Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

26

description

 

Transcript of Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

Page 1: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"
Page 2: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"
Page 3: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

JANOSCHSzczęśliwy, kto poznał HrdlakaPrzekład Emilia Bielicka

Wydawnictwo ZnakKraków 2014

Page 4: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"
Page 5: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

7

I

 – Dalej, pośpieszcie się, panie Hrdlak! Bo czas ucieka i dzio-ucha każdej chwili może z kościoła wrócić, głodna... A ja was tu przecież do roboty najęłam! Idę za wami krok w krok, więc nie warto się co chwila oglądać, bo czasu szkoda!

 – Tak, tak, szybko!Polecenia wydawała Dziubowa, matka dwóch córek, 

z których jedna, Elza, była właśnie w drodze do kościoła na swój ślub. O drugiej córce będzie mowa kiedy indziej, w spo-sobniejszej chwili. Na razie wystarczy powiedzieć, że na imię ma Hejdla.

Człowiekiem, który polecenia Dziubowej miał wykony-wać, był Hrdlak. Gdyby nieborak znalazł się w innym otocze-niu, jego wygląd należałoby określić jako „dziwaczny”. Tutaj jednak nie zwracał niczyjej uwagi. Bo tutaj wielu wyglądało dziwacznie, i to każdy na swój sposób. Sądząc po cechach fi-zycznych, było wśród nich wielu Hunów. Inni przypominali Besarabów, jeszcze inni Kirgizów, nie mówiąc już o nieznacz-nym podobieństwie do Niemców czy Austriaków.

Krótko mówiąc: ludzka zbieranina.Bo Hunowie pozostawili tu niegdyś swoje ślady, to zna-

czy – precyzyjnie rzecz określając – swoich potomków, kiedy 

Page 6: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

8

się tędy przemieszczali. Ci cholerni Hunowie na tych  swoich cholernych krępych konikach, na których grzbietach swo- imi cholernymi tyłkami ubijali mięso na miękko, żeby je  potem zeżreć na surowo. A cwałowali niczym diabły w tych swoich cholernych futrzanych czapach. Po nich nastali Kirgizi. I Ta-tarzy. I Besarabowie czy inne Mongoły.

Potem przyszła kolej na Francuzów – ci paradowali w szykownych błękitnych mundurach, szamerowanych zło-tem, z błyszczącymi orderami na piersiach. Najpierw masze-rowali tędy na Rosję, a później tą samą drogą uciekali z po-wrotem do domu. Typy o smukłych sylwetkach i długich nosach, z jakimi można się tu było spotkać, to spuścizna fran-cuska. Podobnie zapewne jak suchoty. Bo Francuzi wskutek długotrwałego opijania się winem tracili siły i zdrowie. Praw-dę mówiąc, tych Francuzów z czasem trudno się było dopa-trzyć. Bo na suchoty zapadano z biedy, a nosy wydłużały się ludziom z pijaństwa.

Zresztą po Francuzach przeciągały przez ten kraj regi-menty rozmaitych innych narodów.

Zjawiali się też tutaj ludzie gdzie indziej poszukiwani z powodu popełnionych przestępstw – bo tu trudniej ich było znaleźć. Mogli zniknąć na grubie pod ziemią, bo to przecież lepsze niż gilotyna czy praca przymusowa. Może lepsze od gilotyny, ale od pracy przymusowej to już chyba nie. Kto raz zjechał pod ziemię, ten już do śmierci stamtąd nie wyjdzie. Może w niedzielę na parę godzin, i tyle.

I wszyscy, którzy się przez Kłodnicę przewinęli, czy to z przymusu jako żołnierze, czy dobrowolnie w poszukiwaniu pracy, czy podczas wojennej ucieczki – absolutnie wszyscy pozostawili tu po kilkoro dzieci. Tutaj, w Kłodnicy, na gra-nicy z Polską.

Każdy ludzki gatunek był tu reprezentowany przez jed-nego chociaż osobnika; nie było tylko ani jednego Murzyna. Bo żaden Murzyn by się tu nie uchował. Każdego odmieńca ukradkiem nocą by zatłukli.

Page 7: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

9

Większość mieszkańców Kłodnicy podobna była do Hu-nów, z tym że cechy azjatyckie mniej lub bardziej się w nich zatarły. Jednak nikt z tutejszych nie lubi, by ich zaliczano do Hunów. Wszyscy chcą być Niemcami. Odkąd Niemcy zaczęli tu rządzić, prawie każdy chce być Niemcem.

Bo nikt inny nie zdobędzie tu pracy, nie otrzyma pasz-portu, nie dostanie się do szpitala, bo nie dadzą takiemu zupy w darmowej kuchni i każdy będzie mógł takiego kop-nąć, a przecież nikomu nie jest obojętne, co jest wart, no nie?

Najważniejsze, żeby cię nikt nie zatłukł, dlatego że mu się twoje pochodzenie nie podoba. I żebyś zdążył to pocho-dzenie zmienić, póki nie jest za późno.

Zresztą w Kłodnicy niewiele już z dawnego dziedzictwa pozostało: znikły ruchliwe tyłki Hunów, błyskotliwa elegan-cja Francuzów, temperament Cyganów, którzy coraz to pod-rzucali dziecko pod drzwi kościoła; bo mieli ich zawsze wię-cej, niż mogli wykarmić.

Dzisiejsi mieszkańcy Kłodnicy to prosty, poczciwy lu-dek, bezbronny wobec przeciwności życia. Wielbi Boga na nie-bie, a na ziemi gorzałę – największą radość znajdując w ho-dowli gołębi.

