Jaka lancia? - Thema. Dwieście na liczniku. Bryka jak nie wiem co. - Lancia delta integrale jest lepsza. - No, nie byłbym taki pewny – mruknął. Na mur nie słyszał o tym modelu. - Basia jest w domu – rzucił po chwili od niechcenia. Basia chodziła ze mną do klasy i była kuzynką Kuby. Rodzice Basi mieli domek letniskowy w górach i wyjeżdżali tam, kiedy tylko się dało, więc informacja, że Basia jest w domu była informacją nie znowu taką zwyczajną. - Tak? - Powiedziała, że przyjdzie na basen. Basia była blondynką z długimi włosami, uchodziła za piękność i podobała się większości chłopaków. - I co? – teraz ja niby od niechcenia. - Nic. Myślałem, że cię to zainteresuje. - A dlaczego niby miałoby mnie to zainteresować? Uśmiechnął się szelmowsko. - Tak tylko powiedziałem. Idziemy? Skinąłem głową i wstałem. Zarzuciliśmy sobie chusty z chrustem na plecy i ruszyliśmy w stronę domu. - Loda kiedy? – spytał Kuba, kiedy w końcu dobrnęliśmy przed ganek.

- Zaczekaj – powiedziałem i ruszyłem do drzwi. Nawet do nich nie dotarłem, kiedy pojawił się Tata z dwoma lodami. Musiał widzieć nas przez okno. - Proszę – wręczył każdemu z osobna – Rzućcie chrust obok kręgu. Krąg był miejscem, gdzie zwykle robiliśmy ogniska. Kawałek wybrukowanego na okrągło placyku z pniakami dookoła, służącymi za miejsca do siedzenia. Obok był inny wybrukowany placyk służący do robienia grilla. Zwykle stawialiśmy tam meble ogrodowe i przenośny grill. Miejsce było ocienione drzewami: śliwą i jabłonią i kiedy świeciło słońce, dawało trochę cienia, ale tylko od południa, w sumie i tak nieźle, bo było gdzie się schować podczas największych upałów. Wieczorami, kiedy zwykle tam siadaliśmy, drzewa nie zasłaniały słońca, co akurat niczemu nie przeszkadzało. - No to idę – powiedział Kuba, kiedy uporał się z lodem. Siedzieliśmy na pieńkach i patrzyliśmy na siebie. - Gdzie? - Na basen. Słońce grzeje już solidnie – spojrzał na słońce, jakby dla potwierdzenia swych słów. – Basia pewnie już tam jest – rzucił chcąc wywołać moją zazdrość – Fido! – zawołał jamnika i zniknął. Potem nic już się nie wydarzyło. Zjedliśmy obiad, rozstawiliśmy meble ogrodowe, pograłem trochę na komputerze, Tata czytał jak zwykle, a Mama robiła coś w kuchni. Wolałem tam nie wchodzić, bo pewnie znalazłoby się coś do roboty. Słońce paliło okrutnie. Tak się kończył drugi tydzień wakacji.

Rozdział II

Było koło trzeciej, może wpół do czwartej, kiedy przed dom zajechał granatowy ford galaxy. Siedziałem akurat na ganku i bawiłem się z Abbą. Najpierw wysiadł jakiś facet, spojrzał na numer domu, a potem na coś, co miał zapisane na kartce. Potem włożył głowę do środka samochodu, powiedział coś do reszty siedzących, wyprostował się, spojrzał raz jeszcze na dom, dostrzegł mnie i pomachał mi przyjaźnie ręką. Nie znałem go, ale przypuszczałem, że to pan Hugh Davies. Był wysoki, szczupły, gładko ogolony i nosił okulary. Nosił też koszulę z krótkimi rękawami i sportowe spodnie z mnóstwem kieszeni. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, pojawił się Tata z Mamą. - Witajcie – krzyknął Tata i wtedy zaczął się ruch. Wszystkie drzwi samochodu otwarły się prawie w tym samym momencie, a w chwilę później pojawili się Anglicy. Pani Davies okazała się szczupłą, krótko obciętą brunetką w szortach, trochę za dużych, jak na nią. Uśmiechała się, ale widać było, że robi to niezbyt często. Oprócz szortów miała na sobie zegarek i koszulkę bawełnianą z napisem, którego nie mogłem rozszyfrować. Odnosiłem wrażenie, że strój ten nie jest jej właściwym i znacznie lepiej czułaby się w eleganckiej garsonce i butach na wysokim obcasie. No, ale teraz była na wakacjach, a na wakacjach chodzi się w bawełnianych koszulkach. Zamknęła drzwi samochodu, chwyciła pana Daviesa za rękę i razem ruszyli w kierunku moich rodziców, którzy z kolei ruszyli w kierunku państwa Davies. - Witajcie! – krzyknął Tata. Uścisnęli sobie mocno ręce z panem Daviesem, widać było, że się znają i z panią Davies, nie tak mocno. Widać było, że się nie znają. Mamy stały z boku. W trakcie powitań podszedłem bliżej i powiedziałem głośno dzień dobry. Pan Davies potrząsnął moją ręką, jakby chciał ją wyrwać. - Pewnie się zastanawiałeś, jak wyglądamy – zaśmiał się przyjaźnie – Mark, Mary! – zawołał – podejdźcie bliżej. Matthew, gdzie jesteś? Niepotrzebnie ich wołał, bo stali tuż za nim. Cała trójka, Matthew był mojego wzrostu, krótko obcięty i żuł gumę. Mark miał dla odmiany długie, zakrywające uszy włosy i nie żuł gumy, a Mary wyglądała jak Mark, tylko nosiła kolczyki. Wszyscy mieli ciemne włosy i nosili szorty. - Można gdzieś tu pograć w tenisa? – spytał Matthew. - Niedaleko jest kort – odpowiedziałem i wskazałem głową mniej więcej, gdzie ten kort jest. - Zabrałem rakietę. Grasz? - Gram. Jaką masz? - Co?

- Rakietę. - Head z włókna szklanego. Trzynastka. - To tak, jak ja. Też mam heada i też trzynastkę. Dyskusję przerwał Tata: - Grywamy tu w nogę. Wszyscy, nikt nie patrzy, czy chłopiec, czy dziewczyna. - My też grywamy. To nasz narodowy sport. - Może zagramy kiedyś? - Może jutro? - OK. Proponuję zatem jutro międzynarodowy mecz Polska-Anglia, albo chłopaki na dziewczyny, albo jak wolicie. - Zgoda – powiedział pan Davies – Macie do zera. Nie grałem co prawda z dziesięć lat, ale ciągle pamiętam, o co chodzi. To ta gra z wrzucaniem do kosza, tak? - Tata! – wszyscy trzej spojrzeli na niego z wyrzutem. - Żartowałem – uśmiechnął się pan Davies. - Jak podróż? – spytała Mama zmieniając temat. - W porządku. Przylecieliśmy o czasie. Hugh wynajął samochód. Nie mieliśmy nawet trudności, żeby tu trafić – odpowiedziała pani Davies. - Bo jechaliśmy tak, jak mówiłem – wtrącił Mark. - Mark był naszym pilotem – potwierdził pan Davies – Przygotował wcześniej trasę i zrobił wydruk z komputera. - Jak ostatnio jechaliśmy do Edynburga i pilotem był Matthew, to wylądowaliśmy w jakiejś dziurze – wykrzyknął Mark. - Bo Tata jechał nie tak, jak mówiłem – wyjaśnił Matthew. - Tata jechał dobrze, tylko ty nie wiedziałeś, jak się czyta mapę! - Mark! – próbowała ich uspokoić pani Davies. - A wiecie, jak się robi mapy? – spytał Tata. Ponieważ nikt się nie odezwał, Tata kontynuował – Jak nie, to jutro możemy zrobić wycieczkę do lasu i naszkicować mapę. - Jutro mamy grać w nogę – wtrącił Matthew. - Nie będziecie grać przecież cały dzień – pierwszy raz odezwała się Mary. - Ja mógłbym – powiedział Matthew – albo jeszcze lepiej w tenisa. Tim Henman. Znacie Tima Henmana? - Znam paru lepszych. - Od Tima?! Chyba coś pomyliłeś, przyjacielu! Nie zdążyłem odpowiedzieć, no odezwał się Mark: - Ja wolałbym w nogę. Mogę nawet stać na bramce – zaoferował. - Paweł bardzo dobrze chwyta – zakomunikował Tata - Za parę lat będzie lepszy niż Dudek. - Ten z Liverpoolu? – spytał Mark. - Znasz?

- Jasne. Chociaż wolę Kirklanda. - Zostawcie tę dyskusję na później – wtrąciła Mama – Ty pewnie jesteś Jane – zwróciła się do pani Davies a pani Davies prawie natychmiast wyciągnęła rękę: - A ty Joanna – uśmiechnęła się. - Wyglądasz jak na zdjęciu – dodała Mama. - Na jakim zdjęciu? – zapytała nieco zdezorientowana. Nim Mama zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się pan Davies. - Posłałem jedno Dariusowi – wyjaśnił - Wybrałem najlepsze, jakie miałaś. - Chyba nie to z zeszłorocznych wakacji w Mullbery? - Uważam, że wyszłaś rewelacyjnie. - Wyglądam, jakby mnie bolał ząb. W dodatku spodnie, które kupiłam dzień wcześniej, w dziennym świetle okazały się beżowe! - Daj spokój – skwitował pan Davies – Wcale nie beżowe, tylko kremowo szare i wyglądasz obłędnie. Zresztą zdjęcia nie kłamią, choć czasem trudno przekonać o tym urzędników na Heathrow – wtrącił pan Davies - Dzieci, chodźcie, przedstawimy was. Dzieci nie podeszły, bo stały w pobliżu. Pan Davies uśmiechnął się przyjacielsko i powiedział: - Anglicy muszą być przedstawieni. Inaczej się nie znają. – wyjaśnił i wskazał na Mary – Mary, jedyna dziewczyna. Długowłosy obok – Mark, krótkowłosy obok długowłosego – Matthew. - Tak myślałem – zauważyłem głośno. - Dlaczego tak myślałeś? – zapytała Mary prawie natychmiast. - Widziałem zdjęcie. - Chyba nie to z Mullbery?! – zapytali wszyscy prawie równocześnie. Prawie równocześnie spojrzeli też z pretensją na pana Daviesa. Pan Davies jakby nieco się zmieszał. - Uważam, że wyszliśmy całkiem w porządku – powiedział z godnością. - Mama tak nie uważa – zauważyła Mary. - Mama miała beżowe spodnie. Ty miałaś co innego na sobie. - Wyglądałam koszmarnie. - Bo padał deszcz. Zresztą zaraz przestał. - Tata! Sytuacja zrobiła się niespecjalnie miła, na szczęście Tata w porę zareagował mówiąc: - Przedstawienie dla sąsiadów skończone. Możemy zejść ze sceny. Wchodźcie dalej – Tata zaprosił wszystkich gestem ręki – Pokażę, gdzie będziecie mieszkać. Mieli mieszkać w domku ogrodnika, który tak naprawdę nigdy nie był domkiem ogrodnika, bo nigdy nie było tu żadnego ogrodnika. Kiedy kupiliśmy ten dom, w miejscu, gdzie obecnie stoi domek ogrodnika, stała

rozlatująca się stodoła, czy coś takiego. Nie za bardzo pamiętam, bo było to parę lat temu, kiedy zupełnie mnie nie interesowały żadne domki, a już domki ogrodnika, to zupełnie. Zresztą właściwie nie interesuje mnie to do dzisiaj. W każdym bądź razie na miejscu stodoły powstał domek ogrodnika. Całą jedną ścianę miał ze szkła, to znaczy, całą południową ścianę zajmowały duże okna sięgające podłogi i sufitu. Kiedy domek nie był używany, zakładało się drewniane okiennice. Oczywiście teraz nie były założone. Domek miał parter i piętro. Na parterze był pokój i łazienka, na piętrze dwa pokoje, oczywiście mniejsze. Przygotowaliśmy to tak, żeby jeden z pokojów na piętrze zajmowała Mary, drugi – Matthew z Markiem, a duży pokój na parterze – państwo Davies. Domek był fajny i latem lubiłem w nim przebywać. Zimą zresztą też, ale wtedy trzeba było palić w kominku, a tego nie lubiłem. Z dużego pokoju na dole wychodziło się wprost na wybrukowany taras. Z prawej strony tarasu wisiał hamak, z lewej nic. Na tarasie zwykle pobywały wiklinowe meble ogrodowe i doniczki z kwiatami. Taras i cały domek stały nieco na wzniesieniu. Właściwie nie było to wzniesienie, tylko wyglądało jak wzniesienie, bo środkiem działki, pomiędzy domem a domkiem ogrodnika płynęła rzeczka, a właściwie strumyk. Strumyk płynął w dolince. Tak naprawdę, to nie była to jakaś specjalna dolinka, po prostu strumyk płynął w zagłębieniu, dzieląc całą działkę na połowy. Chcąc dostać się do domu, trzeba było zejść po schodkach z tarasu, przejść przez mostek nad strumykiem i wejść po paru schodkach na taras domu. - Hugh, wjedź samochodem pod wiatę – powiedział Tata i wskazał miejsce z boku domu, gdzie stała wiata. Była to ażurowa konstrukcja z drewna pokryta winoroślą. We wrześniu pojawiały się nawet jakieś winogrona, ale w małych ilościach i bardzo kwaśne, więc nikt ich nie zbierał. Kiedyś, pamiętam, próbowaliśmy robić z nich wino, ale wyszło kwaśne, więc daliśmy spokój. Pan Davies skinął głową i zgrabnie wskoczył do samochodu. - Zaczekajcie chwilę, weźmiemy od razu bagaże – wychylił się zza kierownicy. Zapalił silnik i wycofał pod wiatę. Potem wyszedł, otworzył bagażnik i zabrał dwie najcięższe walizy. - Prowadź wodzu – powiedział do Taty i roześmiał się – Każdy zabiera swój bagaż. - Paweł, pomóż Mary – Mama wskazała na duża torbę, którą Mary próbowała wyjąć z samochodu. Podszedłem bliżej i chwyciłem za uchwyt torby. Drgnęła tylko i musiałem użyć całej mojej siły, żeby ją wyciągnąć i postawić na ziemi obok samochodu. Oczywiście nie dałem tego poznać po sobie. - Duża – mruknąłem.

- Mam tam farby i sztalugi – wyjaśniła Mary – dlatego taka duża. - Nie myślałem, że farby są aż tak ciężkie. - Mam jeszcze parę innych rzeczy. - Jasne. Malujesz? - Głównie kwiaty – powiedziała – Raz namalowałam Mamę, ale mi nie wyszło. - Ja nie maluję. Nawet nigdy nie próbowałem. To znaczy w szkole tak, ale szkoła się nie liczy. - Nie umiesz malować, czy nie lubisz? - Nie umiem. - Skąd wiesz, że nie umiesz, skoro nigdy nie próbowałeś? – zagięła mnie. Chrząknąłem z zakłopotaniem. - Wszyscy już poszli – powiedziałem – Musimy ich dogonić. Chwyć za jedno ucho, ja za drugie. - Ktoś potrzebuje pomocy? – spytał pan Davies i spojrzał na nas. Potrząsnęliśmy głowami, że nie. Po paru krokach, kiedy widać już było, gdzie idziemy, pan Davies zatrzymał się - Czyżby tam? – wskazał na domek. Tata skinął głową. – No, Darius, nie przypuszczałem, że mieszkasz w tak fajnym miejscu. Zwracał się do Taty Darius, chociaż Tata miał na imię Dariusz oczywiście. No ale, jak mogłem zauważyć, wszyscy obcokrajowcy zwracali się tak do Taty. Najwyraźniej nie potrafili wypowiedzieć „sz”, albo myśleli, że jak pisze się Dariusz, to wymawia Darius. Tak jak Bordeaux, które wymawia się Bordo, ale to po francusku, więc trochę nie to samo. - Dopiero jutro zobaczycie, jakie to fajne miejsce – powiedział Tata. - Jak wygramy z wami w nogę – stwierdził Mark. - Akurat wygramy – wtrąciła Mary. - Jak ty będziesz grała, to na pewno nie wygramy. Po dwóch minutach byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy się na tarasie i położyliśmy bagaże. - Jesteście głodni? – spytała Mama. Nikt nie był – Rozgośćcie się więc, weźcie prysznic, czy kto, co tam woli. W lodówce jest coś do picia. O piątej krótki spacer po okolicy, a wieczorem zrobimy ognisko. Co wy na to? - Dla mnie OK. – powiedział pan Davies. Reszta też się zgadzała. Zostawiliśmy ich samych i wróciliśmy do domu. - Gdzie chcesz ich zabrać na spacer? – spytał Mamę Tata. - Po okolicy. Do Buku może. W Buku był basen, kawiarenka, korty, boisko do siatkówki i tak dalej. W ogóle miejsce było fajne i lubiłem tam chodzić, szczególnie na basen. Oczywiście za wejście trzeba było płacić, ale jak się znało pewne

miejsce, gdzie nad płotem zwisała gałąź drzewa, to nie trzeba było płacić. Było to niespecjalnie legalne może, ale robiliśmy tak z Kubą od dawna, a wiem, że inni też tak robili. Rzecz jasna nikomu nie mówiliśmy o tym, ale odnosiłem wrażenie, że i tak wszyscy wiedzieli. W Buku był też ośrodek jeździecki i w ogóle sportowy. Raz nawet przyjechała pierwsza reprezentacja na zgrupowanie. Mam jeszcze gdzieś autograf Bońka, który wpisał mi się do zeszytu do polskiego, bo nie miałem innej kartki. Spędzaliśmy godziny patrząc, jak trenują. Pojechali potem na mecz ze Szwecją i przegrali dwa zero. Nie powinni byli tego robić, a już na pewno trenować w Buku, jeśli mieli zamiar przegrać. Jak mają zamiar przegrywać, niech sobie trenują gdzie indziej. W każdym bądź razie miejsce było ładne i mogło być dobrym celem spaceru dorosłych. Dla dzieci jednak, pod wieczór, była tam nuda. W basenie nikt się nie kąpał i w ogóle nikogo nie było. - My też mamy iść? – spytałem. - Myślałam, że lubisz tam chodzić. - Na basen i boisko tak, ale jak jest ciepło. Wieczorem nie ma tam nic do roboty. Będziemy się nudzić. - Chciałbyś zostać w domu? - Mógłbym ich zabrać gdzieś na rowery. - Gdzie? - Do opactwa, albo do kolejki wąskotorowej. Mama zastanowiła się. - Co ty o tym sądzisz? – spytała Tatę. - Właściwie, dlaczego nie. Ale nie jedźcie daleko. Wiesz, że robimy ognisko. - Będziemy na czas.

Rozdział III

Zatrzymaliśmy się na chwilę przy budynku nadleśnictwa a następnie ruszyliśmy ocienioną drzewami aleją wzdłuż ceglanego muru w kierunku opactwa. Cały kompleks przedstawiał się imponująco i chociaż częściowo zrujnowany podczas ostatniej wojny i nie odbudowany do dzisiaj, dawał ogólne pojęcie o niegdysiejszej świetności. Teraz można było wejść tylko do kościoła, który został odrestaurowany i do niektórych sal opactwa udostępnionych do zwiedzania. Opactwo zbudowali cystersi dawno temu, a po kasacji zakonu, dobra przeszły w ręce księcia raciborskiego, który zrobił z Rud główną siedzibę księstwa. Przekształcił kompleks w magnacką siedzibę otoczoną ogromnym parkiem, ze stawami, alejkami i ciekawym drzewostanem. Park i dzisiaj był ciekawy. Alejkami zawładnęli spacerowicze, a zimą na stawach urządzano amatorskie zawody w ślizganiu na butach. Oczywiście, kiedy staw był zamarznięty, inaczej by się nie dało. - Duży ten zamek – stwierdził Matthew. - Właściwie to pałac, a kiedyś było tu opactwo – wyjaśniłem. - Odbudowują go? – spytał Mark - Coś tam robią, ale wiesz ile kasy na to potrzeba? Grube miliony. - Pewnie tak. Można wejść? - Tylko do części pomieszczeń. Do reszty nie, bo mogło by co na głowę spaść. - Może przyjdę tu coś namalować – zastanowiła się Mary - Przecież malujesz tylko kwiaty. - Ale coś innego pewnie też bym mogła. Pałac jest dobrym tematem i w dodatku taki malowniczy. - Chcesz tam wejść teraz? - Nie. - No więc dobra – stwierdził Matthew – Gdzie jedziemy dalej? - Drogą na Brantołkę, a potem skręcimy w las. Są tam wytyczone trasy, po których można jeździć. Las jest duży i łatwo można się pogubić. - Mam zegarek z kompasem – zauważył Matthew – nie ma szans, żebyśmy się zgubili. - Czy to znaczy, że chcesz jeździć nie po trasach – spytała zaniepokojona Mary. - Jasne, że nie. Ale gdyby coś nam się przytrafiło, to mamy kompas. Spojrzał na nią krzywo, ale zaraz odwrócił się, skręcił kierownicą i nacisnął na pedały. Mary nawet tego nie zauważyła. Ruszyliśmy za Matthew. Asfaltowa droga prowadziła obok parku, przez rzekę Rudę, most i dalej w kierunku torów kolejowych. Rzeka nazywała się Ruda i podobnie jak cała miejscowość Rudy, nazwa jej wywodziła się od rdzawego koloru wody, który kiedyś pewnie był rdzawy, ale teraz już

na pewno nie. Rdzawy kolor pochodził od rud żelaza, które dawno temu w tym rejonie występowały. Były tu nawet kiedyś dymarki, którymi zarządzali Cystersi, no ale rudy żelaza się skończyły, Cystersów też już nie ma, a nazwa została. Przejechaliśmy przejazd kolejowy i ruszyliśmy dalej tą samą drogą, teraz już wyłączoną z normalnego ruchu. Mogli z niej korzystać jedynie spacerowicze, rowerzyści i służba leśna w razie konieczności. Po pewnym czasie asfalt się skończył, a jadąc dalej po szutrowej już teraz nawierzchni dotarliśmy do skrzyżowania. - Gdzie teraz? – spytał Mark, który przyjechał pierwszy. - Jak mówią znaki, w prawo. Nie zdążyliśmy skręcić, a właściwie skręciliśmy i przejechaliśmy może z pięć metrów, kiedy dobiegł nas głos Mary: - Patrzcie, jakie tam jeżyny! Nie patrząc na nic, zsiadła z roweru i rzuciła się w stronę pobocza porośniętego krzakami jeżyny. Jeżyny rzeczywiście wyglądały imponująco. Zatrzymaliśmy się wszyscy, zsiedliśmy z rowerów, ustawiając je oparte o stopkę na poboczu drogi i rzuciliśmy się na krzaki. Jeżyn było całkiem sporo. - Ae czaane – mruknął Mark z pełnymi ustami. Miało to znaczyć: „ale czarne”. Jak się okazało, byliśmy jednak nie jedynymi smakoszami owoców. Jeżyny lubiły też pszczoły, czy osy, czy jak się one tam nazywają, nigdy nie potrafiłem ich rozróżnić. W pewnych miejscach, najczęściej tam, gdzie jeżyn było najwięcej i były najbardziej dojrzałe, pszczół też było najwięcej i były najbardziej dojrzałe. Próbowaliśmy z nimi żyć w przyjaźni, machając rękami w powietrzu, na co one dały się nabierać, ale, tylko do pewnego czasu. Później, machanie nie pomagało i owady nic sobie z nas nie robiły, uważając najwyraźniej, że mają takie same prawa do jeżyn, jak my, a może jeszcze większe, z czym my się nie zgadzaliśmy. Wiedziałem oczywiście, że ule, miodek i takie tam, ale w tej chwili nas interesowały jeżyny, a nie miodek. Machaliśmy rękami intensywniej, przeganiając je stamtąd, a one odwzajemniały się coraz to intensywniejszym bzyczeniem i jak mi się wydawało, było ich coraz więcej. Zauważyłem w pewnej chwili, że jesteśmy otoczeni przez chmarę rozeźlonych pszczół. - Chodu! – wrzasnąłem – za chwile zaatakują! Dopiero wtedy dotarło do wszystkich, w co wdepnęliśmy. Wyskoczyliśmy z krzaków, dosiedliśmy rowerów i nacisnęliśmy mocno na pedały. Jadąc słyszeliśmy złowieszcze bzyczenie wokół nas. Pedałowaliśmy ile sił, próbując się nie oglądać. Dobrze, że droga, choć szutrowa, nadawała się do szybkiej jazdy. Po około piętnastu minutach szaleńczej jazdy bzyczenie ustało. Podniosłem głowę znad kierownicy, pszczół nie było.

- Stoooop! – krzyknąłem podnosząc jednocześnie rękę do góry. Zatrzymaliśmy się ciężko dysząc. Po chwili zaczęliśmy podnosić głowy i przyglądać się sobie wzajemnie. Ładny widok, czterech wypompowanych młodych ludzi, jeszcze przed chwilą uciekających przed małymi owadami.. Mark był czerwony jak burak, a z Matthew lał się pot, jakby go kto oblał wodą. Sam siebie nie widziałem, ale przypuszczam, że wyglądałem podobnie. - Ale jazda! - Nie myślałem, że pszczoły to tak zawzięte bestie. - Słyszałem o jednym przypadku, kiedy pszczoła goniła faceta aż do sąsiedniego miasta. Dziesięć kilometrów, wyobrażacie sobie? – Matthew podzielił się wiadomością – i w końcu go dopadła. - Pszczoła jak użądli, traci żądło i umiera – wymądrzyłem się. - To po co goniła tego faceta? – spytała Mary – Żeby umrzeć? - Pszczela logika – odpowiedział filozoficznie Matthew – Jak się taka zaweźmie, to koniec świata. - Dobrze, że te nasze nie były tak zawzięte. - Nasze trochę myślały i doszły do wniosku, że szkoda umierać, kiedy jeszcze tyle jeżyn do zjedzenia. – tym razem wymądrzył się Mark. - Przecież one nie jedzą jeżyn – zauważyła Mary - To po co tam były? Ochrona przed dziewczynami? - Dlaczego dziewczynami? – zaperzyła się Mary – A przed chłopakami nie? - Dajcie spokój – odezwał się Matthew. Poskutkowało. Przez chwilę nie gadaliśmy nic. - Ej! – nagle odezwał się Matthew - Spójrzcie tam! Wskazał ręką na oddalone może ze sto metrów coś, co z daleka przypominało krytą strzechą chatkę. Spojrzeliśmy wszyscy w tym kierunku. - Chata Baby Jagi – powiedział Mark – Ludzie, co za las! Pszczoły zabójczynie i Baba Jaga. - Baba Jaga? – Mary wyglądała na lekko zdezorientowaną. - Podejdźmy tam – zaproponowałem. - Do Baby Jagi? Przenigdy! – zaparła się Mary. - To paśnik – wyjaśniłem. Trochę ich zatkało. Nie byłem pewien, czy wiedzą, co to w ogóle jest. - A jak nie? – spytał Mark, który najprawdopodobniej wiedział, co to jest. - To paśnik – powiedziałem stanowczo – zakłada się je w pewnych miejscach, żeby zwierzęta miały co jeść w zimie, kiedy mają trudności znaleźć coś sensownego do jedzenia. Chodźmy tam. - Jesteś pewien, że to nic innego? – Mary była pełna wątpliwości. - Chodźmy!

Aczkolwiek z ociąganiem, ruszyliśmy w tamtym kierunku. Szczególnie Mary było niespieszno. Szła na samym końcu, gotowa uciec, gdyby to jednak nie był paśnik. Podeszliśmy bliżej. Z dziesięciu metrów paśnik nie wyglądał już tak tajemniczo. Była to drewniana konstrukcja z okrągłych pali wbitych w ziemię i pokrytych strzechą tworzącą dach. Powstał w ten sposób pewien rodzaj domku bez ścian z samym tylko dachem. W środku było miejsce na żłób, w który, kiedy była po temu pora, wkładano siano, czy co tam. Obok na wysokich na może metr palikach znajdowały się bryły soli. Niektóre zwierzęta to lubiły, jednak nie wiedziałem które. Obok biło źródełko tworząc niewielki potok. Był to oczywiście pewnego rodzaju zbiornik wody, tyle dobry, że nie trzeba go było uzupełniać, bo uzupełniał się sam. Ziemia wokół zryta była przez kopyta, czy racice, a w ogóle, to nie była żadna ziemia, tylko solidne błoto. Widać było, że ktoś tu zagląda, nawet często i niekoniecznie tylko zimą. - Jakie zwierzęta są w tym lesie? – spytał Mark - Jelenie, sarny, dziki. - A niedźwiedzie? - Nie słyszałem, żeby tu były. - A wilki? - Też nie słyszałem. - O wilkach nigdy nikt nie słyszał póki kogo nie dopadły – powiedział Matthew – Czytałem – dodał dla potwierdzenia swoich słów. - Tu chyba nie ma wilków – powiedziałem. - Widzisz! – tryumfował Matthew – Nie jesteś pewien. - Chodźmy stąd – powiedziała Mary. - Wilki napadają bez ostrzeżenia – mówił dalej Matthew, chcąc najwyraźniej przestraszyć siostrę – Szczególnie jak są głodne. A my im teraz blokujemy drogę do jedzenia. - Przesadzasz – mruknęła Mary bez przekonania. - Wcale nie. Widziałem w telewizji, jak horda zgłodniałych wilków zaatakowała jakieś zwierzę, nie pamiętam, jakie. Po pięciu minutach nie było co zbierać. Strzępy, mówię ci. - Dla kogo ta solniczka? – spytał Mark wskazując na bryłkę soli. - Chodźmy! - Czy ktoś wie, dla kogo ta sól? – dopytywał się Mark. - Idziemy w końcu, czy nie? - A dziki – ciągnął Matthew opowieści o strasznych zwierzętach – Dziki potrafią zaatakować każdego… - Idziemy! – krzyknęła Mary, Spojrzeliśmy na nią zaskoczeni krzykiem. - Dobra, idziemy – zgodził się Matthew. Ruszyliśmy w kierunku pozostawionych na drodze rowerów. - Teraz którędy? – spytałem.

Zatrzymali się zdezorientowani. - Jak to którędy? - powiedział Mark – Myślałem, że znasz te tereny. - Znam, ale się pogubiłem, jak uciekaliśmy przed pszczołami. Zresztą mieliśmy chyba skręcić w lewo. - Mówiłeś, że w prawo. - Mark mówił. - Nic nie mówiłem – oburzył się Mark - Skręciłem za wami. - Bo Mary zobaczyła jeżyny. - Bo jak tam były, to jak miałam nie zobaczyć. Matthew podniósł rękę. - Oj dzieci – powiedział – co byście zrobili beze mnie. Wracamy, tak jak przyjechaliśmy i tyle. Za mną. Podszedł do swojego roweru i ruszył. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy za nim. Po jakimś czasie zatrzymał się. - Zwrot! – powiedział – Ruszyliśmy nie w tym kierunku. Zawróciliśmy bez słowa. Minęliśmy paśnik i jechaliśmy dalej. Po pięciu minutach dotarliśmy do wysokiego jaru o ścianach z piasku. - Matthew – odezwał się Mark – Chyba tu nie byliśmy. Matthew zatrzymał się. - Chyba nie – przyznał strapiony – Ale spoko. Mam kompas. Zaraz ustalimy, gdzie powinniśmy jechać. W którym kierunku jest dom? Na północ? - Nie wiem – odpowiedziałem. - Jak to, nie wiesz, gdzie mieszkasz? - Wiem, gdzie mieszkam. Nie wiem, jaki to kierunek stąd. - Jak jechaliśmy, słońce świeciło z lewej strony, a jechaliśmy po południu, czyli jechaliśmy na północ – głośno myślała Mary. - Tak było – potwierdziłem – czyli jechaliśmy z południa. - Jasne – Matthew odzyskał energię – Musimy jechać na południe. Zaczekajcie, zaraz ustawię kompas. Odwrócił się i zaczął manewrować ręką, na której miał kompas. - Mam – powiedział po chwili – Południe jest tam – wskazał ręką kierunek. Wszyscy spojrzeliśmy w miejsce, który wskazywał. - Mamy jechać w sosnę? – spytał Mark. Akurat stała tam sosna. - Tak wskazuje kompas. Kompas zawsze wskazuje północ, więc jeśli mamy jechać na południe, to musimy jechać tam. - Tam jest sosna, Matt – potwierdziła Mary. - Widzę, że jest sosna – zgodził się zirytowany – To co, mam powiedzieć kompasowi, żeby wybrał inne południe? Spojrzeliśmy po sobie strapieni. - Przed chwilą mijaliśmy jakieś skrzyżowanie. Podjedźmy tam i spróbujmy jeszcze raz z kompasem.

Usiedliśmy kolejny raz na rowery i skierowaliśmy się w stronę skrzyżowania. Jedyną drogą prowadzącą mniej więcej na południe była na wpół zarośnięta krzakami jeżyny ścieżka. Widać było, że nie za często nią ktoś jeździ. - Mary, masz tu jeżyny – odezwał się złośliwie Mark. - Daj spokój, sytuacja jest poważna – powiedziałem. - Jaka poważna? – zaperzył się Matthew – Jedziemy na południe i już. - Tą ścieżką? - Gdzieś chyba prowadzi – przekonywał Matthew niezbyt przekonującym tonem. - Nie jadę tędy – powiedziała Mary. - Ani ja – przytaknął Mark. - Ja tez nie – zgodziłem się. - To co, będziemy tu stać? Aż zjedzą nas wilki? - Tu nie ma wilków. Nagle Mark, który od pewnego czasu wpatrywał się w coś w oddali, powiedział głośno: - Spójrzcie, tam jest jakiś facet – wskazał niewyraźną sylwetkę w oddali – spytajmy go o drogę. - To pewnie leśniczy – wydedukowała Mary. - Obojętnie kto. On nam może pomóc – powiedziałem. – Proszę pana! – krzyknąłem i pomachałem ręką – Proszę pana! Facet nie reagował. - Na rowery – zadecydowałem - Jedziemy do niego. Wskoczyliśmy na siodełka. Tajemniczy gość w międzyczasie zniknął. Pędziliśmy ile sił w kierunku miejsca, gdzie widzieliśmy go po raz ostatni. Znaleźliśmy się przy następnym skrzyżowaniu szutrowych dróg. Facet szedł jakiejś sto metrów dalej środkiem najszerszej z nich. - Proszę pana! – krzyknąłem - On ma jakiś mundur, czy coś – zauważył Mark. - To ubranie strażaka. Facet jest strażakiem – stwierdziłem – Jedziemy! Popędziliśmy w kierunku strażaka, który już zdążył zniknąć za pagórkiem. Kiedy dojechaliśmy do pagórka, spostrzegliśmy go jakieś pięćdziesiąt metrów przed nami. - Ten strażak to chyba jakiś Korzeniowski – stwierdziłem. - Kto to jest Korzeniowski? - Mistrz świata w chodzie – wyjaśniłem – Jedziemy dalej. Po chwili znaleźliśmy się na następnym skrzyżowaniu. Strażak akurat niknął za zakrętem jednej z dróg. - Niemożliwe, żeby chodził tak szybko – zauważył Matthew. - Nieważne. Jedziemy! Dojeżdżając do zakrętu, dostrzegliśmy strażaka na niewielkiej polance, jakieś pięćdziesiąt metrów przed nami. Stał pochylony i wpatrywał się w

coś na ziemi. Nacisnęliśmy na pedały i wkrótce znaleźliśmy się na polance, na której przed chwilą stał strażak. Strażaka nie było, była natomiast kapliczka, a przed nią parę drewnianych ławek. Kapliczkę i ławki zabezpieczał dach. - To kapliczka Marii Magdaleny – wykrzyknąłem – Pół godziny i jesteśmy w domu. - Bogu dzięki! Jedźmy! – zaproponowała Mary – Zaczyna się ściemniać. Tak właściwie, to zaczęło się ściemniać już jakiś czas temu. Wszyscy to zauważyliśmy, nikt nie miał odwagi jednak powiedzieć tego głośno. - Gdzie ten strażak? – zastanawiał się Matthew – Powinien tu być. - Pewnie wsiadł do samochodu i pojechał. - Słyszelibyśmy warkot silnika – Matthew był pełen wątpliwości. Zsiadł z roweru i oparł go o stopkę – Gdzie stał, kiedy ostatnio go widzieliśmy? - Gdzieś tutaj – odpowiedział Mark wskazując na wylot drogi, którą przyjechaliśmy. - Ale gdzie? - Jedźmy już stąd! – niecierpliwiła się Mary. - Widziałem go, jak stał tutaj i wpatrywał się w ziemię – powiedziałem. Matthew, który zdążył już dotrzeć do miejsca, gdzie stał tajemniczy strażak, nagle podniósł rękę do góry. - Podejdźcie tu – powiedział cicho. Ton jego głosu sprawił, że zastygliśmy a potem z ociąganiem zeszliśmy z rowerów i podeszliśmy tam. - Stał tu, nie? – spytał Matthew. - No. - Spójrzcie! Na ziemi, obok prawej stopy Matthew widać było wyrysowany patykiem, czy czymś takim rysunek dzwonów. Był na tyle wyraźny, że nie pozostawiał wątpliwości, że to dzwony, a nie coś innego. - Nie narysowałeś go sam, Matt? – spytał Mark Matthew tylko potrząsnął głową. - Wielkie mi co – odezwała się Mary – Ktoś wyrysował coś na ziemi, a wy zaraz … - zawiesiła głos nie mogąc znaleźć właściwych słów. - Nie podoba mi się to – stwierdził Matthew.

Rozdział IV

- Gdzie byliście tak długo? – spytała Mama – Niepokoiliśmy się o was. Kiedy wróciliśmy, była już prawie noc. Rodzice stali na ganku, przed wejściem do domu i wpatrywali się w drogę, którą powinniśmy byli jechać. Ich miny świadczyły, że byli zdenerwowani na serio. Pani Davies paliła papierosa, pan Davies przechadzał się nerwowo tam i z powrotem, Tata trzymał ręce w kieszeniach i nic nie mówił, a Mama patrzyła na nas z wyrzutem. Nie wyglądało to za dobrze. - Jeździliśmy trochę po parku – powiedziałem. Uzgodniliśmy, że nie powiemy, że zabłądziliśmy w lesie. Teraz już zanosiło się na awanturę, a kiedy powiedzielibyśmy prawdę, awantura była by jak w banku. - Paweł, uzgodniliśmy przecież, że wrócicie zaraz na ognisko – powiedział Tata oschłym tonem. - Przepraszam Tata, tak jakoś się stało, że jak spojrzeliśmy na zegarki, to zegarek jak gdyby przyśpieszył – odpowiedziałem nieporadnie. - Przyśpieszył? Rzeczywiście, chyba zabrzmiało to mało przekonująco. - Matt, jesteś najstarszy – dołączyła pani Davies – Wiedziałeś chyba, że będziemy się niepokoić. Dlaczego nie powiedziałeś „do domu”, kiedy robiło się ciemno? - Powiedziałem. - I co? - Powiedziałem i… no i pojechaliśmy. - Tylko nieco za późno! - Jeździliśmy na rowerach i …ten… i …. - Matthew nie wiedział, jak skończyć. - Pierwszy dzień wakacji i już taka historia – wtrącił pan Davies – Jak mamy wam ufać po tym wszystkim? Zwiesiliśmy głowy i nie mówiliśmy nic. Każde odezwanie się pogorszyłoby sprawę. - Dlaczego nic nie mówicie? – dopytywała się Mama. Milczeliśmy twardo. Czworo skruszonych rowerzystów. Taktyka zmasowanego milczenia. - No? – nie ustępowała. Trwaliśmy w milczeniu. Ta taktyka musiała w końcu przynieść jakieś rezultaty. - Chyba trzeba będzie zakazać im wszelkich wypadów bez nas – powiedziała w końcu Mama. O, Boże! To by było fatalnie. Wszędzie z rodzicami! Katastrofa! - Myśmy naprawdę chcieli przyjechać na czas, ale tak jakoś…. – nie dokończyłem.

- Tak jakoś co? - No… - Mark, może ty pomożesz Pawłowi wyjaśnić, co jakoś? – tym razem do akcji pytań dołączyła pani Davies. - No właśnie – bąknął Mark – tak jakoś…. No jakoś tak … zeszło. - Proponuję mieć ich pod baczną obserwacją – odezwał się Tata – za karę dzisiaj rozpalą ognisko i będą przygotowywać wszystkie ogniska do końca wakacji ze zbieraniem chrustu i sprzątaniem na koniec. Co wy na to? – zwrócił się do Mamy i państwa Davies - Myślę, że Darius jest bardzo wyrozumiały – powiedziała pani Davies – Ale mamy wakacje i prawa też są trochę wakacyjne. Zgoda. - I nie ma powrotów po ósmej, bez naszej wiedzy – dodała Mama. - Zgoda! – odkrzyknęliśmy prawie równocześnie. Z przygotowaniem ogniska nie było za wiele roboty. Prawdę mówiąc przygotowane było wszystko, bo chodziło o chrust, który zorganizowałem dzisiaj rano, drewniany stół, który już stał we właściwym miejscu, ogrodowe krzesła, które były razem ze stołem i przyniesienie kiełbasek grillowych, które Mama przygotowała wcześniej. Do tego dochodził chleb, pomidory, ogórki, papryka i co tam jeszcze, którymi i tak zajmowała się Mama. No i zastruganie prostych leszczynowych patyków, rozszczepionych na końcach, na które nadziewało się kiełbaski i samemu opiekało nad ogniem. Znając Tatę wiedziałem, że zadbał już o to. Po pięciu minutach wszystko było gotowe. Umyłem ręce, a Tata rozpalił ognisko. Siedzieliśmy już wszyscy na pniakach wokół ogniska trzymając w rękach kiełbaski na patykach. Księżyc świecił wysoko. Nie było tylko pana Daviesa, który marudził gdzieś w domku. Pojawił się dopiero po paru minutach. - Słuchałem wiadomości – wyjaśnił – Jesteśmy na wakacjach, ale co się dzieje w świecie, trzeba wiedzieć. - Jasne – potwierdził Tata. - A co się dzieje? – spytała pani Davies. - Właściwie nic. To, co zwykle. Ktoś się z kimś spotkał, ktoś coś powiedział, a w Kalifornii palą się lasy. - Nasz las też się palił – powiedział Tata – Parę lat temu, a dokładnie w 1992, był tu największy pożar, jaki kiedykolwiek był w Europie. Ogień zmiótł osiem i pół tysiąca hektarów. Wyobrażacie sobie? Osiem i pół tysiąca hektarów? Razem ze zwierzętami, ptakami, mrówkami i wszystkim, co żyje. - Część chyba zdążyła uciec – odezwała się niepewnie Mary. - Część tak, ale tylko część. - Wy też byliście zagrożeni? – spytała pani Davies. - My nie. Wiatr wiał w przeciwnym kierunku. - Chociaż czuliśmy i tutaj swąd spalenizny – dodała Mama.

- I widzieliśmy samoloty, które gasiły pożar – dodałem – Nabierały wody do zbiornika gdzieś tam, nadlatywały nad pożar, zrzucały wodę i odlatywały. I tak wiele razy. - Zaangażowanych było tysiące ludzi – kontynuował Tata – Samych strażaków było pięć tysięcy, prawie drugie tyle żołnierzy, nie liczę policjantów, obrony cywilnej, leśników i okolicznych mieszkańców. Straty, jak podsumowano później wyniosły ok. 280 miliardów złotych tj. 70 miliardów euro. - Trochę kasy jest – przyznał Matthew. - Jaka była przyczyna? – spytała pani Davies. - Susza – odpowiedziała Mama - Pożar wybuchł 26 sierpnia, a nie padało od maja. Ani kropli deszczu od maja. W ogóle było bardzo ciepło. Tego dnia termometry wskazywały 38 stopni. - Tak, jak dzisiaj – wtrącił Mark - Dzisiaj było tylko trzydzieści. Tata spojrzał na swoją kiełbasę, zdjął ją z patyka i spróbował. - To prawda, co mówi Asia – powiedział, kiedy przełknął pierwszy kęs. – Wszystko było suche, ale bezpośrednią przyczyną była iskra z przejeżdżającego pociągu. Cały obszar lasu jest monitorowany. Około południa zauważono trzy ogniska pożaru. Akurat w tym czasie przejeżdżał pociąg. Musiał zaprószyć ogień. Był silny wiatr. Od razu powstał front ognia szeroki na kilkaset metrów. Ogień przechodził koronami drzew tak szybko, że nie nadążano z wykonywaniem wycinek, które miały zatrzymać pożar. Cała akcja gaśnicza trwała miesiąc. - Zginął ktoś? – spytał pan Davies - Dwóch strażaków. Nie zdążyli uciec. Podobno do dzisiaj krążą po lesie patrolując i patrząc, czy wszystko jest w porządku. Nazywają ich Strażakami z Pogorzeliska. Doprowadzają do bezpiecznego miejsca, jak się ktoś zgubi na przykład, przeganiają tych, którzy niszczą drzewa. Są tacy, którzy ich widzieli. Zrobiło mi się gorąco. Spojrzałem na Marka i Matthew, wyglądali nieszczególnie. A może robił to tylko mrok nocy i blask ogniska? - Naprawdę?– spytała Mary. Tata poważnie kiwnął głową. - Jedynym miejscem, które się nie spaliło, a powinno się spalić, jest kapliczka Marii Magdaleny. Stoi w środku lasu i stoi tam już od paruset lat. W ciągu tych paruset lat, były ze dwa, czy trzy pożary. Oczywiście nie tak wielkie, jak ten, z 1992, ale duże. Płonęło wszystko wokół. I kiedy ogień dotrzeć już miał do kapliczki, wiatr nagle przestawał wiać i ogień się zatrzymywał. Tak samo było teraz. Wszyscy myśleli, że to koniec, że kapliczka pójdzie z dymem jak nic, kiedy ogień nagle się zatrzymał. Spłonęło wszystko wokół, tylko nie kapliczka i parę drzew wokół niej.

Podobno Strażacy z Pogorzeliska doprowadzają wszystkich zagubionych do kapliczki, bo uważają to miejsce za jedyne bezpieczne. - To legenda, prawda? – spytał niepewnie Mark. - Wielu jest takich, którzy strażaków widzieli już po pożarze – odpowiedział Tata - A ty? – spytałem - Ja nie widziałem. Czułem, jak cienka strużka potu spływa mi wzdłuż kręgosłupa. - Ale zginęli, czy nie? – Matthew chciał wiedzieć na pewno. - Znaleziono ich ciała doszczętnie spalone. Zginęli, Matt – potwierdził Tata. - Nie strasz dzieci, Darek – powiedziała Mama. - Nie straszę. Mówię, że są tacy, którzy ich widzieli. Czasami dają też znaki. - Ci, co ich widzieli? - Strażacy. - Jakie znaki? – spytał Mark. - Rysują coś na ziemi. - Co? - Znaki. Znają las i okolice jak nikt. Wiele rzeczy jest ukrytych w różnych miejscach. Ten las ma paręset lat. Pamięta czasy, kiedy nikogo z nas nie było jeszcze na świecie. Kto jest przyjacielem lasu, tego las jest przyjacielem. - Ale dlaczego rysują znaki? – dopytywała się Mary. - Ten, kto je rozszyfruje, znajdzie skarb, a strażaków uwolni od patrolowania. - To oni nie chcą patrolować? – pytała Mary. - To zagubione dusze. Nie mogą błąkać się po świecie do jego końca. Poza tym pokazują znaki tylko tym, o których myślą, że jak znajdą skarb, to przeznaczą go na odbudowę opactwa. Bo skarb należy do cystersów i może być wydany tylko dla dobra tej ziemi. Cystersi czują się ciągle odpowiedzialni za te tereny. - A skąd oni wiedza, czy ktoś chce przeznaczyć skarb na odbudowę opactwa, a nie na lody, na przykład? – spytała Mama. - Oni już tam wiedzą – tajemniczo odpowiedział Tata. Zapadła cisza. Zdążyliśmy już zjeść kiełbaski i siedzieliśmy wokół ogniska słuchając opowieści. Była głęboka noc. Gdzieś w oddali szczekał pies. - Chce ktoś coś do picia? – spytała Mama. Nikt się nie odezwał. - Jest sok i cola – zachęcała Mama. - A woda? – spytał pan Davies. – Napiłbym się gazowanej wody.

- Przejdźmy obok – zaproponował Tata – usiądziemy wygodnie w fotelach, Pieńki są dobre na dziesięć minut. - Chyba masz racje, Darius. Podnieśli się prawie jednocześnie. Pani Davies i Mama chwilę później. My zostaliśmy przy ognisku. - Kawy, Jane? - usłyszeliśmy jeszcze głos Mamy. Siedzieliśmy na pieńkach patrząc na siebie niepewnym wzrokiem. Płomienie z dopalającego się ogniska nadawały naszym twarzom dziwny wygląd. - I co? - spytałem. - Nie wierzę w ani jedno słowo – powiedział Matthew - To bujda! - Widzieliśmy strażaka, Matt – zaprzeczyła Mary – Widzieliśmy go wszyscy. Goniliśmy za nim na rowerach, a on zawsze, jakimś dziwnym trafem był w przedzie. Żaden żywy człowiek tak nie potrafi. - Nie ma duchów, Mary – stwierdził Matthew – Nie ma i już! - A kogo widzieliśmy? - Jakiegoś faceta. - W strażackim mundurze, którego nie mogliśmy dogonić, mimo że on szedł, a my jechaliśmy na rowerach. – wyliczyła sarkastycznie Mary. - Mogło tak się zdarzyć. - To dlaczego nie reagował, jak Paweł go wołał? - Bo nie słyszał. - Doprowadził nas do kapliczki. - Właściwie sami tam trafiliśmy. Przez przypadek, ten ktoś był na drodze. - Co ty gadasz, Matt – zaperzył się Mark – To był on, strażak, który zginął w pożarze. Sam go widziałeś, nie zaprzeczaj. Ja też go widziałem. I Paweł i Mary. - Nie ma duchów! - To kto to był? - Pamiętacie, że narysował coś na ziemi – przypomniała Mary – Jakieś znaki. - Nie znaki, tylko dzwon – zauważyłem. - Właściwie dzwony – poprawił mnie Mark – Wyglądało na dwa dzwony. - Co to niby ma znaczyć? – spytał Matthew. - Otóż to – stwierdziłem – Nie wiemy. Fakt jest faktem, że narysował dzwony. - Właściwie nie wiadomo, czy on to narysował. Dzwony były wyrysowane na ziemi, gdzie chwilę wcześniej stał strażak. Widział ktoś, żeby on to rysował? - Nadawałbyś się na prawnika, Matt – zauważyła Mary – Mówimy nie o dowodach dla sądu, ale o rzeczach, których nie potrafimy w sposób racjonalny wyjaśnić.

- „W sposób racjonalny wyjaśnić” – przedrzeźniał Matthew – Sama nadawałabyś się na prawnika. - Przestańcie – próbowałem załagodzić spór – Widziałem dzwony i strażaka i wiem, że zabłądziliśmy, a idąc za strażakiem znaleźliśmy się na polance obok Marii Magdaleny. Zgadza się to z tym, o czym mówił Tata. Proponuję jutro jechać tam jeszcze raz i na spokojnie przyjrzeć się miejscu. Co wy na to? Przez chwilę była cisza, słychać było tylko syk wpadających w ognisko ciem. - Brzmi sensownie – stwierdził Matthew – Możemy jechać jutro. - A co z meczem? – spytał Mark – Mieliśmy grać w nogę. - Daj spokój, są ważniejsze sprawy do załatwienia.

Rozdział V

Zagraliśmy jednak i mecz i pojechaliśmy do kapliczki. Chociaż może lepiej było nie grać. Ale po kolei. Obudziłem się, kiedy słońce było już wysoko i grzało tak, że musiałem odsunąć koc, którym byłem nakryty. Po chwili jednak, zrobiło mi się zimno, a kiedy znów się nakryłem, gorąco. Koniec spania, pomyślałem. Leżałem jeszcze chwilę z otwartymi oczami, a następnie wstałem, umyłem się i ubrałem. Rodzice siedzieli na tarasie i pili kawę. Anglików jeszcze nie było. Umyłem zęby, uczesałem się i dołączyłem do rodziców. Kiedy wchodziłem na taras, dostrzegłem Daviesów przechodzących akurat przez kładkę i zdążających w stronę schodów prowadzących do domu. Weszli na taras, kiedy siedziałem już w fotelu. Powiedzieli dzień dobry, Mama zapytała jak spali, a oni, że dobrze i że zanosi się na ładny dzień, wczoraj też był ładny dzień i jutro chyba też będzie ładny dzień. Potem usadowili się w fotelach i zabrali za śniadanie. - Jaki plan na dzisiaj? – zapytała pani Davies - Jak to jaki, Mama – zaperzył się Mark – Gramy w piłę. - Anglia – Polska? - Tak. - No to jest nas nierówno – zauważył Matthew. - Mary gra z nimi. - Dziewczyny nie grają w futbol – zauważyła Mary. - Ty nie grasz – odpowiedział złośliwie Matthew – Inne dziewczyny grają. - Mama też nie gra. - Wszyscy gramy – zadecydował pan Davies – Na czas, czy na bramki? Orzekliśmy, że dwa razy po dwadzieścia minut będzie w sam raz, chociaż Mark chciał grać dwa razy czterdzieści pięć. Ustaliliśmy też, że spotykamy się piętnaście minut po śniadaniu i razem idziemy na boisko. Piętnaście minut potrzebne było na posprzątanie i przebranie się w bardziej sportowe stroje. Boisko było łąką, a właściwie polanką, choć i to nie jest właściwym określeniem, bo polanka jest małą polaną otoczoną ze wszystkich stron przez las a w naszym przypadku, z jednej strony polanka stykała się z lasem, z drugiej otwarta była na pole, na którym rósł owies. Za bramki służyły paliki wbite w ziemię. Jeden wbity był kiepsko i przechylał się trochę w stronę drugiego, co powodowało, że bramka była mniejsza. Założyliśmy, że aut jest wtedy, kiedy piłka wyląduje w lesie albo w owsie, przy kolejnym założeniu, że w owsie nie może wylądować. Potem podzieliliśmy się na drużyny, chociaż tak właściwie od początku było wiadomo, kto gdzie gra. Drużyna Anglii składała się z pana Daviesa, pani Davies, Matthew, Marka i Mary, a drużyna Polski ze mnie, Taty,

Mamy i Kuby, który znalazł się w pobliżu akurat, kiedy nie wiedzieliśmy, co zrobić dalej. Ponieważ w drużynie Polski brakowało gracza, ustaliliśmy, że my zaczynamy i dodatkowo mamy lotnego bramkarza. Ci, którzy kiedykolwiek grali w nogę wiedzą, o czym mówię. Sędzią został pan Davies, choć pani Davies bardzo chciała nim zostać, bo była prawnikiem, jak zresztą moja Mama, ale kiedy się dowiedziała, że sędzia też musi biegać, to zgodziła się być bramkarzem. Mary chciała też być bramkarzem, jeśli już w ogóle musi uczestniczyć w tej głupiej grze, jak powiedziała, ale ponieważ ta pozycja była już obsadzona przez panią Davies, powstał konflikt, którego nie był w stanie rozwiązać nawet sędzia pan Davies, bo jak powiedziała pani Davies, został on sędzią na czas meczu, a mecz się jeszcze nie rozpoczął. Ustaliliśmy w końcu, że w drużynie Anglii mogą wystąpić dwaj bramkarze, pod warunkiem, że nie będziemy strzelać mocno z bliska. Mark i Matthew postanowili grać razem w ataku, wobec czego panu Daviesowi została obrona i środek, na co przystał bez większych awantur. W drużynie Polski Kuba i ja byliśmy w ataku, chociaż ja wolałem na bramce, ale Mama powiedziała, że albo ona będzie bramkarzem albo idzie do domu i Tata ją poparł. Było to zanim uzgodniliśmy lotnego bramkarza, którym zostałem w końcu ja, a Mama została przesunięta do obrony. W ataku był Kuba, a Tata w pomocy. Po tych wszystkich ustaleniach, zachciało nam się pić, więc przełożyliśmy początek meczu na za chwilę. Kiedy już mieliśmy zacząć grać, na boisko wtargnęła Abba i zaczęła gryźć piłkę. Nie dała się schwytać, ani przegonić, choć próbowaliśmy złapać ją wszyscy, musiałem dopiero kopnąć piłkę przez ogrodzenie, Abba pobiegła za nią, ja za Abbą, zabrałem piłkę i zamknąłem furtkę. Abba została w ogrodzie i patrzyła jak odchodzę takim smutnym wzrokiem, że zrobiło mi się jej żal i już chciałem otworzyć furtkę raz jeszcze, ale Mark krzyknął, że czekają, więc ostatecznie Abby nie wypuściłem. Anglicy zaczynali, ale nie zaczęli, bo bramkarz - Mary kopnęła piłkę w owies. Anglicy byli zmieszani, a my przypatrywaliśmy się temu z wyrozumiałością. W końcu pan Davies, który mianował sam siebie kapitanem drużyny powiedział, że piłka "zeszła" ich bramkarzowi i możemy wyrzucać aut. Pani Davies próbowała negocjować, że właściwie mecz się jeszcze nie rozpoczął i że bramkarz, który kopnął piłkę poza boisko był nieuprawniony, bo jedynym uprawnionym bramkarzem jest właśnie ona, ale przypomnieliśmy, że zgodziliśmy się przed chwilą na dwóch równorzędnych bramkarzy i że piłka w owsie jest ważna i że jest na aucie. Wyrzuciliśmy w końcu aut, piłkę dostał Kuba, który tak się zapamiętał w dryblingu, że jak się w końcu zorientował, gdzie jest, był już lesie po

drugiej stronie boiska. Teraz z kolei Anglicy mieli aut i piłkę dostał Matthew, który próbował przedryblować Tatę, ale tylko wpadł na niego, odbił się i upadł. - Faul! - wrzasnął, na co pan Davies podniósł rękę, bo jak wyjaśnił, nie ma gwizdka i zawsze, kiedy miałby gwizdać, będzie podnosił rękę, tylko mamy uważać, bo będzie to bez żadnego sygnału akustycznego, a on nie zamierza dodatkowo krzyczeć. Tata powiedział, że absolutnie się nie zgadza, nie było żadnego faulu i zawodnik sam się sfaulował. Tatę niespodziewanie poparła Mama, która powiedziała, że "widziała całe zajście i może jednoznacznie stwierdzić, że nasz zawodnik żadnego faulu nie popełnił". W cała sprawę wmieszała się pani Davies, która powiedziała, że ona też widziała całe zajście i "absolutnie nie może zgodzić się ze zdaniem swojej poprzedniczki". Takie prawnicze gadanie. Na to pan Davies powiedział, że mecz się już zaczął, on jest sędzią i decyduje, co jest faulem i co nie i decyduje właśnie, że faul był, a jak się nie podoba, to może dać po żółtej, albo czerwonej kartce. Na to Mark powiedział, że "Tata przecież nie ma żadnej kartki", a pan Davies powiedział, że ma i Mark może też jakąś dostać za dyskusje z sędzią. Przez cały czas, zupełnie nie wiadomo dlaczego, Mary skandowała KA-ME-RUN, a na pytanie, dlaczego to robi, odpowiedziała, że jak patrzyła kiedyś na mecz w telewizji, to tak właśnie skandowali, a my jesteśmy przecież na meczu. Nie dała się przekonać, że w telewizji skandowali kibice, a ona jest piłkarzem. Jeśli nie może skandować, to idzie do domu. Wobec tego, sędzia postanowił zrobić przerwę na picie i zapowiedział, że jest to już ostatnia przerwa na picie, bo wypiliśmy już wszystko, co przynieśliśmy ze sobą i następne picie będzie dopiero po meczu. Po tym wszystkim zapomnieliśmy, kto miał piłkę, więc sędzia zarządził rzut sędziowski i piłka trafiła do Mary, która chwyciła ja i powiedziała, że nie da. Interweniował kapitan, czyli pan Davies, który przekonał sędziego, czyli siebie, żeby powtórzyć rzut. Na to nie zgodził się bramkarz, czyli Mary, która powiedziała, że jak tak, to ona idzie malować. I poszła. Zbierało jej się na płacz, więc za Mary poszła pani Davies i drużyna się rozleciała. - No to chyba po meczu - powiedział Tata - Chyba tak - potwierdził pan Davies - Walkower dla nas - powiedziałem. - Musimy mecz powtórzyć, albo raczej rozegrać go na nowo, bo ten się nie liczył - nie zgodził się Matthew. - Liczył się! - stwierdziłem - Dostaliście walkower trzy zero i już. Podeszliśmy do ogrodzenia, Abba tylko czekała, żeby wpaść na boisko i chwycić piłkę w zęby, ale piłkę trzymałem mocno pod pachą, więc dała sobie spokój.

Po chwili dotarliśmy do domu, zmieniliśmy ubranie i zgodnie z wcześniej uknutym planem, wsiedliśmy na rowery. Powiedzieliśmy, że jedziemy pojeździć, a Tata tylko zapytał, czy pamiętamy, o czym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Mary była ciągle obrażona i postanowiła zostać i trochę pomalować, ale w końcu, bez specjalnego proszenia oświadczyła, że malować może też w plenerze, zabrała szkicownik i orzekła, że jedzie z nami. Wsiedliśmy na rowery i popedałowaliśmy naprzód, ale upał zrobił się straszny i sił nam starczyło tylko, żeby dojechać do małego sklepiku ze słodyczami i lodami. Zatrzymaliśmy się i zafundowaliśmy sobie po Big Milku. Lody w taką pogodę, to coś, co tygrysy lubią najbardziej. Upał był nieziemski i postanowiliśmy schować się w cieniu. Wskoczyliśmy na rowery i kierując jedną ręką, bo w drugiej trzymaliśmy loda, skierowaliśmy się do alejki prowadzącej do opactwa. Niektórzy mówili opactwo, niektórzy zamek, a jeszcze inni pałac. I wszyscy mieli rację, bo opactwo było opactwem do momentu kasacji zakonu cystersów przez króla pruskiego, a potem, kiedy właścicielem stał się książę raciborski, opactwo zostało jego rezydencją, a że książę nie mógł mieszkać w opactwie, więc przebudował je na pałac. Teraz cały kompleks składał się z kościoła, starego klasztoru cysterskiego i pałacu książęcego, z tym, że klasztor i pałac, stanowiące w praktyce jeden budynek, były w zasadzie ruiną. Wprawdzie wzięto się za odbudowę, ale zanosiło się, że potrwa jeszcze długo. Przejechaliśmy obok opactwa i zatrzymaliśmy się dopiero przy mostku na Rudzie, żeby umyć ręce, bo zrobiły się lepkie po lodach. Ruda w żadnym wypadku nie była ruda, a raczej zielona od odbijającej się w niej roślinności. Następny przystanek był dopiero przy kapliczce Marii Magdaleny. Oparliśmy rowery o pnie drzew i podeszliśmy do miejsce, gdzie wczoraj widzieliśmy strażaka po raz ostatni. Miejsce, gdzie był rysunek dzwonów było puste, to znaczy, żadnego rysunku tam nie było. - I co teraz? – spytał Mark. - Ja widziałem te dzwony – stwierdziłem – To, że teraz ich nie ma, znaczy tylko, że teraz ich nie ma. - Niby racja – zgodził się Mark. – Co o tym sądzisz, Matt? - Sam nie wiem – przyznał Matthew – Widziałem strażaka, chociaż niemożliwe, żeby to był duch. - Spójrzcie – Mary wyciągnęła przed siebie szkicownik i pokazała na rysunek, który zdążyła w międzyczasie zrobić – To było coś takiego. Rysunek przedstawiał dwa dzwony, jeden trochę większy od drugiego, ale nie za bardzo. Był to dokładnie obraz dzwonów, który i ja zapamiętałem. - Chyba tak to wyglądało, chociaż ten mniejszy był jeszcze mniejszy –

stwierdził Mark. - Zgódźmy się, że dzwony wyglądały mniej więcej tak, jak naszkicowała Mary – powiedział Matthew – i zgódźmy się, że rzeczywiście tu były, bo nie sądzę, żebyśmy ulegli zbiorowej halucynacji. Co wobec tego miałoby to wszystko znaczyć? - Myślę, że strażak chciał nam coś przekazać – powiedziałem powoli – Pewną wskazówkę, czy coś. Kiedy dzwony bija, znaczy że dzieje się coś nadzwyczajnego. Dzwony wskazują na niebezpieczeństwo. - Jakie niebezpieczeństwo? - No, że jak nie trafimy do domu, to możemy zostać tu na zawsze. Zapadła cisza. - Pamiętacie, co powiedział Tata Pawła? – wykrzyknęła nagle Mary - że strażacy wiedzą wszystko o okolicy i że dosyć już mają tułaczki po ziemi i że czekają, kto ich w końcu od tego uwolni. A uwolni ich tylko ktoś, kto znajdzie coś, co oni wiedzą, gdzie jest – wyjaśniła zawile, ale wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi. - Myślisz, że chodzi o skarb? – spytał Mark - Nie ma skarbów – od razu wtrącił się Matthew – Wszystko, co miało zostać znalezione, czy odkryte, zostało już dawno znalezione i odkryte. - Nie tutaj – nie zgodziłem się – Może u ciebie, ale nie tutaj. Cystersi, kiedy rządzili tą ziemią, byli strasznie bogaci, a że przysięgali ubóstwo, musieli coś z tym bogactwem robić. I co robili, jak sądzisz? - Naprawdę myślisz, że coś tu gdzieś jest? - Jestem pewien. - To dlaczego nie zabrałeś się jeszcze za to? - To nie jest tak łatwo. Zresztą nie spotkałem nigdy dotąd żadnego Strażaka z Pogorzeliska. Przechodzili akurat jacyś spacerowicze, więc zamilkliśmy na moment. Dwoje starszych ludzi, kobieta i mężczyzna szli wolno trzymając się pod ramię. Kiedy przeszli, Matthew podjął wątek. - Kluczem do rozwiązania zagadki jest rysunek dzwonów – powiedział – Robimy burzę mózgów, kojarzy się to z czymś komuś? - Dzwonki mają owce, na przykład – powiedział z zastanowieniem Mark. - Czy to wszystko, na co cię stać? – spytał Matthew z przekąsem. - Miała być burza mózgów – zaperzył się Mark. - Dzwony zwykle znajdują się w dzwonnicy – myślałem głośno – może chodzi o dzwonnicę. - Gdzie tu masz dzwonnicę? – Matthew rozejrzał się, dając do zrozumienia, że palnąłem, a nie nabiłem. Zapadło milczenie. - Nikt, nic? – pytał Matthew z sarkazmem – Żadnych pomysłów? - A ty? – odpowiedział Mark pytaniem na pytanie – Myśmy coś tam jednak wymyślili.

- Ja koordynuje akcję – wyjaśnił Matthew – I jako koordynator muszę powiedzieć, że z pomysłami jest cienko. Do czasu pojawienia się nowych pomysłów, proponuję zająć się dzwonnicą, która wydaje się najbardziej sensowna spośród wszystkich zaproponowanych propozycji. Gdzie tu jest najbliższa dzwonnica? - W opactwie – odpowiedziałem – to znaczy wieża kościoła jest dzwonnicą. - Wieża kościoła dzwonnicą – Mark powtórzył nie wiadomo dlaczego. Matthew wyprostował się gwałtownie i powiedział: - Jedziemy! - Gdzie? - Do opactwa! Ponieważ nikt inny nie miał lepszych propozycji, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w stronę opactwa. Starsi ludzie, którzy minęli nas przed chwilą siedzieli na ławeczkach i nie zwracali na nikogo uwagi, zajęci rozmową. Po pół godzinie byliśmy przed kościołem. Wieża z dzwonami, mimo że stosunkowo wysoka, pojawiła się dopiero, kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu. Ustawiliśmy rowery przed barierką zakazującą wjazdu na trawnik i ruszyliśmy w stronę kościoła. Na kamiennym murku przed drzwiami wejściowymi stały donice z różnokolorowymi pelargoniami. Obok stary ksiądz podlewał je wodą z małej konewki obrywając jednocześnie uschnięte listki. Odwrócił się, kiedy przechodziliśmy. - Szczęść Boże – powiedziałem. - Szczęść Boże – odpowiedział i uśmiechnął się – Do kościoła? - Chcieliśmy zajrzeć na chwilę. - Pan Bóg czeka na wszystkich – uśmiechnął się jeszcze raz - Jesteście stąd? – zapytał – Ciebie to chyba pamiętam – wskazał na mnie – Ale ich nie. - Przyjechali z Anglii - wyjaśniłem. - Z Anglii – powtórzył i zamyślił się - Byłem w Anglii podczas wojny – odpowiedział ksiądz – Jako młody człowiek. Mimo, że była wojna, miło to wspominam. Może dlatego, że byłem młody. - Ksiądz walczył w wojnie? – spytała Mary. - Poniekąd. - Co to znaczy? - Że walczyłem krótko na początku. Ale mam… przepraszam, ale ciągle zapominam, że jestem już stary… miałem przyjaciół, którzy walczyli. Miałem też takich, którzy zginęli w desancie. - W desancie? O rany, ale cool. I co? – zapalił się Mark. - Długa historia. Przyjdźcie kiedy, to wam opowiem. Odwrócił się i pochylił nad następną pelargonią. - Proszę księdza – odezwała się Mary – Można wejść na dzwonnicę?

- A co chciałabyś tam robić? - No, popatrzeć. - Nie wiem, czy to najlepszy pomysł – odpowiedział ksiądz i wyprostował się – Nie wpuszczamy tam nikogo. - Tak właściwie, to chcieliśmy zobaczyć dzwony – odezwałem się. - I zadzwonić? Nie da się, włączają się automatycznie o określonych godzinach. Obawiam się, że gdybyś chciał zostać dzwonnikiem, już następnego dnia musiałbyś szukać innej pracy. - Są bardzo stare? – dopytywała się Mary. - Te, które są teraz, nie za bardzo. Poprzednie, ze starej dzwonnicy, były stare, ale już ich nie ma. - Co się z nimi stało? - Przerobili je na działa, czy na coś. Takie były czasy. - A co się stało ze starą dzwonnica? - Spłonęła dawno temu. Kiedy jeszcze ciebie, ani nawet mnie nie było na świecie. - A gdzie stała? Na miejscu tego kościoła? Popatrzył na nas zdziwiony, że znalazł się ktoś, kto w ogóle pyta o takie rzeczy. - Nie zawsze dzwonnica jest w wieży kościoła. Często nie jest i nie jest to nic nadzwyczajnego. Tak akurat było tutaj. Stara, drewniana dzwonnica stała pod lipą niedaleko głównego wejścia do kościoła. Jak powiedziałem, spłonęła dawno temu. Lipa żyje do dziś. Jeszcze jedno zwycięstwo przyrody nad człowiekiem. - Która to lipa? – spytałem. - Ta, która stoi przy drodze – odwrócił się i wskazał miejsce, o którym mówił. Nie było daleko, właściwie parę kroków. Podziękowaliśmy i wolnym krokiem podeszliśmy do lipy. Ksiądz wrócił do swojej pracy, ale jak mi się wydawało, jeszcze długo patrzył jak idziemy. Znałem tę lipę, stała tu odkąd sięgam pamięcią, Stała na środku całkiem sporego, nie brukowanego placyku, który służył przyjezdnym jako parking podczas niedzielnych mszy. W dni powszednie też służył jako parking, w ogóle służył jako parking, choć nikt nigdy go tak nie nazwał. Pod lipą stała figura świętego Jana Nepomucena, też odkąd sięgam pamięcią. Jan Nepomucen to właściwie Jan Nepomuk, czeski ksiądz, który w XIV wieku został zepchnięty z mostu i zginął w nurtach Wełtawy. Potem został świętym i stał się bardzo popularny szczególnie w Czechach i Polsce i w ogóle było go pełno wszędzie. Podeszliśmy bliżej. - No i mamy dzwonnicę – z przekąsem powiedział Matthew – Nawet nie zdążyliśmy się rozpędzić, a już wyhamowaliśmy.

- Niezupełnie – podszedłem bliżej figury i wskazałem na świętego – Jest legenda, która mówi, że święty Jan wzrokiem wskazuje miejsce, gdzie jest skarb. Wszyscy, jak na komendę podnieśli wzrok i spojrzeli na oczy świętego. - On ma zeza – stwierdziła Mary. - I w ogóle jakiś wytrzeszcz – dodał niepewnie Mark. - W tym cała rzecz. Nikt nie wie, gdzie patrzy. Ale popatrzcie, zaczyna się to trzymać kupy. Strażak z Pogorzeliska wskazał na dzwonnicę, doprowadziło nas to do świętego Jana, którego legenda łączy ze skarbem. Jesteśmy na dobrym tropie. Matthew włożył ręce do kieszeni, podszedł do mnie i odwrócił się. - Przypuszczam, że nie jesteś jedyny, który zna tę legendę i nie przypuszczam, żeby już ktoś nie próbował czegoś szukać. - Wielu szukało. Wielu też nic nie znalazło - My niby mamy być pierwsi? – spytał Matthew z przekąsem. - A dlaczego nie?

Rozdział VI

Tego dnia nic się więcej nadzwyczajnego nie zdarzyło. Zjedliśmy obiad i poszliśmy na basen. Kuba już tam był. Spotkałem też Basię, która jak zwykle miała wokół siebie grono wielbicieli - Cześć – powiedziała tylko i pomknęła pływać. Pływała bardzo dobrze, lepiej niż niejeden chłopak. Zdjąłem koc z bagażnika roweru i rozłożyłem na trawniku. Trochę się podwinął, ale Mary chwyciła go z drugiej strony i wyrównała końce. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, ale ona tego nie zauważyła. Założyliśmy stroje kąpielowe i wyciągnęliśmy się na kocu, to znaczy Mary założyła strój, bo my mieliśmy kąpielówki już na sobie. Leżeliśmy chwilę wystawiając twarze do słońca, ale było nie za wygodnie. Podniosłem się pierwszy, usiadłem w kucki i wyjąłem karty. - Gramy? – spytałem. W momencie wszyscy usiedli. Najwyraźniej też nie było im za wygodnie. - W co? – zapytał Matthew. - W brydża – zaproponował Mark. Okazało się jednak, że nikt nie potrafi grać w brydża, nawet Mark zaczął coś kręcić, kiedy spytałem go o zasady, więc w końcu zdecydowaliśmy, że zagramy w remika. Rozdałem karty i zaczęliśmy, ale gra jakoś się nie kleiła. Po paru chwilach odezwał się Mark. - Ciągle myślę o tym świętym, który patrzy na skarb. Ciekawe, jaki to skarb. - I czy w ogóle istnieje – wątpił Matthew. - Każda legenda skądś się wzięła. W każdej jest coś z prawdy – wtrąciłem filozoficznie – To, że święty Jan patrzy na skarb, wiem od dawna. - Cystersi, to benedyktyni, tylko trochę inni – Matthew pochwalił się wiedzą – Swego czasu, byli jednym z potężniejszych zgromadzeń. Mogli gromadzić skarby. - Też tak myślę – zgodziłem się. - Święty Jan patrzył na pałac – zauważył Mark. – Przynajmniej tak to wyglądało. - Sam mówiłeś, że miał zeza. – przypomniała Mary. - Ale i tak patrzy na pałac. - Fakt – zgodził się Matthew – Patrzy na pałac. Zapadła cisza. Przestaliśmy grać i spoglądaliśmy niepewnie jeden na drugiego. - Czy myślisz o tym samym, co ja? - zapytał Mark i spojrzał w stronę Matthew. - Przestańcie – odezwała się Mary – wiem, co chcecie zrobić. - Paweł? – spytał Mark oczekując deklaracji, czy idę z nimi.

- Ruiny były przebadane może ze sto razy. Teraz trochę odremontowali, więc przeszukali jeszcze raz. Wątpię, czy coś tam jest, a jeśli było, zostało już na pewno znalezione. Strata czasu. - Ci różni badacze – ironicznie zauważył Mark – Wiesz jak oni szukają. - A ty niby lepiej. W domu nie możesz znaleźć zeszytu do matmy, a tu chcesz znaleźć coś, czego szukała już setka innych – odpowiedziała mu Mary. - A jeśli coś znajdziemy? Jak będziesz wtedy wyglądała? - Bzdury. - Kupię sobie łódź i będę pływał po wyspach greckich. A ty będziesz siedziała w domu i zazdrościła. - Bzdury, Mark. - Albo kupię kawasaki i będę jeździł po Europie. - Bzdury! Chodź, Paweł. Zostawmy tych marzycieli z ich marzeniami. - A tobie nawet nie dam usiąść na siodełku. - Mary ma rację – poparłem Mary – Tracicie czas. Że skarb jest, to pewne, ale nie w pałacu. - Więc gdzie? - Paweł! – Mary tupnęła nogą. Zrobiłem minę, że chętnie powiedziałbym coś więcej, ale sami widzicie, siła wyższa. Wstaliśmy, ubraliśmy szorty, koszulki i wolnym krokiem ruszyliśmy do wyjścia. Mary chwyciła mnie za rękę. Przypuszczalnie Basia to zauważyła. No i Kuba. Jeśli tak, jutro wszyscy będą wiedzieli, że w Pawle zakochała się dziewczyna, która przyjechała na wakacje. Wskoczyliśmy na siodełka, zjechaliśmy z górki pod sklep w lodami, zafundowaliśmy sobie po jednym trójkolorowym, bo Big Milków już nie było, a nowa dostawa miała przyjść dopiero jutro, zostawiliśmy rowery przed sklepem i spacerkiem ruszyliśmy w stronę parku. Nie było daleko. Park zaczynał się tuż za nadleśnictwem, a nadleśnictwo tuż za sklepem z lodami. Zresztą trudno powiedzieć, że nadleśnictwo zaczynało się gdziekolwiek. Był to po prostu biały piętrowy dom, dosyć ładny zresztą, który zaczynał się i kończył w tym samym miejscu. Jak każdy dom w okolicy i w ogóle na świecie. Park był duży, cienisty, pełen starych drzew, stawów, mostków i czegoś, co ze zwykłego parku robi park niezwykły. Usiedliśmy pod starym dębem szypułkowym, a wiedzieliśmy, że to szypułkowy, a nie na przykład czerwony, czy korkowy, z tabliczki wetkniętej w ziemię, niedaleko miejsca, gdzie wyrastał. Tabliczka była po polsku i łacinie, z tym, że łacińska nazwa, oprócz tego, że dobrze brzmiała, niewiele nikomu mówiła. Przed nami rozpościerała się łąka sięgająca domku łowczego, który naturalnie teraz nie był już domkiem łowczego, tylko kogoś innego. Z

prawej strony był staw porośnięty częściowo rzęsą, z lewej las, choć gdyby przejść kawałek, to znalazłby się następny staw, już bez rzęsy, za to z łabędziami. - Ładnie tu – powiedziała Mary. - Noo – zgodziłem się. - Zimą pewnie zimno. - Nie zimniej niż w Raciborzu. Miło sobie gawędziliśmy, taka ładna para pieszczoszków. Nagle, tuż za nami pojawił się cień, a zaraz potem właściciel cienia. Rozpoznaliśmy go od razu. Stary ksiądz podlewający pelargonie. Teraz był bez sutanny, w samej koszuli i ciemnych spodniach. Na głowie miał słomkowy kapelusz, a pod nim słoneczne okulary. - Witam dzwonników – zagadnął – Na spacerek? - Chodzimy sobie tu i tam. Akurat usiedliśmy. Kiwnął głową, że zrozumiał. - A ja na spacer – powiedział mimo, że nie pytaliśmy - Każdego dnia robię parę kilometrów po okolicy. - Zimą też? – spytała Mary najwidoczniej ogarnięta obsesją zimy. - Też, chyba, że zasypie wszystko bardzo dokładnie. - Czy ksiądz jest cystersem? – Mary zadała kolejne pytanie. Uśmiechnął się i usiadł obok nas. Przesunęliśmy się trochę w lewo robiąc mu miejsce. - Nie. Dlaczego pytasz? - No, bo opactwo jest cysterskie, więc pomyślałam sobie…. – nie dokończyła. - Nie jestem cystersem, nie ma już ani zresztą samego zakonu. To znaczy tu nie ma. Tak bywa. - Nie szkoda księdzu? - Powstało wiele nowych klasztorów i jeśli ktoś chce wstąpić do któregokolwiek, to z pewnością zostanie przyjęty, o ile nie popełnił żadnego przestępstwa czy czegoś takiego. Jest ktoś zainteresowany? – przekornie zapytał z uśmiechem . - Nie – odpowiedziałem i prawdopodobnie wraziłem opinię obydwojga z nas. - A wiecie skąd się to wszystko wzięło? Pokręciliśmy głowami na znak, że nie wiemy. - Od pierwszego klasztoru w Citeaux, we Francji, po łacinie Cistercium, dlatego cystersi. Swego czasu był to jeden z najpotężniejszych zakonów mnisich Europie, czyli na świecie, bo w tym czasie poza Europą nie było innych klasztorów katolickich. Oczywiście były gdzieś jeszcze podobne związki tego rodzaju, na przykład w Tybecie, Chinach, ale ponieważ Europa ledwie o nich słyszała, więc się nie liczyły. Cystersi mieli klasztory w całej Europie, mieli swoich papieży, to znaczy papieży,

którzy wywodzili się z cystersów, organizowali wyprawy krzyżowe, budowali kościoły, uprawiali ziemię, robili całą masę dobrych rzeczy. Pojawili się też w Polsce, a niedługo potem w Rudach. Uprawiali rolę, zakładali stawy rybne, budowali drogi, młyny, uczyli ludzi jak żyć, jak dawać sobie radę, pomagali. Możni ówczesnego świata nadawali im przywileje, ziemię, która w tamtych czasach była wyznacznikiem zamożności i statusu społecznego. Oczywiście w stosunku do zakonu to się nie liczyło, jednak cystersi, to fakt, posiadali znaczne majątki ziemskie, na których gospodarowali. Bycie jednak zakonnikiem wcale nie było łatwe. Wiecie jak wyglądał ich dzień? Oczywiście nie wiedzieliśmy, - Dzień zaczynał się przed świtem, a kończył o zmroku. Przed świtem wszyscy zakonnicy gromadzili się w kościele na wspólnej modlitwie, tak zwanych jutrzniach, potem jedli śniadanie, które najczęściej składało się z samego chleba i wody, potem praca do zmroku, potem posiłek, modlitwa i spanie. W niedziele nie pracowali, cała niedziela była dla Boga. Nie mogli wyjść poza obręb klasztoru. Mogli kontemplować, spacerować wokół wirydarza, takiego klasztornego wewnętrznego ogrodu i tyle. Podobałoby się wam być cystersem? - Nie za bardzo – przyznała Mary – Ale jak to było z tym bogactwem? Bo pracowali, mieli majątki, a żyli skromnie. - Budowali za to kościoły, zakładali hodowle, robili całą masę różnych rzeczy, na które wydaje się pieniądze, chociaż w owych czasach większą wartość niż pieniądz miało zboże, mięso, futra. Cystersi, kiedy mogli, robili wszystko sami, ale rzecz jasna, nie wszystko byli w stanie wszystkiego zrobić sami. Pomagali im normalni ludzie z sąsiedztwa, którzy jak to ludzie, czasem są uczciwi, a czasem nie. Był taki jeden zarządca, nazywali go Rogala, który kierował majątkami pod Raciborzem o pół dnia drogi stąd. Nie było daleko, ale za blisko też nie. Nie bywał w opactwie codziennie, tylko co jakiś czas. Cystersi oddali mu w dzierżawę znaczne ilości lasu i stawy rybne, w zamian za co, Rogala zobowiązany był oddawać cześć dochodów opactwu. Na początku robił tak, w miarę jednak, kiedy pieniędzy przybywało, postanowił wszystkie dochody zatrzymywać dla siebie. Zaczął równocześnie grabić podróżnych przejeżdżających przez jego las. Może nie grabić w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale wyznaczał bardzo duże myto za przejazd, które nie dość, że było duże, to jeszcze nielegalne. Kiedy wieści o Rogali dotarły do opata, ten wysłał do niego jednego z braci z misją przemówienia do rozsądku. Ponieważ braciszek nie wracał przez parę dni, sam opat wybrał się do Rogali. Nie przejechał nawet kilku kilometrów, kiedy Rogala zjawił się na drodze i zażądał opłaty za przejazd. Po chwili zorientował się, od kogo żąda opłaty, ale nie odstąpił. Wówczas opat

wzniósł oczy ku niebu i powiedział: „Panie pomóż” i natychmiast w miejscu, gdzie stał Rogala pojawiło się bagno i wciągnęło go do środka. Ksiądz przerwał i spojrzał na nas, jakby chciał się upewnić, czy słuchamy. - I co dalej? – spytałem. - Koniec historii. Rogala uchodził za człowieka bardzo bogatego, ale po jego śmierci nikt nie znalazł żadnych pieniędzy, kosztowności, złota, czy czegokolwiek. Rogala, jak chodzą słuchy, schował je tak, że dotrzeć do nich może jedynie ktoś, komu drogę wskaże kto inny. Co to ma znaczyć, nie wiem. - Gdzie ten Rogala mieszkał? – spytała Mary. - Ruiny jego domu ciągle istnieją. W sumie niedaleko stąd. Jadąc w kierunku Raciborza trafić można na stawy rybne ukryte głęboko w lesie. Cały teren wokół stawów nosi nazwę Łężczok i objęty jest ochroną. Niedaleko jednego ze stawów znajduje się pałacyk myśliwski księcia raciborskiego zbudowany na ruinach domku Rogali. Pałacyk już też teraz jest w ruinie, niemniej jest. - Jak Książe raciborski przejął własności cystersów? Bo rozumiem, że jak wybudował pałacyk, to musiał wybudować go na swoich ziemiach, nie klasztornych. - Zakon został sekularyzowany przez króla Prus. Znaczyło to ni mniej ni więcej, tylko przejęcie wszystkich dóbr kościelnych przez króla. Król przekazał następnie majątek wraz z tytułem księcia raciborskiego w ręce rodziny Hohenlohe, których pierwszy przedstawiciel, książę Wiktor przebudował opactwo w siedzibę książęcą. Rodzina księcia była bardzo stara i bardzo znamienita, jeden z jej przedstawicieli był nawet kanclerzem, a majątek, który posiadali również był niemały. W Rudach gościł cesarz, i wiele innych wielkich panów. Wszystko skończyło się po drugiej wojnie światowej, kiedy to pałac splądrowali i następnie podpalili żołnierze radzieccy. Od tej pory jest ruiną. Rozmawialiśmy jeszcze parę minut o tym i o owym, aż zrobiło się mocno po południu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, choć nadal było ciepło. - No to czas na mnie - stary ksiądz westchnął, wstał, pożegnał się i już po chwili zniknął w jednej z alejek parkowych. Wyciągnęliśmy nogi przed siebie. Grupa może z siedmiu rowerzystów przejechała obok kierując się w stronę rzeki, pani sprzedająca lizaki i coca colę zamykała swój przenośny kram. Zostawiliśmy rowery pod drzewem obok ławki i poszliśmy na spacer trzymając się za ręce. Całkiem blisko grały świerszcze. W domu znaleźliśmy się, kiedy zaczynało zmierzchać, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Nie spaliśmy jednak długo, przynajmniej ja. Zaraz po tym, jak zasnąłem obudził mnie stukot czegoś, co spadło na podłogę pokoju. Miałem otwarte okno i wyglądało na to, że ktoś wrzucił

mi coś do środka. Zanim zdążyłem się zorientować co, spod okna dobiegł mnie tajemniczy syk. Wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do okna. Na dole, pod domem stała Mary i kiwała do mnie nerwowo ręką. - Zejdź na dół – syknęła. - Co się stało? - odsyknąłem. - Zejdź! Wrzuciłem na siebie koszulkę i szorty i po minucie byłem pod oknem. - Matthew i Mark zniknęli – powiedziała, kiedy znalazłem się obok – Byli jeszcze wieczorem, teraz ich nie ma. - Jak to zniknęli? - No byli i ich nie ma. Odegnałem resztki snu, przetarłem oczy i powiedziałem odkrywczo: - Chyba wiem, gdzie są. Mówiłaś rodzicom? - Nie – pokręciła głową – Myślisz, że poszli do opactwa? - A gdzie by się włóczyli o tej porze? Zresztą słyszałaś, że zamierzali tam iść. Nie myślałem tylko, że pójdą w nocy. - Właśnie. Co robimy? Zastanowiłem się chwilę, ale ta chwila była bardzo krótka. - Nie możemy powiedzieć rodzicom. Drugi raz taka historia w ciągu dwóch dni. Byłby szlaban na wszystko do końca wakacji. Idziemy ich szukać! - My? - Znam Rudy lepiej niż każdy z was. Byłem też w ruinach, nie zabłądzę. - Byłeś w ruinach w nocy? - No nie, ale to wygląda jak w dzień, tylko że w nocy – wyjaśniłem pokrętnie – Idziesz? Zastanowiła się. - Chyba nie jest to niebezpieczne? – spytała niepewnie. - Mary, jest niebezpieczne. Możemy ich szukać, albo udawać, że nic się nie stało. Zostajemy w domu i idziemy spać. - Idziemy! – zdecydowała po chwili – To znaczy, idę z tobą. Zabrałem latarkę i poszliśmy. Było koło pierwszej, kiedy znaleźliśmy się pod opactwem oświetlonym malowniczo przez zamontowane w odpowiednich miejscach reflektory. Puste oczodoły otworów okiennych tchnęły trwogą i tajemniczością zarazem. Od strony stawu znajdowało się wejście zagrodzone drewnianą bramą, mającą w zamyśle zabezpieczać przed dostaniem się do środka, jednak w rzeczywistości zabezpieczała niewiele. Stanowiła jedynie znak, że dalej wejść nie wolno, ale dla chcących wejść dalej, nie była specjalną przeszkodą. Za bramą zaczynał się dziedziniec, na którego środku stał wóz drabiniasty z jakimiś kwiatami w środku. Wóz był czasowym elementem dekoracyjny na czas remontu, ale sądząc z tempa prac remontowych, był czasowym elementem dekoracyjnym na stałe.

Wszystko było oświetlone i to stanowiło największą zaporę dla chcących się nielegalnie dostać do środka. Przez pewien czas było się widocznym chyba nawet aż z Raciborza, chociaż to w przeciwnym kierunku. Przesadziliśmy bramę bez specjalnych trudności i pod murem, już z drugiej strony, przesunęliśmy się w kierunku jednego z niezabezpieczonych niczym okien. Zapaliłem latarkę i wślizgnęliśmy się do środka. Było strasznie. Gołe, odrapane z tynków ściany, zrujnowane posadzki, ślady zacieków. Zupełnie niedawno odnowiono dach, więc woda nie zalewała już pomieszczeń, ale i tak to, co zrobiła wcześniej, widoczne było aż nazbyt dokładnie. Omiotłem latarką całe wnętrze, Pod łukowym, ceglanym sufitem spały trzy nietoperze, umiejscowione dokładnie nad nabazgranym farbą napisem „Ruch Chorzów”. Posadzka pokryta była szkłem z rozbitych butelek i kawałkami tynku, cegieł i czego tam jeszcze. W przeciwległej ścianie znajdowały się otwory po drzwiach prowadzące gdzieś dalej. Sunąc noga za nogą podeszliśmy bliżej. Jeden z nich prowadził w dół, drugi w górę, to znaczy nie otwór prowadził, tylko schody za nim. - Teraz gdzie? – spytałem cicho. - Nie mam pojęcia – równie cicho odpowiedziała Mary. - Wobec tego w dół – zadecydowałem. Ruszyliśmy w dół. Widoczność była na dwa centymetry, czy coś koło tego. Latarka oświetlała jeden stopień, następnego nie było już widać, poruszaliśmy się więc z szybkością, którą trudno było nazwać piorunująca. Schody kończyły się po pewnym czasie. Znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu o ceglanych ścianach i kamiennej posadzce. W ścianie naprzeciwko znajdował się następny otwór, w którym kiedyś z pewnością mieściły się drzwi. W bocznych ścianach też znajdowały się otwory drzwiowe. Różnica między nimi polegała na tym, że za tym naprzeciwko były schody w górę. Pociągnąłem Mary w tamtym kierunku. Posuwając się stopień po stopniu weszliśmy na górę. Trafiliśmy na coś w rodzaju niewielkiego korytarzyka biegnącego poprzecznie do schodów, po których szliśmy. Jakieś dwadzieścia metrów dalej ciemność zmieniała się w szarość. Były to zbite z desek drzwi zamknięte z drugiej strony kłódką, przez które dostawało się do środka nieco światła księżyca. Drzwi prowadziły na wewnętrzny dziedziniec. Posuwając się naprzód, wzdłuż korytarzyka, doszliśmy w końcu do kolejnych schodów prowadzących w dół. - Tędy? – spytała szeptem Mary. Kiwnąłem głową, chociaż nie byłem pewny, czy w tych ciemnościach było to w ogóle zauważalne. Z drugiej strony wcale nie byłem pewien, czy tędy.

Tym razem schody były kręte, a ściany wilgotne. Po paru minutach znaleźliśmy się w niewielkiej piwniczce, za którą znajdowała się jeszcze jedna, na oko dużo większa. Mogło mi się wydawać, ale usłyszałem dobiegający stamtąd szmer. Mary musiała usłyszeć to samo, bo chwyciła mnie gwałtownie za ramię. Zgasiłem latarkę, żeby wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ale było tak ciemno, że się nie przyzwyczaił. Zapaliłem latarkę jeszcze raz i wyciągnąłem z kieszeni scyzoryk. - Na wszelki wypadek – wyjaśniłem szeptem. Scyzoryk był niewielki i z obronnego punktu widzenia przedstawiał niewielką wartość, no chyba żeby ktoś przestraszył się korkociągu. Nie zdążyłem nic więcej zrobić, bo nagle z ciemności wynurzyły się dwie jakieś jeszcze ciemniejsze sylwetki i spadły na nas przewracając na posadzkę. Mary krzyknęła, ja nie, chociaż z pewnością zrobiłbym to, gdyby nie prawie równoczesny krzyk jednej z sylwetek - Mary?! To był Mark. Matthew leżał na mnie okładając pięściami.

Rozdział VII

Następnego dnia rankiem, już po śniadaniu, zrobiliśmy naradę wojenną, to znaczy usiedliśmy na brzegu strumyczka, mocząc nogi w wodzie i zajadaliśmy się kruchymi ciasteczkami, które przygotowała Mama. - Gdybyśmy wczoraj was nie znaleźliśmy, wszystkie ciastka byłyby dla nas – powiedziałem z pełnymi ustami. - Akurat! – nie zgodził się Matthew. - Nie wyleźlibyście, gdyby nie Paweł i ja – poparła mnie Mary. - Czekalibyśmy do rana i wyszlibyśmy. Tak jak weszliśmy, tak wyszlibyśmy – obruszył się Mark. - Co by wam dało czekanie do rana? – nie ustępowała Mary – No? - Zrobiłoby się jasno i wyszlibyśmy. - Tam, gdzie byliście nie zrobiłoby się jasno do roku 2050. I to tylko pod warunkiem, że doprowadziliby prąd – zauważyłem złośliwie. - Dobra, dobra – mruknął Matthew – Nie bądź taki do przodu, bo cię z tyłu zabraknie. Wyszlibyśmy łatwo, tylko nam latarka przestała działać. Spadła Markowi na posadzkę i przestała świecić. - Spadła mi, kiedy przesuwaliśmy płytę – wyjaśnił Mark. - Jaką płytę? - Aaa, bo wy nie wiecie. Nie wiecie, co znaleźliśmy – Mark uśmiechnął się tajemniczo – Mumie! - Co? - Mumie. Leżały w sarkofagach. - W sarkofagach? – spytaliśmy z Mary niemal równocześnie. - Tam były sarkofagi! Najprawdziwsze. - I co? – dopytywała się Mary – Otwieraliście je? - Tak – odpowiedział Mark - To znaczy nie, a właściwie tak, ale wtedy nie wiedzieliśmy, że to sarkofagi. Wtedy jeszcze działała latarka i zauważyliśmy coś, co stoi pod ścianami i to coś przypominało kamienne skrzynie, w których można by ukryć jakiś skarb, no więc odepchnęliśmy jedną płytę, która była z góry i która dała się przesunąć i w środku była mumia. Zapadła cisza. Tylko strumyk szemrał płynąc. - Trafiliście pewnie na komorę grobową cystersów – powiedziałem – Cystersi chowali swoich zmarłych w kamiennych trumnach skierowanych głowami na zachód. Że niby zachód życia. Były skierowane na zachód? – spytałem Matthew. - A skąd niby miałem wiedzieć, gdzie jest zachód? – fuknął. - Zachód jest tam, gdzie słońce zachodzi – wyjaśniła Mary. - Dzięki – odpowiedział Matthew. Ostatnie ciastko zjedliśmy już jakiś czas temu. Słońce było wysoko i grzało niemiłosiernie. Położyliśmy się na trawę i wystawiliśmy twarze do

słońca, to znaczy taki mieliśmy zamiar, ale słońce było akurat po stronie naszych pleców, więc właściwie to do słońca wystawiliśmy nasze koszulki. Mark co prawda ściągnął ją, ale po chwili orzekł, że trawa go kłuje i założył na nowo. Mary nie miała kostiumu, a nam z Matthew się nie chciało niczego zdejmować. - Dobrze, że nikt się nie dowiedział – powiedziałem. - Że co? - No, że was nie było w nocy. – wyjaśniłem. - I mam nadzieję, że tak pozostanie – odpowiedział Matthew – Po co staruszków martwić. - Fakt – zgodził się Mark. - Tylko Mary zawdzięczacie, że nikt się nie dowiedział – dodałem – Zauważyła, że was nie ma i przybiegła do mnie. - A ty zadziałałeś jak James Bond. Dzięki Mary, dzięki Paweł. Czuję się zaszczycony byciem waszym przyjacielem. - Nie mówi się byciem – zauważyła Mary – I nie bądź taki, jaki jesteś, bo następnym razem cię nie uratujemy. Matthew spojrzał na nią wzrokiem mówiącym, że sobie to zapamięta. Widać było, że jest rozdrażniony faktem, że nie udało mu się nic znaleźć i w dodatku musiał być ratowany przez młodszych. - Znaleźliście coś oprócz mumii? – spytałem pojednawczo po znacznej chwili. - Nie za bardzo – odburknął Matthew po następnej znacznej chwili. Spojrzałem na Mary, która właśnie broniła się przed jakąś natrętną muchą i powiedziałem: - Bo szukaliście nie tam, gdzie trzeba. - Mówisz tak tylko, czy masz cos konkretnego na myśli – spytał Matthew zajęty żuciem źdźbła trawy. - Spotkaliśmy wczoraj tego starego księdza, który był w Anglii, pamiętasz? - I co? - Opowiedział nam ciekawą historię. - Skarb może mieć niejaki Rolada – nie wytrzymała Mary i wpadła mi w słowo. - Rogala – poprawiłem – Był zarządcą jednego z majątków cystersów. Jego dom, stoi jeszcze niedaleko stąd. - Jeszcze stoi? - To znaczy ruiny – wyjaśniłem – Książę raciborski wybudował tam pałacyk, który też jest w ruinie, ale zawsze jest to jakiś ślad. - Jakiś tak – zgodził się z przekąsem Matthew. - Na pewno lepszy niż sarkofagi zakonników. Znów zapadła cisza, która, jak zdążyłem zauważyć zapadała od czasu do czasu. Leżąc na trawie wpatrywaliśmy się w niebo.

- Dobra – zdecydował po chwili Matthew - Ślad z sarkofagami wstrzymujemy na jakiś czas, a przynajmniej do momentu, kiedy zbadamy tego Rogalę. Gdzie to jest? - Parę kilometrów stąd. - Damy radę na rowerach? - Myślę, że tak. Poproszę Mamę, żeby dała nam coś do jedzenia i zrobimy sobie mały piknik nad stawami. Tam są stawy – wyjaśniłem. - Byłeś już tam? – spytała Mary. - Nad stawami tak, w domu Rogali nie. - No to do dzieła – rzucił Matthew i podniósł się z trawy. Wszyscy ruszyliśmy za jego przykładem. Sprawa wyjazdu nad stawy do Łężczoka okazała się wcale nie taka prosta, jak się na początku wydawało. Pomysł spędzenia paru chwil w rezerwacie przyrody spodobał się wszystkim i wszyscy postanowili tam pojechać. Wszyscy, to znaczy pan i pani Davies, Mama i Tata. No i my, rzecz jasna. Tata z nami rowerem, reszta samochodem. Mama zabrała koszyk piknikowy z paroma smakołykami w środku i pojechaliśmy. Z góry było wiadomo, że nic nie zdziałamy, bo z rodzicami w tych sprawach jest kiepsko, ale przynajmniej mieliśmy okazję zobaczyć miejsce i osądzić, czy warte jest tego, żeby odwiedzić je następnym razem, czy nie. Łężczok znajdował się parę kilometrów stąd jadąc drogą na Racibórz. W odpowiednim miejscu, bo żadnych drogowskazów nie było, trzeba skręcić w prawo, przejechać tory kolejowe, ze dwieście metrów polną drogą i było się na miejscu. Sam Łężczok to rezerwat przyrody z całym mnóstwem ptaków, drzew i czego tam jeszcze, co decyduje o tym, że pewne miejsca są rezerwatem, a inne nie. Były tam jeszcze trzy czy cztery stawy przedzielone groblami. Wszystko ukryte w lesie. Przeszliśmy groblą na północną stronę, potem wzdłuż stawu i następną groblą z powrotem. Potem usiedliśmy na powalonym drzewie, to znaczy rodzice usiedli, a my popedałowaliśmy wzdłuż następnych stawów do miejsca, gdzie powinien być dom Rogali. I rzeczywiście był. W obecnym stanie była to pozostałość raczej po dworku myśliwskim, niż po domu zarządcy, ale skoro dworek myśliwski, niektórzy nawet nazywali go pałacykiem, miał niby stanąć na miejscu domu zarządcy, to nie było innego miejsca, gdzie mógłby być. Dom był stary, zrujnowany, z oknami zabezpieczonymi deskami i zamurowanym drzwiami. Z jednej strony dotykał ścieżki z trzech pozostałych otoczony był wysoką na metr trawą. Na szerokość trawa sięgała lasu, odległego może z dwieście metrów. Oczywiście nie jedno źdźbło szerokie na dwieście metrów, może zresztą nie na całe dwieście, w każdym bądź razie na spory kawał. Gdzieniegdzie ponad trawę wystawały gałęzie, a właściwie pień i gałęzie

na wpół zdziczałych drzew, które kiedyś z pewnością były owocowe. Wskazywałoby to na pozostałości sadu, czy czegoś takiego. - I co? – spytał Matthew, kiedy zatrzymaliśmy się na wprost drzwi. - No, to chyba tu – powiedziałem niepewnie. - Gdzie ten skarb, pytam. - Co ty! – ofuknęła go Mary – Myślisz, że jak przyjechałeś, to skarb wyskoczy z piwnicy? - Miał tu niby być. - Chyba przesadzasz, Matt – powiedział Mark. - Włamujemy się? - O co ci chodzi? Jakby skarb był na zewnątrz, to już by go chyba nie było. Nie jesteśmy pierwsi, którzy tu zawitali. Rozejrzyjmy się, proponuję – zauważył przytomnie Mark. Obeszliśmy dom dookoła i nic się nie stało. Żadnych wskazówek, tajemnych przejść, znaków, nic niezwykłego, nic w ogóle. Nie licząc trawy, ostów i pokrzyw, rzecz jasna. Teren był nierówny, pełen niespodziewanych zagłębień, doskonale zamaskowanych przez trawę. Mark wpadł w jakąś dziurę i nie mógł wyciągnąć nogi. Mary zażartowała, że to kawałek bagna, które wciągnęło Rogalę, ale nikt się nie śmiał. Dom wszystkie okna miał zabite deskami, więc nic się nie dało podejrzeć, co jest w środku, nie licząc okien od strony ścieżki, przez które można było coś dojrzeć, ale nie za wiele. Zresztą w środku nic nie było, oprócz paru cegieł leżących w bezładzie na ziemi i zrujnowanego wnętrza. - Może jednak wejść? – zaproponował Matthew. - Chcesz odbić deski i wejść? – uściślał Mark. - No, sam nie wiem. - Daj spokój. Widzisz, że nic nie ma. Kolejny fałszywy trop. - A jeśli coś jest w środku? - Jeśli chcecie wejść, to zróbcie to teraz - w całą sprawę wplątała się Mary – A nie, żebyśmy was potem po nocach szukali. - Dobra, dobra – zakończył Matthew – tak tylko powiedziałem. Właśnie mieliśmy się zabierać, kiedy zauważyliśmy jakąś postać idącą wolno ścieżką w kierunku dworku. Coś mi mówiło, że znam tę postać. Staliśmy, nie mogąc się zdecydować, czy czekać, czy dać chodu. Po niecałej minucie stało się jasne, że postać jest nam znana. - Mister Desant – nie wiadomo dlaczego szepnął Mark. - Mark, to ksiądz! – ofuknęła go Mary. Rzeczywiście był to ksiądz, którego spotkaliśmy wcześniej w okolicach kościoła. Ksiądz zbliżył się na tyle, że mogliśmy go już dobrze rozpoznać. On zdawał się też nas rozpoznawać. Pomachał nawet ręką na powitanie. Ubrany był w jasną koszulę z krótkimi rękawami i popielate spodnie ściągnięte czarnym paskiem. W ręce trzymał drewnianą, na

pierwszy rzut oka, laskę. Na głowie, mocno osadzony, słomkowy kapelusz z rondem wywiniętym w dół. - Witam dzwonników – uśmiechnął się i przystanął – Wycieczka? - Powiedz mu, że nie jesteśmy dzwonnikami – szepnął Mark, niby to do Matta. Ksiądz najwidoczniej usłyszał, bo powiedział głośno: - Wiem, że nie jesteście dzwonnikami, tak was tylko nazwałem. - A my księdza Desantem – palnął Mark. - Mark! Zamarliśmy, nie wiedząc, co teraz się stanie, ale ksiądz roześmiał się głośno. To znaczy, tak właściwie nie za bardzo głośno, ale też nie szeptem. Zakładając oczywiście, że można śmiać się szeptem. - Wspominałem o przyjaciołach z desantu, fakt. Cieszę się, że zapamiętaliście. Więc co, wycieczka? - Zwiedzamy okolicę – odpowiedziałem uprzejmie za nas wszystkich. Skinął głową ze zrozumieniem. - Też lubię tu przychodzić. Za dworkiem jest wąwóz z mostkiem. Byliście tam? - Nie. - Ładne miejsce. Są też tam dwie kolumny. Stare i zrujnowane nieco, jak wszystko wokół, ale coś w nich jest. Sam nie wiem co, ale coś jest. Teraz my skinęliśmy głową. - Tylko do dworku? – spytał po pewnym czasie. - Jeździmy tu i tam – wyjaśniłem – Dzisiaj akurat tu. - Pewnie szukacie skarbu. Wszyscy, jak jeden, pokręciliśmy przecząco głowami i zaprotestowaliśmy gwałtownie. Zabrzmiało to nieco podejrzanie. - Skąd! Tak sobie jeździmy na rowerach – powiedziałem niby od niechcenia. - Ksiądz mówił, że nigdy nie znaleziono skarbu Rogali – odezwała się Mary. - To fakt. - A w ogóle jakiś skarb istniał? – zainteresował się milczący dotąd Matt. - Legenda mówi, że tak. - Legenda! – prychnął Matt. - Każda legenda powstała z jakichś tam faktów. Historia czasem coś dokładała, przeinaczała, ale gdyby sięgnąć do źródeł, to zawsze, na samym początku był fakt. Sęk w tym, że w wielu przypadkach do źródeł dojść się nie da. - A w tym przypadku? – Matt zadał następne pytanie. - Skarbu nie odnaleziono – odpowiedział tajemniczo – To jest odpowiedź na twoje pytanie. A przy okazji, rozszyfrowaliście znak? - Jaki znak? – spytaliśmy wszyscy prawie równocześnie.

Uśmiechnął się tajemniczo i powiedział: - Do zobaczenia.

Rozdział VIII

Staliśmy jak wryci przez dłuższą chwilę. W końcu odezwał się Mark: - O co mu chodziło, do cholery? - Musisz używać brzydkich słów? – skarciła go Mary. - Ta znowu się czepia. Mary, tu chodzi o poważne sprawy, a ty o brzydkich słowach. - Bo powiem mamie – powiedział Matt głosem Mary i obaj z Markiem roześmiali się obrzydliwie. - Dajcie spokój – odezwałem się ugodowo. Mary się obraziła, skrzyżowała ręce na piersiach i odwróciła się ostentacyjnie plecami do nas wszystkich. - A ty się nie obrażaj o byle co – zwróciłem się do Mary. - Cholera nie jest byle czym – wyjaśniła z godnością królowej – To brzydkie słowo. - Sama je przed chwilą powiedziałaś – zauważyłem. Matt i Mark zarechotali. Mary wydawała się zmieszana. - Tak – zgodziła się z ociąganiem – Ale tylko jako przykład. Nie liczy się w ogólnym rozrachunku, a zresztą podpuściliście mnie – odwróciła się znowu, ale w tej samej sekundzie, co innego przykuło jej uwagę – Gdzie jest ten ksiądz? Spojrzeliśmy wszyscy w tę samą, co Mary stronę. Faktycznie księdza nie było widać. - Noo – przeciągnął Matt – Poszedł. - Mówił coś o jakimś mostku – dodałem. - Wiesz gdzie on jest? – spytał Matt. - Nie – potrząsnąłem głową – Pytasz o mostek, czy księdza? – uściśliłem, bo przyszło mi do głowy, że możemy się nie zrozumieć. - O mostek. - To nie wiem. - A o księdza? - Też nie wiem. Ale dlaczego tak cię interesuje ten ksiądz, Mary? Nie odpowiedziała od razu. Wstrzymała teatralnie oddech, spojrzała dziwnie na nas wszystkich i dopiero wtedy się odezwała: - Bo nie powinien był zniknąć tak szybko. Spojrzeliśmy na Mary, potem na siebie, a jeszcze potem na leśną drogę, którą szedł ksiądz. Była prosta jak mnożenie do dziesięciu, żadnych bocznych dróżek, żadnych skrzyżowań, żadnych miejsc, gdzie mógłby skręcić. Po obu stronach drogi rosły krzewy, na tyle gęste, że nie do natychmiastowego sforsowania. - On mi się od razu wydał jakiś dziwny – odezwał się Mark po chwili – A pamiętacie jak on się tu wziął, a właściwie skąd? Popatrzyliśmy na siebie zdezorientowani nieco.

- No, pojawił się nagle znikąd – wyjaśnił Mark patrząc na nasze miny - Ta ścieżka, czy droga, czy jakkolwiek ją nazwiemy, skądś prowadzi. Nam zajęło jakiś czas dostać się tu, a pan Desant pojawił się nagle. - Nie zauważyliśmy go – wtrąciłem nieśmiało. - A może nie mieliśmy co zauważać – powiedział Mark i zawiesił głos. - Słyszałem o ludziach, którzy żyją trzysta lat – odezwał się Matt – Wyglądają na czterdzieści, a mają sto czterdzieści. Albo dwieście czterdzieści. - O czym ty mówisz, Matt? – prawie wykrzyknęła Mary. - To żywe trupy. - Myślisz, że ksiądz Desant jest żywym..., właśnie kimś takim? - Wziął się tu skądś nagle i nagle gdzieś zniknął. Sama to zauważyłaś. Normalni ludzie tak nie potrafią. - Właśnie! – zgodził się Mark – Ja jestem normalny i nie potrafię znikać. - Mógł przejść tutaj – krzyknąłem wskazując miejsce, które znalazłem. Było z dwadzieścia metrów od dworku w kierunku, gdzie zniknął ksiądz. Podczas gdy Mark, Matt i Mary zajęci byli dociekaniem skąd się ktoś mógł wziąć, odszedłem parę metrów dalej obserwując drogę i zarośla i właśnie dostrzegłem miejsce, tuż za rozłożystą jarzębiną, która kryła wąską ścieżkę niknącą za następną jarzębiną. Ścieżka była porośnięta wysoką trawą i właściwie nie nosiła żadnego śladu, żeby ktoś tędy ostatnio przechodził, ale teoretycznie mógł. - Znalazłeś coś? – krzyknął Matt. - Mógł przejść tędy – odkrzyknąłem powtarzając to, co powiedziałem minutę temu. Podeszli wolno, a ich miny świadczyły, że nie bardzo wierzą w jakiekolwiek odkrycia. - Tędy? – Mark wskazał na ścieżkę – Przecież tu nikt nie przechodził przez ostatnie sto lat. - Widzicie! – tryumfował Matt – Ci ludzie nie pozostawiają śladów. Idzie taki jeden w butach i nie widzisz śladów butów. Wszystkie inne widzisz, tego jednego nie. - Co ty opowiadasz, Matt! – zaoponowałem - Sam wiesz, że nie ma nikogo takiego. - Nie chcesz, nie wierz – odpowiedział, zawiesił głos i po chwili dodał – Wracamy. - Nie sprawdzisz, gdzie prowadzi ta ścieżka? – spytałem. - Nie mam takiego zamiaru. Zapadło krępujące milczenie. Po jakimś czasie odezwała się Mary: - On mówił coś o jakimś znaku. Spojrzeliśmy na siebie, już nie wiem, który raz. - Zapytał, czy rozszyfrowaliśmy znak – potwierdził Mark. - Jaki znak? – nie zorientował się Matt.

- Właśnie, jaki znak – zgodziłem się – I skąd on w ogóle wiedział o jakimś znaku? - Jedyny znak, jaki ostatnio znaleźliśmy, to ten napisany przez strażaka na piasku. - Ale on nie miał prawa o nim wiedzieć! – prawie wykrzyknąłem. - Czyżby? – Matt spojrzał na mnie dziwnie. - Tylko nie mów, że ludzie, którzy żyją trzysta lat wiedzą takie rzeczy. - Bo wiedzą. - Przestańcie! – krzyknęła Mary – Przestańcie natychmiast! Znowu zapadło milczenie. - Czy ktoś komuś mówił o strażaku? – zapytałem po chwili. Mary pokręciła głową, tak samo Mark i Matt. - Wobec tego ksiądz Marten nie miał prawa wiedzieć – skonstatowałem. - Nazywa się Marten? – zapytała Mary. - Przecież nie Desant – odpowiedziałem. - No nie – zgodziła się. - Nie miał prawa wiedzieć, chyba że jest żywym trupem – Matt trzymał się swojej wersji – Tacy wiedzą. - Ojejku! – westchnęła Mary – Ten znowu swoje. - OK – nie zwróciłem uwagi na westchnienie Mary – Chyba, że jest żywym trupem. Gdyby jednak założyć, że nie jest i nie wiedział o znaku strażaka, znaczy to, że nie mówił o tym znaku, a o jakimś innym. Widział ktoś ostatnio jakiś znak? - Ja widziałem drogowy – odezwał się Mark. - Bardzo śmieszne – powiedziałem – Cały jestem ześmiany. A oprócz drogowego? Okazało się, że nikt nie widział nic. - Mówiliśmy o dworku i staliśmy obok – analizowałem dalej - Chyba to miał na myśli. - Tam nie było żadnego znaku – stwierdził Mark – Sam oglądałem, zresztą wszyscy oglądaliśmy. Było coś? – zapytał i zaraz sobie odpowiedział - Nie. - Fakt! – zgodził się Matthew. - Może powinniśmy poszukać jeszcze raz? – zapytała nieśmiało Mary. - Przecież szukaliśmy. - Oglądaliśmy ogólnie – Mary nie dała się zbić z pantałyku – Nie szukaliśmy. - Niby racja – zgodziłem się po chwili – Myślę, że trzeba obejść to domostwo jeszcze raz. Ponieważ nie było lepszych pomysłów, ruszyliśmy z powrotem do dworku czy też pałacyku, czy w końcu domu Rogali, jak kto woli. Nie musieliśmy daleko szukać. Od razu, kiedy tylko dotarliśmy, zauważyłem

jakiś dziwny znak tuż nad głównymi drzwiami wejściowymi, zresztą zabitymi deskami na amen. - A to? – spytałem wskazując na tynk nad drzwiami. Mary popatrzyła na miejsce, które wskazałem i pokręciła głową z niedowierzaniem. Matt nie popatrzył, widocznie zauważył je wcześniej, kiedy podchodziliśmy. Mark to samo. - No właśnie – odezwała się Mary – Mark przed chwilą stwierdził, że nic tu nie ma. - Bo nie było – odpowiedział Mark niepewnie – Właściwie jestem pewien, że go nie było. - Tak – powiedziałem z przekąsem. - Też tu byłeś – zwrócił się do mnie – Mówię wam, to wszystko ten ksiądz. - Jasne – zgodziłem się – Noc żywych trupów. - Dlaczego noc? – zapytała Mary. - Był taki film. Skojarzyło mi się. - Co to może znaczyć? – zapytał Matthew patrząc na znak. - Mnie to nic nie przypomina – powiedział szybko Mark zadowolony, że przestaliśmy wspominać, kto zauważył co. - Jakaś strzała, romb i coś tam – powiedziałem próbując opisać, co widzę. - I łzy – dodała Mary. - Jakie łzy? – zapytał Mark – Gdzie ty widzisz łzy? - No to takie nad ostatnim półrombem u góry – wyjaśniła. - To są łzy? – zapytał Matthew z przekąsem – Baby wszędzie widzą łzy albo inne romantyczne niewiadomoco. - To co to jest według ciebie? – Mary nie wydawała się specjalnie speszona. - Nie wiem – wzruszył ramionami. - Nic ci to nie przypomina? - Przypomina mi, że coś był wrąbał – niezwykle zabawnie odpowiedział Matthew, a Mark prawie automatycznie zarechotał. Matt zaraz do niego dołączył i śmiali się dobrą chwilę. Mary bez słowa wpatrywała się w znak nad wejściem i zdawała się ich nie słuchać. - Albo sople – powiedziała niby to do siebie – Kamienne sople. - Sople! – Matt jeszcze raz zaśmiał się sztucznie – Ta znowu widzi sople! Mary odwróciła się do niego, spojrzała mu prosto w oczy i odezwała się z wyższością właściwą damie z wyższych sfer. - Jesteś beznadziejny. Podeszła do swojego roweru, odwróciła go, wsiadła i popedałowała przed siebie. Po chwili zniknęła za zakrętem. Spojrzeliśmy na siebie i wobec ewidentnego faktu, że wyczerpaliśmy możliwości doszukania się czegokolwiek i dogadania się w czymkolwiek,

wsiedliśmy na rowery i po pięciu minutach znaleźliśmy się w miejscu, gdzie zostawiliśmy rodziców. Mary już tam była. Wszyscy siedzieli na powalonym drzewie i rozmawiali o czymś gestykulując od czasu do czasu. Prawdopodobnie nawet nie zauważyli, że nas nie było. - Gdzie byliście? – zapytał pan Davies, dając tym samym dowód na to, że jednak zauważyli, że nas nie ma. - Jeździliśmy trochę. - Uważajcie, tu jest bagno – powiedział Tata - Trochę późno to powiedziałeś, Darius – wtrącił pan Davies - Już są z powrotem. - Niemniej bagno jest. Wciągnęło już paru nieszczęśników. - Rogalę, na przykład – Mark dał znać, że wie. - Słyszeliście już tę historię, jak widzę – wmieszała się Mama – Jest jeszcze parę innych, w większości o utopcach, którzy czyhali na przejezdnych. Wabili ich krzykami o pomoc, a kiedy już ktoś się zbliżył, widział człowieka wciąganego przez bagno i psa o niesamowitym spojrzeniu, który hipnotyzował ofiarę tak długo, aż podeszła do bagna, wyciągała rękę chcąc ratować tonącego i sama zostawała wciągnięta. A pies wył strasznie. - Brr – otrząsnęła się pani Davies. - Są też opowieści, które mówią, że utopce przybierają postać normalnych ludzi. – podjął Tata – Zwykle osób wzbudzających zaufanie i szacunek. Pojawiają się nagle, znikają nagle. Nawet rozmawiają z ludźmi, proponując im pójście gdzieś razem, a kiedy dasz się skusić i idziesz – Tata pokręcił głową i zawiesił głos – Marny twój los. Poczuliśmy się dziwnie. - Niektórzy mówią, że utopce żyją wśród nas – kontynuował Tata – Żyją i czyhają. - To one jeszcze są? – spytała Mary niepewnie. - To legendy, Mary – wyjaśniła Mama – Nie ma żadnych utopców. - No chyba, jakiś jeden by się jeszcze znalazł – dopowiedział Tata. - Dariusz! - trzy zgodne karcące głosy rodziców miały utwierdzić nas w przekonaniu, że utopców nie ma. - Jasne, że utopców nie ma – zaśmiał się Tata – I nigdy nie było. Słychać było oddech ulgi, ale tak na prawdę, to wcale nie byłem pewien, czy utopców nie ma, mimo zapewnień wszystkich dorosłych.

Rozdział IX

Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę rowerową po okolicy. Mimo stosunkowo młodej godziny, było ciepło i parno. Chwilę jechaliśmy asfaltową drogą w kierunku Jankowic, ale już po chwili zachciało nam się strasznie pić i zatrzymaliśmy się przed małym wiejskim sklepem stojącym na skraju wioski, jakieś dwadzieścia metrów od krawędzi drogi. Obok sklepu stały dwie ławki zbite z prostych desek, a właściwie nie tyle z desek, ile w przepołowionych na pół pni drzew. Przepołowionych na pół! Jakby można było przepołowić na trzy. W każdym bądź razie zbite były z połówek pni, odpowiednio przyciętych, oheblowanych i pomalowanych lakierem bezbarwnym. Między ławkami stał stół wykonany w tej samej technologii co ławki. Zatrzymaliśmy się, zsiedliśmy, a właściwie zsunęliśmy się ostatkiem sił z siodełek i postawiliśmy rowery na stopkach blisko ławek. Drzwi do sklepu były otwarte. W środku pani sklepowa ubrana w biały fartuch, wachlowała się gazetą. - Dzień dobry – powiedziałem i wszedłem do środka. Wszedłem sam, bo zostałem wydelegowany jako jedyny mówiący po polsku. Matthew, Mark i Mary zostali na zewnątrz, i prawie natychmiast opadli na ławki. Ławki, a właściwie tylko jedna, ocieniona była parasolem z reklamą piwa, który dawał akurat tyle cienia, żeby objąć nim tylko jedną i ani skrawka więcej ławki. - Dzień dobry – odpowiedziała sklepowa i nie przestawała się wachlować - Cztery oranżady – poprosiłem. - Z lodówki? - Tak. - Na miejscu? - Tak. - Cztery czterdzieści. Wyciągnij sobie sam. Lodówka jest przy wejściu. Zapłaciłem, wyciągnąłem z oszklonej szafy cztery butelki i wyszedłem na zewnątrz. Podchodząc usłyszałem jak Matthew oparty o stół pyta: - Myślicie, że ksiądz Marten jest utopem? - Utopcem, bałwanie – poprawił go Mark. Matthew wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że nie jest to dla niego ważne. - Pojawił się znikąd, zniknął też nie wiadomo gdzie, zrobił znak nad wejściem domu Rogali – wyliczał powoli – i w ogóle wydaje się jakiś dziwny. - Nie zrobił znaku – powiedziałem, usiadłem na ławce obok Mary i rozdałem każdemu po butelce. - Skąd wiesz? - Bo to niemożliwe.

- Utopce potrafią – stanowczo stwierdził Matt – Czytałem, że taki jeden... - Daj spokój, Matt – przerwał mu Mark – Dopiero wczoraj dowiedziałeś się, że istnieje ktoś taki jak utopiec. Nie mogłeś o nich nic czytać. - Utopiec to taki żywy trup. O żywych trupach czytałem – odpowiedział z godnością. Pociągnęliśmy z butelek. Oranżada była zimna, słodka i o wspaniałym smaku owocowych landrynek. - Gdzie jedziemy? – zapytał Mark, kiedy odessał się od butelki – Ma ktoś jakiś plan? Postawiłem swoją oranżadę na stole, wyjąłem z kieszeni mapę, spojrzałem na nią i powiedziałem: - Szlak czerwony. Leśniczówka Wildek, leśniczówka Krasiejów, źródło Hubertusa i powrót na obiad. - Ile to kilometrów? - Z dwadzieścia – odpowiedziałem niepewnie. - Nie damy rady na obiad – zaopiniował Mark – Trzeba dać znać, że się spóźnimy. - Jak? Spojrzał na mnie dziwnie. - Chcesz powiedzieć, że nie zabrałeś komórki? - A miałem zabrać? - No nie – żachnął się - Kolejna porażka. My tu wypruwamy z siebie flaki, a on nawet nie zabrał komórki. - Jak miał zabrać, skoro nie było o tym mowy – poparła mnie Mary – I właściwie jak wypruwamy z siebie te flaki, Mark? Ja widzę tylko, że opijamy się oranżadą. Mark spojrzał bez słowa w szyjkę butelki i odłożył ją na stół. - No dobra – zgodził się niespodziewanie, chociaż myślałem, że będzie to dłuższa wymian zdań – Jeśli nie mamy jak zdać znać, to musimy skrócić trasę. - Możemy darować sobie źródło Hubertusa – stwierdziłem patrząc w mapę – Wrócimy asfaltówką i będzie akurat. - OK – zgodził się Matthew – Zostawimy sobie to cholerne źródło na potem. Wszyscy wypili? – zapytał. - Dopiero zacząłem – odpowiedziałem. - Widać, kto się zmęczył – zauważył Matthew – Pośpiesz się, jak mamy zdążyć na obiad. - Przecież skracamy trasę – Mary też miała jeszcze ponad połowę w butelce. - Niemniej, pośpieszcie się – Matt odpowiedział z godnością. - Właściwie dlaczego? – zaoponowałem – Nigdzie nam się nie śpieszy, skoro skróciliśmy trasę i nikt nas nie goni, jak zdążyliśmy zauważyć.

- A kto miałby nas gonić? – Matt zapytał retorycznie – Proponuję jechać dalej. Kto wypił, ten jedzie – zakomunikował nagle. Pociągnął ostatni łyk z butelki i odstawił ją na stole. Wszyscy poszliśmy w jego ślady, chociaż ja musiałem pociągnąć parę ostatnich łyków. Minuta i siedzieliśmy na siodełkach pedałując w kierunki Wildka czerwonym szlakiem. Po pewnym czasie skręciliśmy w leśną drogę i skwar zneutralizowany został przez cień drzew. Zrobiło się znośniej. Jechaliśmy dosyć szybko, to znaczy tak szybko, jak tylko pozwalała na to leśna droga. Była koślawa, wyboista z gdzieniegdzie pozostawianymi kałużami po ostatnich deszczach, które padały tak dawno temu, że wszyscy zapomnieli już kiedy. Niemniej kałuże były. Z czasem droga zrobiła się piaszczysta, kałuże poznikały, ale nie dało się już jechać tak szybko. Oczywiście z uwagi na wysokie prawdopodobieństwo wywrotki. Parę razy potrzepało nas solidnie, ale na szczęście nikt z roweru nie spadł. Po dwudziestu minutach znaleźliśmy się przed leśniczówką Wildek. Można było się tu dostać albo drogą przez las, jak myśmy jechali, albo drogą wzdłuż ściany lasu, jak nie jechaliśmy, ale znałem tę drogę i wiedziałem, że mija niewielkie osiedle parterowych domków mieszkalnych i wychodzi na drogę na Kuźnię Raciborską oraz kolejną drogę przez las w kierunku Krasiejowa, którą to drogą zamierzaliśmy jechać. - I co? – spytał Matt, który dotarł na skrzyżowanie leśnych dróg jako pierwszy i zatrzymał się czekając na pozostałych. Powoli dobijaliśmy do niego i zatrzymywaliśmy się wokół. - No, leśniczówka – powiedziałem. - Widzę – odpowiedział – Odpoczynek czy jedziemy dalej? - Jedziemy – Mark schylił się, zerwał źdźbło trawy i włożył sobie w zęby. - Odpoczynek – powiedziała równocześnie Mary. - No to nie wiem – Matt rozłożył ręce – Zdecydujcie się. - Jedziemy – Mark obstawał przy swoim – Co tu oglądać, leśniczówka jak leśniczówka, las jak las, droga jak droga. Leśniczówka była stara i składała się jak gdyby z dwóch brył. Wyższej, przypominającej wieżę i niższej, która jej nie przypominała. Właściwie była normalnym domem o skośnym dachu. Wyższa część, pod względem architektonicznym była o wiele bardziej interesująca. Okna pierwszego piętra obramowane były od góry łukami z cegły klinkierowej, zaś z dołu zakończenie stanowiło coś w rodzaju gzymsu wykonane z jeśli nie tej samej, to z bardzo podobnej cegły. Nad oknami łukowymi znajdowały się jeszcze okna normalne, prostokątne, wkomponowane interesująco w konstrukcję szachulcową. Było jeszcze jedno piętro, z kolejnym rzędem okien, a właściwie nie tyle rzędem, ile pojedynczymi

oknami z każdej strony wieży. Wszystko kryte stożkowatym dachem przypominającym sporych rozmiarów czapę. - Spójrzcie! – wykrzyknęła w pewnej chwili Mary wskazując na coś przed sobą. - Co? – spojrzeliśmy w stronę, w którą wycelowany był palec Mary. - Tam na wejściem! Spojrzeliśmy nad wejście. - Co nad wejściem? – zapytał Mark - No, nad wejściem – uściśliła strasznie. - Nad jakim wejściem? Paweł, widzisz coś? – Mark wezwał mnie na pomoc. - Niespecjalnie – odrzekłem niepewnie. - Kamienny sopel! Jeszcze raz spojrzeliśmy nad drzwi wejściowe domu. Rzeczywiście było tam coś, jakaś nierówność po tynkowaniu, czy czymś takim. Albo większy kamień, też pozostałość po tynkowaniu. - Pamiętacie dziesięć kamiennych sopli? – Mary była bardzo podekscytowana odkryciem – Ten jest identyczny. Spojrzeliśmy na siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Ee! – odezwał się w końcu Mark, ale niespecjalnie stanowczo. - Identyczny jak tamte! – Mary obstawała przy swoim. - Wydaje ci się. - Ale widzicie go? – Mary omiotła wzrokiem każdego z nas. - To takie nie wiadomo co? – upewnił się Matt wpatrując się przed siebie – Tam, gdzie pokazujesz? - I d e n t y c z n y! – przeliterowała. - Byłbym bardzo ostrożny w takich stwierdzeniach – powiedział Matthew po chwili wpatrywania się w szczegół nad wejściem – A mogę tak powiedzieć, bo jestem najstarszy. - Ej! Wy tam! – usłyszeliśmy nagle – Stało się coś? Głos należał do kobiety w średnim wieku, która stanęła w drzwiach domu i przypatrywała się nam z ciekawością. - Nic! – odkrzyknąłem – Zrobiliśmy sobie postój. - A! – odkrzyknęła – Wpatrujecie się tak, aż myślałam, że może coś się stało. - Nie, nic – odpowiedziałem – Fajny dom. - Też tak myślę. Chcecie coś? - Nie. - Wody ze studni? - Nie, dziękujemy. Zresztą jedziemy już dalej. - No to szczęśliwej drogi – powiedziała i znikła w domu. Mogło mi się wydawać, ale widziałem za nią jakiś cień. Ktoś obserwował całą tę scenę pozostając ukryty w mroku sieni.

Wskoczyliśmy na siodełka i nacisnęliśmy pedały. Po jakichś stu metrach odwróciłem się, leśniczówka zniknęła za drzewami. Jechaliśmy równym tempem, niespecjalnie szybko, ale też nie wlekliśmy się jakoś specjalnie. Wiatr rozwiewał nam włosy, słońce grzało, było fajnie. Droga była miejscami piaszczysta, miejscami normalna gruntowa. Las zamykał nad nami swe konary. Gdzieś z boku stukał dzięcioł, jakiś ptak przeleciał między drzewami. Wysoko nad czubkami sosen szybował jakiś drapieżnik, orzeł, myszołów, czy coś takiego. Po pewnym czasie dotarliśmy do następnego skrzyżowania. Zatrzymałem się, wyjąłem z kieszeni mapę, odwróciłem ją zgodnie z rzeczywistą sytuacją, zorientowałem się, gdzie jesteśmy i powiedziałem: - W lewo. Skręciliśmy w lewo i po może dwustu metrach dotarliśmy do jakichś zabudowań. Las się skończył. Zabudowania składały się z białego domu z gankiem stojącym przy drodze i stodoły, czy obory w głębi. Napis i czerwona owalna tarcza z orzełkiem wskazywały, że to leśniczówka Krasiejów. - Krasiejów – przeczytał Mark. - Przeczytał! – odezwała się z przekąsem Mary – Powiem pani Hopkins, że czytałeś na wakacjach, to postawi ci wyższą notę z literatury. Mark w odpowiedzi pokazał jej język. - Mamy następny etap – stwierdził Matt, zdjął czapeczkę i przetarł czoło – Teraz prosto do asfaltówki i na obiad. - Jesteś głodny? – zapytałem. - Nie, ale nie chce mi się już jeździć. - Mi też nie – zgodziła się z nim Mary. - Nie mówi się mi – poprawił ją Mark, ciągle zły na kąśliwą uwagę o czytaniu. - A jak się nie chce, to jak się mówi? - Mówi się mnie. Powiem pani Hopkins, to ci postawi niższą notę z literatury. - Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne. - Musimy się jednak jakoś dostać do domu – stwierdziłem – Nie przychodzi mi do głowy nic innego jak rower. - A ja bym coś zjadł – nieoczekiwanie oznajmił Mark – Nie ma ktoś jakiegoś snickersa? Nie mieliśmy snickersów. - Chrupki też mogą być. Nie mieliśmy chrupków. - Czekolada? – nie ustępował. Czekolady też nie mieliśmy. - Może szczaw? – zaproponowałem.

- Co? - Nie jedliście nigdy szczawiu? – zdziwiłem się, bardziej dla picu niż szczerze. Sam nie jadałem szczawiu nigdy, to znaczy, prawdę mówiąc raz jadłem, ale tylko raz i to parę listków na surowo, kiedy sąsiadka przyniosła pęczek z targu. Mama potem ugotowała z niego zupę, która okazała się całkiem zjadliwa, bo dodatkowo było w niej posiekane na drobno jajko i obsmażana kiełbasa. Pamiętałem jednak, jak szczaw wygląda, to znaczy jak wyglądają listki i pamiętam, że był kwaśny. - Szczawiu? - Czytałem kiedyś... – zaczął Matthew, ale zaraz skończył, bo przerwała mu Mary mówiąc: - Daj spokój, Matt. Nie wierzę, że czytałeś cokolwiek o szczawiu. Jak wygląda taki szczaw, Paweł? - Zielony i taki...no, zielone listki, jak znajdę, to pokażę. - Można go gdzieś znaleźć tutaj? - Rośnie na łąkach. Nie na każdych, rzecz jasna. Zostawmy rowery na drodze i chodźmy tam – wskazałem na niewielką łączkę po przeciwnej stronie leśniczówki – wygląda na miejsce, gdzie może rosnąć. Postawiliśmy rowery na stopkach i ruszyliśmy na łączkę. Szedłem pierwszy, za mną Mary i Mark. Matthew zamykał stawkę. Kroczyłem dostojnie i trochę bocianowo, patrząc gdzie stawiam stopy. Łączka wyglądała na nieco podmokłą i gdyby zostawić chodzenie bez bocianowości, mogłoby się okazać, że wylądujemy w grzęzawisku. Mary i Mark brali wzór ze mnie i stąpali podobnie bocianowo. Mattowi najwyraźniej było to obojętne, a może wyszedł z założenia, że skoro coś się ma stać, stanie się wpierw nam trzem a później ewentualnie dopiero jemu i szedł normalnym krokiem normalnych ludzi. Póki co wszystko przebiegało sprawnie. Udało mi się znaleźć szczaw w miarę od razu i to nie na końcu łączki. Nie byłem do końca przekonany, czy jest to szczaw, ale wziąłem go ostrożnie do ust i przegryzłem. Był kwaśny. - Spróbujcie – zachęciłem. Zerwali po listku i niepewnie wzięli do ust. Ponieważ nic się nie stało, wszyscy byliśmy żywi, nie mieliśmy halucynacji i mówiliśmy do rzeczy, zjedliśmy po tym i po jeszcze następnym listku. - Jesteś całkowicie przekonany, że tym można się najeść? – zapytał Matthew. Pytanie było do mnie, więc poczułem się w obowiązku coś odpowiedzieć: - Nie jestem. - Wolę stek – mruknął Mark. - No, stek to nie jest – zgodził się Matthew. - Ale zjeść się da – zakomunikowała Mary – I strasznie to ekologiczne.

- Tak, ekologiczne strasznie – mruknął Mark – O której obiad? - Musimy się tam wpierw jakoś dostać – powiedziałem. - No – zgodził się Matthew – To po listku i w drogę. Zawróciliśmy i w odwrotnej kolejności powędrowaliśmy do drogi. Łąka pachniała przyjemnymi zapachami, pewnie kwiatami i ziołami, bo nic innego nie pachnie tak ładnie. Z wyjątkiem może Chanel nr 5, no ale tu na pewno nie było Chanel nr 5. Dochodząc do drogi, po przeciwnej stronie której znajdowała się leśniczówka, Matthew, który szedł na przedzie, zatrzymał się nagle. Celniejszym określeniem byłoby nawet stwierdzenie, że stanął jak wryty. Mark nawet wpadł na niego. - No co? – krzyknął masując nos, którym uderzył w plecy Matta. - Stało się coś? – zapytałem. Bez słowa wskazał na drzwi leśniczówki. Spojrzeliśmy. Wisiało nad nimi poroże jelenia, albo coś takiego, a pod nim, doskonale widoczny kamienny sopel. Taki sam, jak widzieliśmy w Wildku.

Rozdział X

Następnego dnia mieliśmy grać w tenisa, ale nie graliśmy, bo zaczął padać deszcz. Nie intensywny, jednorazowy, jaki zwykle pada latem, ale intensywny drobny, jaki zwykle pada, kiedy ma się robić coś fajnego. Niebo było zasunięte chmurami i sądząc z ich ilości, zamierzały tam pozostać przez następnych co najmniej sto pięćdziesiąt lat. Siedzieliśmy w moim pokoju i próbowaliśmy nie zjeść za jednym zamachem wszystkich kruchych ciasteczek, które dała nam mama niby to na cały dzień. Był też Kuba, który miał grać ze mną debla przeciwko Markowi i Matthew. Mary orzekła, że sport ją nie interesuje, będzie malować, czy coś tam. I to właśnie Kuba siał największe spustoszenie wśród ciasteczek. - Te z migdałem są niesamowite! – mówił z buzią pełną ciastek – Oddam jeden z marmoladą za jeden z migdałem. Kto się zamieni? - Przecież tu nie ma żadnego z marmoladą – zauważyła Mary. - No właśnie – zgodził się od razu – Zauważyłaś moją przebiegłość. Chciałem zamienić coś na nic. Niebywale sprytne, nie? - Niebywale głupie. - Co robimy? – spytałem – Nie da się tak siedzieć cały dzień. - Zagramy w chińczyka? – zaproponował Mark - Ee, to gra dla dzieci – orzekł Matthew - To w szachy. - Nuda. W dodatku w szachy się gra jeden na jeden. - No to w karty. Masz karty, Paweł? - Rodzice pożyczyli. Też nie mają co robić. Opadliśmy z sił. Usiadłem na tapczanie i oparłem się głową o ścianę. W ten sposób właściwie na wpół leżałem. Obok mnie w tej samej pozycji leżał, czy też siedział Mark. Chciałem sięgnął po ciasteczko, ale było za daleko i w dodatku w kartonowym pudełku pozostało zaledwie parę sztuk z masą orzechową, po które właśnie sięgał Kuba. - A z tajemnicą nic dalej nie robimy? – zapytał nagle Matthew. - Ale co? - No, odkryliśmy kamienne sople i nic? - Nie potrafimy tego wyjaśnić – zauważył Mark. - My właśnie jesteśmy od wyjaśniania. Trzeba coś wymyślić. - Ale co? – wtrącił Kuba. Na to chyba Matthew czekał. Ponieważ był najstarszy, czuł się przywódcą, a każdy przywódca musi coś zrobić, kiedy reszta nie wie, co robić. - Słuchajcie – wstał, przesunął się na środek pokoju i powiedział – Przemyślałem to sobie. Kamienne sople zauważyliśmy w domu Rogali, w Wildku i w Krasiejowie, tak? – spojrzał na nas pytająco.

- No tak – zgodziłem się ostrożnie, wyrażając opinię, jak mi się wydawało, nas wszystkich. - Co łączy te trzy miejsca? Zapadła cisza, ale nie na długo, bo odezwał się Kuba z nad ciastek: - Jak to co? Sople! - Jasne, że sople – żachnął się Matthew – Ale co poza tym? - Poza tym nie wiem – przyznał Kuba – Ostatnie ciastko. Jak nikt nie chce, to go zjadam. - Zjedz. No co? – dopytywał się Matthew. - Co to, zgaduj-zgadula? – nie wytrzymał Mark - Jak wiesz, to mów. Matthew spojrzał na niego dziwnie, ale nie powiedział nic. Powiódł po nas detektywistycznym wzrokiem i zapytał: - No? - No mów! – popędziła go Mary. - Nikt nie wie? Najwyraźniej nikt nie wiedział. - Wszystkie są stare! – powiedział tryumfująco – Wszystkie są strasznie stare! Zapadła cisza, która trwała dobrą minutę, może trochę mniej. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem to, co chyba każdy chciał powiedzieć: - I to było właśnie to, co nam chciałeś oznajmić po długich chwilach przemyśleń? Że dom Rogali jest stary? Albo że Wildek? No nie, niebywała przenikliwość. Toś nas zaskoczył, stary. Kuba parsknął śmiechem. Po chwili dołączyła do niego Mary, a po jeszcze następnej Mark. Samemu zbierało mi się do śmiechu i w końcu nie wytrzymałem, dołączając do reszty. Najdłużej opierał się sam Matthew, bo to niby miał raczej poczuć się obrażony, ale widać było, że nie wytrzyma długo. Ruszał kącikami ust, kiedy patrzył na nas, a w końcu i on sam zarechotał radośnie. Śmieliśmy się parę minut, a Kuba nawet tupał nogami. - Nie o to mi chodziło – wyjaśnił Matthew, kiedy uspokoiliśmy się na tyle, żeby go wysłuchać – Chodziło mi o to, że jeżeli to miałby być jakiś znak, kod, czy jakaś inna wskazówka, to znajduje się ona w miejscach, które istnieją od dawna. Więc ten ktoś, kto je tam umieścił musiał żyć dawno temu, to po pierwsze, a po drugie, musiał w jakiś tam sposób mieć wpływ na to, co się w różnych miejscach robiło. Na przykład mógł to być właściciel całych dóbr rudzkich, jakiś tajemniczy budowniczy, architekt książęcy, ktoś taki. - No – Mark zgodził się bez przekonania. - Jakby ktoś dzisiaj przyszedł do ciebie i powiedział: Panie, budujesz pan dom, daj pan se sopel nad drzwi, to co byś mu powiedział? - Spadaj!

- No właśnie! A ten w Wildku nie powiedział, bo ma taki sopel. Ktoś musiał być na tyle mocny, żeby przekonać Wildkowca, żeby dał sobie sopel nad drzwi, albo sam wybudował z soplem i nie musiał nikogo pytać. - Albo była taka moda i wszyscy znaczyli swoje domy soplem – wtrąciła Mary – Na modę nie ma sposobu. - Też mi moda, sople! – prychnął Matthew. - A kolczyki wpięte w nos? – Mary nie dawała się przekonać – Też głupie, a wszyscy je mają. - Ja nie mam – odpowiedział Matthew – I Mark też. - Bo wy jesteście ekstra. - No dobra – odezwałem się przerywając dyskusję o kolczykach – Zakładamy, że jest, jak mówisz. Co nam to daje? - To, że żeby rozwikłać, co znaczą sople musimy skoncentrować się na starych rzeczach, które istniały w okolicy już jakiś czas temu. - Na przykład sto lat temu? – zapytał Kuba. - Albo dwieście, trzysta, nie wiem. - No to jest tego trochę. - Ile? Pięćdziesiąt, sto? – dopytywał się Matthew. - No nie, pięćdziesiąt nie – przeleciałem w myślach wszystkie stare obiekty – Może dwadzieścia, albo jeszcze mniej. - Nie licząc starego Surmy, który jest najstarszym rudzkim obiektem – wtrącił Kuba. Stary Surma był właścicielem niewielkiego sklepiku w pobliżu parku. Pamiętali go wszyscy, bo był tu chyba od zarania dziejów. Tkwił zwykle za ladą, a dzieciom rozdawał kwaśne landrynki, jak się które pojawiło w jego sklepie. Landrynki leżały w dużym szklanym słoju stojącym na brzegu lady. Każdy w kolorowym, przezroczystym papierku, a właściwie kawałku folii. Teraz stary Surma jest już na tyle stary, że nie stoi za ladą, ale siedzi na ławeczce przed sklepem. Interes przejął młody Surma, który na dobrą sprawę też jest stary, ale w swej starości, daleko mu jeszcze do starego Surmy. - Proponuję podzielić się na grupy i przeczesać teren. Paweł masz mapę? Wstałem z tapczanu, podszedłem do półki z książkami i wyjąłem mapę: Rudy i okolice. Rozłożyłem ją na biurku i powiedziałem: - Ta będzie dobra, jak sądzę. Zresztą innej nie mam. Podszedł Matthew, spojrzał na mapę i stwierdził: - Może być. Uwaga, powołuję grupę w składzie: Paweł, Kuba, Mark i Mary w celu przeszukania Rud i okolic na północ i południe od linii przecinającej zespół pałacowy. - A ty? – spytała Mary. - Ja będę koordynował.

- Co będziesz koordynował? - No... wysiłki. - Będziesz koordynował wysiłki jednej grupy? - No właśnie, stary – wtrącił Kuba – powołałeś jedną grupę. Nie ma co koordynować. Matthew zastanowił się krótką chwilę. - Dobra, niech wam będzie. Rezygnujemy ze stanowiska koordynatora. - To co będziesz robił? – dociekała Mary. - Dołączę do jednej z grup. - Przecież jest tylko jedna! - To dołączę do jednej. - No to powołałeś nas wszystkich do przetrząśnięcia całego terenu Rud – zauważyła Mary - Bo na północ i południe od zespołu pałacowego, znaczy wszystko. W ten sposób nie trzeba było nikogo powoływać tylko powiedzieć: idziemy przeszukać wszystko. - No właśnie – Kuba zgodził się z Mary. Matthew nie wydawał się zbity z tropu. - Dobra, pójdę wam na rękę. Robimy dwie grupy. Grupa północna w składzie Mark, ja i Kuba i grupa południowa: Mary i Paweł. - Dlaczego tak? – chciał wiedzieć Mark. - Bo jest nas nieparzysta ilość i po drugie, bo tamto było po pierwsze, więc po drugie, w każdej grupie musi być ktoś miejscowy, gdyby coś. Miejscowych jest dwóch: Kuba i Paweł. Muszą więc być w różnych grupach. - Brzmi rozsądnie – orzekł Mark. - Bo jest rozsądne – zgodził się z nim Matthew – Jak wszystko co mówię. Mary parsknęła śmiechem, ale nikt inny się nie przyłączył. - Kiedy zaczynamy? – zapytałem. - Jak tylko przestanie padać. - To znaczy w przyszłym roku. - Właściwie można by założyć coś nieprzemakalnego i ruszyć w trasę – zaproponował Kuba. Spojrzeliśmy po sobie. - Właściwie, dlaczego nie – zgodził się z nim Mark. - Róbcie, jak chcecie – odezwał się Matthew. - A ty? Przecież też jesteś w tej grupie. - Jestem, ale będę koordynował. Jest nas nieparzysta ilość, nie? Spojrzeliśmy po sobie i daliśmy spokój. Matt był niereformowalny! Wyruszyliśmy dopiero następnego dnia. Gdybym wiedział do czego dojdziemy, nalegałbym, żeby wyruszyć natychmiast.

Rozdział XI

Następnego dnia deszcz już nie padał, ale było pochmurno. Pan od prognoz lokalnych w telewizji zapowiedział, że pochmurność powinna się zakończyć jutro, bo z Niemiec nadciąga niż, czy też wyż, który zmieni pogodę diametralnie, czego znakiem jest już wzrost temperatury na zachodzie Polski, a na południu, czyli u nas, ciepło będzie najwcześniej jutro. Innymi słowy, jak ktoś coś z tego zrozumiał, to od jutra słońce. W sumie pogoda już dzisiaj była zupełnie przyzwoita i można by się było wybrać gdzieś. Oczywiście nie na basen, ale na przykład do stadniny koni w Stodołach, trzy kilometry od Rud, albo do starej gorzelni w Białym Dworze, albo nie wiem gdzie jeszcze. „Grupa Północ” zniknęła gdzieś z samego rana, przypuszczam, że wzięli się do roboty i wyruszyli na rekonesans, „Grupa Południe”, czyli Mary i ja, siedziała na ganku i nie robiła nic. Mary szkicowała jakiś widok, a ja jej się bezmyślnie przyglądałem. - Co się tak przyglądasz? – spytała. - Nie nic – odpowiedziałem i odwróciłem wzrok. - Wiem, ta brzoza wyszła trochę jak buk, ale jak kto nie wie, że to brzoza, to myśli, że buk i też jest dobrze, nie sądzisz? - Sądzę. - Co jest? – odłożyła ołówek i szkicownik i spojrzała z troską na mnie – Wyglądasz nieszczególnie. - Nie, dlaczego? Wyglądam szczególnie. Mama chciała, żeby jej pomóc, chyba pójdę. - Na pewno nic się nie stało? - Nie. - To idź. Jak będziesz gotowy, daj znać, pójdziemy na jakiś spacer, czy gdzieś, gdzie chcesz, dobra? - Dobra – zgodziłem się bez entuzjazmu. Powoli zwlokłem się z balustrady, na której siedziałem na ganku i powłócząc nogami poszedłem do kuchni. Mama akurat gotowała obiad i prosiła, żebym przyniósł i obrał marchew. Jeszcze bardziej powłócząc, powlokłem się do spiżarni, gdzie zwykle jakaś marchew była, wziąłem ze cztery i wróciłem do kuchni. - Takie mogą być? – spytałem. Mama rzuciła okiem i powiedziała: - Mogą. Nóż do warzyw jest w środkowej szufladzie. Nóż do obierania warzyw był specjalny, z podwójnym, niespecjalnie ostrym ostrzem. Miał czerwony trzonek i jako jedyny w tym kolorze rzucał się w oczy, czy raczej odróżniał się wyraźnie. - Jak skończę, jadę do Rybnika – powiedziała mama – Może mielibyście ochotę pojechać ze mną?

- Nie – odpowiedziałem powoli – Chyba zostaniemy. Mama pochyliła się nad jakimś garnkiem i podniosła pokrywkę. Zapachniało smakowicie. - Jak chcesz – zgodziła się znad garnka. Nagle przyszło mi coś do głowy. - A możesz nas wysadzić w Paproci? – zapytałem – To po drodze. - Mogę – odpowiedziała nie przerywając roboty – Ale wrócić musicie jakoś sami. Chyba że zaczekacie na mnie, jak będę wracać. - Damy sobie radę – stwierdziłem – O której jedziesz? - Jak tylko skończę – spojrzała na zegarek – Powiedzmy za piętnaście minut. Może być? - Powiem Mary, żeby była gotowa. - Tylko obierz te marchewki do końca – rzuciła, kiedy byłem już na progu. Mary zgodziła się na Paproć natychmiast, chociaż, dam sobie głowę uciąć, nie wiedziała, gdzie to jest. Zabrała szkicownik i pobiegła do domku ogrodnika, żeby go zostawić, to znaczy szkicownik zostawić, przebrać się i coś tam jeszcze. Ja wróciłem do obierania marchewek. Zanim skończyłem, Mary była z powrotem. Nie przebrała się, spięła tylko wstążką włosy. Po pięciu minutach siedzieliśmy już samochodzie. Mama miała granatową agilę i jeździła bardzo dobrze. Ulokowałem się z przodu obok Mamy, Mary z tyłu, za mną. - Zabrałeś komórkę, Paweł? – spytała Mama. - Nie. Nie będzie potrzebna. - Nigdy nie wiadomo. Zanim cokolwiek odpowiedziałem, Mary się odezwała z tylnej kanapy: - Ja zabrałam swoją. - W porządku – orzekła Mama – Jedziemy. Wysadzam was w Paproci i tak jak mówiłam, albo wracacie sami, albo dzwonicie i zabieram was w drodze powrotnej, OK? - OK. Paproć to właściwie cztery domy i stacja kolejki wąskotorowej, która tak na prawdę nie jeździ już regularnie od jakiegoś czasu. To znaczy, stacja nigdy nie jeździła, teraz nie jeździ kolejka, to miałem na myśli. Na początku XX wielu kolejka łączyła Racibórz z Gliwicami i dowoziła robotników do pracy oraz towary tam, gdzie były potrzebne. Z czasem robotnicy i towary zaczęły się przemieszczać w inny sposób i kolejka traciła na znaczeniu, aż wreszcie straciła całkowicie i linię zamknięto. Otwarto za to skansen kolei wąskotorowych, gdzie można zobaczyć stare lokomotywy, wagony i co tam jeszcze. Można wreszcie przejechać się kolejką w ramach tak zwanych weekendowych wycieczek, albo w inny sposób opisany dokładnie w regulaminie korzystania z kolejki

wąskotorowej, którego jednak nikt nigdy nie przeczytał włącznie, jak sądzę, z jego autorami. Sam budynek stacji w Paproci, stał się z czasem normalnym domem, z normalnymi mieszkańcami. Powoli i oni zapominają, do czego kiedyś służył dom, w którym teraz mieszkają. Jedynym widocznym znakiem, że kiedyś był to budynek stacji jest duży, poszarzały ze starości napis „Paproć” na frontowej ścianie budynku. Nie ten budynek jednak był celem naszej wycieczki. Nieco dalej szutrową drogą w głąb lasu, znajdował się stary, rozlatujący się już budynek nie wiem, młyn, karczma, czy jakaś inna chałupa. Stał samotnie nad brzegiem Rudy, ukryty wśród zarośli i od dawna nie koszonej trawy. Stał zapomniany i smutny, choć zapewne kiedyś pełen życia. Pomyślałem, że dobrze byłoby sprawdzić, jak wygląda dzisiaj. Nie, żebym spodziewał się jakichś rewelacji, byłem już tam wielokrotnie, ale żeby mieć czyste sumienie. Wysiedliśmy na głównej drodze i skierowaliśmy się w stronę lasu. Przekroczyliśmy tory kolejki i poszliśmy dalej w stronę rzeki. Po jakichś stu metrach, po lewej stronie dostrzegliśmy drewnianą ruinę domu. Wstępu broniły chaszcze i poskręcane konary zdziczałych drzew owocowych. Zatrzymałem się. - To chciałeś mi pokazać? – zapytała Mary Twierdząco skinąłem głową. - Jeśli gdzieś coś ma być, to tam – odrzekłem. - Idziemy? – wskazała na dom. Skinąłem głową bez słowa. Weszliśmy w chaszcze. Trawa była wilgotna po wczorajszych deszczach i jak na razie, nic nie wskazywało na to, żeby wyschła w najbliższym czasie. Od skraju drogi do budynku było może pięćdziesiąt metrów, pięćdziesiąt metrów mokrej, wysokiej do pasa trawy, krzewów i czego tam jeszcze. Po paru krokach byliśmy przemoczeni. Przy samej chałupie, właściwie bez wyraźnego powodu, zielsko zrobiło się trochę mniejsze. Dom miał ganek prowadzący do środka i środek nie prowadzący już do niczego. Zewnętrzne ściany były zmurszałe, z odpadającym tynkiem, wewnętrzne, częściowo zawalone. Dach składał się głównie z dziury, przez który wyglądała na zewnątrz nie pierwszej młodości brzoza. Był jeszcze komin, murowany i bielony, stanowiący konkurencję brzozy w wystawaniu ponad dach i pozostałości schodów prowadzących na piętro. Ściany od wewnątrz wysmarowane były różnokolorowymi, choć z dominującymi czarnymi napisami, odzwierciedlającym historię ostatnich lat ze szczególnym uwzględnieniem wyznań anonimowego wielbiciela tajemniczej Renaty. Z leżących gdzieniegdzie, choć głównie w miejscach, które niegdyś były podłogą, pozostałości, można było wysnuć wniosek, że po zakończeniu funkcji, do jakich budynek został

wzniesiony, służył on głównie za miejsce plenerowych spotkań towarzyskich połączonych z degustacją różnego rodzaju piwa. Poza tym normalka, krzaki i wysoka trawa. Wychodząc przed ganek i kierując się na lewo, po jakichś trzydziestu krokach, można było się znaleźć na brzegu Rudy. Brzeg był zasadniczo stromy, z wyjątkiem miejsca, gdzie nie był i gdzie można było stosunkowo łatwo zejść nad samą rzekę i zanurzyć nogi, czy co tam kto chciał. Nurt był wartki i z pewnością porwałby papierową łódkę w kierunku morza, a nie papierową w kierunku pnia leżącego w poprzek rzeki i tworzącego w ten sposób naturalną zaporę. Woda się spiętrzała, ale nie zanadto. Wąska struga pokonywała przeszkodę przez przelanie i płynęła dalej spokojnie w las. Oczywiście, można było wejść na pień i przejść na drugą stronę. Spojrzałem pytająco na Mary, która najwyraźniej myślała o tym samym i tylko lekko skinęła głową na znak, że się zgadza. Zaskakująca jedność myśli. Wskoczyłem na pień, a tak właściwie wszedłem na niego niezupełnie pewnie i podałem Mary, teraz już najzupełniej pewnie, rękę. Chwyciła ją i po sekundzie znalazła się przy mnie. Chwilę kiwaliśmy się w dwie strony próbując utrzymać równowagę. Potem trzymając się za ręce przeszliśmy ostrożnie na drugą stronę. Woda przelewała nam się przez trampki. Z drugiej strony pnia był korzeń, musieliśmy więc zeskoczyć wcześniej. Szybko wspięliśmy się na skarpę, która tak na prawdę nie była specjalnie wysoka. Przez moment nasz wzrok się spotkał i poczułem się zakłopotany, bo ciągle trzymałem rękę Mary w mojej dłoni, a przecież trzymałem ją tylko dlatego, bo musiałem ją podtrzymywać. To znaczy Mary musiałem podtrzymywać, nie rękę. Tak właściwie powód podtrzymywania zniknął w momencie, kiedy tylko przeszliśmy na drugą stronę rzeki, więc puściłem ją, to znaczy rękę, prawie natychmiast. Zawiesiłem wzrok na czubkach trampków i powiedziałem: - No to jesteśmy. - No – Mary najwyraźniej też była zakłopotana. - Przejdźmy dalej – mruknąłem - Tam jest most. - No – powtórzyła. Most był jakieś pięćdziesiąt metrów w prawo i stanowił przedłużenie drogi, którą się tu dostaliśmy. Ruszyliśmy wolno. Trampki miałem mokre i chodziło się w nich jak po gąbkach. - Ładnie tu – odezwała się Mary, kiedy znaleźliśmy się na mostku. Był drewniany, nowy i wyglądał krzepko – Ładne miejsce. - No – zgodziłem się używając tego samego precyzyjnego określenia co Mary minutę temu. Mostek miał balustrady po jego obydwu stronach. Można się było oprzeć i przypatrywać toni. Można też było się przypatrywać bez opierania. Mary

podeszła do balustrady od strony chałupy, oparła się i raz jeszcze spojrzała na miejsca, gdzie byliśmy przed chwilą. - Nic nie znaleźliśmy – powiedziała - Jeśli w ogóle mieliśmy coś znaleźć. - Prawda. - Trochę szkoda, nie? - Trochę tak. - Może chłopcy coś znajdą. - Nie obiecywałbym sobie za wiele. Zamilkła, ale po pięciu sekundach powiedziała: - Ja też nie Odwróciłem się plecami do balustrady i dostrzegłem młodą kobietę z małym chłopcem idącą najwyraźniej na spacer. Kobieta ubrana była w szeroką spódnicę z przewiewnego materiału, białą bluzkę bez rękawów i sandały. W ręce trzymała sweter, na wypadek, gdyby nagle zrobiło się chłodno. Chłopczyk, na oko czteroletni, biegł przodem goniąc za pieskiem który, też na oko, nie był starszy od chłopczyka. Kobieta przypatrywała się nam najwyraźniej już od jakiejś chwili. - Dzień dobry – powiedziała, kiedy zrównała się z nami - Dzień dobry – odpowiedzieliśmy. - Nie jesteście stąd – stwierdziła raczej niż zapytała. - Przechadzamy się. Mała wycieczka w letni ranek. - Jest koło południa. - No to w letnie południe – poprawiłem się i uśmiechnąłem. - Jesteście sami? - Nie ma tu taty, jeśli o to pani pyta. - Nie chcę być niegrzeczna, ale wyglądacie na zagubionych. - Nie jesteśmy ani trochę zgubieni, proszę pani. - Na pewno? - Na super pewno. Spojrzała jeszcze raz na mnie, potem na Mary. - No to w porządku – orzekła – Tomek, idziemy Tomek, to było imię chłopca najwyraźniej, bo chłopczyk odwrócił się, pomachał ręką i pobiegł dalej za psem. Kobieta ruszyła za nim. - Proszę pani – zatrzymałem ją. Przystanęła i zwróciła twarz w naszą stronę. - Pani jest tutejsza? - Mieszkam tam – wskazała na jeden z czterech paprockich domów. - Od dawna? Uśmiechnęła się pierwszy raz. - Od urodzenia. Dlaczego pytasz? - Pamięta pani tę chałupę, jak jeszcze nie była w takim stanie jak jest teraz? - Pamiętam, chociaż to ruina od wielu lat.

- Co się stało? – wmieszała się Mary. - Nic wielkiego. Nie ma w tym żadnej tajemniczej historii. Starzy właściciele poumierali, nowych nie było. O dom nikt nie dbał no i tak ... – nie dokończyła. - Kiedyś był to chyba bardzo ładny dom. - I ja tak myślę. Chociaż niewiele pamiętam. Był murowano-drewniany. Podjazd wyłożono dużymi kamieniami. Ludziom się przydały, a to na płoty, a to na coś tam jeszcze. Sama mam dużą kamienną ławeczkę, która kiedyś stała przed gankiem, a teraz jest w altance u mnie w ogrodzie. I co jest w niej ciekawego, to to, że jest niesymetryczna. To znaczy, podpory, czy też nogi są niesymetryczne. - Jak niesymetryczne? – nie zrozumiałem. - No jedna inna i druga też inna. - To znaczy, jedna większa a druga mniejsza? - Nie, wysokie są tak samo. Inaczej nie dałoby się na niej siedzieć. Na jednej z nóg jest coś wyryte. Druga tego nie ma. - Wyryte? Co jest wyryte? - Nie potrafię tego opisać. Coś jakby łza. Jakby trafił w nas piorun. Przez minutę nie mogliśmy wydać z siebie słowa. Wyglądaliśmy chyba dziwnie, bo kobieta zapytała zaniepokojona: - Stało się coś? - Nie, nie – powiedziałem szybko – Moglibyśmy zobaczyć tę ławeczkę? Spojrzała na nas niezdecydowana. - Musiałabym się wrócić. - Proszę – Mary użyła swego najbardziej skutecznego rodzaju proszącego wzroku, któremu nie sposób się oprzeć. No chyba żeby ktoś miał serce ze stali martenzytycznej. - Dlaczego wam tak na tym zależy? - Interesujemy się historią. Nie wiem, czy ją to przekonało, ale zastanowiła się i po chwili powiedziała: - OK, chodźmy więc. Zawołała Tomka, który zjawił się prawie natychmiast, pies razem z nim i ruszyliśmy drogą z powrotem. Minęliśmy chałupę, minęliśmy jakąś zagrodę okoloną płotem ze sztachet i przystanęliśmy przed świeżo otynkowanym i wyremontowanym domem. Wokół domu był wymurowany z surowych cegieł płot, częściowo pokryty winobluszczem. W ogródku za domem stała drewniana altanka z dachem pokrytym strzechą. Kobieta otwarła furtkę i gestem zaprosiła do ogrodu. Na wprost wchodziło się na ganek, nieco w prawo, alejką wybrukowaną kostką granitową do altanki. - Proszę – kobieta ruchem ręki wskazała kierunek, a sama przesunęła się do przodu – Już ją widać.

Rzeczywiście było ją widać. Prosta, kamienna ławka stojąca przed samą altanką. Ławka składała się z trzech części, trzech niezbyt dokładnie wyszlifowanych kamiennych bloków. Poziomy – właściwe siedzisko i dwie mniejsze, pionowe podpory, na których siedzisko było oparte. Pionowe podpory pełniły rolę nóg. Ławka odwrócona była do nas bokiem a równolegle do alejki. Kiedy podeszliśmy i spojrzeliśmy na nogi ławki, nie mieliśmy wątpliwości. To, co kobieta nazwała łzą, było identycznego kształtu soplem, jaki widzieliśmy w Łężczoku, Wildku i Krasiejowie.

Rozdział XII

W końcu zagraliśmy w tenisa. Pogoda była na tyle dobra, że dało się wyjść na kort. Chętnych było wielu i zdecydowaliśmy się na debla. Skąd nagle wielu chętnych? Rodzice i my, stąd. Rozlosowaliśmy pary i okazało się, że gram z Mamą, Tata z Mary, pani Davies z Markiem, a pan Davies z Matthew. Nie był to zupełny żywioł, te warunki losowania, fakt. Więc najpierw dwie grupy. Jedna dorośli, druga potencjalnie dorośli. Chodziło o to, żeby pary były miej więcej równe, dorosły i niedorosły. Gdyby nie, mogło by się okazać, że gram na przykład z Mary a pan Davies w jednej parze z Tatą. No to by była masakra. 6:0, 6:0. Poza tym uzgodniliśmy, że żeby turniej nie był wielogodzinny, gramy jednego seta. Zwycięzcy finał, przegrani skaczą po oranżadę. Kto wygra, może zjeść tyle lodów, ile tylko da radę. Fundują przegrani. Pierwszy mecz grałem z Mamą przeciwko Panu Daviesowi i Mattowi. Od początku widać było, że nie mamy szans. Nie wychodził mi serwis i właściwie pierwszego gema przegraliśmy z tego powodu. Drugiego przegraliśmy, bo Mama nie potrafiła odebrać serwisu pana Daviesa, chociaż trudno byłoby go nazwać piorunującym. Odnosi się to zarówno do pana Daviesa jak i do serwisu. Ja odbierałem, ale z reguły trafiałem w rakietę Matta, który czyhał przy siatce. Denerwował mnie poza tym, bo jak tylko zbił mój return, strzelał do mnie z rakiety, to znaczy tak na niby strzelał, udawał, że strzela i głośno krzyczał rezultat. Trzydzieści zero! Czterdzieści zero! - Mógłbyś się powstrzymać?– burknąłem - Nie – odparł i wystrzelił do mnie kolejną serię z rączki rakiety – Sorry, stary. Następną piłkę odbiłem tak mocno, że mimo, że wyciągnął rakietę, siła uderzenia odrzuciła go do tyłu, piłka trafiła w siatkę a Matt przewrócił się na kort. Wycelowałem w niego z mojej rakiety i puściłem dwie długie serie przecinające go praktycznie w pół. - Już po tobie – krzyknąłem. - Zobaczymy! – podniósł się, otrzepał spodenki i przyjął prawidłową postawę – No dawaj patałachu. Niestety nie dałem, bo mi nie wyszło. Potem serwowała Mama i wygraliśmy gema. Była jak w transie. Chyba się trochę wkurzyła, bo nawet drugie serwisy wchodziły tam, gdzie chciała. W sumie jednak mecz przegraliśmy 6:2 i było jasne, że nie odegramy w tym turnieju znaczącej roli, tym bardziej, że regulamin nie przewidywał gry o trzecie miejsce. Następny mecz grał Tata z Mary przeciwko pani Davies i Markowi. I tu niespodzianka. Kto myślał, że Mary nie umie grać w tenisa, ten się

srodze zawiódł. Szczerze powiedziawszy byłem pierwszy, który tak myślał. Bukmacherów nie było, więc nie obstawiali, ale gdyby obstawiali, to para z Mary z pewnością nie byłaby ich faworytem. Wieczorem pani Davies przyznała, że Mary wygrała singlowe mistrzostwo swojej klasy w szkolnym turnieju mistrzowskim w tym roku szkolnym. Mecz był zacięty, to znaczy ten mecz teraz, nie mecz na szkolnym turnieju mistrzowskim, gem za gem, punkt za punkt, serwis za serwis. Mark bardzo chciał jak Matthew strzelać z rakiety, ale specjalnie nie miał po czym, więc nie strzelał. Trochę był zły, jak mi się wydawało a Mary goniła wszystkie piłki. Tata grał na swoim zwykłym poziomie, to znaczy solidnie, ale bez fajerwerków. No i nie strzelał do nikogo z rakiety. Mark, trzeba przyznać też grał bardzo dobrze, a pani Davies.... no cóż... wszystko, co można powiedzieć o pani Davies, to to, że się prezentowała dobrze. Żywa reklama katalogu mody sportowej. Siłą napędową tego debla z pewnością nie była ona. To znaczy pani Davies, nie moda sportowa. Jechali równo do 4:4 a potem zdarzyło się coś, co uniemożliwiło zmianę rezultatu. Mary odbijając kolejną piłkę w rogu kortu przewróciła się i upadła. Wyglądało na to, że skręciła kostkę, bo nie wstawała, a kostka natychmiast spuchła. Podbiegł pan Davies, klęknął nad dziewczyną, dotknął jej kostki, podniósł głowę, powiedział coś do Taty, który też tam się tak jakoś zaraz pojawił, dotknął kostki raz jeszcze, Mary jęknęła, pan Davies jeszcze raz podniósł głowę, ale nie musiał jej podnosić specjalnie wysoko, bo Tata uklęknął, wymienili jakieś uwagi i to był koniec turnieju wimbledońskiego na ziemnych kortach Rud. Potem już tylko zapakowali Mary do samochodu i pojechali do lekarza, Mama z panią Davies czekały chwilę, wymieniły jakieś uwagi, ale w końcu zwinęły się i poszły do domu. Pani Davies zdążyła jeszcze zadzwonić do pana Daviesa ze trzy razy, czyli rozmowa wychodziła co dwie minuty. Nie wiem o czym rozmawiali, pewnie o czymś istotnym, w każdym bądź razie, choćby nie wiem jak ważne miało to być, to co dwie minuty z tym samym facetem... no cóż. Mamy poszły, zostaliśmy sami, Matthew, Mark i ja. Siedzieliśmy na ławeczce z boku kortu i piliśmy czerwoną oranżadę. - Co robimy? – spytałem. - Może po małym singielku – zaproponował Matthew. - Odechciało mi się – mruknął Mark – Ale wy, jak chcecie, to grajcie. - Gramy? – Matthew spojrzał na mnie z nadzieją na kolejne strzelanie. - Dzisiaj nie – odpowiedziałem. - Boisz się, żebym ci nie przetrzepał tyłka. - Musiałbyś podrosnąć. - Już nie żyjesz – podniósł rakietę i tra ta ta ta ta, pociągnął serią – Taki los spotyka tchórzy.

- Że wam się tak chce – wmieszał się Mark. Pierwszy raz on grał rolę poważnego. - Jemu – uściśliłem. - Dajcie spokój. Niezła ta oranżada – pociągnął łyk – Powiem Mamie, żeby kupiła parę do domu. Chwilę nic się nie działo. W telewizji puściliby blok reklamowy. Sączyliśmy napoje i spoglądaliśmy przed siebie. - Byliście gdzieś wczoraj? - zapytałem - Mieliście być. - Właśnie, stary! – wykrzyknął Mark – Fantastyczna historia. Myślałem, że Kuba ci powiedział. - Nic mi nie mówił. Nie widziałem się z nim od wczoraj. Nie, od przedwczoraj. - Nie dzwonił? - Nie. Zamilkł, pociągnął z butelki solidny łyk i otarł usta wierzchem dłoni. - No dobra, w sumie nieważne. Nie dzwonił, to nie. Więc słuchaj, nieprawdopodobna historia. Byliśmy w Jankowie... - Jankowicach – poprawiłem. - Jankowicach – zgodził się od razu – Ale nie dojechaliśmy tam tak całkiem prosto. Ten twój Kuba... - Kuba nie jest mój – sprostowałem. Spojrzał na mnie z ukosa. I tu wtrącił się Matthew: - Co się patrzysz? Powiedział, że nie jest jego. Chyba jasne. - O co ci chodzi? Wyluzuj, człowieku. Jasne, że nie jego. Tak się tylko mówi. - Bądźmy precyzyjni w wypowiedziach – wymądrzył się Matt, ciągle zły na Marka, że odebrał mu rolę poważnego arbitra w jakichkolwiek poważnych sporach. - Jezu! Dobra, więc ten nie jego Kuba miał skombinować jakiś pojazd, żebyśmy nie musieli tam iść na nogach, bo to niezły kawałek. Powiedział, żebyśmy poczekali i sam zniknął. Pojawił się po może pół godzinie z jakimś bubkiem, przedstawił go, ale zapomniałem jak się nazywał i ten bubek powiedział, że pożyczył od ojca samochód i że może nas podwieźć, gdzie chcemy, tylko że jest w nagłej potrzebie i przydałoby mu się z dziesięć złotych, bo coś tam. Facet w ogóle był koszmarny, opowiadał tylko o tym jak dobry jest w nogę i że za niedługo usłyszymy o nim, jak się dostanie do reprezentacji, tylko że teraz jeszcze nie jest i że te dziesięć złotych naprawdę by mu się przydało. Matt mu powiedział, żeby spadał... - Nie tak – zaprotestował Matthew – Powiedziałem mu kulturalnie, że nie mam dziesięciu złotych, ani żadnych innych nie-złotych, ale jakby chciał, to mogę mu załatwić kontrakt sponsorski, który zapewni mu stabilność

finansową do momentu, kiedy dostanie się do tej reprezentacji, czy gdzie tam chce. Nie chciało mi się wierzyć w to, co usłyszałem. - No nie, obiecałeś mu kontrakt sponsorski? - Tak. - I co? - Facet to kupił – Mark przejął opowieść– Mówię ci, był koszmarny. Jak usłyszał, że mógłby mieć kontrakt, to chciał go zaraz podpisywać. - Naprawdę potrafisz coś takiego załatwić? – zwróciłem się do Matta. - Ależ skąd. Nawet nie wiem dokładnie, co to jest. Tak tylko powiedziałem, a facet uwierzył. - I co, podpisaliście? - Nie mieliśmy papieru. Wyobrażasz sobie? Nie podpisaliśmy kontraktu, bo nie było papieru! Umówiliśmy się, że podpiszemy, jak wrócimy. I że najpierw musi nas zawieźć. - I zawiózł was? - Nie. - Nie zawiózł? - Ten samochód, to był jakiś stary grzmot. Rozłożył się po paru kilometrach w lesie. - Właściwie już za lasem – dopowiedział Mark. - I co? - Nic. Nie ma usługi, nie ma zapłaty. To chyba jasne. - Dla tego faceta też? – dopytywałem się, bo brzmiało to dla nie ciągle bardzo, ale to bardzo niewiarygodnie. - Nic nie mówił. Zaczął naprawiać gruchota. - Jak naprawiać? - No, otworzył maskę, spojrzał do wewnątrz, kopnął w oponę, wziął telefon i zadzwonił. Nie wiem gdzie, bo nic nie zrozumiałem. Spojrzałem na niego, ale był poważny. - No tak – westchnąłem ciężko. - Żal mi tylko kontraktu – Matthew ciągle był niebywale poważny – Tak bardzo chciałem go podpisać. Roześmiał się a Mark zaraz za nim. Po chwili dołączyłem do nich. Śmialiśmy się tak ładnych parę minut. Urocze trio Śmiejących-Się- Chłopaków. - Czy ten facet nie nazywał się czasem Nowak. Edek Nowak – zapytałem, kiedy skończyliśmy. - Chyba tak – zgodzili się razem – Tak go właśnie Kuba przedstawił. - To znana postać. Ludzie uważają go za zdolnego piłkarza. - To głąb – stwierdził Mark - Tacy też potrafią kopać piłkę. No, ale co dalej. Wysadził was za lasem i co?

- Sami wyszliśmy – sprostował Matthew – Kuba orzekł, że musimy iść na piechotę i że to niedaleko. Zostawiliśmy gościa z gruchotem i poszliśmy. Po dwóch kilometrach Kubę zaczął obcierać but. Założył jakieś nowe no i go obcierały. Po następnych stu metrach orzekł, że ma dość, nie obchodzą go żadne sople i że jak chcemy, to możemy iść dalej, ale on nie idzie i już. Usiedliśmy na poboczu. - Właśnie wtedy przejeżdżał traktor z sianem. Siano było na przyczepie, a przyczepa za traktorem. Kuba coś zagadał, traktor się zatrzymał, wdrapaliśmy się na siano i traktor ruszył. Kuba powiedział facetowi w traktorze, że idziemy na spacer do kapliczki św. Izydora i że przystanęliśmy, bo ci cudzoziemcy, czyli my, nie przywykliśmy do pieszych wycieczek. - Skąd on wziął tego Izydora, nie wiem – dopowiedział Matthew. - Jest taka kapliczka – wyjaśniłem – Bardzo stara. - Nieważne – podjął Mark – Kierowcą traktora... - Czyli traktorzystą – sprostowałem. - Czyli tak, jak mówisz – zgodził się Mark - był bardzo sympatyczny młody facet. Prowadził gospodarstwo rolnicze, mieszkał z ojcem, który był leśnikiem i w ogóle fajnie. Mieszkali w leśniczówce, ale nie w lesie, tylko we wsi, trochę, co prawda na uboczu, ale jednak zdecydowanie nie w lesie. Jak dojechaliśmy, ten młody facet poprosił nas, żebyśmy pomogli mu zładować siano do stodoły. Oczywiście zgodziliśmy się natychmiast. - Ty trochę niechętnie – zauważył Matthew. - Za to ty jak nie wiem. - I co, zładowaliście?– zapytałem. - Fizyczna praca na roli pasjonuje mnie od małego – zadeklarował niespodziewanie Matthew – Pomogłem z prawdziwą przyjemnością. - Szukał, gdzie by się zadekować – zdradził Mark. - Wcale nie, badałem tylko, jak jest zbudowana stodoła. Budownictwo pasjonuje mnie od dziecka. - On badał, a my tyraliśmy. - Pomagałem jak mogłem. Nie miałem jednak przygotowania teoretycznego i mogłem popełnić błędy, które mogły mieć wpływ na moje przyszłe życie. - Ale pieprzysz. Ty słyszysz w ogóle, co mówisz? - Przestańcie! – wstałem, podniosłem ręce dłońmi od siebie i stałem tak minutę – Przestańcie! Mark i Matthew siedzieli nadal, ale nie sprzeczali się już więcej. Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, a Mark powiedział:. - Przecież przestaliśmy. - No! Zładowaliście to siano, czy nie? Bo nie wiem.

- Tak cię to pasjonuje? – zapytał Matthew – Nie jest to znowu aż tak zajmujące chyba. - Zładowaliśmy – odpowiedział Mark nie czekając aż odpowiem – Właściwie ja zładowałem z tym facetem, bo Matthew nie miał przygotowania teoretycznego, a Kuba wiesz, jaki jest. Zapadło milczenie. Było jeszcze przed południem i słońce nie stało jeszcze tak wysoko jak w południe. Mądrość Pawła Suchana. Wypiłem już całą butelkę oranżady, Mark i Matthew też wykończyli już swoje. - Kuba się zjawił, kiedy skończyliśmy – podjął Matt – Przyszedł z jakąś dziewczyną, potem się okazało, że to siostra sympatycznego faceta, zresztą też bardzo sympatyczna. Dziewczyna przyniosła mleko w dzbanku, a Kuba gliniane kubki. To był cały jego wkład w prace gospodarskie. Mleko było zimne i smakowało jak tysiąc big milków. Usiedliśmy w ogrodzie przy okrągłym kamiennym stole. Właściwie blat był tylko kamienny i stał na pieńkach drzew. Inne pieńki służyły jako siedzenia. Blat był duży, z półtora metra. - Byliście w leśniczówce? – zapytałem. - W ogrodzie za leśniczówką. Właściwie nie wiem, dlaczego nazywa się ten dom leśniczówką. Ani to w lesie, ani drewniane... a mieszkańcy zajmują się rolnictwem. - Tradycja – wyjaśniłem. - Chyba tak. Ale przerwaliście mi o blacie, a to interesujące – ponownie podjął Matt – Kiedy położyłem kubek na blat, zauważyłem jakieś wypukłości na jego środku. Przyjrzałem się uważniej. Nie zgadniesz, co to było – zwrócił się do mnie. - Pająk – odpowiedziałem niebywale zabawnie. - Tak. – odpowiedział zniechęcony. - Jak tak mówisz, to sopel – poprawiłem się. - Trzy sople! Trzy kamienne, wykute sople! Przyznam, że czegoś takiego się spodziewałem, ale i tak zaskoczyło mnie to niebywale. Trzy sople! - Dlaczego na stole? – zapytałem. - Blat kiedyś nie był blatem, tylko wisiał nad wejściem do domu, a właściwie wmurowany był w mur domu. Tworzył taką rozetę. Przy którejś tam kolejnej przebudowie zdjęli go, no a teraz jest stołem. Ot i cała historia. Zadzwonił telefon. Mark podniósł go do ucha i nacisnął odpowiedni klawisz. Chwilę nic nie mówił, słuchał, potem powiedział: „Dobra” i jeszcze raz nacisnął klawisz. - Mary wróciła – powiedział - Idziemy do domu.

Rozdział XIII

Zapukałem do drzwi, chociaż były lekko uchylone. Odczekałem chwilę, ale ponieważ nie usłyszałem, czego spodziewałem się usłyszeć, zrobiłem to, co każdy powinien zrobić, kiedy nie usłyszy tego, co spodziewa się, że usłyszy. Zapukałem drugi raz. I drugi raz nic nie usłyszałem. Ponieważ, jak już wspomniałem, drzwi były lekko uchylone, a właściwie niezupełnie dokładnie zamknięte, pchnąłem je nieznacznie i wstawiłem głowę w tak powstałą szczelinę. Mary siedziała w kucki na łóżku, a właściwie na tapczanie, na uszach miała słuchawki, a na nogach książkę. Czytała i podśpiewywała to, co słyszała w słuchawkach. Nogę w kostce miała zabandażowaną, poza bandażem widoczną, bo miała na sobie krótkie spodenki czyli inaczej szorty. Pchnąłem drzwi zdecydowanie do przodu, władowałem się do środka i chrząknąłem znacząco. Zauważyła, zdjęła słuchawki i uśmiechnęła się. - Drzwi były otwarte – powiedziałem – Właśnie przechodziłem, pomyślałem, że wstąpię i zapytam jak się czujesz. Jeszcze raz się uśmiechnęła i powiedziała: - Dobrze. - Tylko tyle? - Czuję się dobrze i cieszę się, że właśnie przechodziłeś. - Właściwie nie przechodziłem właśnie – sprostowałem. - Wiem. I właśnie dlatego się cieszę. Tylko nie mów, że Mama cię przysłała. - Nie – zaprzeczyłem gwałtownie – Nikt mnie nie przysłał. Sam się przysłałem. - To dobrze. Odłożyła książkę i wskazała mi miejsce na biurku. Zrozumiałem, że mam tam usiąść i dokładnie to zrobiłem. Wskoczyłem, opadłem na blat a nogi zaczęły mi dyndać miarowo, jeśli tylko jest to właściwe określenie na to, jak zaczęły mi nogi dyndać. - No więc jak się czujesz? – spytałem i od razu w tym momencie zdałem sobie sprawę, że już o to pytałem. - Czuję się dobrze – odpowiedziała i przyglądnęła mi się spod półprzymkniętych powiek. Czasem określa się to jako rzucenie spojrzenia. - Sorry. Jakoś nie mogę się poskładać – bąknąłem. - OK. Czytam książkę, jeśli chciałbyś o to zapytać. „Wichrowe wzgórza”, jeśli chciałbyś zapytać o tytuł. Podoba mi się, jeśli chciałbyś zapytać, czy mi się podoba. Chrząknąłem i wsadziłem ręce pod nogi i przyjrzałem się bacznie podłodze.

- Zadałaś wszystkie te pytania, które zwykle zadaje się w tego rodzaju sytuacjach. Pytania, które ja miałem zadać. Nie mam teraz o co zapytać i sytuacja robi się niezręczna. Nie będziemy przecież tutaj siedzieli i uśmiechali się do siebie. - No nie – zgodziła się – To dopiero byłoby niezręczne. - Właśnie. A co byłoby zręczne? – odbiłem piłeczkę. - Gdybyśmy poszli na spacer. Zaskoczyła mnie. Od pewnego czasu zaskakiwała mnie jak nie wiem co. - Przecież nie możesz chodzić! - powiedziałem - Mogę. - A to? – wskazałem na zabandażowaną nogę. - Nie przeszkadza mi. W ogóle wydaje mi się, że to całe zabandażowanie jest na wyrost. Nic mnie nie boli i w ogóle. Lekarz natomiast zalecił usztywnienie i usztywnił. - On już tam wie. - Nic nie wie, bo mnie nie boli. - Bo masz usztywnienie. - Sam jesteś usztywnienie! Nie mogłem się zdecydować, czy się obrazić, unieść honorem i wyjść, czy się nie unosić i nie wychodzić. Sprawę rozwiązała Mary pytając: - Idziemy na ten spacer? - Teraz? - A kiedy? Zastanowiłem się nieco, ale tylko nieco, zmarszczyłem brwi i potarłem palcem poziomą bruzdę na czole: - No to chodźmy – powiedziałem - chociaż odnoszę wrażenie, że chyba nie spodobałoby się to twojej mamie. - Przecież jej nie ma. Fakt. Daviesów nie było. Wybrali się z moją mamą do Rybnika, tata pojechał na chwilę do biura, a ja zostałem, bo ktoś musiał, gdyby Mary czegoś potrzebowała. Taki był powód, że byłem w domu. Oczywiście nie wspomniałem o tym Mary. Poszliśmy w kierunku parku. Mary wcale nie utykała, pokazując w ten sposób, że ją wcale nie boli. Kostkę jednak miała przewiązaną, co jedynie dodawało kolorystyki jej nodze. W Rudach wszędzie jest niedaleko, więc na zakręcie-skrzyżowaniu znaleźliśmy się po pięciu minutach. Kto nie wie, gdzie jest zakręt-skrzyżowanie, ten nigdy tu nie był. Jeśli był, wie. W każdym bądź razie jest zakręt-skrzyżowanie tuż przy nadleśnictwie, a tym samym przy zespole pałacowym, a jeszcze bardziej tym samym przy parku, do którego zdążaliśmy, czyli kierowaliśmy swe kroki. Park jest ładny i na spacery nadaje się idealnie. Sądziło tak też co najmniej parędziesiąt innych ludzi, których spotkaliśmy spacerując. Obeszliśmy pałac od

strony kościoła i stawu i przycupnęliśmy w parkowej części na schodach czegoś, co wyglądało jak scena. Przed nami rozpościerał się widok na łąkę, resztę parku i spacerujących ludzi. Nieco na prawo znajdował się jeszcze jeden staw, a za nim dom łowczego zwany domem „Pod Lipami”, choć nigdy nikt lip tam nie widział. Podobno kiedyś były, ale tylko podobno i tylko kiedyś. - Ładnie tu – zauważyła Mary i wyciągnęła nogi przed siebie. - No – odpowiedziałem. - Często tu przychodzisz? - Niespecjalnie. - Ja bym przychodziła, gdybym mogła. - No – zgodziłem się. - Powiedz mi – odwróciła głowę w moją stronę – Ale obiecaj, że nie będziesz się śmiał. - Ale co mam powiedzieć? – zapytałem nie patrząc na nią. - Ale nie będziesz się śmiał? - Ale co mam powiedzieć? – nalegałem. - A nie będziesz się śmiał? Westchnąłem niby to cicho, ale tak żeby słyszała. Dziewczyny! – pomyślałem. - Nie będę. Spojrzała mi głęboko w policzek, spuściła wzrok i cicho wyznała. - Właśnie pomyślałam, że miałabym ochotę przebiec tę łąkę, żeby wiatr rozwiewał mi włosy i łaskotał w twarz. A później runąć na ziemię i obserwować motyle... Poprawiłem się na schodzie, gdzie siedzieliśmy, chrząknąłem i powiedziałem: - Właśnie to chciałaś mi powiedzieć, żebym się nie śmiał? Skinęła głową bez słowa. - Dlaczego sądziłaś, że mógłbym się śmiać? Najwyraźniej nie była pewna, czy gotowa jest mi to powiedzieć. Po chwili jednak przemogła się i powiedziała: - Bo to osobiste.... - Na miłość boską, Mary! Podniosła oczy i utkwiła wzrok w kamiennej kolumnie za mną. - A przebiegłbyś razem ze mną? - Przecież boli cię noga – przypomniałem. - Nie boli. - Jak nie boli, jak boli. - Nie boli – powtórzyła. - No więc dobra! – zdecydowałem nagle, ku zaskoczeniu samego siebie. - Co dobra? – nie załapała od razu. - Przebiegłbym łąkę razem z tobą.

- Poważnie? - Jak najpoważniej. Poruszyła się niespokojnie i poprawiła szorty. - Nie zalewasz? – spytała dla pewności raz jeszcze. - Ani trochę. - To co...? – zaczęła i tak jak zaczęła, niespodziewanie skończyła. - No co, co?... Biegniemy. Wstałem, chwyciłem ją za rękę i wprost z miejsca, gdzie siedzieliśmy ruszyliśmy w kierunku łąki. Trzeba było przebiec w poprzek alejkę okalającą pałac, niewielką skarpę, a właściwie lekki spadek terenu i już człowiek był na łące. Nie byłem pewien, czy można tak robić, czy gdzieś znienacka nagle nie pojawi się jakieś „Bieganie po łące wzbronione”, czy tym bardziej nie nadziejemy się na jakiegoś strażnika zieleni, czyhającego za liściem łopianu z plikiem mandatów i sadystycznym uśmiechem na twarzy. Nikogo jednak nie było, w dodatku nikt się nami nie interesował. Co prawda nie śmigaliśmy jak gazele, jednak wiatr rozwiewał nam włosy, to znaczy bardziej Mary włosy, niż moje, ale tylko dlatego, że miała dłuższe. Łąka była większa niż się nam początkowo wydawało, więc kiedy dotarliśmy do połowy, byliśmy już całkiem solidnie zasapani. Runąłem na trawę pociągając Mary za sobą. Było to niespodziewane, chociaż zgodne z tym, co w sumie sama chciała, a ponieważ trzymałem ją za rękę, runięcie wyglądało trochę zbyt realistycznie, szczególnie dla kogoś patrzącego z boku. Nie byłem jednak pewien, czy nie przesadziłem, bo Mary jak runęła, to się nie podniosła. Po chwili jednak odwróciła się na plecy i spojrzała w niebo. Poszedłem w jej ślady. Przez chwilę obserwowaliśmy chmury. - Nie ma motyli – mruknąłem. - Są, tylko nie nadążają – odpowiedziała. - Nie co? – nie byłem przekonany, czy dobrze ją rozumiem. - Nie nadążają. - Za nami nie nadążają? - W ogóle nie nadążają. Motyle jak koty, chadzają gdzie chcą, a nie gdzie my chcemy, żeby chadzały. Oczywiście latają, nie chadzają. - Strasznie to filozoficzne. - Bo motyle są strasznie filozoficzne. - Bez wątpienia – zgodziłem się, choć zaczynałem powoli nic z tego nie rozumieć. Zerwałem jakąś trawę i włożyłem sobie w zęby, trochę poobracałem a następnie wyrzuciłem za siebie. - O czym myślisz? – Mary spytała po chwili. - O niczym – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

- A ja o szkole. - Mhm – zainteresowania było w tym tyle, ile w dziupli drzewa - I co? – dodałem. - Nic. Łąka nie od strony pałacu, a z drugiej, dotykała ścieżki, która z kolei łączyła szutrową drogę z drogą asfaltową. Droga szutrowa prowadziła do domku łowczego i było to jedyne miejsce, do którego prowadziła. - Idziemy? – zapytałem. - Możemy – zgodziła się. Podnieśliśmy się na nogi, otrzepali ubranie i ruszyliśmy dalej w kierunku ścieżki. Akurat przechodziła jakaś starsza, siwa pani w granatowej sukience w paski i kapeluszu współgrającym kolorystycznie z paskami. Spojrzała na nas przelotnie, ale nie zainteresowała się bliżej. Wyszliśmy na ścieżkę. - Gdzie teraz? – zapytała Mary. - Tam – wskazałem kierunek przeciwny do siwej pani. Kierunek przeciwny prowadził do domku łowczego. Niby „Pod Lipami”. Akurat trwał remont. Jak słyszałem zmienił się właściciel i nowy zaczął od remontu. Ktoś mówił mi nawet nazwisko tego nowego, ale zapomniałem. Ekipa paru ludzi w niebieskich kombinezonach i niebieskich kaskach skuwała tynk i ładowała go na podstawione auto. Wszyscy nosili maski przeciwpyłowe i bardzo dobrze, że je nosili. W przeciwnym razie czynili by źle. Pyliło nieznośnie. Auto stało tyłem w bramie, a właściwie wystawało nawet nieco na drogę. Kierowca, jak reszta ekipy, nosił niebieski kombinezon z nazwą przedsiębiorstwa na plecach i wydawał się nie zainteresowany postępem ładownia. Stał przy drzwiach szoferki i czyścił paznokcie. Mijaliśmy ich, kiedy zatrzymałem się gwałtownie, chwyciłem Mary za rękę i wskazałem na samochód, a raczej na pakę, zapełniającą się powoli gruzem. Leżały tam w niezorganizowany sposób kawałki tynku, cegły, zaschniętego wapna i czego tam jeszcze. Kawałek, który wskazywałem miał nierówne krawędzie i grubość a także nieregularny kształt sporego prostopadłościanu, uzyskany przez bezładne uderzanie młotkiem. To, co było interesujące, to rodzaj wyżłobienia, czy reliefu na gładszej stronie. Przypominało sopel. Tak na prawdę to był sopel skuty razem z tynkiem.

Rozdział XIV

Był to doskonały dzień na wycieczki i wykorzystaliśmy go do końca. Nie za ciepło, ale i nie zimno, wietrznie i bezwietrznie, parno i nie parno. Jednym słowem doskonale. Mamy przygotowały koszyk piknikowy z kanapkami, owocami, ciasteczkami i piciem. Oczywiście Matt i Mark nie chcieli go zabrać, ale pani Davies się uparła i moja mama się uparła, a jak mamy się uprą, to nie ma siły. W rezultacie koszyk wylądował na bagażniku mojego roweru. Też go nie chciałem, ale byłem niby gospodarzem i tak dalej. Nienawidzę bycia gospodarzem. Zacisnąłem zęby i przewiązałem koszyk gumkami mocującymi. Nie powinien się zsunąć, ale kto go tam wie. Mamy wybierały się na zakupy, a tata z panem Daviesem pojechali do biura. Po co, nie wiadomo, ale pojechali z samego rana i zapowiedzieli, że wrócą dopiero wieczorem. My wybieraliśmy się rowerami po okolicy. Szymocice, Nędza, Kuźnia Raciborska. Kawał drogi, ale po równym i głównie w lesie. Najpierw pojechaliśmy do Szymocic, gdzie przed olimpiadą w Berlinie w 1936r przygotowywała się reprezentacja Niemiec. Pewnie nie cała i właściwie nie ma się czym chwalić, bo niby faszyści i w ogóle, zresztą z tamtych czasów niewiele pozostało, prawdę mówiąc nic, ale miejsce jest historyczne i kropka. Tak naprawdę ani Matta ani Marka ani tym bardziej Mary nie interesowało to ani trochę. Fakt jest jednak bezsporny, dlatego o tym wspominam. Właśnie z Szymocic zaczęliśmy właściwą wycieczkę. Z głównej drogi skręciliśmy w prawo, patrząc na Racibórz i wzdłuż torów pognaliśmy naprzód drogą, która była asfaltowa, ale jakby z niewielką ilością asfaltu. Nie przeszkadzało nam to ani trochę, a właściwie byliśmy zadowoleni, że asfaltu było tyle, ile było, bo drogą nikt nie przejeżdżał z wyjątkiem jakiejś dziewczyny ćwiczącej małym fiatem do egzaminu na prawo jazdy. Dziewczyna przejeżdżałaby może i bardziej intensywnie, ale z boku siedział jakiś facet, na oko ojciec dziewczyny, a do egzaminu było jeszcze sporo czasu, jak sądzę. Minęliśmy ją raz, potem ona nas wyprzedziła, potem my ją i był to ostatni raz, bo się zatrzymała. Po chwili zresztą dojechaliśmy do głównej drogi i nawet gdyby chciała się z nami pościgać, to jak sądzę, nie dałaby rady. Na głównej drodze skręciliśmy w prawo, sforsowaliśmy tory, wzdłuż których ścigaliśmy się z dziewczyną we fiacie i skręciliśmy jeszcze raz w prawo. Wspaniała z nas frakcja prawicowców. Tuż za skrętem, może jakieś pięćdziesiąt metrów, może nieco więcej, była leśniczówka. Tuż przy drodze, właściwie właziła na nią. Budynek, żadne cudo, był najwyraźniej zamieszkany przez jakiegoś leśniczego, czy kogo tam. Czerwona tablica informowała, że budynek jest leśniczówką w Nędzy.

Zatrzymaliśmy się naprzeciwko i trzymając rowery za kierownice spojrzeliśmy na fronton domu. Nie trzeba było specjalnie się wpatrywać. - Widzicie co ja? – spytałem. Bez słowa skinęli głowami. Nad drzwiami wisiało okrągłe coś z rogami, a pod tym czymś sopel. Wyraźny jak bum cyk. - I co? – pytałem dalej. - To nie jest przypadek – stwierdził Matt – Nie wiem dokładnie co to wszystko znaczy, ale coś znaczy. - Wpatrujemy się komuś w okna – zauważyła Mary – Za chwilę ktoś wyjdzie i zrobi się niezręcznie. - Fakt – zgodził się Mark – Dom wygląda na zamieszkany. - Jak ktoś wyjdzie, to powiemy, że szukamy pana Nowaka – zaproponował Matt. - Jakiego znowu Nowaka? – nie zrozumiał Mark. - Tak się mówi. Widziałem w filmach. Jak się nie wie, jak wytłumaczyć swoją obecność w jakimś miejscu, to się mówi, że się kogoś szuka. Najlepiej kogoś o powszechnym nazwisku. - Popularnym nazwisku – poprawiłem. - Nowak, jak mi się wydaje, pasuje. Jest często występujący i w ogóle. - Nie kombinujmy – zaproponowałem – Widzieliśmy i znikajmy. Za chwilę wyjdzie jakaś baba jak ta w Wildku. - Właśnie mówiłam – Mary przypomniała, że to właśnie ona zwróciła na to uwagę. - W sumie ta w Wildku nie była zła. - Jedźmy! – prawie wrzasnąłem. Wsiedliśmy na rowery i popedałowaliśmy dalej. Droga była jeszcze chwilę asfaltowa, ale nie trwało to długo. Asfalt kończył się przed budynkiem biurowym szkółki leśnej, tuż za jej bramą wjazdową. Szkółka zajmowała się przygotowaniem sadzonek do sadzenia, to znaczy sadzonek drzew do sadzenia, takie przedszkole drzew, głównie leśnych, jak sama nazwa miejsca wskazywała. Nie było grusz, jabłoni i tym podobnych, o to mi chodzi. Budynek szkółki stał przy samej drodze, za nim znajdowały się ogrodzone pola doświadczalne, to znaczy miejsca, gdzie drzewa podrastały przed przesadzeniem. Było ich całe mnóstwo, znaczy drzew było mnóstwo. Dęby, sosny i wiele takich, które nawet nie wiem, jak się nazywają. - Za następnym płotem robimy odpoczynek – rzuciłem zza kierownicy. Nikt nie wniósł sprzeciwu, więc uznałem, że się zgadzają. Zatrzymałem się, jak tylko dotarliśmy do słupka kończącego ogrodzenie. Za mną zatrzymali się pozostali.

Miejsce było wprost idealne na piknik, porosłe trawą, ze ściętymi pniami leżącym jeden na drugim. Czekały na wytransportowanie do tartaku, jak sądzę. Postawiliśmy rowery na stopkach i usiedliśmy na leżących drzewach. Były duże i proste, jak gramatyka rosyjska. - Kto przejdzie z jednego końca na drugi i nie zleci... – rzucił Matthew przypatrując się jednemu z pni – to... Zawiesił głos jak prowadzący „Od przedszkola do Opola”. - To co? – popędził go Mark. - To... – ciągnął Matthew – To będzie miał satysfakcję – dokończył. - Phi! – prychnął Mark – Aleś wymyślił! - Miałbyś za łatwo – wyjaśnił Matthew – Mógłbym przegrać. Usadowił się na końcu jednego z pni, mając po lewej ręce Marka, a po prawej Mary. Ja ulokowałem się za Mary na drugim końcu. Mark, zainteresował się właśnie jakimś żuczkiem maszerującym wzdłuż pnia w jego kierunku. Żuczek dreptał szybko i zdawał się nie zauważać, że na jego drodze ktoś właśnie stoi, a właściwie siedzi. Zbliżał się nieuchronnie do nogi Marka, który widząc to, podskoczył. - Widzieliście!? – krzyknął – Chciał na mnie wleźć! - Straszne – mruknął Matthew nie spoglądając nawet w kierunku Marka – Co tam mamy? – zapytał wskazując na koszyk piknikowy ulokowany na moim bagażniku. - Przecież nic nie chciałeś zabierać – przypomniałem. - Nie chciałem – zgodził się – ale skoro już coś jest, to możemy coś z tym zrobić, żebyś nie miał tak ciężko. - Aha – mruknąłem, zeskoczyłem z pnia, podszedłem do roweru, zdjąłem koszyk z bagażnika, zajrzałem do środka i zapytałem: - Picie czy coś na ząb? - Jak masz te ciastka, co były wczoraj na podwieczorek, to ja ciastko – zadeklarował Matt – No i jakieś picie. Trochę się zgrzałem. - Ja tylko picie – dorzuciła Mary – Dbam o linię. - Tak – zakpił Matt – Bo nie wyjdziesz za mąż. Mark, który nie przerywał obserwacji żuczka zakomunikował nagle spokojnym głosem: - Idzie na ciebie, Matt. Matthew dostrzegł żuka, spojrzał na niego z niesmakiem i zeskoczył z pnia na ziemię. - Trzeba rozprostować kości – rzucił, że niby to był jedyny powód, że zeskoczył – Nie macie pojęcia jak mięśnie się kurczą, kiedy się siedzi w jednej pozycji. - On ma skrzydła, patrzcie! – Mark oznajmił nagle patrząc na żuka, który znienacka odsłonił swoje cieniutkie, przeźroczyste skrzydełka, ukrywane dotąd pod czarnymi, w sumie chyba też skrzydłami.

Wychodziło, że żuczek miał dwie pary skrzydeł. Jak Fokker-Wulf z pierwszej wojny. - Widocznie jest skrzydlaty – wyjaśnił Matthew z miną znawcy – Gdyby umiał tylko chodzić, możecie sobie wyobrazić, ile czasu zajęło by mu dotarcie do Yorku? - A może on nie chce do Yorku? – zapytałem przebiegle. - No fakt – niespodzianie Matthew zgodził się ze mną – To co, są te ciasteczka? Jeszcze raz spojrzałem do koszyka i położyłem go na trawie. - Myślę, że tak będzie lepiej – powiedziałem – Każdy bierze, co chce i już. Nie będę podawał nikomu nic. - Też fakt – drugi raz pod rząd Matthew zgodził się ze mną, nachylił się nad koszykiem, sięgnął po ciasteczko i papierową serwetkę. - Jest tylko cola – rzucił – I nie dietetyczna. Mary, utyjesz jak nic. - Zaryzykuję – powiedziała Mary, wyjęła butelkę z zakręcanym kapslem, odkręciła, przyłożyła do ust i zrobiła parę łyków – Ta będzie moja – rzuciła na koniec. - Jasne, że twoja. Kto chciałby pić po tobie? - Jak ją poznasz, kiedy ją oddasz do koszyka? – zapytał Mark, który w końcu zaprzestał obserwacji żuczka, kiedy ten zebrał się i odleciał. - Zabiorę ją ze sobą – odpowiedziała Mary – W przeciwnym wypadku, ryzyko, że ją wypijesz, byłoby zbyt duże. - No wiesz! – oburzył się Mark z nad koszyka – Nie robię takich rzeczy. Jestem coca-colowym dżentelmenem. - Musiałabym cię nie znać – stwierdziła – A znam cię! Wcinaliśmy tak, że opróżniliśmy prawie cały koszyk. Zostały tylko dwie kanapki i orzeszki w czekoladzie. Każdy zabrał swoją butelkę coli ze sobą. Po odlocie żuczka, na pniu zrobiło się jakby luźniej, więc usiedliśmy z powrotem - Myślicie, że jest już w Yorku? – zapytał nagle Matthew. - Kto? - Żuk. Mark trzepnął go w plecy, że mało nie spadł. Wszyscy roześmieliśmy się wesoło. - Nie wyglądał na takiego, co wylatuje za granicę – dodałem – Nie miał gdzie zabrać paszportu! Znowu się roześmialiśmy. Ktoś dodał, że nie widział bagażu, więc gdyby nawet leciał, to nie na długo. Potem się zastanawialiśmy, czy zabrał szczoteczkę do zębów i czy żuki w ogóle mają zęby, a jeśli mają, to czy je myją. Matthew powiedział, że psom powinno się myć zęby, bo same nie potrafią, a wpływa to dobrze na oddech z pyska i same zęby. Właśnie w tej kolejności. Gawędziliśmy jeszcze trochę w tym stylu, a potem zebraliśmy się, wsiedli na rowery i ruszyli dalej.

Sprawdziłem na mapie, że powinniśmy skręcić w trzecią przecinkę na lewo licząc od miejsca, gdzie zaczynał się las. W rzeczywistości przecinek było więcej, więc pogubiliśmy się bardzo szybko. Powodem było prawdopodobnie to, że nie wszystkie przecinki, w szczególności małe, nie były zaznaczone na mapie. Powstał mętlik i spora niepewność. Skręciliśmy w końcu trochę na chybił trafił w jedną większą przecinkę, która mogła wyglądać na trzecią w lewo. Była na tyle szeroka, że dało się jechać we dwa rowery obok siebie. - Jesteś pewny, że dobrze jedziemy? – zapytał Matthew, który znalazł się obok mnie. Mark z Mary w drugiej parze jechali za nami. - Nie za bardzo – odrzekłem. - Nie ma drogowskazów – mruknął – Cholera! - Gdybyśmy mieli GPS... - I tak na niewiele by się zdał. Jesteśmy w lesie. - Dla wojska to nie problem. Czytałem, że namierzą wszystkich wszędzie. - No ale my nie jesteśmy z wojska. - No nie – zgodziłem się i temat się urwał. Jechaliśmy szybko, może dlatego, że było z górki, a może dlatego, że nie wiem dlaczego. Ziemia wprost uciekała spod kół. Ponieważ nic nie zgadzało się z mapą, gdybyśmy pojechali źle, nie pozostawało nam nic innego jak wrócić się do punktu wyjścia, czyli do Szymocic. Jechaliśmy już dobre pół godziny, i zaczęliśmy już tracić nadzieję na dobrą „trzecią w lewo”, kiedy zaczęli pojawiać się jacyś spacerowicze. Wskazywało to na bliskość ludzkich osiedli. Brzmi, jak byśmy byli w nie wiem jakiej Afryce, czy czymś takim. Fakt jest faktem, że pojawienie się spacerowiczów poprawiło nam nieco humory zrujnowane przez brak GPSu, drogowskazów, map i właściwych przecinek. W pewnym momencie skręciliśmy w prawo i znaleźliśmy się pośrodku niewielkiego osiedla domków jednorodzinnych, które w dalszej perspektywie przekształcało się mniej więcej płynnie w wielkie osiedle domków wielorodzinnych, czyli innymi słowy w blokowisko. Podjechaliśmy pod sklep, gdzie młoda kobieta mówiła coś do dziecka pochylając się nad wózkiem dla niemowląt. Nie przypuszczałem, żeby dziecko było w stanie cokolwiek odpowiedzieć, sądząc z konstrukcji wózka. Przystojny trzydziestolatek stał obok i przyglądał się temu z dystansu. - Szukamy leśniczówki Obora – zapytałem, kiedy podjechaliśmy bliżej. - Nie słyszałem – odpowiedział mężczyzna – Chociaż zaraz..., nie tak czasem nazywa się coś w Raciborzu... - Nie, nie – odpowiedziałem – W Raciborzu jest co innego. - To nie słyszałem – stwierdził. Kobieta podniosła się znad wózka i spojrzała w naszą stronę.

- Niedaleko jest leśniczówka, ale nie wiem czy ona w ogóle jakoś się nazywa – odezwała się spokojnym głosem. - Ma się nazywać Obora – wyjaśniłem. - Obora? Nie, chyba nie słyszałam – powiedziała i ponownie pochyliła się nad wózkiem. - A gdzie ta leśniczówka? – zapytała Mary. - Niedaleko – odpowiedział mężczyzna - Za zakrętem w prawo i prosto przed siebie, może trzysta metrów. Droga jest jednak zamknięta dla ruchu. Własność prywatna. - Nie można tam podjechać? – dopytywała się Mary. - Zasadniczo nie – odparł – Właściciel od razu wzywa straż miejską. - Nerwowy – skwitował Matthew Mężczyzna tylko wzruszył ramionami. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy w stronę zakrętu a potem prosto. W pewnym momencie droga ponownie skręcała, ale na wprost pojawiła się niezbyt szeroka dróżka polna wysypana szutrem. Znak wskazywał zakaz ruchu, a tabliczka poniżej informowała o własności prywatnej. Zatrzymaliśmy się przy znaku. - Skąd ty wyskoczyłeś z tą Oborą? – zapytał Mark – Nikt tu nie zna nic takiego. - Mapa mówi co innego – odpowiedziałem - Jest nazwa i znaczek leśniczówki. - Co to za mapa? – wyskoczył Matt - Trzecia w lewo miała być trzecią w lewo, a nie siedemnastą w lewo. Leśniczówka miała się nazywać Obora, a nazywa się nie wiadomo jak. - Strasznie przepraszam w imieniu mapy – opowiedziałem. Mary roześmiała się. - Co robimy? – zapytała. - No chyba się teraz nie wycofamy! – zdecydował Matthew – W drogę! - A jak nas poszczują psami? Albo sprowadzą policję? – dopytywała się Mary. - Straż miejską – poprawiłem. - No to wtedy w nogi! – powiedział Matthew – Ale tymczasem udajemy turystów, co się nieco zapędzili, gdyby co. W nogi tylko na moje hasło. Mówię „W nogi!” i wtedy w nogi, OK? - Dlaczego ty masz o tym decydować? – chciał wiedzieć Mark. - Bo jestem najstarszy, najrozsądniejszy i najbardziej doświadczony. W dodatku najgłośniej krzyczę, chcecie usłyszeć? Nie chcieliśmy. Usiedliśmy z powrotem na siodełka i gęsiego, jeden za drugim ruszyliśmy w kierunku leśniczówki. Matthew prowadził, za nim ja i Mark. Stawkę zamykała Mary. Leśniczówka wyłoniła się nagle zza kępy zarośli. Była biała, to znaczy pokryta jasnym tynkiem i brązowa, to znaczy elementy wykonane z

drewna pobejcowane były na ten właśnie kolor. Droga prowadziła do bramy wjazdowej, ale przed samą bramą skręcała i znikała gdzieś w lesie. Teren przed i za budynkiem ogrodzony był płotem z siatki. Najwcześniej dostrzegły nas psy, dwa duże o gładkiej sierści. Od razu podbiegły z drugiej strony siatki w miejsce, skąd mogły nas obserwować wspomagając się szczekaniem. - Nie zatrzymujemy się – syknął Matthew, który wyrósł na samozwańczego przywódcę wyprawy – Robię szybko dwa zdjęcia i znikamy. Wyjął aparat nie przestając pedałować, nakierował obiektyw na budynek i bez specjalnego ustawiania nacisnął migawkę. Po paru metrach nacisnął jeszcze raz, a po jeszcze kilku, następny. Nie zatrzymując się przejechaliśmy obok domu i zniknęliśmy za zakrętem pozostawiając towarzyszące nam psy za płotem. Słychać było jeszcze długo, jak ujadały. W domu spojrzeliśmy na zdjęcia. Nie było wątpliwości. Jeden z drewnianych elementów natynkowych przedstawiał sopel. Był doskonale widoczny na tle jasnego tynku i aż dziw brał, że nie zauważyliśmy go od razu.

Rozdział XV

Kuba przyszedł koło południa, chociaż bardziej po niż przed. Zjedliśmy obiad i pomagałem mamie w zmywaniu a właściwie w układaniu naczyń, a jeszcze bardziej właściwie we wkładaniu ich do szafek. Więc Kuba wszedł, dojrzał Mamę, powiedział dzień dobry i zaczął dawać tajemnicze znaki, których nie byłem w stanie zrozumieć. Najwyraźniej chodziło o to, żebym rzucił wszystko i wyszedł, bo sprawa, z którą przyszedł jest najwyższej rangi państwowej i absolutnie nie może czekać ani sekundy dłużej. Dodatkowo jest to sprawa tajemnicza, najwyższy z najwyższych top secretów. - Idź już, Paweł – powiedziała mama widząc to wszystko – bo Kuba za chwilę eksploduje. Poradzę sobie sama. - Nie ma pośpiechu, proszę pani. Zresztą mogę pomóc – zadeklarował, choć już na pierwszy rzut oka widać było, że jest pośpiech i nie może pomóc. - Jesteś pewien, Kuba? – przekornie zapytała mama - Jasne, że mogę pomóc – żachnął się, ale zaraz dodał – Byłoby jednak lepiej, gdybym mógł pomóc jutro, czy na przykład pojutrze. - Aha – uśmiechnęła się mama – W porządku. Możesz iść, Paweł, zresztą właściwie skończyliśmy. Rzuciłem ścierkę na stół i wybiegliśmy z kuchni. Na schodach odwróciłem się gwałtownie i Kuba, biegnący za mną wbił mi się twarzą w brzuch. - Co jest? – zaczął rozcierać nos, który w rezultacie kolizji spłaszczył mu się nieco. - To ja powinienem cię o to zapytać. Co jest? - Musiałeś zatrzymać się właśnie teraz? - Nie wiedziałem, że biegniesz tuż za mną. - Nie wiedział, że biegnę za nim! - Nie wiedziałem, że biegniesz tuż za mną. - Wpakowałem się w twoją spinkę. - Jaką spinkę? - A co masz przy pasku do spodni? Rzeczywiście miałem tam spinkę z czerwoną gwiazdą czerwonogwardzistów, którą przehandlowałem na metalowy znaczek volvo. To znaczy znaczek volvo przehandlowałem na spinkę, bo volvo było moje. Volva miałem dwa i nie było mi szkoda, a spinka do spodni wyglądała cool i w dodatku nikt takiej nie miał w szkole. Spinkę miał Rysiek Kula z mojej klasy, ale już jej nie ma, bo ja ją mam. - Chodźmy do twojego pokoju – syknął tajemniczo po chwili, kiedy się zorientował, że nie odpowiem mu na pytanie, co mam przy pasku. - Ściany mają uszy.

- Nie przesadzasz trochę, Kuba? - No idź! - Ściany mają uszy! Co to znowu ma znaczyć? - Może trochę przesadziłem, ale sprawa jest najwyższej wagi. Wzruszyłem ramionami i ruszyłem w kierunku mojego pokoju. Kuba za mną. Kiedy znaleźliśmy się w środku, Kuba zamknął starannie drzwi i przywarł do nich plecami. - Gdzie banda? – zapytał, a raczej sapnął. - Zwiedzają Polskę – wiedziałem, kogo ma na myśli. - A cóż tu można zwiedzać? - Ty byłeś już w Polsce, oni nie. - Jak byłem w Polsce? – Kuba nie zrozumiał – Ja tu przecież mieszkam! - No właśnie! Spojrzał na mnie podejrzliwie, nie mogąc się zorientować, o co chodzi. - Coś kręcisz. Nie ma ich? - Są w kopalni srebra na wycieczce. Nigdy nie byli w żadnej kopalni srebra. - Tak – zasępił się nieznacznie, ale tylko nieznacznie i właściwie w tej samej sekundzie się rozsępił – Nie możemy czekać. Działamy sami! - Powiesz wreszcie o co chodzi? Przesunął się bliżej, rozejrzał na boki i szepnął najbardziej tajemniczym z najbardziej tajemniczych szeptów, na jakie w stać pojedynczego człowieka – Wiem, gdzie jest skarb! Zamurowało mnie. - Wiesz gdzie jest co?! - Wiem gdzie jest skarb! – spojrzał tryumfująco na mnie – I muszę mieć ciebie, bo sam nie dam rady. - Musisz mieć mnie? Jak to mam rozumieć? - Nie dam rady sam. Muszę mieć kogoś. Wybrałem ciebie, bo jesteśmy kumplami, nie? - Kuba, na litość boską, o czym ty mówisz? Działamy razem, Mark, Mary, Matt, ty i ja. Wszyscy razem, nie każdy z osobna. To nie jest tak, że kiedy nie wychodzi, to działamy wszyscy, a kiedy wychodzi, to od teraz sam, a wy sobie róbcie co chcecie. Gdyby tak rozumować, to nawet ciebie nie powinno tu być. Strażaka spotkaliśmy w czwórkę, bez ciebie, na dom Rogali wpadliśmy we dwoje z Mary i też bez ciebie. I ty mi teraz proponujesz, żebyśmy ich jakoś tam wykolegowali i dalej poszli tylko sami? A właściwie, to chciałbyś wykolegować nas wszystkich i zgarnąć wszystko, jeśli tylko dałbyś radę. O to ci chodzi, Kuba? Bo jeśli tak, to nie jesteśmy już kumplami. Trochę zrzedła mu mina. - Lepiej mieć więcej niż mniej, nie? – wyjaśnił pokrętnie. - Kuba!

- OK, żartowałem. - Powiedzmy, że ci wierzę. I że to wszystko żart. - Żartowałem! Spojrzałem na niego dziwnie i on spojrzał na mnie dziwnie. Dwa dziwne spojrzenia dwóch dziwnych facetów. - Poczekajmy jak ekipa będzie w komplecie – odezwałem się po chwili - powiesz co wyszperałeś i zdecydujemy razem, co robimy dalej. - To nie może czekać, Paul! – nazywał mnie Paul tylko w ekstremalnych sytuacjach, na przykład, kiedy był na wolnym polu, a ja mu nie podawałem piłki. Ta sytuacja teraz najwyraźniej była z tych ekstremalnych. - Dlaczego? - Nie może i już. Machnąłem ręką zrezygnowany i usiadłem na fotelu za biurkiem. - Dobra, gadaj. Kuba rozpromienił się, przysunął sobie drugi fotel i rozglądnął się, najwyraźniej szukając czegoś. - Masz jakąś kartkę? Wyrwałem środek z zeszytu do matmy, który już nie był mi potrzebny, położyłem na biurku i przesunąłem w jego stronę. Sięgnął po ołówek stojący w takim jakby pojemniku z głową myszki Miki, który dostałem swego czasu na urodziny, a który służył za pojemnik do ołówków, długopisów, kredek, flamastrów, spinaczy, gumek i takich tam rzeczy. - Napiszę coś – wyjaśnił – i zaraz ci powiem o co w tym wszystkich chodzi. Przesłonił lewą ręką kartkę, prawą coś pisał. Odwrócił się nawet trochę bokiem do mnie, żebym nie podejrzał zbyt wcześnie, co robi. - Nie podglądaj! – rzucił zza ramienia. Wzruszyłem ramionami, zszedłem do kuchni, wyjąłem z lodówki pęczek obranych marchewek i wróciłem do pokoju. - Już! – powiedział Kuba, jak tylko się pojawiłem. - Chcesz? – wskazałem na marchewki. Bez słowa sięgnął po jedną i włożył do ust. Ja chrupałem już od jakiegoś czasu, to znaczy dokładnie od schodów, gdzie chrupnąłem pierwszy raz. - Spójrz na to – rozpostarł na biurku kartkę z jakimiś gryzmołami – I co? - Co co? - Nic ci to nie mówi? - A co ma mi mówić? - Czytaj! Pochyliłem się nad biurkiem i z trudem odcyfrowując litera po literze przeczytałem: - Krasiejów, Pod Lipami, Maria Magdalena, Obora, Paproć, Wildek, Nędza, Jankowice.

Wszystko napisane było wielkimi, drukowanymi kulfonami, jakimi tylko Kuba potrafił pisać. - No! – zachęcił do myślenia. - No, przeczytałem. - I? – zapytał z nadzieją. - I już. Przeczytałem i już. - I nic nie widzisz, co?- powiedział z nieskrywaną satysfakcją - Ja też nie widziałem – dodał po chwili - ale pogłówkowałem i widzę. Wymagało to strasznego wysiłku intelektualnego. Możesz sobie wyobrazić. - Chyba nie wiesz co to znaczy – mruknąłem kąśliwie. Kuba zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na to co mówię. Liczył się tylko on i jego poprzedzona straszliwym wysiłkiem intelektualnym teoria. - To są miejsca, które odwiedziliśmy i na których znaleźliśmy sople. Odwiedziliśmy, rzecz jasna, masę innych miejsc, ale na tych coś tam znaleźliśmy. Sople znaleźliśmy, konkretnie. - Sam znalazłem co nieco – mruknąłem. - Właśnie – zgodził się natychmiast – A teraz patrz! Albo nie, daj nożyczki. Rozglądnąłem się po biurku. Kuba zrobił to samo. Nożyczki leżały obok pojemnika na pisadła. - Mam! – krzyknął Kuba – Nie szukaj! Jakby myślał, że będę szukał. Chwycił za nożyczki i szybko pociął kartkę na małe paseczki tak, że każda z nazw znalazła się na osobnym paseczku. Potem ułożył je na biurku jeden nad drugim i spojrzał na mnie wzrokiem zwycięzcy. Wyglądało to tak: JANKOWICE NĘDZA WILDEK PAPROĆ OBORA MARIA MAGDALENA POD LIPAMI KRASIEJÓW - Czytaj! – zażądał. Przeczytałem coraz bardziej zdumiony i jednocześnie coraz bardziej zaciekawiony. - A teraz przeczytaj same pierwsze litery! - JNWPOMPK. - Nic ci to nie mówi, nie? – powiedział z wyraźną satysfakcją - A teraz patrz! Odwróć karteczki na drugą stronę. Spojrzałem mu w oczy, następnie pochyliłem się i odwróciłem powoli jedna za drugą wszystkie kartki po kolei. Z drugiej strony, tymi samymi kulfonami wypisane było mniej więcej to samo, ale jakby nie to samo.

- To są te same nazwy, tylko tak, jak się nazywały dawno temu – wyjaśnił, przypuszczając chyba o czym myślę. - Dawno temu? - No, kiedy to wszystko należało do księcia Raciborskiego. Czytaj! Przeczytałem głośno każdą z kartek w porządku jakim leżały na biurku: JANKOWITZ, NEDZA, EDELWILD, PAPROTSCH, OBORA, MARIA MAGDALENA, UNTER DEN LINDEN, KRASIEJOW - Co to jest Edelwild? – zapytałem - Wildek – odpowiedział natychmiast – Książę mówił po niemiecku, wszystko w jego włościach nazwane było po niemiecku. W większości było to polskie nazwy zapisane tylko po niemiecku. Najlepszy przykład to Paproć, po niemiecku Paprotsch. Książę, ani nikt z jego otoczenia nie umiał wymówić Paproć, ale Paprotsch wymawiali wszyscy. I Polacy i Niemcy. No to zapisali po niemiecku. - A Unter den Linden? – zapytałem. - Pod Lipami, zresztą nieistotne. - Skąd to wiesz? - Znalazłem na starych mapach. Pan Meier ma ich chyba ze sto. Pan Meier był nauczycielem Kuby i zajmował się historią. Całkiem możliwe, że miał mapy. Wątpliwe, że miał ich sto. - I każda z tych nazw była na mapach? - Każda! - Pan Meier nie był zdziwiony, że szukasz czegoś na wakacjach? - Pan Meier był zadowolony, że ktoś się tym interesuje. Sam mi pomagał szukać i powiedział na przykład, że Wildek pochodzi od Edelwild, czyli zwierzyna płowa. - Co? - Kiedyś jeździło się tu na polowania. Było całkiem sporo zwierzyny, więc sam wiesz... – zwiesił głos przyjmując, że wiem. - A Unter den Linden? - Pytałeś. Pod Lipami. I teraz słuchaj... - Moment – przerwałem – A Obora? - Leśniczówka Obora, byliśmy nie? No byliśmy. Zaćmienie umysłowe. Leśniczówka Obora w Kuźni czyli w Kuźni Raciborskiej, niedaleko Rud. Kiedyś pewnie należała do księcia. - Żebyś więcej nie pytał, odpowiem na pytania, których nie zadałeś, a które z pewnością chcesz zadać. No więc, żeby przyśpieszyć powiem,

że Maria Magdalena, to kapliczka świętej Marii Magdaleny w lesie, chyba wiesz gdzie... - Wiem - Unter den Linden... - No wiem – przerwałem. - Nędza to ... - Wiem co to Nędza. Chodziło o miejscowość niedaleko Rud, gdzie znajdowała się jedna z okolicznych leśniczówek i gdzie zresztą byliśmy niedawno. - Jankowice... - Wiem, co to są Jankowice. Jankowice Rudzkie, wieś nieopodal. Z leśniczówką, rzecz jasna. - Po niemiecku Jankowitz, a właściwie Jankowitz Rauden – wyjaśnił dokładnie - czyli Jankowice Rudzkie. - Pan Meier ci powiedział? - Nie musiał. Wszystko było na mapach. Masz jeszcze jakieś pytania? - Nie. - Bo jak masz, to mów. - Nie mam. - Na pewno? Bo chciałbym przejść do konkretów. - OK. Przechodź do konkretów. - Dobra. Zadam ci teraz pytanie, na które powinieneś znać odpowiedź. Ale jak nie znasz, to się nic nie stało, bo ja znam odpowiedź. Pytanie brzmi: ile było sopli na dworku Rogali? – nie czekając na to, co odpowiem, odpowiedział sam – Dziesięć! A ile znaleźliśmy w każdym z tych miejsc, to znaczy ile było w Wildku i tak dalej? - Jeden. - Właśnie. Z jednym wyjątkiem. Jankowice – tam znaleźliśmy trzy! - Znaleźliśmy? - No, Mark, Matt i ja. Na leśniczówce, nad wejściem, były trzy sople. Pytaliśmy nawet leśniczego skąd się wzięły, ale nie wiedział. - Więc... – zawiesiłem głos czekając na ciąg dalszy. - Przeczytaj pierwsze litery, tak jak leci! Spojrzałem raz jeszcze na leżące na biurku karteczki i przeczytałem. - JNEPOMUK. - W Jankowicach były trzy sople. Przeczytaj jeszcze raz pierwsze litery, a z Jankowic weź trzy pierwsze. Albo zaczekaj, masz flamaster? - Tylko czarny. - Może być czarny. Podałem mu flamaster z Myszki Miki, Kuba chwycił, pochylił się i pogrubił pierwsze litery. Wyglądało to mniej więcej tak: JAN - KOWITZ N - EDZA

E - DELWILD P - APROTSCH O - BORA M - ARIA MAGDALENA U – NTER DEN LINDEN K – RASIEJOW - Teraz przeczytaj! – zarządził. - JAN NEPOMUK. - Właśnie! Jan Nepomuk! Po polsku Nepomucen! Wszystko pasowało z jednym wyjątkiem. Westchnąłem i powiedziałem powoli. - Maria Magdalena nie ma sopli. Zasępił się nieco, ale tylko nieco. - To co? - Nie pasuje. - Ale reszta pasuje! Wszystko pasuje! To musi być Maria Magdalena, bo inaczej nie miało by to sensu, a sens ma. Zbieżność jest zbyt duża, żeby był to tylko przypadek. - Znam tę kapliczkę. Żadnych sopli nie ma. - Ale kiedyś mogły być! - Na drewnianej kapliczce? - Kiedyś mogła być murowana. Przechyliłem głowę w bok i uśmiechnąłem się kącikami ust. - I zmienili ją na drewnianą? – zauważyłem kpiąco. Zaczął nerwowo stukać flamastrem o biurko. - Zniszczysz mi flamaster – powiedziałem. - No dobra – w ogóle nie zwracał uwagi na to, co robi – Przyznaję, to słaby punkt. Ale reszta się układa. - No. - Co no? - No układa się. Odłożył flamaster, wstał, przeszedł dwa kroki kierunku drzwi, odwrócił się i stanowczo oświadczył: - Trzeba to sprawdzić. Niemożliwe, żeby tam nic nie było. Zbieraj się – powiedział stanowczo – Jedziemy sprawdzić.

Rozdział XVI

Zanosiło się na deszcz, kiedy minęliśmy pałac. Ciężkie chmury pojawiły się nad Raciborzem, ale były jeszcze na tyle daleko, że pomyśleliśmy, że zdążymy wrócić. Właściwie, to ja tak pomyślałem, przypuszczałem jednak, że Kuba pomyślał podobnie, ale nawet gdyby tak nie było, to nic by się nie stało. - Mam mało powietrza – powiedział nagle – Tylne koło nie trzyma. - Nie wydaje mi się. - Jak ostatnio zmieniałem błotnik, to coś się stało. - Jak zmieniałeś błotnik? - Przedwczoraj zmieniałem. Tata przywiózł. Dwie stówy za komplet. Rzeczywiście miał nowe błotniki. Był z nich niezmiernie zadowolony. Czarne, plastikowe, wyglądały jak z motocykla enduro. - Jaki to ma związek z powietrzem? – zapytałem podchwytliwie. - Jakiś ma – stwierdził filozoficznie – Bo nie trzyma. - Trzyma. - Popatrz – nacisnął na siodełko, tak że całe koło się ugięło – Platfus. - Przesadzasz. - Platfus jak amen. Pompowałem wczoraj – dodał po chwili – A dzisiaj proszę! - No to dopompuj – doradziłem. - Dopompuj! – żachnął się – Czym? Nie mieliśmy pompki. Ani on, ani ja. - Wracamy – zdecydował – Nie będę jeździł na platfusie. - Kuba! Opanuj się. - Wracamy. Zakręcił i nacisnął lekko na pedały. Po dwóch metrach zatrzymał rower, dotknął nogą asfaltu nie schodząc z siodełka, odwrócił się i powiedział: - Basia jest bliżej. Jedziemy do Basi. Basia mieszkała bliżej, fakt. Właściwie mieszkała niedaleko. Tak naprawdę właściwie, wszyscy mieszkaliśmy niedaleko. Takie są Rudy. Wszędzie niedaleko. Zakręciliśmy i po paru minutach podjechaliśmy pod dom. Nie zdążyliśmy nawet podejść do furtki, kiedy pojawiła się w drzwiach. Idealny ideał. Niebieskie dżinsy, taka sama bluzeczka i rozpuszczone włosy. - Widziałam, jak jedziecie – powiedziała i przesłoniła ręką oczy. Słońce jakimś nieprawdopodobnym trafem wyjrzało zza chmur i oświetliło Basię nieprawdopodobnym światłem. - Złapałem gumę – krzyknął Kuba i wskazał na rower – Masz pompkę? Kiwnęła twierdząco głową - Tylko tyle? - spytała - Tak.

- Pompka jest w garażu. Wiesz gdzie, Kuba. Kuba wiedział. Jako jej kuzyn, czy ktoś tam, bywał tu od czasu do czasu również, że tak powiem, oficjalnie, z okazji spotkań rodzinnych, urodzin i takich tam. - Ty też coś złapałeś? - zwróciła się do mnie, kiedy zniknął. - Jego – wskazałem Kubę - Niestety. Uśmiechnęła się nieznacznie, poprawiła włosy ręką, tą samą, którą przesłaniała oczy i zapytała: - Gdzie jedziecie? - Tak sobie. A właściwie do kapliczki Marii Magdaleny. - Daleko – przeciągnęła się lekko – Idzie na deszcz. Złapie was. Spojrzałem na chmury i na słońce, którego już nie było. Oszacowałem, że od ostatniego spojrzenia niewiele się zmieniło. - Zdążymy przed deszczem. - Jak tam Matthew? – zmieniła temat – Nie widuję go. - Podoba ci się – stwierdziłem raczej niż zapytałem. - Nie. - Zwiedza kopalnie cynku. - Aha – mruknęła i zaraz dodała – Jadę z wami, jak mi zagwarantujesz, że nie będzie padać. - Nie gwarantuję. Zastanowiła się, ale tak jakoś niespecjalnie. - Jadę – westchnęła – I tak nie mam nic lepszego do roboty. Pojawił się Kuba z pompką. - Nie masz na wentyl samochodowy? – zapytał wskazując pompkę. Basia pokręciła przecząco głową. - Tylko taka. - Tą nie napompuję – westchnął – Nie pasuje. - To straszne – zauważyła Basia. - Muszę jechać do domu. - To ci pech! Miał dętki z wentylami samochodowymi, nie rowerowymi. Były lepsze, ale trzeba do nich mieć pompki takie jak do auta. No, może niezupełnie takie, jak do auta, ale takie same co do zasady. Zwykłymi rowerowymi człowiek nie da rady. - Jadę – wsiadł na rower - OK. - No to jadę - powtórzył, oddał pompkę i zwrócił się do mnie – Czekaj na mnie. - Basia jedzie z nami – powiedziałem. Trochę go to zaskoczyło. - Tak? – zapytał. - Mam ochotę na małą wycieczkę – wyjaśniła Basia.

- To nie jest mała wycieczka. - A co? Zastanowił się chwilę i wypalił: - To, że dziewczyny nie dają rady! Aż syknąłem, a Basia poczerwieniała. Z tym że ja w duchu, a Basia nie. - Co?! – wykrzyknęła. - Dobra, jedźcie sami – zmienił zdanie – Dogonię was. Nacisnął na pedały nie czekając na reakcję i wkrótce zniknął za parkanem. Basia spojrzała za nim z rozbawieniem i zdziwieniem zarazem. Nie potrafiłem rozpoznać, czego było więcej. - Ma tę gumę, czy nie? – zapytała nie oczekując odpowiedzi. - Jest przewrażliwiony – stwierdziłem – Gdzie masz rower? Wskazała na garaż, skąd Kuba przyniósł pompkę. - Zaczekaj chwilę – powiedziała. Zamknęła drzwi domu, klucz włożyła do spodni i skierowała się do garażu. Po chwili wyprowadziła rower, sprawdziła ilość powietrza naciskając palcem na opony obydwu kół, wsiadła na siodełko, wzrokiem dała znać, że OK i że możemy jechać. Ruszyliśmy w kierunku na pałac i dalej na Brantolkę. - Szukacie czegoś? - zapytała, kiedy minęliśmy tory kolejowe i z drogi dostępnej dla wszystkich wjechaliśmy na drogę dla rowerów. Zasadniczo była to ta sama droga, tylko samochodom nie wolno było wjeżdżać. - Nie – skłamałem. Spojrzała na mnie znad swego prawego ramienia, jechała po lewej stronie. Udałem, że nie zauważam. - Nie wierzę ci. Wzruszyłem ramionami.. - Macie jakieś tajemnice. Kuba i ty. No i ci Anglicy. - Są tu na wakacjach. - Może mogłabym pomóc. - Uważaj na drogę – powiedziałem – Widziałem faceta, który właśnie tu się wywalił. - Nie to nie – mruknęła. - Jedźmy wolniej, żeby Kuba nas dogonił. - Jedźmy szybciej, żeby deszcz nas nie dogonił. Najwyraźniej różnica zdań. Miała jednak rację, chmury coraz bliżej, a Kuby nie widać. Mimowolnie mocniej nacisnąłem na pedały, Basia za mną. Po chwili pędziliśmy już całkiem nie spacerowym tempem. Droga była prosta, bez podjazdów, bez zjazdów. Z czasem z asfaltowej zrobiła się szutrowa. Las szumiał, wiatr dmuchał, chmury nadciągały. Nieomal przegapiliśmy skręt w prawo. W pewnym miejscu, na polnym skrzyżowaniu, trzeba skręcić w prawo. Nie ma żadnego oznaczenia, gdzie w prawo, gdzie w lewo a gdzie prosto i jak ktoś nie wie, nie trafi. To

znaczy trafi do Sośnicowic, czy gdzieś tam, w każdym bądź razie, nie tam, gdzie zamierzał. Ostro zahamowaliśmy pozostawiając na drodze fajny ślad opon. - Skręcamy – rzuciłem i ponownie nacisnąłem pedały. Basia za mną, ale straciła parę metrów. Od skrzyżowania do kapliczki nie było daleko. Paręset metrów, czy coś koło tego. Po pięciu minutach byliśmy na miejscu. Zatrzymałem się i zsiadłem z roweru. Oparłem go o drzewo i szybkim krokiem podszedłem do kapliczki. Nie do drewnianej wiaty, tylko do kapliczki. Chyba już kiedyś wspominałem, że kapliczka stała pod wiatą, a jeśli nie wspominałem, to wspominam teraz. Spojrzałem na ścianę frontową, tę z drzwiami, następnie obszedłem kapliczkę dookoła zaczynając od lewej strony patrząc od frontu. Nie zauważyłem żadnego sopla, żadnej łzy, żadnego nic. Dla pewności obszedłem kapliczkę jeszcze raz, a potem zajrzałem przez okienko do środka. Wnętrze wyglądało tak samo jak cała reszta. Białe ściany, figurka świętej patronki, mały ołtarzyk. Żadnego tajemniczego znaku. Właściwie cały czas byłem pewien, że nie ma tu nic takiego, poczułem jednak małe rozczarowanie, kiedy stwierdziłem, że rzeczywiście nic tu nie ma. Basia, która też zsiadła z roweru i podeszła do kapliczki, przyglądała mi się z lekko ironicznym cieniem uśmiechu na twarzy. - Niczego nie szukasz, co? – stwierdziła. - Robimy dwadzieścia sekund postoju i wracamy – rzuciłem nie wyjaśniając nic. Spojrzała na mnie, na chmury, które właściwie były tuż, tuż i kiwnęła głową, że się zgadza. - Ale nie jedź tak szybko – poprosiła. - Musimy szybko. Inaczej złapie nas deszcz. Nie chciałabyś chyba być w lesie, kiedy pada deszcz. Nie odpowiedziała, a ja nie czekałem na odpowiedź. Deszcz nas jednak złapał. Nie w gęstym lesie, ale tuż przed samym pałacem. Skręciliśmy obok stawu w lewo i parkowymi alejkami, na skróty próbowaliśmy się dostać do domu Basi. Lunęło, kiedy przejeżdżaliśmy Rudę. Nie dało się tego tak odczuć, kiedy byliśmy w lesie, ale kiedy z niego wyjechaliśmy, spadł na nas milion ciężkich kropel, a następny milion nacierał. Nie miało sensu jechać dalej. Ostatkiem sił dotarliśmy do jedynego miejsca, gdzie mogliśmy przeczekać nawałnicę. Miejsce to było zadaszeniem głównego wejścia do pewnego kościółka stojącego na samym końcu Rud przy drodze wyjazdowej na Gliwice. Kościółek był stary i zamknięty. Bywał od czasu do czasu otwierany, ale kiedy i czy w ogóle, nie byłem pewien. W każdym bądź razie teraz był zamknięty. Nie dało się wejść do środka. I my i deszcz byliśmy na zewnątrz. To źle. Co było jednak w tym wszystkim dobre to to, że deszcz

padał z drugiej strony, tak więc kościół stanowił jakby naturalne zabezpieczenie przed nim. Gdyby padał z innego kierunku, poleglibyśmy. Całkiem jednak możliwe, że wtedy prawdopodobnie nie ulokowalibyśmy się przed samym wejściem. Miejsce nie było perfekcyjne, ale nie leciało za kark. To znaczy nie miejsce nie leciało, tylko deszcz. Byliśmy mokrzy, ale nie do suchej nitki. Chcę powiedzieć, że gdyby poszukać, znalazłoby się całkiem sporo suchych miejsc na naszych ubraniach. I nie trzeba by szukać jakoś specjalnie intensywnie. Przestało padać po może dziesięciu minutach. Natychmiast wyjrzało słońce. Idealne warunki dla tęczy. I była, jedną nogą oparta o Racibórz, druga niknęła w lesie. - Jak ładnie – stwierdziła Basia – Dla tego widoku warto było zmoknąć. - Widziałabyś to samo, gdybyś się nie ruszyła z domu. - Możliwe – odpowiedziała – Tak jest jednak lepiej. Nie sądzisz? Nie odpowiedziałem. Zauważyłem właśnie coś, czego nie zauważyłem wcześniej. Nad wejściem, ale nie tuż nad wejściem, tylko trochę wyżej, było miejsce o kształcie nieco innym niż cała reszta. W ogóle kościół był tynkowany na żółto z narożami z czerwonej cegły i każda z nich wyglądała mniej więcej tak samo. Czerwone prostopadłościany układane jeden nad drugim i jeden obok drugiego, na szerokość nie większą niż dwie długości z przesunięciem o połowę zgodnie z regułami sztuki budowlanej. Nie to jednak było ciekawe. Ciekawy był fragment w przestrzeni otynkowanej, który kiedyś z pewnością nie był otynkowany. Była to wypukłość, niezbyt duża, jednak na tyle duża, że zauważalna z pewnej odległości. Wyglądało, że pochodzi od cegły, z której zbudowany był cały kościół, a tynk odzwierciedlił jedynie pierwotny jej kształt. Wypukłość przypominała łzę. I to na tyle dokładnie, że nie pozostawiało to żadnej, ale to zupełnie żadnej wątpliwości. - Pod jakim wezwaniem jest ten kościół? – zapytałem nie patrząc na Basię. Podeszła i spojrzała na miejsce, na które ja spoglądałem. Potem spojrzała na mnie. - Marii Magdaleny – odpowiedziała – O co chodzi, Paweł? Chodziło o to, że wszystko zaczynało pasować.

Rozdział XVII

Kuba nie przyjechał, bo jak dotarł do domu, znalazł pompkę i zaczął pompować, to mu się pompka rozleciała. Wyłamała się plastikowa nakrętka z miejsca, które nakłada się na wentyl no i nie dało się nic zrobić. Kopnął jeszcze w tylne koło w bezsilnej złości, rower się przewrócił, błotnik pękł a lakier na ramie odprysnął. Totalna katastrofa. Doszedł do siebie po godzinie, kiedy zaczęło padać. Oczywiście opowiedziałem mu, co znalazłem, jak tylko się spotkaliśmy następnego dnia, czyli dzisiaj. Właściwie dzwoniłem do niego jeszcze wczoraj wieczorem, ale nie odpowiadał. Teraz staliśmy pod figurą świętego Jana Nepomucena i patrzyliśmy świętemu w oczy. To znaczy ja i Kuba. Anglicy przyjechali wprawdzie z kopalni ale zaraz pojechali do Krakowa i mieli tam być dzisiaj i jeszcze cały następny dzień. Matthew niespecjalnie chciał jechać, ale pan Davies powiedział, że nie wiadomo, kiedy następnym razem będzie w Polsce i że nie powinien tracić okazji, tylko je wykorzystywać, a Kraków taką właśnie okazją jest i w ogóle, żeby nie wymyślał. No i skończyło się na tym, że pojechali wszyscy. - Myślę, że on patrzy na kościół – powiedział wolno Kuba patrząc na świętego. - Na kościół? - Przynajmniej prawym okiem na pewno. Przyjrzałem się jeszcze raz figurce, a prawemu oku szczególnie. Przy odrobinie dobrej woli można było przyjąć, że patrzy na kościół. Przy braku dobrej woli, patrzył gdziekolwiek. - Może masz i rację – zgodziłem się niepewnie – ale dlaczego miałby patrzeć na kościół? - Święci patrzą na kościół w ogóle, nie? Dlatego są świętymi. - Świętymi są nie od patrzenia - Zgoda, ale ten święty patrzy na kościół. Wyciągnąłem z kieszeni gumę do żucia, poczęstowałem Kubę i sam wziąłem jedną pastylkę. - Nie masz czasem Hubba-Bubby? Zbieram naklejki. - Nie. - Dobra, taka też może być. Przez chwilę żuliśmy w milczeniu. - Pewnie już ktoś sprawdzał w kościele – powiedziałem powoli. - Co? - No, czy tam nie ma skarbu, czy czegoś takiego. - Człowieku, gdyby tam coś było, to dawno już by ktoś to znalazł. Wujek Janek, wiesz – spojrzał na mnie, czy wiem. Akurat znałem jego wujka Janka. Był ojcem Basi, z którą chodziłem do jednej klasy – ma firmę

budowlaną. Remontował ten kościół parę razy. Gdyby tam coś było, on pierwszy by to miał. - A może miał, już nie ma i nikomu nie powiedział? - Wujek Janek? No tak, to był argument. Wujek Janek mówił wszystko wszystkim. Był bardzo fajny i wszyscy go lubili, między innymi za to, że rozmawiał z ludźmi. - Idę do kościoła – zdecydowałem. Kuba spojrzał na mnie zdziwiony. - Przecież byłeś tam wiele razy. I co? Jest tam skarb, czy przynajmniej coś zastanawiającego? Odwróciłem się do niego twarzą i powiedziałem bardzo powoli: - W lesie też byłem parę razy, a Strażaka z Pogorzeliska widziałem pierwszy raz. I dzwony też. W tym coś musi być, Kuba. Poruszał szczęką miarowo, a potem wypuścił balona. - Jak coś znajdziemy, to na pół – zaproponował. - Jeszcze nic nie mamy. - No jasne, ale gdyby, to na pół. - Nie gadajmy teraz o dzieleniu. Idziesz ze mną? Wyjął gumę i owinął w papierek. - Jest tu gdzieś kosz na śmieci? – zapytał nie wiadomo kogo. - Idziesz? Wsunął ręce do kieszeni i bez słowa ruszył w stronę kościoła. Po paru krokach odwrócił się. - Dobra. Biorę jedną czwartą. Wzruszyłem ramionami. Wnętrze kościoła było mroczne, rozświetlone jedynie smugami światła wpadającego ukośnie przez ostrołukowe okna. Kiedyś kościół wyglądał inaczej, ale teraz, w środku, ściany były w cegły i w ogóle wszystko było z cegły z wyjątkiem może ławek i paru obrazów. Główna nawa rozdzielona była na dwie części wypełnione rzędami ławek. Ławki zaczynały się w przejściu środkowym, a kończyły w miejscu, gdzie zaczynały się kolumny podtrzymujące sufit, z tym, że ławki były w poziomie, a kolumny w pionie, co wydaje się naturalne. Główny ołtarz umiejscowiony pośrodku na tle różnokolorowych witraży był dobrze widoczny z każdego miejsca w kościele, no chyba, że ktoś chciałby ukryć się za kolumną. W środku były jeszcze obrazy świętych, sceny z ich życia i parę innych rzeczy. Posadzkę stanowiły kamienne płyty, kiedyś pewnie równe i gładkie, teraz niezupełnie, schodzone tysiącami nóg przez wieki istnienia. Kościół był kościołem pątniczym. Znaczyło to tyle, że przybywali tu pielgrzymi odwiedzić Matkę Boską Rudzką słynącą z cudów. Znaczyło to też, że zawsze w kościele ktoś był.

Wślizgnęliśmy się do środka i usiedliśmy w ławce w końcu kościoła. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku panującego wewnątrz, zaczęliśmy rozglądać się wokół. - Czego szukamy? – spytał Kuba szeptem. - Czegoś niezwykłego, jakiegoś znaku, czegoś dziwnego – wymieniłem jednym tchem. Po jakimś czasie odezwał się znowu: - Rusztowania są dziwne. Nie powinny tu stać. - Odnawiają fresk, dzięciole. Jak inaczej mieliby to zrobić. Faktycznie, dwóch konserwatorów stojąc na rusztowaniach robiło coś z jednym z obrazów na ścianie kościoła. Kuba zamilkł i zaczął wpatrywać się w kolumny. Grupa niemieckich turystów przechodziła akurat zasłaniając widok. Kiedy przeszli, Kuba odezwał się znowu: - Nic tu nie ma. To jakaś bujda z tym skarbem. - Mówiłeś, że święty patrzy na kościół – przypomniałem. - Mówiłem, że na kościół, nie do kościoła. Znaczy do środka kościoła. Jak zresztą miałby patrzeć do środka? Może to coś jest gdzieś na zewnątrz. Tu nic nie ma. Wychodzę. Nagle coś mnie tknęło. Chwyciłem Kubę gwałtownie za rękę i pociągnąłem z powrotem na siedzenie. - Ile razy byłeś tutaj? – spytałem. Cały czas rozmawialiśmy szeptem. - Nie wiem, ze sto – odpowiedział niepewnie. - Co widzisz? – pytałem dalej. - Jak co? No, kościół. - Dobra, ale w głównej nawie. - O co ci chodzi? - Skąd ksiądz mówi kazania? – uściśliłem. - Z kartki – odpowiadał niepewnie. - A tam z kartki – żachnąłem się - Ale gdzie jest, kiedy mówi. - Przy ołtarzu. - Teraz, ale kiedyś gdzie? - Co kiedyś gdzie? Mów, o co ci chodzi – zniecierpliwił się. - Z ambony, nie? – odpowiedziałem sam sobie – Kiedyś kazania wygłaszano z ambony. Ksiądz wchodził na ambonę i wygłaszał kazanie, zgadza się? - Czasem i dzisiaj tak robi. Sam widziałem. - Ile ambon tu widzisz? – pytałem dalej. - Dwie. - Jak się na nie wchodzi? - Jak jak? Normalnie, schodami. - Na obydwie? Spojrzał na ambony, a potem na mnie. - O, kurcze, Paweł. Masz rację.

W kościele były dwie ambony. Obydwie wsparte na kolumnach. Jedna z lewej, druga z prawej strony głównej nawy. Ta z lewej strony była normalna, wchodziło się na nią schodami, druga była ślepa. Chcąc się do niej dostać, trzeba by wskoczyć albo sfrunąć. Nie było schodów! Po co ktoś budował ambonę, do której nie można wejść? - Tylko, co to może znaczyć? – pytał zduszonym szeptem Kuba. - Nie mam pojęcia. Ale to jest to!. - Co robimy? - Chodź, przypatrzymy się bliżej. Wysunęliśmy się z ławki i wolno podeszliśmy do ślepej ambony. Niemcy podziwiali ołtarz. Oprócz nas nikogo więcej w kościele nie było. Z bliska ambona wyglądała jak z daleka, to znaczy całkiem normalnie i gdyby nie ten brak schodów, byłaby normalna na sto procent. Podeszliśmy najbliżej, jak tylko można. Ambona była marmurowa z ornamentami i aniołkami oraz czerwono-złotym baldachimem. Poza tym nic szczególnego. - Tu musi coś być – mruknąłem niby to do siebie, ale tak, żeby Kuba usłyszał. - Wiem, co zrobimy – odpowiedział – Ta ambona była niedawno remontowana. Remontował ją wujek Janek. Chodź, zapytamy, może coś zauważył. Pomysł był niezły. Pan Janek na pewno widział więcej niż my byliśmy w stanie zauważyć dzisiaj. Coś jednak mi nie pasowało. - Nie przypominam sobie, żeby ta ambona była remontowana niedawno. – powiedziałem. - Niedawno – potwierdził Kuba - To znaczy z rok temu. - Rok temu – mruknąłem z przekąsem. - Na taką ambonę rok, to chwila – zauważył filozoficznie - Idziemy? Kiwnąłem głową, że tak. Pan Janek, a dla Kuby, wujek Janek, mieszkał przy tej samej ulicy, co Kuba, tylko nieco dalej w kierunku Buku. A Buk był miejscem, gdzie wszyscy chcieli mieszkać, tylko z różnych powodów nie mogli. Ruszyliśmy na piechotę i dotarliśmy też na piechotę, ale pana Janka nie było. Budował komuś dom w kierunku na Kuźnię Raciborską, to znaczy nie on budował, tylko jego firma, a on tam był. Powiedziała nam to Basia, która nie wiedzieć dlaczego była w domu i nie była otoczona wianuszkiem wielbicieli. - Idziemy – zadecydował Kuba. - Nie wiesz gdzie – zauważyła przytomnie Basia. - Nowy dom w kierunku na Kuźnię. Nie jest ich chyba za wiele. - Są trzy. - Myślę, że znajdziemy. - Mogłabym iść z wami, jeśli poczekacie – powiedziała.

- Długo ci zajmie? – spytałem. - Zmienię tylko sukienkę. Trzy minuty. Nie było jej z dziesięć. Przyszła w niebieskiej sukience w białe groszki i białych podkolanówkach. Włosy spięte miała wstążką w deseń sukienki. Była ładna. Odnosiło się to nie tylko do sukienki. - Po co chcecie spotkać się z tatą? – zapytała, kiedy wyszliśmy przed dom. - Mamy ważną sprawę – odpowiedział Kuba. - Rozumiem, tajemnica. - Nie tajemnica, ale boję się, że wypaplesz. - Ja? Prędzej ty. Kuba spojrzał na mnie, ale udawałem, że nic nie widzę. - Paweł nie chce – wyjaśnił Kuba, zadowolony, że ma na kogo zwalić. Basia spojrzała na mnie, ale zaraz odwróciła wzrok. - Jasne. Paweł woli Mary. Ona pewnie wie wszystko. Nie odpowiedziałem, choć tysiące odpowiedzi cisnęły mi się do ust. A niektóre z nich były naprawdę cięte. - Jak tam narzeczona? – pytała dalej Basia – Nie widzę jej dzisiaj. - Narzeczona? – nie zrozumiał Kuba - Mary nie jest moją narzeczoną. – wyjaśniłem z godnością. - Ktoś widział was w parku, jak trzymaliście się za ręce. - Ja cię, Paweł! – Kuba spojrzał na mnie z podziwem. - To nieprawda! - Prawda, prawda. - Paweł, nie wiedziałem, że ty tak…. No, no! – cmoknął Kuba – Dziewczyna jest tu trzy dni, a ty już…. Zeszliśmy na pobocze, bo jechał jakiś samochód. Jak się okazało był to pan Zaręba z sąsiedztwa, który się zatrzymał i zaoferował, że nas podwiezie, jeśli nie chcemy się dostać do Katowic, bo tam akurat nie jedzie. Pan Zaręba miał otwartego pick-upa, więc wskoczyliśmy na pakę, a Basia do kabiny, bo miała świeżą sukienkę i nie chciała się ubrudzić. Pan Janek budował jeden z domów na powstającym osiedlu już na samym wylocie z Rud. Gmina przeznaczyła teren na budowę osiedla domków jednorodzinnych według projektów indywidualnych i jeden z tych projektów indywidualnych prowadziła firma pana Janka. Nie było kłopotów ze znalezieniem, który to indywidualny projekt, bo przed projektem stał passat pana Janka. Pan Janek był w środku, to znaczy w środku budowanego domu, nie w środku passata i rozmawiał z majstrem pochylonym nad planem budowy. - Ho, ho, spójrz pan, panie Antku – powiedział do majstra widząc nas wchodzących – nadzór budowlany przyszedł. - Chłopaki chciałyby ci zadać parę pytań – wyjaśniła Basia – a ja przyszłam z nimi.

- O, to pewnie ważna sprawa. Panie Antku, pan wie, robimy tak, jak ustaliliśmy, resztę dogadamy, jak wrócę, ale teraz, sam pan widzi… - rozłożył ręce i wskazał na nas – Ważna sprawa. Wyjdźmy na zewnątrz – to już było do nas. Wyszliśmy na zewnątrz. Pan Janek podszedł pod kran z wodą, umył ręce i zwrócił się do nas. - Co się stało? – zapytał. - Wujek, remontowałeś kościół w Rudach, nie? – zaczął Kuba. - Nie raz – potwierdził pana Janek. - Ambonę też? - Wszystko remontowałem. Ambonę też. - A tę bez schodów też? - Tę po prawej stronie, jak się wchodzi? Kiwnęliśmy głowami. Basia przysłuchiwała się. - Wszystko, co jest w kościele jest stare lub bardzo stare. Tylko takie rzeczy tam mają, nie licząc oświetlenia elektrycznego i nagłośnienia, których w czasach, kiedy powstawał kościół nie było. Kiedy chce się robić coś w takich obiektach, potrzebna jest zgoda konserwatora zabytków i wszelkie prace wykonuje się pod jego nadzorem. Pamiętam, że patrzył nam zawsze na ręce. Przy tej ambonie też, chociaż nie za wiele było tam do roboty. Wzmocniliśmy konstrukcję, bo zaczynała powstawać szczelina pomiędzy kolumną a amboną. Proponowaliśmy kotwy, ale konserwatorowi się to nie za bardzo podobało. Interesują was takie szczegóły? - Czy zauważył pan coś dziwnego? – zapytałem. - W tej ambonie? Nie. - Nic? - Są tam aniołki wykonane z marmuru. Jeden jest z gipsu. - Z gipsu? - Jest taki gips udający marmur. Można go bardzo łatwo rozszyfrować. Marmur jest zimny, podróbka ciepła. Jeden z aniołków był z gipsu. - I co? - Kiedy demontowaliśmy aniołki, jeden z nich rozsypał nam się w rękach. Nie było w tym niczyjej winy. Rozsypał się i już. Prawdopodobnie ze starości. Konserwator się wściekał, ale później i on przyznał, że nic nie dało się zrobić. Kazał dorobić takiego samego aniołka i tyle. - I dorobił pan? – pytałem dalej. - Ja nie – roześmiał się pan Janek – Nie umiem robić takich rzeczy. Pracownia konserwacji zabytków zrobiła takiego samego. Ksiądz proboszcz nawet nie wie, co się stało. - Wie – wtrąciła Basia – pokazywał nam kiedyś krzyż, który był w środku. Coś zimnego przeszło mi wzdłuż kręgosłupa. - W środku był krzyż? – spytałem powoli.

- Tak – potwierdził pan Janek – tak mały, jerozolimski. Służył prawdopodobnie za konstrukcję wsporczą dla aniołka. - I co się z nim stało? - Zabrał go konserwator. Podobno wylądował w muzeum katedralnym. - Jak wyglądał? To znaczy krzyż, nie konserwator – zapytał Kuba. - Normalnie. Mały krzyż jerozolimski, tak zwany pięciokrotny. - Dlaczego jerozolimski? - Bo z Jerozolimy – roześmiał się pan Janek – Taka nazwa. Jako pierwsze zaczęły używać go zakony rycerskie powstałe w czasie krucjat, a potem stał się herbem Królów Jerozolimskich. - A dlaczego pięciokrotny? – zapytałem. - Bo w sumie składał się z pięciu krzyży symbolizujących pięć ran Chrystusa. Wiecie, jak wygląda taki krzyż? I nie czekając na odpowiedź, wyjął z kieszeni notes i długopis i naszkicował nam wygląd krzyża. Znalem ten kształt, nie wiedziałem jednak, że nazywają go jerozolimski. - Ten z ambony, to chyba stary, co? – chciał się dowiedzieć Kuba. - To, że wymyślili go krzyżowcy, nie znaczy, że używano go tylko w średniowieczu. Sam znam paru rzemieślników, którzy zrobią ci krzyż, jaki chcesz. - Ten, który pan znalazł był zrobiony teraz? - Ten nie. Konserwator na pierwszy rzut oka oceniał go na kilkaset lat. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, ale dalsza rozmowa nie wniosła do sprawy nic istotnego, niemniej historia z krzyżem, to było coś nowego, coś, co nadawało poszukiwaniom nowy kierunek. Nie wiedziałem jeszcze, jaki kierunek i co to wszystko znaczy, ale że coś znaczy, tego byłem pewien. Byłem też pewien, że święty Jan Nepomucen patrzy na kościół.

Rozdział XVIII

Przez następne dwa dni nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Pan Davies zadzwonił, że podoba im się w Krakowie i zostają jeden dzień dłużej. Tata został wezwany do biura, bo coś tam. Mama pojechała do Rybnika. Kuba co prawda był na miejscu, ale kosił trawę cały dzień, Basi nie widziałem, a właściwie widziałem, ale przelotnie, bo wyjeżdżała gdzieś z ojcem. Jak się później okazało na prawie cały dzień. Mama przed wyjazdem prosiła, żebym pomalował farbą mostek nad strumykiem, ale nie mogłem znaleźć farby, a właściwie nie tyle farby, co pędzla, bo stary się zeschnął, a po nowy trzeba by skoczyć do sklepu, a nie miałem pieniędzy. Powlokłem się na basen, ale się zachmurzyło, więc wróciłem. Udrapowałem się w fotelu i pilotem telewizora skakałem z kanału na kanał. Abba próbowała złapać muchę i wtedy właśnie zadzwonił telefon. - Paweł Czehryński – przedstawiłem się grzecznie do słuchawki. - Nie zgadniesz, gdzie byłam – usłyszałem, kiedy skończyłem swoją kwestię i natychmiast rozpoznałem głos. Głos należał do Basi, więc prawdopodobnie i ona sama była na drugim końcu linii. Ona, albo ktoś, kto doskonale naśladował jej głos. - Ile razy mogę zgadywać? - Ile chcesz. - Chcę dwa. - Dobra. Dla ułatwienia powiem ci, że nie zgadniesz. - Byłaś na Jamajce – rzuciłem niebywale zabawnie. - Nie. I ostatnia próba. - Byłaś na skrzyżowaniu Jagiellońskiej z Anny, w mieszkaniu na trzecim piętrze w pokoju jadalnym, prze stole obok okna. - Wygłupiasz się! – stwierdziła. Jasne, że się wygłupiałem. - Dobra, gdzie byłaś? - W muzeum katedralnym i widziałam nasz krzyż. Ten jerozolimski, wiesz. Momentalnie odechciało mi się żartować. Wstałem z fotela i wyprostowałem się. - I co? - Przyjdź, to ci opowiem. - Przyjdź ty. Nikogo nie ma w domu. Zastanowienie nie trwało nawet sekundy. - Dobra. Jestem za pięć minut. Zneutralizuj Abbę, żeby nie skakała po mnie. Mam nową sukienkę i nie chciałabym jej od razu zabrudzić. - Załatwione, przychodź.

Była rzeczywiście po pięciu minutach. Może czaiła się gdzieś w pobliżu, ale przyszła dokładnie po pięciu minutach, akurat w momencie, kiedy zaczynał się Teleekspress. Wyglądała rewelacyjnie. Elegancka, ładna, długowłosa blondynka. Wcale nie dziwiłem się chłopakom, że za nią latają. - Wyjdźmy na taras – zaproponowałem – Napijesz się soku? Skinęła głową o rozglądnęła się. - Nigdy nie byłam u ciebie – powiedziała – Kim jest twój ojciec? - Inżynierem. Idziemy? – trzymałem w rękach szklanki z sokiem i głową wskazałem, gdzie ma iść. Zresztą, było widać, gdzie jest taras. Wyszliśmy przed dom, usiedliśmy w wiklinowych fotelach naprzeciw siebie i pociągnęliśmy łyk soku. - No to mów – zachęciłem. Nie dała się specjalnie prosić. - Po tej naszej rozmowie z moim tatą, wiesz, o aniołkach i o krzyżu, postanowiłam zobaczyć ten krzyż. Ksiądz go nam co prawda pokazywał, ale kto by tam wtedy zwracał uwagę na takie rzeczy. Tata akurat wyjeżdżał po coś do Gliwic, więc zabrałam się z nim. On poszedł załatwiać coś tam sobie, a ja w tym czasie do muzeum. Krzyż tam jest – spojrzała na mnie – Stoi sobie z boczku, bo co prawda jest stary, ale ani złoty, ani nie wysadzany drogimi kamieniami. Wiesz, jak wygląda? – spojrzała na mnie pytająco. - No, jak krzyż jerozolimski. Twój tata nam go naszkicował. - Krzyż jerozolimski to w zasadzie pięć krzyży. Jeden wielki krzyż środkowy i cztery krzyże boczne umieszczone w jego rogach. W sumie więc jest pięć krzyży, tyle ile ran Pana Jezusa. Taki symbol – wyjaśniła dodatkowo. - No, wiem - W swoim czasie krzyż jerozolimski był herbem królów jerozolimskich i Zakonu Rycerzy Grobu Świętego Krzyża – wyglądała na nie lada dumną z tego, co mówi. Uśmiechnęła się nawet, bardziej do siebie niż do mnie i ciągnęła - A teraz nasz krzyż. Z jednej strony znajduje się medalion z wizerunkiem papieża i napisem: „Amor Christi Crucifixi nos” czyli „Miłość Chrystusa ukrzyżowanego pociągnęła nas”. W ramionach krzyża przedstawiano zwykle sceny z życia Najświętszej Marii Panny: Zwiastowanie, Narodzenie, Chrzest i Ostatnia Wieczerza. - Chrzest i Wieczerza nie są scenami z życia Marii Panny – wtrąciłem. Zastanowiła się chwilę i powiedziała: - Jeśli tak, to już nie wiem. W każdym bądź razie jest, jak mówię. Z drugiej strony pośrodku krzyża jest wizerunek Chrystusa Zmartwychwstałego, a w ramionach sceny z życia Pana Jezusa: modlitwa w Ogrójcu, biczowanie, cierniem koronowanie i przybicie do krzyża.

- Z którego wieku jest krzyż? - Ocenia się, że z trzynastego. - Klasztor w Rudach powstał co prawda w drugiej połowie trzynastego wieku, ale trudno sądzić, żeby tu trafił od razu w tym czasie. Musiał więc trafić później. Pytanie kiedy i jak. Basia spojrzała na mnie, odłożyła szklankę z sokiem i poprawiła się w fotelu. - Wiem coś jeszcze – powiedziała tajemniczo – Mogę powiedzieć, ale ty musisz powiedzieć, o co tu w tym wszystkim chodzi. - Co wiesz? - Ty pierwszy. - Nie wiem, czy to, co ty wiesz, jest warte tego, co ja wiem. - Jest warte. - To powiedz. Pokręciła głową. - Powiedziałam już dużo. Teraz twoja kolej. Zastanowiłem się. Ostatecznie wiadomość, że szukamy skarbu nie była aż taką tajemnicą, a Basia mogła wiedzieć coś naprawdę cennego. - Dobra – zgodziłem się – Jest skarb. Trzeba tylko go znaleźć. Opowiedziałem jej wszystko, czego zdążyliśmy się dowiedzieć. O Strażaku, o ambonie, o krzyżu. Powiedziałem też, kto o wszystkim wie i ile. Słuchała nie odzywając się. - Chcę być w to wmieszana – powiedziała, kiedy skończyłem – Nie dla skarbu, ale dla przygody. - No to będzie nas sześciu licząc Matthew, Marka i Mary. - Muszą być? - Są od samego początku. Trudno byłoby ich wyeliminować. Zresztą są fajni. - Tak sądzisz? - Nie znasz ich. Naprawdę są fajni. Nie wyglądała na przekonaną, zresztą nie miałem zamiaru jej przekonywać. - Dobra – odezwałem się po chwili chcąc przerwać milczenie – Teraz twoja kolej. Co wiesz? Podniosła szklankę z sokiem i przyjrzała mu się pod światło. - Jakieś farfocle – zauważyła. - Bo to sok z farfoclami, a dokładnie z kawałkami owoców – wyjaśniłem – No więc co to za tajemnicza wiadomość, którą się chwalisz. - Nie chwalę się, tylko wiem coś, czego ty nie wiesz. - No więc? Przyjrzała się raz jeszcze sokowi. - Dobra – zdecydowała się - Normalnie krzyż jerozolimski, to znaczy ten główny, miał po jednej stronie wizerunek Chrystusa Zmartwychwstałego,

a po drugiej wizerunek papieża, który akurat wtedy był papieżem. Ten nasz wygląda inaczej! – spojrzała na mnie tryumfalnie – Nasz, zamiast Chrystusa ma wizerunek kogo innego. - Kogo? Wzruszyła ramionami. - Dobre pytanie. Po obu stronach krzyża są dwie twarze, to znaczy właściwie dwa profile. Jeden papieża, drugi nie wiadomo kogo. - Znaczy to coś? – zapytałem. - Znaczy to, że istnieje jeszcze jeden taki krzyż! - Jeszcze jeden krzyż? - Są to tak zwane Krzyże Braci Krwi. Wyrabiano je zwykle w parach na specjalne zamówienie. Jeden z krzyży był żelazny lub z brązu, drugi papieski, ze złota i kamieni drogocennych. Nie za wiele ich produkowano, bo papież nie był przecież Bratem Krwi każdego. Wartość takiego krzyża, tego cenniejszego, rzecz jasna, dzisiaj jest przeogromna, a kompletu dwóch krzyży na świecie jest może z dziesięć. Wszystkie w skarbcach Watykanu. - Skąd wiesz o tym wszystkim? - Od kustosza muzeum. Bardzo miły pan. - Co jeszcze powiedział? - Nic, bo o nic więcej go nie pytałam. - Co to za papież jest na krzyżu? - Nie wiem, ale zrobiłam zdjęcie. Ta dziewczyna była niemożliwa. - Masz to zdjęcie? Skinęła głową i z kieszeni sukienki wyjęła dyskietkę. - Cyfrowe. Trzeba przejrzeć w komputerze. Przeszliśmy do mojego pokoju, włączyłem komputer i włożyłem dyskietkę. Były tam zdjęcia obydwu części krzyża. Twarze na krzyżach nie były za wyraźne, ale bez trudności można było dostrzec, że różnią się. - Który to papież? – spytałem - Prawdopodobnie ten w tiarze. Faktycznie, jeden z profili nosił tiarę, drugi nie. - Zróbmy tak – zaproponowałem – Przejrzyjmy poczet papieży i spróbujmy dopasować twarze. - Wszystkich papieży? – zapytała z przestrachem w oczach. - Tych z trzynastego wieku. Wpisałem do internetowej wyszukiwarki „papież”, a potem jeszcze „poczet” i po chwili mieliśmy całą galerię malowanych twarzy z krótkim opisem z boku. Po pięciu minutach zatrzymaliśmy się na papieżu numer sto dziewięćdziesiąt trzy. - To chyba ten – powiedziałem.

- Chyba tak – zgodziła się – A przynajmniej wygląda na najbardziej podobnego. - Benedykt XI – przeczytałem. Twarz Benedykta XI najbardziej pasowała do jednego z wizerunków z krzyża. - Pozostaje jeszcze znaleźć tego drugiego – zauważyła Basia. - Patrz – nagle podskoczyłem i wskazałem na opis – patrz i czytaj! - Mikołaj Boccasini. Legat papieski w Polsce. I co? - Przed wyborem na papieża był w Polsce. Wszystko zaczyna się układać. Jeżeli on był w Polsce, to znaczy, że krzyż też może był w Polsce. A może ciągle jest. Tego dnia nie zrobiliśmy nic więcej. Basia poszła do domu. Umówiliśmy się na jutro.

Rozdział XIX

Anglicy przyjechali następnego dnia po południu. Zaraz też zrobiliśmy naradę bojową. Zaprosiłem Kubę i Basię i poinformowałem wszystkich krótko, co się stało, kiedy ich nie było. - Robi się ciasno – stwierdził Mark – Jest nas już sześciu. - Zaklepuję sobie jedną czwartą – stwierdził Kuba. - O czym mówisz? – spytałem. - Uzgodniliśmy, że biorę jedną czwartą wszystkich wpływów z tej imprezy – wyjaśnił – Niezależnie ilu nas będzie. - Spadaj – stwierdził Matthew. - I to w szybkim tempie – dodał Mark – My byliśmy pierwsi i nam się należy wszystko. To jest poza dyskusją. Ty możesz, co najwyżej dostać znaleźne. Nie wiem ile to jest, pięć procent? - Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – wmieszałem się – Nie robimy tego dla skarbu. Pamiętacie, co mówi legenda? Ten, kto znajdzie, oddaje cystersom. Jak coś znajdziemy, dajemy na odbudowę – zakończyłem stanowczo. - Zgadzam się – powiedziała Mary. - Ja też – poparła ją Basia. Spojrzały na siebie i jak mi się wydawało, pierwsze lody zostały przełamane. - Ale ja się nie zgadzam – odezwał się Kuba – Dwadzieścia pięć procent. Tak było ustalone. - Ustalałeś to chyba sam ze sobą – złośliwie dociął mu Mark - Mały! – z pogróżką w głosie odpowiedział Kuba Matthew podniósł ręce w geście uspokojenia. - Co wy na to, żebyśmy sobie zostawili znaleźne? Pięć czy dziesięć procent. A resztę cystersom. To chyba fair, nie? Tym bardziej, że jednak coś w tym kierunku robimy, a cystersi przez wieki nic – dodał po chwili. Zapadła cisza. Mary przyglądała się swoim paznokciom, Basia udawała, że bawi się z Abbą, a chłopcy wyglądali, jakby za chwilę mieli rzucić się na siebie. - Znajdźmy coś najpierw – wtrąciłem pojednawczo – a potem ustalimy, co z tym zrobić. Rozejrzałem się. Obraz sprzed sekundy nie zmienił się ani na jotę. Dziewczyny udawały, że są zajęte sobą, a chłopcy nawet nie udawali, że najchętniej to zdzieliliby się paroma kułakami. - Kto jest za? – spytałem. Podniosłem rękę pierwszy i przez jakiś czas jedyny. Później dołączyły dziewczyny, później Matthew, Mark i na końcu Kuba. - Jesteśmy grupą – powiedziałem – Każdy coś wniósł. Skończmy jako grupa.

- Właściwie racja, ostatecznie nie ma się o co kłócić – po chwili odezwał się Kuba. - Właściwie nie ma – zgodził się Matthew, a Mark tylko skinął głową. Odetchnąłem z ulgą. Konflikt wydawał się zażegnany. - Jak zrozumiałem, jedną stronę krzyża mamy rozszyfrowaną. Pozostaje pytanie, kto jest na drugiej stronie. Tylko co by nam to dało? – zapytał Kuba. - Związek pomiędzy papieżem Benedyktem a Rudami – wyjaśniła Basia. - Mam pewien plan – odezwał się nagle Matthew – Do papieża doszliście przez komputer. Do Drugiej Twarzy dojdziemy też przez komputer. - Ale jak? – zapytała Mary. - Zastanówmy się – ciągnął Matthew – Kto mógł być na drugiej stronie krzyża z papieżem? Na pewno nie chłop pańszczyźniany. - Pewnie nie – zgodziliśmy się wszyscy. - Najbardziej prawdopodobny wydaje się ktoś z możnych średniowiecza. - Wiesz ile było możnych w średniowieczu? – zapytał Mark – Tysiące. W ten sposób mamy co robić do późnej starości. - Może był to jakiś święty – inne podejście zaproponowała Mary – Główni święci byli w średniowieczu. - To prawda – zgodził się Matthew – Ale świętymi zostawali głownie po śmierci. Nie mogli być więc braćmi krwi z papieżem. - To może jakiś król? – rzucił Kuba. - Może – zgodził się Matthew – Zróbmy listę potencjalnych drugich twarzy. Masz jakąś kartkę, Paweł? Podszedłem do biurka i z szuflady wyciągnąłem kartkę białego brystolu. Z tej samej szuflady wyjąłem tez flamaster, usiadłem za biurkiem, zamknąłem szufladę, chwyciłem flamaster i powiedziałem: - Piszę królowie. Kto jeszcze? - Książęta – ktoś rzucił, nie zauważyłem nawet, kto. - Jezu, faktycznie mamy co robić do emerytury. - Słuchajcie! Krzyż był jerozolimski – myślał głośno Matthew – Pochodził z Jerozolimy, a właściwie z Królestwa Jerozolimy. Do obrony Królestwa powołani byli rycerze zakonni. Może to jeden z rycerzy zakonnych. - Jeśli już, to pewnie jeden z Wielkich Mistrzów – podpowiedziała Basia. - Paweł pisz, Wielcy Mistrzowie. Kto jeszcze? - A co z książętami? Pisać? - Nie – zdecydował Matthew – Gdyby nie wyszło z innymi, wracamy do książąt. Kto jeszcze? Chwilę zastanawialiśmy się, ale nic nie wymyśliliśmy. W ten sposób lista była krótka: królowie i Wielcy Mistrzowie. - Dzielimy się na grupy – kontynuował Matthew – Na trzy grupy. Proponuję, dwie grupy zajmą się królami, bo było ich więcej, a jedna Wielkimi Mistrzami. Podział: Paweł, Kuba – grupa pierwsza – królowie od

Niemiec na zachód, Mark, Mary – grupa druga – królowie od Niemiec na wschód, Basia, ja – grupa trzecia – Wielcy Mistrzowie. - Od Niemiec jak? – wtrąciłem – Od dzisiejszych Niemiec? Bo kiedyś wyglądało to inaczej – próbowałem uściślić. - Od dzisiejszych Niemiec – zgodził się Matthew. - Mamy tylko jeden komputer – zauważyłem. - Musimy więc pracować po kolei. Najpierw grupa pierwsza, później druga i tak dalej. - Ja teraz nie mogę – powiedział Kuba – Muszę iść do domu. Niech druga grupa zacznie, a my z Pawłem jutro, co Paweł? Kiwnąłem głową, że zgoda. - Skoro Paweł teraz nic nie robi, to może poszlibyśmy na spacer – zaproponowała Mary – Opowiem ci, jak było w Krakowie. - Ale ty jesteś grupa druga – oponował Mark. - To zacznijmy od trzeciej. Kolejność znowu nie jest aż tak ważna. - Ustaliliśmy chyba coś przed chwilą. Jak tak mamy pracować, to ja emigruję – zapowiedział Mark. - Grupy nie muszą pracować w komplecie – zauważyła Mary – Grunt, żeby ktoś z grupy był. - To zamieńcie się miejscami. Paweł z Mary, Kuba z Markiem – zaproponował Matthew. - Ja nie chcę być z Markiem – zaprotestował Kuba – Niech jest, jak jest, tylko zacznijmy od grupy drugiej. - Od trzeciej – dodała szybko Mary. - Co ty na to? – Matthew bezradnie spojrzał na Basię – Możesz teraz zostać chwilę? - Właściwie tak. Pod warunkiem, że odprowadzisz mnie do domu. - Zgoda. Wyszliśmy wszyscy. Ja z Mary do ogrodu, a następnie ścieżką w kierunku boiska, Kuba do domu, a Mark nie wiem gdzie. Matthew i Basia zostali przy komputerze. Pomyślałem o czekającej mnie robocie. Państw na wschód od dzisiejszych Niemiec było, nie wiem, z dziesięć, na zachód drugie dziesięć. Trzeba zacząć od mapy trzynastowiecznej Europy, zrobić linię i zobaczyć dokładnie, co obejmuje „na wschód”, a co „na zachód”. Grupa pierwsza i druga musiałyby się spotkać, żeby ustalić metody podziału. Czułem, że jak ja tego nie zorganizuję, nie zorganizuje tego nikt. - O czym myślisz? – spytała Mary, kiedy przekroczyliśmy strumyk i wąską ścieżką skierowaliśmy się w stronę lasu i boiska, gdzie swego czasu graliśmy mecz. Był ciepły letni wieczór. - O tym, co było w średniowiecznej Europie i o tym, co było na wschód od Niemiec. - W związku z tym, co ustaliliśmy?

- Tak. Mary nagle przystanęła i spytała: - Bawi cię to? - A ciebie nie? Wzruszyła ramionami, odwróciła się i ruszyła dalej. - Może trochę, chociaż nie wierzę, że jest tu jakiś skarb. - Ale na razie wszystko, do czego doszliśmy, układa się w miarę logiczny ciąg, musisz przyznać. - I przyznaję, ale nie wierzę w skarb. Musimy o tym rozmawiać? Jest tak ładnie. - Ty zaczęłaś. - Ale teraz już kończę. Rzeczywiście było ładnie. Słońce chowało się akurat za horyzont tworząc pewnego rodzaju czerwony pas nad polem pszenicy, czy żyta, czy co to tam było. W trawie śpiewały świerszcze, z pobliskich domów dochodziło szczekanie psów. Nie licząc psów i świerszczy, było cicho, ciepło i spokojnie. Szliśmy brzegiem lasu, mając z jednej strony las właśnie, a z drugiej pole porosłe zbożem. - O czym chciałabyś rozmawiać? – spytałem po chwili. Chwyciła mnie za rękę i przytuliła się. Zrobiło mi się głupio. Rozglądnąłem się ostrożnie na boki, czy ktoś nas nie widzi i objąłem ją ramieniem. Zrobiło mi się jeszcze głupiej, więc wycofałem rękę i włożyłem do kieszeni. Pozostała jednak ręka tkwiła ciągle w dłoni Mary. - O Krakowie? – brnąłem. - Daj spokój. - Mówiłaś, że opowiesz, jak było. - Tak tylko powiedziałam. Brakuje mi kogoś, z kim mogłabym pogadać od czasu do czasu. Fajnie było, jak pojechaliśmy do parku przy opactwie i chodziliśmy trochę po alejkach. Pomyślałam więc, żeby fajnie było ciągle i żebyśmy pospacerowali trochę i dzisiaj. Od czasu do czasu każda dziewczyna tego potrzebuje. - Jasne – mruknąłem. - Nie wierzysz? - Nie, no wierzę. Szliśmy wolno wzdłuż pola. Gdzieniegdzie wśród zboża, pojawiały się niebieskie plamki chabrów. W jednych miejscach było ich więcej, w drugich mniej. W pewnym momencie pochyliłem się, zerwałem jeden i podałem Mary, co w pierwszej chwili wydawało mi się nadzwyczaj romantyczne. Od razu jednak zrobiło mi się, któryś już raz z kolei, głupio, i najchętniej odebrałbym jej tego chabra, ale to wyglądałoby jeszcze gorzej, więc zostawiłem jej kwiatek, a sam odwróciłem wzrok.

Mary przyjęła kwiat, zrobiła krok w przód zastępując mi drogę, odwróciła się i pocałowała szybko w usta. Potem znów się odwróciła i spojrzała w pole. Zaległo krępujące milczenie. - Lubisz mnie? – spytała cicho. - Tak – odpowiedziałam. - Mam w Yorku chłopaka. Każda dziewczyna ma. No może z wyjątkiem Jennifer, ale ona jest strasznie gruba. No więc, mam chłopaka, ale on nie daje mi kwiatów. - To był polny chaber, Mary. - Wiem, dlatego było to jeszcze bardziej romantyczne. Jutro wybiorę się tu chyba ze sztalugami. - Świetny pomysł. - A Basia? – spytała po chwili – Lubisz Basię? - Basia chodzi ze mną do klasy. Znam ją od dawna – odparłem wymijająco. - Chodzicie ze sobą? - Nie. - Jest ładna. - Ty też. Tego wieczora wróciliśmy do domu późno.

Rozdział XX

Mimo, że wróciliśmy późno, nikt nie miał o to pretensji i nikt nie pytał nawet, gdzie byliśmy. Dziwny dzień. Rodzice i państwo Davies siedzieli na tarasie i rozmawiali, popijając coś z wysokich szklanek. Była też Basia i pan Janek, czyli ojciec Basi. Nie był u nas nigdy wcześniej. Naprawdę dziwny dzień. - Dobrze, że jesteście – powitała nas mama – Jeszcze chwila, a zaczęlibyśmy się martwić o was. - Siądźcie – zaproponował Tata – Właśnie o czymś zdecydowaliśmy i mamy nadzieję, że wam się spodoba. Usiedliśmy na wolnych krzesłach i spojrzeliśmy na rodziców pytającym wzrokiem. Mary sięgnęła też po ciasteczko. - Zostało mi jeszcze kilka dni urlopu – wszedł w słowo pan Davies – i postanowiliśmy, że spędzimy je nad morzem, to znaczy konkretnie w Gdańsku. Co wy na to? Zaskoczyło mnie to, Mary chyba też, jak mi się wydawało. - No ale…. - nie zdążyłem skończyć, bo tata wszedł mi w słowo. - My też jedziemy. Jedziemy wszyscy i zabieramy Basię ze sobą. Pojedzie naszym samochodem. Pytaliśmy pana Janka, czy się zgodzi, żeby Basia jechała z nami i się zgodził. - Nie lepiej by tu było zostać trochę – odezwała się Mary – Znalazłam fantastyczny plener malarski i chciałabym to wykorzystać. - Nad morzem jest wiele wspaniałych plenerów – wtrąciła się pani Davies – Zresztą jesteś jedyną, której się to nie podoba. Mark i Matthew są za. - Mark i Matthew są za? – spytaliśmy niemal jednocześnie. - Dlaczego to takie dziwne? Właśnie oni to zaproponowali. - Oni to zaproponowali? – nasze zdziwienie było przeogromne. - Gdzie są teraz? – spytała szybko Mary. - W pokoju Pawła. Grają w jakąś grę, jak mi się wydaje – odpowiedziała pani Davies. W grę, akurat, pomyślałem i nie czekając już na nic pobiegłem na piętro. Mary odwróciła się na pięcie i pobiegła za mną. - Może zjedlibyście jakieś małe co nieco – dobiegł nas jeszcze głos mamy, ale nie zdążyliśmy odpowiedzieć. Mark, Matthew i Basia siedzieli wokół monitora komputera i wpatrywali się w coś intensywnie. Odwrócili gwałtownie głowy, kiedy wpadliśmy. - Co się dzieje? – prawie krzyknąłem – Nie ma nas godzinę, a kiedy wracamy, dowiaduję się, że jedziemy nad morze. I to dzięki wam! Spojrzeli na siebie, potem na nas i wybuchnęli śmiechem. Straciłem orientację zupełnie. - Może powiecie, o co chodzi – poparła mnie Mary – Mieliście znaleźć Wielkich Mistrzów a nie jak dojechać nad morze. Tak ustaliliśmy.

- Wiem, co ustaliliśmy – prawie przerwał jej Matthew – I działamy, a właściwie już zadziałaliśmy. - Co to znaczy? – spytałem. - Nie musicie już szukać na wschód od Niemiec. Znaleźliśmy osobę z drugiej strony krzyża! Było to jak grom z jasnego nieba. Usiadłem na tapczanie, a Mary przycupnęła obok. - Zakonów rycerskich było kilka – zaczął Matthew - Wszystkie powstały w czasie wypraw krzyżowych dla ochrony Grobu Bożego, pielgrzymów i ostatecznie zdobyczy krucjat. Skoncentrowaliśmy się na zakonach z Palestyny. Było ich parę, ale najważniejsze to Joannici, inaczej zwani Kawalerami Maltańskimi, bo później przenieśli się na Maltę, Templariusze, zlikwidowani całkowicie po konflikcie z królem Francji i Krzyżacy, którzy z Palestyny przez Wenecje przenieśli się do Polski. Matthew błyszczał wiedzą. Pewnie przeczytał w Internecie pięć minut temu. - Basia zaproponowała, żeby zacząć od Krzyżaków, bo byli w Polsce, a my też jesteśmy w Polsce, jak łatwo zauważyć. Wiecie, że oni naprawdę nazywali się Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie? Wyobrażacie sobie, że ktoś w ogóle mógł się tak nazwać? - O czym ty gadasz? – spytała Mary. - Dobra, do rzeczy. – chrząknął i podjął po chwili – Wyświetliliśmy poczet krzyżackich Wielkich Mistrzów. Dziewiętnastym Wielkim Mistrzem, działającym mniej więcej w tym samym czasie, co Benedykt XI był, nie zgadniecie, kto. - Kto? Matthew popatrzył triumfująco na nas. - Nie trwało to dłużej niż pół godziny. Strzał w dziesiątkę. Nawet przez chwile przypuszczałem, że Basia wie więcej na ten temat, a tylko nas podpuszcza. - Kto to był, Matt? – Mary zaczynała tracić cierpliwość. - Nie zgadujecie? - Matthew! - Gottfried von Hohenlohe! Był Wielkim Mistrzem od 1297 do 1303, a Benedykt XI papieżem od 1303 do 1304. Podobizna też pasuje. Co prawda internetowa podobizna jest do kitu, bo z jakiejś rzeźby, prawdopodobnie nagrobkowej, ale facet jest podobny do tego, który jest na krzyżu. Dobre, co? - A inni Wielcy Mistrzowie? – ostudziła go Mary. - Inni nie pasują – wtrącił Mark – Sprawdzałem. - A inni Wielcy Mistrzowie innych Zakonów? – dociekała Mary.

- O co ci chodzi? Facet pasuje. Twarz pasuje, lata pasują. Czego chcesz jeszcze? - Czy sprawdzaliście inne zakony? - Nie sprawdzaliśmy, Mary – wtrąciła Basia – Wyszliśmy z założenia, że najbardziej prawdopodobną osobą będzie ktoś, kto ma jakieś związki z Polską. Krzyżacy mieli. Mieli całe państwo na północy Polski. Żaden inny zakon nie był tu tak silny, jak Krzyżacy. Dlatego właśnie oni. Znaleźliśmy kogoś pasującego czasowo i pasującego wizualnie, jeśli mogę się w ten sposób wyrazić. Krzyżacy swą stolicę mieli w Malborku, dlatego zaproponowaliśmy pojechać do Malborka. - Tata mówił o Gdańsku. - Nie mogliśmy wprost powiedzieć, że chodzi nam o Malbork. Od razu by się domyślili, że coś tu jest nie tak. Do Gdańska możemy jechać przez Malbork. Zatrzymamy się i tak dalej. Siedzieliśmy u mnie w pokoju. Okno było otwarte, światło zapalone, na zewnątrz noc. - Naleci mi komarów – stwierdziłem. Nikt nie zareagował. Może dlatego, że nie zamierzali tu spać. - Basia jedzie z nami? – spytała Mary patrząc na sufit. - Chyba nie masz nic przeciwko temu? – zaoponował Matthew. - Zadzwoniłam po tatę, żeby mnie podwiózł do domu, bo nie wiedzieliśmy, o której skończymy szukanie – wyjaśniła Basia – W międzyczasie wygrzebaliśmy Wielkiego Mistrza. Tata przyjechał akurat, kiedy Matthew zaproponował jechać nad morze. To znaczy do Malborka, ale właściwe nad morze. Tata Pawła zaproponował, żebym jechała z wami, a mój tata się zgodził. Cała historia. - No więc jedziemy – podsumował Matthew. - A Kuba? – zapytałem – Zaczęliśmy z nim, a teraz zapominamy? Zapadło krępujące milczenie. - Zapytam, zaczekajcie – zdecydowałem, podszedłem do telefonu i wykręciłem numer – Chyba, że go nie ma w domu. Kuba był w domu, ale jednak nie chciał jechać. Właściwie, chciał, ale nie mógł. Powiedział, że za trzy dni jadą do Chorwacji, więc nie ma o czym mówić. Żałuje, ale Chorwacja była zdecydowana parę miesięcy temu i nic nie da się zrobić. Oczywiście wolałby jechać z nami, ale nie może. Przypomniał jeszcze, że, mimo, że go nie będzie, i tak zachowuje prawa do dwudziestu pięciu procent, a może do dwudziestu procent, już nie pamiętał. - No to zdecydowane – skonstatował Mark – Jedziemy. Hurra! – dodał bez entuzjazmu. - Nie cieszysz się?– zapytała Basia. - Jasne, że się cieszę. Klawo, jak cholera – sparodiował odzywkę z „gangu Olsena”.

- O co ci chodzi? – spytał Matthew – Myślałem, że jesteś za. - Nie wierzę w to, Matt! W dwudziestym pierwszym wieku nie ma skarbów. Wszystko zostało już znalezione. - Ale układa się – zauważyła Basia. - Aż za dobrze – odparł Mark – Podejrzanie za dobrze. - Rozmawialiśmy już na ten temat – spokojnym głosem wtrącił Matt – Wszyscy miewamy chwile zwątpienia. Wszyscy, Mark, ja, Mary, Paweł. Wszyscy – powtórzył któryś już raz - ale jak dotąd nigdy wszyscy razem. Ustalmy, że póki choć jeden z nas będzie wierzył w to, co robimy, reszta będzie mu pomagać, zgoda? Spojrzał na nas, a my na siebie. Przez chwilę nikt nic nie mówił, ale w końcu zgodziliśmy się z propozycją Matthew. Nagle coś mnie tknęło i to tak, że aż podskoczyłem. - Słuchajcie! Pamiętacie, jak się nazywał książę raciborski, który przejął majątek cystersów? Zapadła cisza. - Ten, o którym wspominał stary ksiądz? – zapytała cicho Mary. - Tak. - Hohenlohe. - Właśnie! Hohenlohe! – prawie wykrzyknąłem – Wiktor von Hohenlohe! Spojrzeliśmy na siebie i krzyknęliśmy z radości. Potem skoczyliśmy na równe nogi i zaczęliśmy tańczyć. Chwyciliśmy się za ramiona i podskakiwaliśmy w kółko to w lewo, to w prawo wydając od czasu do czasu opętańcze okrzyki. Na parterze musiało to wyglądać na taniec wojenny Apaczów, bo nagle drzwi się otworzyły i stanęli w nich pan Davies i tata. - Co tu się dzieje? – spytał groźnie pan Davies. - Cieszymy się, że jedziemy nad morze – wyjaśnił Mark nie przerywając tańca. - Mówiłem ci, Hugh, że im się spodoba. Ja też zawsze chciałem jeździć nad morze.

Rozdział XXI

Do Malborka dobrnęliśmy rano. Oczywiście spaliśmy całą noc w samochodzie, to znaczy tata nie spał, ale on był kierowcą. Reszta spała, Mama też chyba na przednim siedzeniu, ale nie wiem dokładnie, bo sam spałem. Zatrzymaliśmy się parę razy dla rozprostowania kości, jak mawiał tata, ale już podczas ostatniego postoju, ani Matthew ani Mark ani Mary nie wychodzili z samochodu. Pani Davies potwierdziła, że zasnęli. Basia też spała. Jechaliśmy przez Łódź i Toruń, ale zatrzymaliśmy się tylko w Toruniu. Toruń jest podobno ładny, to znaczy na pewno jest ładny, bo byłem już tam raz ze szkolną wycieczką dwa lata temu, miasto Kopernika i tak dalej, ale jest szczególnie ładny dla kogoś, kto lubi stare starówki i świeże pierniki. Teraz też zatrzymaliśmy się tylko, żeby kupić trochę pierników i ruszyliśmy zaraz w dalszą drogę. A pierniki były pyszne i w dodatku sprzedawali je w opakowaniach wyglądających jak stare kamieniczki. Mark kupił parę rodzajów pierników, ale nie w kamieniczkach, tylko normalnie, bo powiedział, że je pierniki, a nie papier. Tak właściwie, to nie Mark kupił, tylko pani Davies, ale Mark tak chciał. Pani Davies natomiast bardzo się podobało opakowanie i kupiła parę sztuk dla znajomych w Yorku. Powiedziała, że nie spotkała tego nigdzie indziej. Zjedliśmy też nieskomplikowane śniadanie i ruszyliśmy dalej. Pogoda była dobra. Świeciło słońce, chociaż jak wyjeżdżaliśmy padał deszcz, ale najwyraźniej umknęliśmy chmurom. Tak więc do Malborka dobrnęliśmy rano, a właściwie późnym ranem. Nie było specjalnych trudności, żeby przekonać rodziców, żeby zboczyć trochę z drogi na Gdańsk i skręcić na Malbork. Zboczenie nie było znowu tak duże, raptem kilkanaście kilometrów. Zamek przedstawiał się imponująco. Stał na brzegu Nogatu, dumny, potężny i gdyby miał ręce, pewnie założyłby je na piersi. Dumna stolica dumnego państwa, jednego z potężniejszych w trzynastym i czternastym wieku w tej części Europy. Rycerze nosili czarne krzyże na białych płaszczach, stąd nazwa, ale nazwa nie od płaszczy, a od krzyży. Budowali zamki z gliny, co w ówczesnej Europie nie było czymś powszechnym. Oczywiście zamki nie z gliny, ale z cegły, a cegła z gliny, żeby ktoś nie pomyślał, że Krzyżacy mieszkali w lepiankach. Mury były tak solidne, że zamek, który powstał w XIII wieku przetrwał do dzisiaj. Oczywiście parę razy był ostrzeliwany, burzony i co tylko, ale zawsze się odbudowywał. Przed wjazdem do miasta skręciliśmy w lewo i wzdłuż rzeki przejechaliśmy paręset metrów, mając zamek ze swej prawej strony.

Obydwa brzegi Nogatu łączyła jedynie kładka dla pieszych, musieliśmy więc zawrócić, skręcić w lewo i przez most drogowy przejechać na drugą stronę, kierując się w stronę zamku, co nie było specjalnie trudnym przedsięwzięciem. Zamek właściwie składał się z trzech zamków: niskiego, średniego i wysokiego. Zamek wysoki mieścił się wysoko, a niski nisko, jak należało się spodziewać. Na zamku niskim był hotel, który przerobiono ze starego szpitala. I tu wstęp był dla każdego, kto chciał. Zamku średniego broniła potężna brama i tam mógł dostać się jedynie ktoś, kto wykupił bilet. Do zamku wysokiego przechodziło się przez średni. W międzyczasie zrobiło się południe, więc zjedliśmy obiad, a potem poszliśmy zwiedzać. W środku zamek był jeszcze potężniejszy niż na zewnątrz, choć wydaje się to niemożliwe. Zamek stanowił mieszkanie i miejsce pracy dla Wielkiego Mistrza, Wielkiego Komtura, Wielkiego Kogoś-Tam-Jeszcze i całej rzeszy urzędników z nimi związanych. Prawdopodobnie o kimś zapomniałem, więc jeśli ktoś robi notatki, żeby później błysnąć na lekcji historii, to niech lepiej nie robi. Oczywiście Zakon był zakonem, więc musiał być kościół i miejsce zgromadzeń, czyli kapitularz. I były, rzecz jasna. Część sal wewnątrz murów jest odbudowana, część pozostawiono specjalnie w stanie z końca drugiej wojny światowej, chcąc pokazać ogrom zniszczeń. W sposób szczególny dotyczy to kościoła, gdzie w czasie ostatniej wojny trafiła bomba, czy pocisk radziecki, nie pamiętam. Można tam wejść, ale kto spodziewa się złoceń, czy czegoś takiego, to na pewno się zawiedzie. Kiedy my weszliśmy, właśnie wychodziła poprzednia grupa zwiedzających. Wewnątrz kościoła została tylko jakaś pani siedząca na składanym krzesełku pod jedną ze ścian i szkicująca coś w bloku leżącym na jej kolanach. Nie przyglądałem się specjalnie ani temu, co szkicuje, ani jej samej. Ot, jakaś malarka. Zauważyłem jedynie, że nosiła długą czarną spódnicę z naszywanymi kwiatami w tym samym kolorze. Po pięciu minutach wyszliśmy, ona została. Przeszliśmy jeszcze przez dziedziniec zamku wysokiego, pałac Wielkiego Mistrza i Refektarz. Potem wyszliśmy. Rodzice poszli na kawę, a my nad rzekę. - I co? – spytał Matthew po pewnym czasie, kiedy zostaliśmy sami. Rzucaliśmy właśnie kaczki na wodzie, więc nikt nie odpowiedział. - I co, spytałem – Matthew ponowił próbę - Co, co? – odpowiedział Mark, chociaż wiedział doskonale, o chodzi Mattowi. - Chyba nici, nie? Nici z pięknie ułożonego planu. Właściwie, czego się spodziewaliśmy, że przyjedziemy i abrakadabra, oto mamy krzyż, którego wszyscy szukają od sześciuset lat.

- Sam byłeś za – przypomniał Mark - Jasne, że byłem za. Wszyscy byliśmy za. Teraz też jestem za, tylko trochę mniej. Muszę to przemyśleć. Idę na lody. - Idę z tobą – powiedział Mark. - Ja też – zadeklarowała się Basia. – Lody stanowczo pomagają na myślenie. Zostaliśmy sami z Mary nad brzegiem wolno płynącego Nogatu. W ogóle miałem wątpliwości, czy on w ogóle płynie, czy tylko udaje. Rzuciłem ostatnią kaczkę i zapytałem: - Co robimy? Obejdziemy mury dookoła? Kiwnęła głową, że zgoda. Zresztą nie było za wiele do roboty. Ekipa techników właśnie montowała małą scenę nad wodą, a właściwie częściowo już w wodzie. Plakat głosił, że wystąpi miejscowa grupa muzyczna i że zachęcają do udziału w zabawie. Przed sceną ustawiano niewielki podest dla tańczących, jeśliby ktoś taki się znalazł. Dla tych, którzy chcieliby tylko posłuchać, była skarpa porośnięta trawą, w tej chwili pusta, w zamierzeniach organizatorów pełna wieczorem. Szliśmy niezbyt szeroką wyasfaltowaną dróżką wzdłuż murów, mając po jednej stronie mury właśnie, a po drugiej Nogat. Było późne popołudnie i ciepło. Takich jak my, było wielu. Takich popołudni, niewiele. W pewnej chwili zauważyłem jakąś postać siedzącą na składanym krzesełku pod murami i szkicującą coś w szkicowniku. Dookoła na prowizorycznych sztalugach stały obrazy wykonane różnymi technikami, przedstawiające głównie zamek. Wyglądały, jakby czekały na sprzedaż, chociaż ich właścicielka nie zwracała na nie żadnej uwagi. Na osobnym wieszaku, tuż obok obrazów porozkładane były różne ręcznie wykonane breloczki, rzemyki, paciorki, korale, monety i medaliony. Też wyglądały, jakby czekały na sprzedaż. Kiedy podeszliśmy bliżej, dostrzegłem czarną spódnicę w kwiaty. Była to ta sama malarka, którą spotkaliśmy w kościele. Pociągnąłem Mary w jej stronę, zaszedłem z tyłu i zajrzałem przez ramię. Zajęta była szkicowaniem i zrazu nie zauważyła, kiedy podeszliśmy, potem lekko odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Była starsza niż się spodziewałem. Oczy otoczone były całkiem gęstą siateczką zmarszczek, a włosy poprzeplatane gdzieniegdzie niezamierzoną siwizną. - Podoba się? – spytała ciepłym głosem. - Zauważyłem panią dziś w kościele na zamku – powiedziałem. - Często tam szkicuję – odparła. - Tylko zamek – stwierdziłem i wskazałem na obrazy wiszące wokół. - Lubię zamki, a ten szczególnie. - Mieszka tu pani? – zapytała Mary. - Mieszkam w Gdańsku, jednak każdego roku przyjeżdżam tu na wakacje.

- Chciałabym malować jak pani – powiedziała Mary. - Mary tez maluje –potwierdziłem. - Ale nie tak – Mary była skromna. - Bo malujesz kwiaty – zwróciłem się bezpośrednio do niej. - Nie tylko, ale i tak nie wychodzi mi tak ładnie. Malarka przyjrzała się Mary uważnie i zapytała: - Masz ochotę poszkicować trochę? Mary uśmiechnęła się. - Teraz? - Dlaczego nie? Chyba, że macie inne plany. - Właściwie nie mamy żadnych planów. Chcieliśmy trochę pospacerować. - Pospacerować można zawsze. Siadaj, tu masz szkicownik, tu pastele. Kartonu już nie mam, ale możesz użyć ten – podała jej jakąś kartkę – zaczęłam coś dzisiaj, ale dałam spokój. Druga strona jest zupełnie czysta. Na szkic nadaje się zupełnie dobrze. Ja próbuję uchwycić gdanisko, ale ty możesz, co chcesz. Temat może niezbyt efektowny z uwagi na sam temat, ale efektowny z uwagi na malarskość, że tak powiem. Wiecie, co to jest gdanisko? Potrząsnęliśmy głowami, że nie wiemy. - Gdanisko, a z niemiecka, danziger, to taka ichnia toaleta – wyjaśniła – Dlatego powiedziałam, że jest to może niezbyt efektowne. Bo jak malować toaletę? - No tak – zgodziliśmy się. - Gdaniskiem zwykle była wieża oddalona nieco od innych – ciągnęła - głównie z uwagi na niezbyt przyjemny zapach i połączona najczęściej z jakąś rzeką, która od razu odprowadzała nieczystości. Nie było to może specjalnie eleganckie, z dzisiejszej perspektywy, rzecz jasna, ale wówczas, to znaczy w czasach, kiedy zamek powstawał i żył, nie znali nic innego. Mary usiadła na skarpie, wzięła szkicownika na kolana, spojrzała na gdanisko, mury, rzekę i w końcu na statek-restaurację przycumowaną do nabrzeża i połączony z nim trapem. - Statek jest ładny, gdyby nie to, że restauracja – powiedziała. - To udawaj, że to nie restauracja, a jakiś inny, całkiem normalny statek - poradziła malarka - Życie jest zbyt szare, żeby nie chcieć go od czasu do czasu podkolorować. - Tak można? - Przecież podoba ci się. Zbudowano go nie jako restaurację, widać, że swoje już wypływał. Wyobraź sobie, że jesteś tu na przykład na początku wieku, panie w długich sukniach z parasolkami, panowie w surdutach, a statek płynie do Gdańska w jakimś, znanym tylko kapitanowi celu.

Usiadłem obok Mary i patrzyłem chwilę, jak radzi sobie ze statkiem. Właściwie pierwszy raz widziałem, jak maluje. W Rudach też coś tam robiła, ale jakoś tak nie przyglądałem się temu. Teraz zaglądałem jej przez ramię i musiałem stwierdzić, że szło jej całkiem w porządku. Słońce grzało solidnie jeszcze, mimo popołudnia. Położyłem się na trawie, ręce założyłem pod głowę. Na niebie samolot rysował białą linię. Dzień malarzy. Przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak to wszystko wyglądało, kiedy Krzyżacy byli to panami. Tak długo sobie wyobrażałem, że zasnąłem. Kiedy się obudziłem, malarki już nie było, Zniknął też kram z obrazami i wisiorkami. Mary siedziała i ciągle szkicowała. - Poszła? –wskazałem na miejsce, gdzie siedziała malarka. - Dziesięć minut temu. - Pokaż – pochyliłem się i zajrzałem przez ramię, na to, co namalowała. Zanim zasnąłem, był to statek, a właściwie zarys rufy. Teraz statek był cały, była też rzeka i zarośla. - Fajny – stwierdziłem. - To szkic. Zabiorę go do domu i nałożę farbę, chociaż właściwie powinnam nakładać farbę już tutaj, żeby uchwycić kolory, cienie, światło. - Jaka różnica? Pamiętasz przecież, jak to wygląda. - To nie to samo. - Nie zrobisz chyba nieba zielonego, skoro jest niebieskie, czy statku niebieskiego, skoro jest biały. - Chodzi o uchwycenie chwili. Któryś z francuskim malarzy, nie pamiętam w tej chwili, który, malował parę razy tę samą katedrę. Malował ją w różnych porach dnia, z różnym światłem. I zawsze wychodziło co innego. - Może był kiepskim malarzem? - No wiesz! Był jednym z najlepszych! Powiem ci jak się nazywał, jak mi się przypomni. Podniosła się i otrzepała spodnie. Karton, na którym szkicowała spadł na ziemię. Pochyliłem się i podniosłem. Na drugiej stronie widniał mały, wyraźnie niedokończony szkic krzyża jerozolimskiego i odręcznie napisane słowo ‘Mewe”. - Dała ci to ta malarka, prawda? – spytałem, chociaż dobrze znałem odpowiedź. - Co tam znalazłeś? – wyciągnęła rękę. Bez słowa podałem jej kartonik. Spojrzała na krzyż i na słowo. - Myślisz, że ma to coś wspólnego z tym, czego szukamy? – spytała po chwili. - A ty nie? - Byłoby to strasznie dziwne. - Byłoby to strasznie, strasznie dziwne. Takie rzeczy się nie zdarzają.

Złapałem jeszcze raz kartonik i przyjrzałem mu się uważniej. Mary zaglądała mi przez ramię. Po chwili wpatrywania się, zgodnie stwierdziliśmy, że niż więcej nie znajdziemy. - Musimy się z nią spotkać jeszcze raz i zapytać o ten rysunek na odwrocie – stwierdziłem - To będzie trudne – odpowiedziała powoli Mary. - Dlaczego? - Jak spałeś, przyszedł tu jakiś gość i powiedział, że jak ją jeszcze interesuje miecz, o którym rozmawiali jakiś czas temu, to być może będzie coś miał dla niej. - I? – ponagliłem, bo Mary z niewiadomych powodów umilkła. - Powiedziała, że ją interesuje, ale musi go wcześniej zobaczyć. - I co dalej? Wzruszyła ramionami. - I poszła z nim. Zwinęła kram i poszła. - No to ładnie! I pozwoliłaś jej odejść? - A co? Miałam ją może trzymać za rękę i pociągnąć? Chwilę milczałem, przeżuwając w sobie gorycz niemocy. - No dobra – machnąłem ręką zrezygnowany – Mówiła może coś jeszcze? Cokolwiek. - Mówiła, że będzie na koncercie dzisiaj wieczorem. Występują jacyś jej znajomi. - No, to choć tyle dobrze. Może nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale zapytać o krzyż musimy. Miała jakieś imię, czy w ogóle nazywała się jakoś? - Anna. Nie powiedziała tego sama, ale tak zwrócił się do niej ten facet od miecza, który nota bene montuje teraz scenę – wskazała na wąsatego młodzieńca zajętego mocowaniem drewnianej podłogi podium. - Dobrze. Wpadniemy tu, kiedy koncert się zacznie – zdecydowałem – To znaczy o dwudziestej – przeczytałem na plakacie zwiastującym koncert. - Co teraz? – spytała Mary trzymając szkicownik pod pachą. Wyglądała jakby chciała gdzieś iść i czekała na czyjeś „Chodźmy”. - Teraz? Do hotelu. - Dobra. Zrobiłem krok do przodu, ale prawie natychmiast zatrzymałem się. - Zaczekaj – powiedziałem – Tam było pewne słowo. Mewe. - I? - Co znaczy „Mewe”? - Mewe nie wiem. Może chodzi o mewy albo mewę. Tylko z błędem. Pokręciłem głową przecząco. - To dlaczego Anna napisała go obok krzyża?

- Dobre pytanie. – powiedziała Mary i spoważniała – Jedno z wielu w tej całej historii. Miała rację, zamiast bliżej, byliśmy coraz dalej rozwiązania zagadki. Faceci montujący scenę prawie już ją zmontowali. Zauważyłem forda transita wyładowanego sprzętem nagłaśniającym, który właśnie podjechał pod scenę i następna ekipa mogła rozpocząć wyładowywanie i montowanie kolumn, głośników, mikrofonów i czego tam jeszcze. Ruszyliśmy do hotelu. Było coś koło szóstej, kiedy tam znaleźliśmy się. Weszliśmy do środka, a potem po schodach na pierwsze piętro. Mieszkaliśmy w pokojach naprzeciwko siebie. Przed drzwiami swojego pokoju Mary zatrzymała się i powiedziała: - Monet. - Co Monet? – nie zrozumiałem. - Ten malarz, który malował katedrę w różnych porach dnia. Wzruszyłem ramionami i nacisnąłem klamkę swojego pokoju.

Rozdział XXII

Było już po dwudziestej, kiedy wyszliśmy z hotelu i skierowaliśmy się w stronę sceny na wodzie. Muzykę było słychać z daleka. Znak, że koncert się zaczął. Poszliśmy wszyscy, to znaczy my i rodzice. Rodzice tylko na jakiś czas, bo wykupili bilety na spektakl „światło i dźwięk”, który miał odbyć się w zamku późną nocą. My na dłużej, bo nie wykupiliśmy biletów, a poza tym wszyscy uważaliśmy, że koncert zespołu jest dużo lepszy niż jakiekolwiek historyczne widowisko, choćby światła i dźwięku miałoby w nim być co niemiara, a poza tym wszyscy uważaliśmy, że musimy znaleźć Annę. Opowiedzieliśmy całą historię Matthew, Markowi i Basi. Mark chciał iść szukać malarki zaraz, nie czekając na koncert, ale w końcu dał się przekonać, że to nie ma sensu. Basia i Matthew zgodnie stwierdzili, że jest to cokolwiek dziwne, ale czasem dziwne rzeczy się zdarzają. W ogóle zauważyłem, że Matthew jakby stracił zainteresowanie całym poszukiwaniem, a znalazł zainteresowanie we wpatrywaniu się w Basię. A Basia nie miała nic przeciwko temu. Zacząłem żałować, że Kuby nie ma z nami. Kiedy przebiliśmy się wreszcie przez całkiem sporą gromadę ludzi i dobrnęliśmy do jakiegoś sensownego miejsca z widokiem na scenę, koncert trwał już w najlepsze. Małe podium dla tańczących okazało się zbyt małe i tańczący tańczyli również poza podium. Zespół składał się z wokalistki i czterech niewokalistów grających na różnych instrumentach, z których większość stanowiły gitary. Wykonywali różne, głównie bardzo znane i znane przeboje wylansowane przez innych, co zgromadzonym bardzo się podobało. Przeboje były tak znane, że ci, którzy nie tańczyli, śpiewali. Koncert, jak mogłem zauważyć, wszystkim przypadł do gustu. - Widzicie ją? - spytał Matthew. - Nie – odpowiedziałem i zauważyłem, że reszta zgodziła się ze mną. - Rozdzielmy się – zaproponował Matthew – Sprawdzimy w ten sposób większy teren i zrobimy to szybciej. Co wy na to? - Zgoda. Pamiętacie, jak wygląda? – zapytałem. - Mgliście z kościoła. Chociaż, gdybym ją zobaczył, pewno poznałbym. - Zbiórka w tym samym miejscu za pół godziny. - Zgoda. Rozeszliśmy się w różnych kierunkach. To znaczy Matthew został z Basią, a my poszliśmy razem na obchód. Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że nic nie znajdziemy. Albo jej nie ma, albo ukrywa się przed nami. - Pamiętasz faceta, z którym rozmawiała? – spytałam - Jakiego faceta?

- No z ekipy ustawiającej scenę. Mówiłaś, że zwracał się do niej Anna. - Pamiętam. Widzę go nawet teraz – wyciągnęła rękę i wskazała na brodatego trzydziestolatka w postrzępionej koszulce, który stał obok kolumny głośnikowej i palił papierosa. - Idziemy z nim pogadać – zdecydowałem. Podeszliśmy, ale facet nic nie wiedział. Poradził jednak, żeby zapytać wokalistkę, kiedy skończy śpiewać i zejdzie ze sceny. - To jej przyjaciółka – wyjaśnił – Zaraz powinna być przerwa. Przerwa była po dwóch kawałkach. Muzycy zbiegli ze sceny i przycupnęli na pudłach po sprzęcie. Facet w koszulce podszedł do wokalistki, szepnął coś i wskazał na nas. Wokalistka odwróciła głowę, pociągnęła łyk coca-coli i z butelką w ręce skierowała się do nas. - Szukacie Anny? – spytała, a kiedy potwierdziliśmy, dodała – Nie ma jej tu. - A gdzie jest? Wzruszyła ramionami. - Pewnie w drodze do małego okna. - Do małego okna? – nie dosłyszałem. - Tak mi powiedziała. Szuka małego okna. - Mówiła, że tu będzie. - Widocznie zmieniła zdanie. Tak to już z nią jest. Kiedy chwyci trop, nic jej nie powstrzyma. - Jaki trop? – nie zrozumiała Mary. Wokalistka roześmiała się i pociągnęła łyk z butelki. - Widzę, że jej nie znacie. Anna Kruk to znana poszukiwaczka skarbów. Tropi je wszędzie i co dziwne, znajduje. Nie wiem, czy słyszeliście, kto znalazł tak zwane Błękitne Pomarańcze, biżuterię wykonaną z błękitnego bursztynu. Potwornie droga, bo wykonana z czegoś, czego się nie spotyka na co dzień. Błękitny Bursztyn nie istnieje pod tymi szerokościami geograficznymi. Niewielkie ilości przywiózł Kolumb z Dominikany, ale to się nie liczy. Swego czasu biżuterię wykonali złotnicy gdańscy dla Elektora Brandenburskiego, później znalazła się w Gdańsku, jeszcze później zaginęła a jeszcze, jeszcze później została odnaleziona przez Annę. Jak to zrobiła, nikt nie wie, - Podobno jest malarką – wtrącił Mark - Jak nie szuka skarbów. - Widziałem, jak malowała – wtrąciłem - Ja też. Czasem robi też scenografię. Robiła też dla nas, ale nie na dzisiejszy koncert – roześmiała się. - Co robi ze skarbami, jak już coś znajdzie? – spytała Mary - Oddaje do muzeum. Nie zatrzymuje dla siebie nic, jeśli o to pytasz. - Teraz szuka małego okna – powiedział Mark ni to do siebie, ni do nas – Co można zrobić z małym oknem?

- Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, co to jest. - Nie powiedziała, gdzie to małe okno? - I tak powiedziała dużo. Zwykle nic nie mówi i znika. Taki charakter. - Może pojechała z kimś? - Zawsze jeździ sama. Szukajcie czerwonego volkswagena garbusa. Nagle ktoś zawołał i machnął ręką w stronę dziewczyny. Dziewczyna też pomachała i powiedziała: - Muszę iść. Powiedziałam wam wszystko, co wiem. Jak wam się podoba koncert? Nie czekała na odpowiedź, odwróciła się i pobiegła na scenę. Zespół powoli szykował się do drugiej części koncertu. - No i co? – odezwał się Mark – Kolejna zagadka. - Nie wiedziałem, że ktoś może zawodowo zajmować się znajdowaniem skarbów – zauważyłem – Ciekawe, jaką szkołę trzeba skończyć, żeby być kimś takim. - Daj spokój – odezwała się Mary - Gdzie Matthew? Pytanie było retoryczne. Matthew zniknął. Jak należało się spodziewać, Basia też. - Z nim to tak zawsze – utyskiwała Mary. - No dobra, ale mieliśmy się spotkać nie tutaj – próbował bronić go Mark. - No to chodźmy, gdzie mieliśmy się spotkać. Nie doszliśmy jednak do zaplanowanego miejsca zbiórki. Dojrzeliśmy Matthew po chwili, jak tańczył na podium razem z Basią. Mark gwizdnął i kiwnął ręką. Dziwne, ale w tym tumulcie usłyszał. Odwrócił się, chwycił Basię za rękę i po chwili oboje znaleźli się obok nas. - To tak szukacie? – zdenerwował się Mark. - Szukaliśmy kontaktu z muzykami. Podobno to znajomi malarki – wyjaśnił pokrętnie Matthew – Zresztą nie było was nigdzie. - Bo my, w przeciwieństwie do was, zajmowaliśmy się rzeczami, dla których tu przyszliśmy. - Dobra, dobra i tak jej nie znaleźliście. - Ale wiemy co nieco. - Co wiecie? Opowiedziałem w skrócie, czego dowiedzieliśmy się od wokalistki. Nie zajęło mi to za wiele czasu. - Czyli nic nie wiecie – skwitował Matthew – Chodź, Basia, grają „Man Eater”, bardzo to lubię. - Zaczekaj – odezwała się Basia. Chyba pierwszy raz dzisiaj. – Jakie było to słowo, które Anna napisała na odwrotnej stronie kartonu? - Mewe. Basia potarła w zamyśleniu czoło a następnie poprawiła włosy.

- Widziałam dzisiaj mapę komturii krzyżackich, to znaczy zamków-miast, które zbudowali Krzyżacy w obrębie swojego państwa. Jedno z miejsc nazywało się Mewe. Dzisiaj to Gniew. - Gniew? – powtórzył Mark. - Gniew. Miasto niedaleko stąd. Krzyżacy nazywali go Mewe.

Rozdział XXIII

Nie było specjalnie trudno przekonać rodziców, żeby zamiast bezpośrednio do Gdańska podskoczyć do Gdańska przez Gniew. Nie było to specjalnie daleko od Malborka, paręnaście nędznych kilometrów. Krzyżacy budowali swe zamki w takiej odległości, żeby nie zajęło konnemu rycerzowi więcej niż jeden dzień, by dotrzeć z jednego zamku do drugiego. Chodziło o to, żeby wędrowcy nie zostawali na noc gdzieś w drodze, które w tamtych czasach nie należały do najbezpieczniejszych. Nam, dotarcie do Gniewu zajęło niecałą godzinę. Zamek, zresztą jak całe miasteczko, przedstawiał się jak z obrazka. Ceglany czworobok z czterema narożnymi wieżami stał wysoko na skarpie otoczony z jednej strony rzeką, a z drugiej drogą szybkiego ruchu Gdańsk – Toruń. Zamek stał całkiem niedaleko rynku, z którym połączony był wybrukowaną ulicą. Przechodziło się przez bramę, będącą pozostałością po murach obronnych, które kiedyś z pewnością opasały całe miasto, ale teraz już nie. Zamkiem zarządzał komtur w czasach, kiedy należało do Zakonu lub ktoś inny, w czasach, kiedy nie należało. Bo jak to zwykle w historii bywa, miasto przechodziło z rąk do rąk, w zależności od tego, kto wygrał ostatnią wojnę. Oczywiście Gniew nie zawsze był miastem, tylko od pewnego czasu. Nie zmienia to jednak faktu, że raz był polski, a raz niemiecko-zakonny. Okazało się, że trafiliśmy na Dni-Czegoś-Tam i w zamku był festyn polegający na ogólnym świętowaniu z piciem piwa i jedzeniem kiełbasek w roli głównej. Można też było bić własną monetę w sposób, jaki robiono to przed wiekami, można było postrzelać z łuku i kuszy, można było posiedzieć na krześle tortur lub kupić chorągiew krzyżacką. Wszędzie przechadzali się rycerze z różnymi herbami na piersiach i od czasu do czasu bili się ze sobą, czy to na miecze, czy topory, czy na co tam jeszcze. Weszliśmy na dziedziniec. W jednym z rogów paliło się ognisko, a para kuglarzy żonglowała pochodniami. Przy zejściu do piwnic, długowłosy rycerz w drucianych okularach szukał chętnych do wzięcia udziału w turnieju strzelania z łuku. Jak mogłem się zorientować, za wielu chętnych nie było. - Spróbujemy? – zaproponował Mark Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Było nas tylu, że moglibyśmy sami zorganizować wewnętrzne mistrzostwa Rud w strzelaniu z łuku. - Spróbujcie – zachęcił tata – Ale łuk to łatwizna. Kusza! Spróbujcie z kuszy. - Można też z kuszy – zgodził się rycerz, który stał na tyle blisko, że mógł podsłuchać, o czym mówimy – Pięć złotych za trzy strzały. Jak wszyscy, to złotówka za strzał.

- Strzelamy wszyscy – zdecydował tata. - Ja nie – zaoponowała pani Davies – Dopiero co pomalowałam paznokcie. Pan Davies zastanowił się trochę, podrapał po głowie i powiedział: - Jane będzie wręczać nagrody za zwycięstwo w turnieju. A nagrodą będzie koszulka z zamkiem Gniew. Widziałem gdzieś tutaj bardzo ładne, granatowe. Fundatorem nagrody będzie znamienity rycerz Hugo z Yorku, który ją ufunduje natychmiast jak wyciągnie pieniądze z bankomatu. - Fundatorem nagrody może być też równie znamienity rycerz Janusz z Gniewu, czyli ja – wpadł w słowo długowłosy okularnik – jak weźmiecie po dwie kolejki. - Nagroda ta sama? – spytała Mary. - Zaczekajcie, sprawdzę – powiedział rycerz i pochylił się nad kufrem pełnym różnych drobiazgów. Grzebał tam jakąś chwilę, potem wyprostował się i oznajmił: - Koszulka z napisem „Gniew 2003” biała. Może być? - Może – zdecydował pan Davies. - Albo granatowa „Gniew 2002”. Została z zeszłego roku. - Zostawmy decyzję zwycięzcy – zaproponowała Mama – Ale strzelajmy już, jak musimy. - Myślałem, że cię to bawi – powiedział tata. - Wolałabym wejść do muzeum. - Pójdziemy do muzeum później, jak postrzelamy. - Strzelanie jest w piwnicy, to znaczy w lochach – wtrącił rycerz okularnik – Względy bezpieczeństwa – dodał. Zeszliśmy do piwnicy. Stały tam dwie tarcze, kolekcja łuków, kusz, kołczanów, strzał i zbroje rycerskie kompletne i niekompletne. - Dodatkową nagrodą może być zdjęcie w autentycznym hełmie rycerskim z czternastego wieku – powiedział rycerz Janusz – Kolega zrobił go przed tygodniem. Uśmiechnęliśmy się ze zrozumieniem. - Naciągamy tak – Janusz pochylił się, chwycił kuszę, przytrzymał ją nogą i naciągnął cięciwę ręką – aż naciągniemy do takiego czegoś – wskazał na wystający dyngs – Wkładamy strzałę, mierzymy w kierunku tarcz, podkreślam, w kierunku tarcz i pociągamy za cyngiel, czyli za to wystające tutaj – wskazał na cyngiel – Wszystko jasne? Skinęliśmy głowami, że pojęliśmy. - Kto pierwszy? Jakoś nikt się nie kwapił. - Może ja – zaproponował pan Davies. - Zacznijmy więc od znamienitego Hugo z Yorku – oznajmił rycerz Janusz – Proszę bardzo.

Pan Davies strzelił i trafił w szóstkę. Skrzywił się, naciągnął cięciwę raz jeszcze i kuszę podał Mary. Mary strzeliła i jakimś cudem udało jej się trafić w tarczę, chociaż prawdopodobieństwo, że nie trafi, było bardzo duże. Potem strzelała mama, potem Mark, Matthew, Basia, tata, pani Davies, która w końcu zdecydowała się strzelić i ja na końcu. Rezultaty były takie sobie i plasowały się w większości koło szóstek, siódemek. W takiej samej kolejności strzelaliśmy drugą kolejkę. Mary udało się strzelić dziewiątkę i póki co było to najlepszym rezultatem. Potem strzelał tata, który też trafił w dziewiątkę, tylko z drugiej strony środka. Ostatni strzelałem ja. Przymierzyłem dokładnie, pociągnąłem za spust i… trafiłem w strzałę Mary, która rozpołowiła się. To znaczy strzała rozpołowiła się, nie Mary. Zamilkliśmy wszyscy i ze zdumieniem spoglądaliśmy po sobie. Janusz też nic nie mówił, podszedł do tarczy, a my za nim. Oglądnęliśmy dokładnie tarczę, strzałę Mary, moją strzałę i jeszcze raz tarczę. - Pierwszy raz widzę coś takiego – odezwał się rycerz Janusz po jakiejś chwili. - Jest dwóch ludzi na świecie, którzy potrafią robić takie sztuczki – powiedział pan Davies – Robin Hood i ty, Paweł. - Nie wyciągam tego – powiedział rycerz Janusz wskazując na strzały – Odstawię tarczę i będę pokazywał jako atrakcję. Chociaż i tak mi nikt nie uwierzy – dodał. - Myślę, że możemy uznać, że zwycięzcą dzisiejszego turnieju został rycerz Paweł – powiedział tata. - Myślę, że tak – zgodził się Janusz – Zaczekajcie, zaraz wyciągnę nagrodę. Otworzył kufer i po chwili odwrócił się z koszulką „Gniew 2003”. - Chyba, że wolisz „Gniew 2002”? - Ta jest dobra – wskazałem na białą. Podał mi koszulkę, uścisnął rękę i powiedział: - Wpiszę do kroniki zamku ten turniej. Kogo mam wpisać jako zwycięzcę? - Paweł Czehryński – powiedziałem. - Jak twoje praprawnuki przyjadą za sto pięćdziesiąt lat do Gniewu, to będą mogli przeczytać w kronice, że ich przodek rozłupał strzałę w turnieju kuszniczym. Piszę Paweł Czehryński. Skąd? - Z Rud. Odłożył na moment długopis i przyjrzał nam się z ciekawością. - Do dzisiaj nie wiedziałem, że istnieje gdzieś coś takiego, jak Rudy. W ciągu ostatniej godziny usłyszałem to drugi raz. - Był tu ktoś z Rud? – spytała Mama. - Nie – pokręcił głową – Pytała o nie pewna pani.

Zrobiło mi się zimno na plecach. Spojrzałem na pozostałych i spostrzegłem, że poczuli to samo. - Jaka pani? – próbowała dociekać mama. Rycerz Janusz wzruszył ramionami. - Nie znam. Właściwie widziałem ją dzisiaj pierwszy raz w życiu. Dziwne natomiast jest, że w ciągu godziny spotyka się dwóch ludzi w jakiś tam sposób związanych z tym samym miejscem. A miejsce nie dość, że jest odległe, to nie słyszałem o nim nigdy wcześniej. - A ta pani o co pytała? - O jakiś krzyż - drugi raz zrobiło mi się zimno na plecach – Nie wypytywałem dalej, bo nie mój interes, ale kobieta wydawała mi się cokolwiek dziwna. Osiemnaście złotych proszę. Tata wyciągnął portfel, na co pan Davies powiedział, że on zapłaci, na to tata, że nie i tak dalej. W końcu zapłacił tata, bo panu Daviesowi przypomniało się, że nie ma pieniędzy. Nie był przecież w bankomacie. Wyszliśmy na dziedziniec i rozdzieliliśmy się. Rodzice poszli do muzeum, a my nie. Zostaliśmy na dziedzińcu i zastanawialiśmy się, co dalej począć. - Ładna historia – powiedział Matthew – Babka jest tutaj. - I najwyraźniej powiązała już krzyż z opactwem w Rudach – dodałem. - Z drugiej strony, znaczy to też, że jesteśmy na dobrym tropie – zauważyła Basia. - Trop tropem, ale ona chce znaleźć nasz krzyż! – oburzył się Mark. - Musimy być szybsi – odkrywczo zauważył Matthew. - Jak będziemy tak stali, to na pewno nie będziemy szybsi – Mary imponowała mądrością. - Wspaniałe rady – powiedziałem – Babka szuka tu małego okna. To znaczy, nie wiemy, czy tu, ale skoro tu jest, to to właśnie znaczy – wyjaśniłem bardzo pokrętnie – Pytanie pierwsze: co to jest małe okno i pytanie drugie: gdzie ono jest. - Małe okno – powtórzył Matthew, podniósł głowę i spojrzał na wewnętrzne okna dziedzińca. Odruchowo poszliśmy za jego przykładem i bingo! Nie trzeba było specjalnie szukać. Jedno z okien było małe, a powinno być duże. Fragment okna był zamurowany. - Myślicie to, co ja? – spytała niepewnie Basia. - Byłoby za proste – równie niepewnie odpowiedział Matthew. - Czasami najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie. Może właśnie o to chodzi. Spojrzeliśmy niepewnie na siebie nie mogąc się zdecydować, co dalej. W końcu odezwał się Matthew, który najwyraźniej, jako najstarszy, czuł się w obowiązku do wzięcia na siebie roli przywódcy. - Trzeba to zbadać – powiedział niezwykle odkrywczo – Podzielimy się na dwie grupy. Jedna, Paweł, Mary i Mark, dowie się, kiedy okno

zamurowano i z jakiego powodu, bo może się zdarzyć, że zamurowano je w zeszłym tygodniu i to wszystko nie ma sensu. W takim przypadku musimy szukać innego małego okna. Druga grupa, Basia i ja, znajdziemy sposób, jak się tam dostać. Ale najpierw trzeba się dowiedzieć, kiedy to okno zamurowano. Wszystko jasne? Skinęliśmy głowami. - To do dzieła. Spotkaliśmy się po godzinie, a potem jeszcze po pół godzinie. I wszystko było jasne.

Rozdział XXIV

- CIii! – zasyczał Matthew – kiedy Mark nacisnął klamkę i drzwi zaskrzypiały głośno. Może nawet nie specjalnie głośno, ale nocą wszystkie dźwięki wydają się o wiele głośniejsze, niż w rzeczywistości. Od około piętnastu minut znajdowaliśmy się w zamku. To znaczy w samym zamku znajdowaliśmy się od ponad pół godziny, ale w części, gdzie teraz znajdowaliśmy się, znajdowaliśmy się od piętnastu minut. Okazało się, że żeby wejść tu nocą, wcale nie trzeba się włamywać. Ale po kolei. Grupa numer jeden, to znaczy, Mary, Mark i ja miała za zadanie dowiedzieć się, kiedy zamurowano okno, które kiedyś było duże, a teraz jest małe. Dotarliśmy do dyrektora muzeum, który okazał się bardzo miłym człowiekiem i skierował nas do pani historyk, która akurat nie miała czasu, ale skierowała nas do pani Agnieszki, która miała czas i w ogóle wyglądała na zadowoloną, że ktoś w ogóle się czymkolwiek interesuje. Pani Agnieszka miała czas, bo był studentką i na zamek trafiła w ramach praktyk studenckich. Poczęstowała nas sokiem i spytała, co nas interesuje, a kiedy powiedzieliśmy, że chcieliśmy się dowiedzieć, kiedy zamek był przebudowywany i dlaczego niektóre okna są zamurowane, odpowiedziała, że to najdziwniejszy zestaw pytań, jaki kiedykolwiek słyszała z ust dzieci. Powiedziała, że była przygotowana na pytania, czy jest tu biała dama i czy są inne duchy, albo czy odbywały się tu turnieje rycerskie, czy coś w tym rodzaju, ale kiedy zamurowano okna, to się nie spodziewała i nie wie, ale mamy się nie martwić, bo jeśli nas to naprawdę interesuje, to zaraz się dowiemy. Odpowiedzieliśmy, że naprawdę nas to interesuje, więc pani Agnieszka zaprowadziła nas do biblioteki i wyciągnęła parę całkiem opasłych tomisk na stół, przy którym usiedliśmy. Stół był stary, o rzeźbionych nogach i blacie, który świadczył, że nie zawsze go stosowano do czytania książek. W ogóle biblioteka była stara, to znaczy szafy na książki były stare, czego mogliśmy się spodziewać i lampy też były stare, czego już nie mogliśmy się spodziewać, bo w całej reszcie pomieszczeń, lampy były co najmniej dwudziestowieczne. Wyglądało, że nie za często ktoś tutaj zagląda, a już na pewno do pokoiku, do którego wprowadziła nas pani Agnieszka. Bo tak już zupełnie w ogóle, to biblioteka składała się z dwóch pomieszczeń: biblioteki właściwej i biblioteki bocznej ze stołem do czytania. Do biblioteki bocznej wchodziło się przez bibliotekę właściwą i nie było innej drogi, chyba, że przez okno. Jednym z tomisk, który pani Agnieszka wyciągnęła na stół, była „Kronika Zamku i Miasta Gniew” opisująca zamek i miasto Gniew. Nie było w niej informacji, kiedy zamurowano okno, ale była bibliografia, na której autor oparł się, pisząc Kronikę. Sięgnęliśmy więc po pierwszą pozycję z

bibliografii, którą okazała się niemieckojęzyczna „Mewe Annalen”. Pani Agnieszka znała niemiecki, więc przewertowała Annalen, sięgnęła do jeszcze jednej księgi, też ją przewertowała i oznajmiła w końcu, że nie wie, kiedy zamurowano jakiekolwiek okna. Żadna z książek, do których sięgaliśmy, nie mówiła o tym ani słowa. Jej osobiste odczucie było takie, że okna nie zamurowano raczej w ostatnich latach, jeśli już to zaraz po wojnie, a najprawdopodobniej przed wojną. Oczywiście chodziło o drugą wojnę światową. Wyjaśniliśmy to sobie od razu. Informacje, które uzyskaliśmy, niezupełnie może zaspokajały potrzeby naszej wiedzy, ale lepsze takie niż żadne. Podziękowaliśmy i wyszliśmy z biblioteki na dziedziniec. Grupę numer dwa zauważyliśmy od razu. Basia siedziała na krześle tortur, a Matthew usiłował ją wykupić. - Dobrze, że jesteście – przywitał nas – macie pięć złotych? Jak nie, to Basia będzie tu siedzieć, aż ją uwolni jakiś rycerz. Miałem pięć złotych, dałem je Matthew, a ten jakiemuś młodzieńcowi, który miał klucz od krzesła i kiedy dostawał piątkę, to otwierał zamknięcie i uwalniał ofiarę. Na krześle tortur siadało się dobrowolnie w celu sprawdzenia, jak to było, kiedy kogoś posadzono, ale zwalniano tylko za opłatą. Taka atrakcja. Mimo to, chętnych nie brakowało. - No i co? – spytał Matthew, kiedy uwolniliśmy Basię – Udało wam się coś dowiedzieć? - A wam? – zapytał Mark, wyraźnie zły widząc, że Matthew kolejny raz nie robi tego, do czego sam się zobowiązał. - Czekaliśmy na was. Najpierw musimy wiedzieć, że to rzeczywiście ma sens. - No więc nie wiemy, czy to ma sens – odparł Mark. - To znaczy? – zapytała Basia. - Nie wiadomo, kiedy zamurowano okna. Spędziliśmy kilkadziesiąt godzin w bibliotece, przewertowaliśmy setki tomów i dowiedzieliśmy się, że nie wiadomo. - Przesadzasz z tymi setkami – nie zgodził się Matthew. - Jasne, że przesadzam, ale chcę powiedzieć, że coś zrobiliśmy. - Doceniamy to, prawda Basiu? – nie oczekiwał chyba odpowiedzi, bo ciągnął dalej niezrażony – Skoro nie wiemy, kiedy zamurowano okno, to przyjmujemy wersję najkorzystniejszą z naszego punktu widzenia, czyli wersję, że stało się to w momencie, który w jakiś tam sposób pozwala połączyć zamurowanie okna z krzyżem jerozolimskim. Innymi słowy, idziemy sprawdzić, co jest za tym oknem. - Hura – odpowiedział z wisielczym humorem Mark – Ale jak? Matthew popukał się w głowę, uśmiechnął się tajemniczo i powiedział: - Którego jest dzisiaj?

- Czternastego. - Która godzina? - Osiemnasta. - A co jest czternastego o osiemnastej? Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, nie mogąc zgadnąć, o co mu chodzi. - No? – ponaglał. - Zapada noc? – spróbowałem. - Nie. Macie jeszcze jedną szansę. - Czternastego o osiemnastej Matthew Davies dostanie w zęby, jak będzie dalej robił, jak robi – zapewnił go Mark Matthew jak gdyby nie dosłyszał. - Czternastego o osiemnastej jest dwie godziny do dwudziestej, a o dwudziestej jest występ Teatru Ulicy, po raz pierwszy w murach zamku – wskazał na plakat reklamujący występ. Spojrzeliśmy po sobie zdezorientowani. - Teatr Ulicy występuje w salach zamku. Kupujemy bilety, idziemy na występ i nie idziemy na występ – obwieścił tryumfująco Matthew. - Idziemy i nie idziemy? – nie zrozumiał Mark. - Idziemy niby to na występ, a w odpowiednim momencie skręcamy i idziemy do sali małego okna. Macie plan zamku? - Kupiłam przewodnik – poinformowała Basia – Jest tam plan. Tak właśnie zrobiliśmy. Ubraliśmy się na ciemno i zabraliśmy najpotrzebniejszy sprzęt, to znaczy latarki z samochodów. Tata ani pan Davies nie wiedzieli o niczym, a my z kolei nie wiedzieliśmy, jaka będzie ich reakcja, gdybyśmy im powiedzieli, że potrzebujemy latarkę, bo się chcemy włamać do zamku, więc nie powiedzieliśmy nic i po cichu zabraliśmy latarki z bagażników. Nie było to może zbyt ładne, ale osądziliśmy, że cel uświęca środki, a cel był nadzwyczaj szczytny, bo taki, że szukaliśmy krzyża, w celu znalezienia dodatkowych funduszy na odbudowę opactwa w Rudach. Matthew zabrał też scyzoryk, a Mark agrafkę, ale nie chciał powiedzieć, w jakim celu. Mary dodatkowo wzięła apteczkę pierwszej pomocy z samochodu, na wypadek, gdyby komuś coś się stało. Ja zabrałem śrubokręt i też nie powiedziałem, w jakim celu, a Basia po batoniku, na wypadek, gdybyśmy zgłodnieli. Tak wyekwipowani ruszyliśmy do zamku, kupiliśmy bilety, potem pokazaliśmy je przy wejściu, weszliśmy na dziedziniec, a następnie, po przeciwnej stronie do samego zamku. Stała tam następna pani bileterka, której pokazaliśmy bilety, a ona nam drogę do Sali Rycerskiej, gdzie miało odbyć się przedstawienie. Przeszliśmy pierwszym korytarzem parę metrów, a następnie, w odpowiednim miejscu, zamiast do Sali Rycerskiej, skręciliśmy na klatkę schodową i z przewodnikiem w ręce poprzez parę kolejnych korytarzy i parę kolejnych, różnych sal, dotarliśmy, ku naszemu zdziwieniu, praktycznie bez większych

przeszkód, do sali, o którą nam chodziło. Było widać, że na co dzień nie jest szczególnie eksploatowana, żeby nie powiedzieć, nie jest używana w ogóle. Kiedyś był tu kapitularz, czyli właściwie po kaplicy, najważniejsze pomieszczenie w zamku, teraz nie wiem, co było. W sali były trzy okna, dwa duże i jedno małe, najwyraźniej zamurowane. Podeszliśmy bliżej. Z okna widać było dziedziniec i przeciwległą ścianę zamku. Nie zapalaliśmy latarek w ogóle. Księżyc świecił tak jasno, że widać było wszystko. To znaczy, bez przesady, że wszystko, ale świecił na tyle jasno, że mogliśmy bez trudu poruszać się tam i z powrotem, czy gdzie tam kto wolał i nie powpadać na siebie. - Jesteśmy – oznajmił szeptem Mark. Skinęliśmy głowami, że się zgadzamy, że jesteśmy. - I co dalej? – spytała też szeptem Basia. Zapadła cisza. - Noo – odezwał się po chwili Matthew – Jeśli gdzieś coś ma być, to właśnie tu. - Mamy jakiś plan? – dopytywała się Basia. - Naszym planem jest brak planu – odpowiedział niezwykle przemyślnie Matthew. Rozglądnąłem się wokół. Sala nie była duża, jak na gabaryty całego zamku i wyglądała nie specjalnie skomplikowanie, pod względem nagłych uskoków ścian, zakamarków, załamań i tego typu rzeczy. - Proponuję, żebyśmy przyjrzeli się ścianom i obejrzeli wszystko dokładnie – zaproponowałem - Jest nas pięcioro, zrobimy to w mig. - Szukamy czegoś szczególnego? – zapytał Mark. - Szukamy skarbu, Mark – pouczył go Matthew – Wszystko jest ważne. - Pytałem tylko, czy mam zwracać na coś szczególną uwagę – tłumaczył się Mark. - Masz zwracać uwagę na wszystko. Skinął głową, że pojął, zresztą wszyscy skinęliśmy, że pojęliśmy i rozdzieliliśmy się szukając Czegoś-Nie-Wiadomo-Czego. Po dziesięciu minutach, byliśmy gotowi. Jak właściwie należało się spodziewać, nie znaleźliśmy niczego specjalnego. - Chyba nic z tego nie będzie – stwierdziła smutnym głosem Mary. - Nie nadajemy się na poszukiwaczy skarbów – dodała Basia. I kiedy zaczynaliśmy sobie zdawać z tego sprawę, usłyszeliśmy jakiś szmer za drzwiami, którymi weszliśmy.

Rozdział XXV

Księżyc świecił jasno. Drzwi wejściowe oświetlone były na tyle, że można było dostrzec, czy ktoś w nich stoi, a jeśli stoi, to kto. Szmer, który usłyszeliśmy początkowo bardzo słabo, nasilał się w miarę upływu czasu i najwyraźniej zbliżał się do drzwi. Przycupnęliśmy za czym się dało, ale nie dało się za wiele, tak że większość z nas wystawała zza krzeseł i stołów, bo tylko za nimi mogliśmy się jako tako ukryć. Podejrzewałem strażnika zamkowego. To znaczy myślałem, że to on nadchodzi i szmery, które do nas dochodziły pochodziły z nadchodzenia. Wyglądało, że wybrał się na patrol, a pokój, w którym się znaleźliśmy był na trasie jego patrolu. Bo, że był jakiś strażnik, nie miałem wątpliwości. Szmer zbliżył się na tyle, że po chwili byliśmy w stanie rozpoznać kroki i usłyszeliśmy skrzyp otwieranych drzwi. Dojrzeliśmy też jakąś postać wślizgującą się do sali. Z pewnością nie był to strażnik. Postać ubrana była w długą ciemną pelerynę z kapturem, spod której nie widać było ani twarzy ani żadnej innej części ciała i jedynym dowodem, że ma jakiekolwiek, był miecz, który trzymała w ręce. Przywarłem do oparcia krzesła, za którym się ukryłem, tak mocno, jak tylko mogłem. Po chwili usłyszałem, że postać sunie w moją stronę. Zamarłem, ścisnąłem ramę krzesła, napiąłem mięśnie, sprężyłem się i kiedy postać zbliżyła się na metr, skoczyłem w jej stronę. Miecz wypadł jej z ręki i z hałasem upadł na ziemię. Chwilę miotaliśmy się w uścisku, turlając się po parę metrów w lewo i w prawo, aż w końcu udało mi się wyślizgnąć, skoczyć na równe nogi i jednocześnie zerwać kaptur z jej głowy. Mimo nie najlepszej widoczności, chociaż dzięki księżycowi, nie beznadziejnej, rozpoznałem od razu, czyja twarz tam się kryła. Anna Kruk, malarka z Malborka. - To pani!? – zdziwiłem się. Wstała powoli, otrzepując długi płaszcz z kurzu. - Właściwie mogłam się domyślić, że tu będziecie – powiedziała powoli – Tylko ty, czy dziewczyna też? - Jest nas tu cała paczka – odpowiedziałem – Matthew, Mark, Basia, Mary! – zawołałem – Pokażcie się! Po chwili, jedna za drugą, zaczęły wyłaniać się sylwetki, które dotychczas pozostawały w głębokim, lub raczej, jak im się wydawało głębokim, ukryciu. Otoczyli nas ciasno, jakby chcąc sprawdzić, czy żyjemy. - Nic ci nie jest? – spytała Mary z troską w głosie. Troska sprawiła mi radość, lecz zanim cokolwiek odpowiedziałem, odezwała się Basia: - Słyszeliśmy o pani. - Tak? A cóż takiego? – nie przerywała strzepywania kurzu.

- Że jest pani znaną poszukiwaczką skarbów – wyjaśniła Basia. - Przesada – bąknęła. - I że znalazła pani Błękitny Bursztyn – dopowiedział Mark. - To prawda – wyprostowała się i spojrzała na nas – Na wakacjach? Skinęliśmy głowami jak jeden mąż. - A co robicie tutaj? – spytała niezwykle podchwytliwie – W nocy, w miejscu nie udostępnionym zwiedzającym? - A pani? – zapytałem jeszcze bardziej podchwytliwie. Przyjrzała się nam, to znaczy omiotła nas dokładnie wzrokiem i westchnęła: - No dobrze, powiem wam, co robię, jak wy powiecie, co wy robicie. A tak dla waszej wiadomości, mam zgodę dyrektora muzeum zamkowego na prace badawcze wewnątrz i na zewnątrz zamku o każdej porze dnia i nocy. Teraz jest noc, więc jestem tu legalnie. Gdyby to był dzień, też byłabym legalnie. Każde wasze bardziej lub mniej podchwytliwe pytania o moją obecność tutaj są całkowicie bezzasadne. Czy wyraziłam się jasno? - Tak – odpowiedziałem. - Czy dla innych też to jest jasne? - Tak, proszę pani. Zaczerpnęła głęboko powietrza i kontynuowała: - Skoro kwestie podstawowe mamy wyjaśnione, przejdźmy do pytań merytorycznych, czyli dotyczących meritum, czyli treści sprawy. Czego szukacie? - A pani? – Matthew nie dawał za wygraną. - Myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy. Powiem wam, jak usłyszę, co was tu sprowadza. - A gdybym powiedział, że zabłądziliśmy i szukamy wyjścia? – Matthew ciągle nie dawał za wygraną. - Wtedy powiadamiam strażnika i macie szlaban na dalsze wejścia – odpowiedziała beznamiętnie. Spojrzeliśmy na siebie bezradnie, a następnie, właściwie bez żadnych słów, milcząco wyraziliśmy zgodę na jej warunki. - Szukamy krzyża jerozolimskiego z czternastego wieku – oznajmił Matthew. - Jakiego? - Z wizerunkiem papieża Benedykta XI. Chwilę nie mówiła nic. - Kto z drugiej strony? - Wielki Mistrz Gottfried von Hohenlohe. Podniosła z ziemi miecz, który ciągle tam leżał, rękawem wytarła go z kurzu i powiedziała: - Krzyż Braci Krwi. Musi istnieć jeszcze jeden.

- Istnieje! – wykrzyknęliśmy wszyscy, a Mark dodał – Jest w Rudach - Właściwie to jest w muzeum katedralnym, ale faktycznie został znaleziony w Rudach jakiś czas temu podczas prac remontowych – uściśliła Basia. - Skąd to wiecie? Opowiedzieliśmy jej całą historię, jak dotarliśmy do żelaznego krzyża, jak do wizerunku postaci i w końcu jak dotarliśmy do Gniewu. - Sprytnie – pochwaliła pani Anna. - My powiedzieliśmy, co wiemy – zauważył Matthew – Teraz pani kolej. Usiadła na jednym z zakurzonych krzeseł, miecz oparła o stół, poprawiła włosy i zaczęła: - Słyszeliście o Henryku von Isenburg? Pokręciliśmy głowami, że nie. - Był komturem w Gniewie – wyjaśniła, a po chwili dodała – Opowiem wam pewną historię. To historia o trzech szlachetnie urodzonych panach, z których dwóch było dobrych, a jeden zły. Spotkali się pierwszy raz, kiedy jadąc traktem, kroniki nie wspominają gdzie i o jaki trakt chodzi, dwaj z nich zostali napadnięci przez trzeciego. Ten trzeci dowodził regimentem wojsk zaciężnych, które błąkały się po całej Europie w powrotnej drodze z jednej z krucjat do Grobu Bożego. Nazywał się Henryk, był niemieckim rycerzem i pochodził z Isenburga. Wojsko od jakiegoś już czasu nie otrzymywało żołdu, więc zdobywało go samo grabiąc, co bogatszych miejscowych na trasie swego powrotu lub podróżnych, kiedy nadarzyła się okazja. Pech chciał, a może tak chciała Opatrzność, że rycerz Henryk zatrzymał dwóch naszych pozostałych bohaterów. Kiedy się zorientował kogo zatrzymał, zażądał wysokiego okupu. A zatrzymał nie byle kogo, bo jeden z nich był legatem papieskim, a drugi Wielkim Mistrzem Zakonu Krzyżackiego. Trwało to jakiś czas, ale w końcu doszło do ugody. W zamian za wolność, Wielki Mistrz zaoferował Henrykowi wstąpienie do zakonu i komturię w Gniewie, wychodząc pewnie z założenia, że krewki rycerz da sobie radę z ciągle niespokojną ludnością miejscową, a legat papieski obiecał, że nie nałoży na Henryka klątwy Kościoła, a w dodatku poprze go. Po jakimś czasie, zgodnie z ustaleniami, Henryk von Isenburg został komturem. Mniej więcej w tym samym okresie, chociaż dość niespodziewanie, legat papieski został Papieżem, który przyjął imię Benedykta XI. Tylko Wielki Mistrz pozostał Wielkim Mistrzem. Nasz komtur jednak tak się rozzuchwalił, że zaczął żądać dla siebie coraz więcej, a rabunki i grabieże nie tylko nie ustały, ale nawet zwiększyły się. Komtur był postrachem, nie tylko niewiernych, ale również swoich własnych współbraci zakonnych. Został więc wezwany przez Wielkiego Mistrza do stolicy Zakonu, która znajdowała się wtedy w Wenecji, a następnie do odbycia pokutnej pielgrzymki do Rzymu. Henryk przybył do

Rzymu, uznał swoje winy, spotkał się z papieżem i wszystko wydawałoby się być na jak najlepszej drodze, ale nagle, po trzech dniach od wizyty Henryka, papież źle się poczuł i mimo wysiłków medyków, zmarł. Najprawdopodobniej został otruty. Chodziły słuchy, że Henryk maczał w tym palce. Dodatkowo wyszło na jaw, że z prywatnej kolekcji papieża, tuż po wizycie Henryka, zniknął krzyż jerozolimski, bardzo drogocenny i parę innych precjozów. Nie udało się ich nigdy odnaleźć. Sam Henryk von Isenburg zmarł parę lat potem a wraz z nim odeszła szansa odnalezienia krzyża. Pani Anna, poprawiła się na krześle, zaczerpnęła powietrza i kontynuowała. - W ostatnim roku swego życia Henryk zdziwaczał, zamykał się na całe dnie w swej celi w zamku, niewiele rozmawiał. Kazał też, nie wiedzieć czemu, zamurować jedno z okien refektarza, a właściwie nie tyle zamurować, ile zmniejszyć. Sam nadzorował prace, nie pozwalając robotnikom na chwilę choć być samym. Ustanowił też dzień swego przybycia do zamku jako święto, które miało pozostać świętem po wsze czasy. Było to14-tego lipca 1302 roku - Dzisiaj jest 14-go lipca – zauważył Matthew. - Tak, dzisiaj jest właśnie ten dzień. Gdybyśmy żyli w czasach krzyżaków, mielibyśmy święto. - Ale nie żyjemy i nie mamy – skonstatował Mark. - Mamy za to szansę odkrycia tajemnicy Henryka von Isenburg. Na chwilę zapadła cisza. Wykorzystał ją Mark, aby zapytać. - Dlaczego właśnie dzisiaj? Pani Anna uśmiechnęła się i odrzekła. - Tę tajemnicę da się jedynie rozwikłać, kiedy równocześnie zaistnieją trzy rzeczy: odpowiedni dzień, czas i przyrząd. Dzień jest odpowiedni, bo dzisiaj właśnie wypada święto ustanowione przez Henryka. Czas jest odpowiedni, północ przy blasku księżyca. Księżyc jest, musimy zaczekać na dwunastą. Przyrząd też jest – wskazała na miecz – to jest właśnie to. Miecz nie jest autentyczny, ale wykonany dokładnie według wzorów z tamtego okresu. - Skąd pani to wszystko wie? - Czytam. Poszukiwanie skarbów nie polega na bezsensownym chodzeniu z łopatą i kopaniu dziur, a może coś się trafi. Poszukiwanie skarbów polega na uporczywym szperaniu, analizowaniu i wyciąganiu wniosków. Trzeba dotrzeć do odpowiednich dokumentów z czasów, kiedy to się wszystko działo, czasem trzeba przejrzeć całe setki dokumentów, trzeba szperać w bibliotekach, muzeach i wszelkich innych miejscach, gdzie takie rzeczy mogą się znajdować. To są długie dni, miesiące, niejednokrotnie lata. Nic nie przychodzi ot tak – pstryknęła palcami – Ta sprawa zajęła mi trochę ponad rok. I dlatego tylko tyle, bo

wszystko znajdowało się praktycznie na miejscu. Znalazłam kroniki z czternastego wieku, dotarłam do zapisków samego komtura. Trochę czasu zajęło sporządzenie miecza. Mam już prawie uszysko. Wszystko z wyjątkiem krzyża. A może i czego innego. Sama nie wiem, choć jestem przekonana, że dzisiaj powinno się udać. - Na co czekamy? – spytała Basia - Północ będzie za dziesięć minut. Myślę, że czas zacząć. Wstała, podeszła do małego okna, które dlatego, ze było zamurowane od spodu, znajdowało się wyżej niż pozostałe, spojrzała w górę, a potem na nas. - Paweł, ty jesteś odpowiedni – orzekła - Popatrz na parapet wewnętrzny. Widzisz coś? Wspiąłem się na palce, ale nie dosięgłem parapetu. - Podsadźcie mnie – powiedziałem. Matthew i Mark zrobili koszyczek z dłoni. Oparłem się o niego i wszedłem Markowi na ramiona. Matthew chwycił mnie za nogi, żebym nie spadł. - I co?– spytała Mary - Dajcie mi chwilkę – odpowiedziałem i przyjrzałem się parapetowi. Wykonany był z ceglanych płytek ułożonych ciasno jedna obok drugiej - Widzę parapet – odpowiedziałem odkrywczo. - Nic szczególnego? Przyjrzałem się bliżej i zauważyłem pewną wypukłość na jednej z płytek. Dotknąłem jej palcami. Miała kształt okrągłego odcisku, jakby pieczęci. - Jest tu coś – opowiedziałem – Jakby pieczęć, czy coś. - To pieczęć komtura – stwierdziła pani Anna – Powinien tam być jeszcze otwór. - Widzę cienką szczelinę w połowie płytki. - To chyba to – powiedziała pani Anna, chwyciła za miecz i podała mi go rękojeścią do góry – Spróbuj go włożyć w szczelinę – poprosiła. Złapałem miecz za rękojeść, podniosłem nieco w górę, chwyciłem za ostrze, które wcale nie było ostre i spróbowałem włożyć do szczeliny. Miecz wszedł całkiem gładko. - Zejdź! – powiedziała pani Anna. Zeskoczyłem na posadzkę, natychmiast się podniosłem i spojrzałem w górę. Jak zresztą wszyscy. Widok był niesamowity. Miecz tkwił w otworze tworząc swego rodzaju krzyż, bardzo dobrze widoczny na tle jasnego okna rozświetlonego dodatkowo światłem księżyca. Cień miecza padał na podłogę. - Odsuńcie się – zarządziła pani Anna – jeśli jest już dwunasta, możemy zaczynać. - Za minutę dwunasta – powiedziała Basia, która zdążyła spojrzeć na zegarek.

- Dobrze. Spójrzcie na cień i na miejsce, gdzie rękojeść krzyżuje się z głownią. Spojrzeliśmy. Podłoga składała się z kamiennych płyt o wymiarach może metr na metr. Wyglądały na takie, które leżały tu od wieków. Cień głowni i rękojeści padał dokładnie na jedną z nich. Nie na spojenie, nie gdzieś pomiędzy płytami, dokładnie na środek jednej z nich. - To powinno być tu – oznajmiła pani Anna i pochyliła się nad płytą. Postukała w nią, a następnie w płytę obok. Dało się słyszeć wyraźną różnicę w odgłosach. - Nie macie czasem jakiegoś łomu, czy czegoś takiego – zapytała pani Anna. - Mam agrafkę – odezwał się Mark. Spiorunowaliśmy go wzrokiem. Lepiej by było, gdyby się w ogóle nie odzywał, jak ma się odzywać w ten sposób. - Śrubokręt? – zapytałem, bo przypomniałem sobie, że zabrałem. - Za mały – orzekła. Zapadło milczenie, Po chwili jednak odezwał się Matthew. - Użyjmy miecza – zaproponował – Spełnił już swoją rolę. Wiemy, gdzie szukać. Spojrzeliśmy na niego z podziwem i prawie natychmiast rzuciliśmy się do okna. Wskoczyłem Markowi na plecy, wyprostowałem się, wyjąłem miecz i podałem Annie. Ta z kolei podała go Matthew, który włożył go w szczelinę między płytkami i naparł na niego całym swym ciałem. Płyta drgnęła, a następnie przesunęła się trochę w lewo. Matthew wepchnął miecz głębiej i naparł na niego ze zdwojoną siłą. Płyta przesunęła się o kolejne parę centymetrów. Matthew odrzucił miecz, uklęknął i chwycił płytę rękami, chcąc przesunąć ją już bez pomocy miecza. Zaparł się, ale płyta nie drgnęła. - Pomórz mi – powiedział do Marka. - Stój! – powstrzymała ich pani Anna – Zatrzymajcie się na chwilę. To historyczny moment. Trzeba go celebrować, smakować po kawałeczku. Za chwilę zobaczymy krzyż, może coś jeszcze. Zobaczymy coś, czego nikt nie widział od stuleci. Smakujcie chwilę. Zamknęła oczy, wyciągnęła ręce przed siebie i zrobiła parę regularnych oddechów. - No to dawajcie – powiedziała w końcu po minucie – Odsuwajcie tę cholerną płytę. Henryku z Isenburg, odkryj swą tajemnicę! Mark i Matthew tylko na to czekali. Naparli na płytę, jeden pchał, drugi ciągnął i po chwili, ze strasznym zgrzytem płyta przesunęła się odsłaniając ciemną, kwadratową przestrzeń pod spodem. Natychmiast skierowaliśmy na nią światła latarek. Płyta zakrywała skrytkę głęboką może na trzydzieści centymetrów o wyraźnych, regularnych krawędziach. W środku leżał zwój pergaminu opasany szarfą, która

kiedyś z pewnością miała jakiś kolor, ale teraz zszarzała do szczętu. Na końcach szarfy znajdowała się duża pieczęć lakowa. Pieczęć była nienaruszona. Oprócz pergaminu, nic więcej w skrytce nie było. Pani Anna pochyliła się, podniosła zwój na wysokość oczu, przyjrzała się pieczęci, chwyciła szarfę jedną ręką a pergamin drugą, chwilę obracała w dłoniach, a potem ostrożnie wysunęła sam pergamin i rozwinęła go. Spojrzałem jej przez ramię. Pergamin pokryty był literami, dosyć równymi, choć widać było, że pisała je niezbyt wprawna ręka. Litery tworzyły tekst i jak mogłem się zorientować, był to tekst niemiecki. - Chyba po niemiecku – zauważyłem. - Zna ktoś ten język? – spytała pani Anna. Matthew powiedział, że był kiedyś w Niemczech, ale nic nie pamięta. - Wobec tego będę czytała i od razu tłumaczyła – zaproponowała pani Anna Ja, Henryk, Jerzy, Adalbert, pan na Isenburgu, komtur Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Gniewie, będąc w pełni władz umysłowych, dnia 14 lipca roku pańskiego 1306 słowa te dla tych, którzy je znajdą, kreślę, żywiąc nadzieję, że papier ten sczeźnie prędzej, a litery napisane zblakną wpierwej, niźli dzień ten nastąpi. Gdyby jednak, z woli Bożej, nastąpiło to, co ma nastąpić i pismo to, ktokolwiek na ziemi przeczytać miałby, oto, co przekazać pragnę. Będąc u kresu swej drogi i czując, że dzień mój rychło nastąpi, z pokorą wyznaję, że wiele złego w życiu swem uczyniwszy, nie zasługuję na los inny, jak potępienie wieczne. Cały swój majątek, wszystkie rzeczy ruchome i nieruchome, Zakonowi memu zapisuję, który w trudnych momentach nie odwrócił się ode mnie i wsparł mnie w chwilach mej słabości, żywiąc nadzieję, że spożytkowane w dobrej sprawie będą. Wszelkie rzeczy, którem w niegodny rycerza Zakonu sposób posiadł, przekazuję… - pani Anna podniosła dokument bliżej oczu i cicho, ni to do siebie powiedziała: - Nie potrafię przeczytać. Nieczytelne. Może wy macie lepszy wzrok. Mark? Podała pergamin Markowi, który przysunął go sobie pod nos, poświecił latarką i mruknął niepewnie: - Tu w ogóle nic nie jest napisane. Jakaś plama, czy coś. Teraz z kolei Basia sięgnęła po dokument i przyglądnęła mu się z bliska. - Litery są zamazane. Nie potrafię odczytać. - Daj – pani Anna wyciągnęła rękę – Trudno. Czytam dalej. …w liczbie tej i krzyż złoty, który dla utrwalenia przyjaźni pomiędzy ludźmi, którzy mi zaufali i którem to zaufanie zawiódł i na szwank naraził, znajduje się. Świadom, że skruchy swej w inny sposób wyrazić nie mogę, bo duchowy ojciec mój, Wielki Mistrz i Jego Świątobliwość, którem to ludziom największem krzywdy wyrządził, w Panu spoczywają już,

zapewniam wszystkich, którzy list ten czytają, żem wielekroć na kolana padał i Pana Naszego o wybaczenie prosił. Pełnem skruchy serce ukoić chciał. Ufam, że dobry Bóg wybaczy mi i do królestwa swego przyjmie, a jeśliby rozsądzić inaczej raczył, z pokorą wolę Jego przyjmę. Henryk von Isenburg Na chwilę zapadła cisza. Spoglądaliśmy to na siebie, to na panią Annę, to na list, który dopiero co przeczytaliśmy. - To chyba koniec – powiedział cicho Matthew. Nie dam głowy, ale wszyscy chyba poczuliśmy to samo. To był już koniec.

Rozdział XXVI

Właściwie ładna pogoda skończyła się tego dnia, kiedy Daviesowie wyjechali. Prawie natychmiast zaczął padać deszcz, nie znów taki wielki, ale jednak i w ogóle zrobiło się zimno, ciemno i beznadziejnie. Po historii w Gniewie, spędziliśmy jeszcze jeden dzień razem w Gdańsku, przechadzając się tam i z powrotem po wąskich uliczkach starego miasta, próbując różnych lodów i podziwiając architekturę, co akurat nie było specjalnie zajmujące, a w porównaniu z lodami, to w ogóle. Wracając jeszcze do Gniewu, oczywiście następnego dnia przy śniadaniu, opowiedzieliśmy wszystko rodzicom, całą historię od początku do końca, od strażaka w Rudach, do listu komtura Henryka i prawdę mówiąc, obawialiśmy się, jak zareagują, bo parę rzeczy zrobiliśmy bez ich zgody, ale nie byli specjalnie źli, właściwie ku zaskoczeniu nas wszystkich. Spodziewaliśmy się bury, a wyglądało, że nic się nie stało. Później wróciliśmy do Rud. To znaczy my wróciliśmy: Basia, ja i rodzice. Daviesowie odlecieli do Yorku bezpośrednio z Gdańska. W sierpniu miałem jechać na kolonie, ale do tego czasu pozostawałem w domu. Kuba wracał z Chorwacji za dwa dni. Był piątek, czwarta po południu, czy coś koło tego. Słońce nie świeciło, ale deszcz też nie padał. Opróżniałem właśnie kosz na śmieci, wyrzucając jego zawartość do kubła, kiedy jeden ze śmieci, właściwie zmięty kawałek kartki, wpadł nie do kosza, a na ziemię obok. Pochyliłem się chcąc go podnieść i wtedy dostrzegłem, że jest to rachunek. Rachunek wystawiony przez miejscową Ochotniczą Straż Pożarną na kwotę dwudziestu pięciu złotych za jednodniowe wypożyczenie stroju strażaka. Wypożyczającym był mój tata. Coś mnie tknęło. Sprawdziłem datę: piąty lipca, dzień przyjazdu Anglików. Po co tacie potrzebny był strój strażaka? Podniosłem rachunek, wyprostowałem go w palcach, zabrałem kosz i wróciłem do domu. Tata w swoim pokoju przeglądał jakieś papiery. - Tata! – wszedłem, bo drzwi były nie zamknięte – Po co ci kostium strażaka? - Kostium czego? – spytał tata nie przerywając pracy. Nim odpowiedziałem, uwagę moją przykuło zdjęcie leżące na biurku, pomiędzy innymi zdjęciami i różnymi innymi papierzyskami. Podszedłem bliżej. Zdjęcie przedstawiało grupę ludzi zgromadzoną wokół jakiejś maszyny. Kobiety i mężczyźni. - Co to jest? – spytałem, podniosłem zdjęcie na wysokość oczu i przyjrzałem mu się dokładniej. - Z pracy – wyjaśnił Tata ciągle coś sortując – Uruchamialiśmy pewną maszynę.

- Ci wszyscy, to są twoi współpracownicy? - Tak. - A co robi tutaj Anna Kruk?! Przerwał to, czym się dotychczas zajmował, wziął zdjęcie do ręki, spojrzał na mnie, objął mnie ramieniem, uśmiechnął się i powiedział: - Ale w sumie, musisz przyznać, bawiliście się dobrze. - Czy to znaczy, że… że to wszystko było ukartowane?! Nie odpowiedział wprost. - Chcieliśmy z panem Daviesem urozmaicić wam trochę wakacje. Z czasem przyznasz, że mieliśmy rację. Wybiegłem z pokoju. Tego dnia byłem wkurzony jak diabli, jednak później, co prawda trwało to ze dwa dni, przyznałem, że te wakacje były najlepsze spośród wszystkich, które dotychczas miałem.