Walka z losem i gorzała wiele zatarły z wielowiekowych dziejów miasta.

Najwięcej zła wyrządził brązowy fuzel. Gdyby miesz-kańcy Kłodnicy byli zamożniejsi i mogli sobie pozwolić na za-kup wódki białej, potrafiliby pewnie do dziś jeździć konno. Brązowy fuzel niszczył jednak ludzi do szpiku kości i na do-brą sprawę nikt nie był pewien, skąd się brał chwiejny chód kłodniczan: czy było to dziedzictwo po Hunach – Hunowie nie byli bowiem nigdy dobrymi piechurami – czy też skutek nadużywania brązowego fuzla.

Nikomu z mieszkańców Kłodnicy nie udało się zacho-wać niezależności wobec tego zgubnego w skutkach napoju; wszyscy pili tu od małego. Żeby mogli znieść trudy czeka-jącego ich żywota, trzeba było wzmacniać ich odporność od 

Page 8: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

10

dziecka; później mogliby paść trupem po wypiciu pierwszej szklanki – bo napój ten był dla nieprzyzwyczajonych napraw-dę śmiertelną trucizną. Pomagał jednak na artretyzm i reu-matyzm i każdy z mieszkańców tych okolic musiał się kiedyś nim wspomóc, jeśli nie chciał oszaleć z bólu.

Przed każdą wojną należało się do picia brązowego fuzla zaprawiać. Kłodniczanin, napojony nim, stawał się wymarzo-nym mięsem armatnim, uszczęśliwiając cały oddział, wszyst-kich oficerów i generałów. Na polu walki wystarczyło naszego współmieszkańca wyposażyć w odpowiednią porcję cudow-nego trunku, ważniejszego dlań stokroć od komiśnego chle-ba, aby tchnąć w niego bezgraniczną odwagę, bliską nieopa-nowanemu szaleństwu. Łyknąwszy tej boskiej gorzały, rzucał się, nie mrugnąwszy okiem, pod grad kul, bez cienia strachu, gotów na wszystko.

To prawda, że od wódki nikt z mieszkańców tego mia-sta, póki żyw, nie mógł trzymać się z daleka. Dlatego też nad Kłodnicą widać było zawsze niebieskawą chmurę, unoszącą się nad jej ulicami i dachami rozległą wódczaną flagę.

W żyłach mieszkańców płynęła brunatna gorzała, w ich kościach tkwił artretyzm, a głowy wypełniała hodowla gołębi.

Hrdlak, co uderzało już na pierwszy rzut oka, nie należał do ludzi tego gatunku, przez co zdawał się tu jeszcze bardziej obcy. Obcy pośród obcych, przybysz jakby z innego świata.

W dodatku był kulawy.Włosy miał krótko ostrzyżone, szpakowate, może na-

wet całkiem siwe, oczy wąskie i skórę jakby wygarbowaną.Podróżnicy, oblatani w świecie, opowiadają o ludzie osiad-

łym wysoko w górach Himalajach, gdzie można spotkać star-ców stu-, a nawet dwustuletnich. Gdzie ludzie w tajemniczy sposób z niebywałą prędkością potrafią pokonywać ogromne przestrzenie. Gdzie święci mężowie mogą przebywać w wie-lu miejscach równocześnie i coraz to rodzić się na nowo. Na 

Page 9: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

11

zdjęciach wyglądają bardzo podobnie do Hrdlaka. Bo on przy-pomina właśnie tybetańskiego mnicha, po którym trudno po-znać, czy ma lat trzydzieści, pięćdziesiąt czy zgoła sto.

Hrdlak mieszkał w starej stajni i zarabiał na życie jako robotnik dniówkowy.

Kiedy kto potrzebował taniego robotnika do sprzątnię-cia podwórza albo kiedy trzeba było odebrać ręczny wózek pełen węgla i zrzucić węgiel do piwnicy. Czy przetaszczyć wiadrami całą furę węgla przez sień po schodach do piwnicy, bo piwnica nie miała okien na ulicę.

Do takich robót sprowadzano Hrdlaka.Za cały dzień harówki dostawał sześćdziesiąt fenigów i coś 

do jedzenia. Funt chleba kosztował czterdzieści fenigów, bu-telka piwa – trzydzieści fenigów. Jeden solony śledź – dziesięć fenigów. Śledź wędzony należał do najbardziej wyszukanych przysmaków i kosztował czterdzieści fenigów.

Za litr zwykłego piwa płaciło się trzy fenigi; talerz zupy na kiełbasie można było dostać u rzeźnika za darmo albo całą bańkę za pięć fenigów. Kilogram ziemniaków kosztował dzie-sięć fenigów.

Byli jednak i tacy, którzy go karmili, nie żądając w za-mian żadnych usług. On jednak nie przyjmował nic za dar-mo. Albo podrzucał dobrym ludziom chrust zebrany w lesie. Albo przynosił im coś ze swego ogródka. Na przykład pietrusz-kę. Czy pęczek marchwi. Hodował też kwiaty. Głównie astry.

Zdarzało się, że zlecano mu jakąś robotę, po czym go odprawiano, płacąc starym chlebem, który i tak był do wyrzu-cenia. Hrdlak odchodził, nie żywiąc w sercu żalu ani złości.

Jedzeniem dzielił się zawsze ze swoim psem.Rzeźnik o nazwisku Drewniak odkładał zawsze skraw-

ki mięsa dla tego psa – nie wiadomo, dlaczego to robił, ale widać zdarzają się i tacy ludzie na tym świecie.

Hrdlak nawet tych skrawków nie przyjmował w prezen-cie; pojawiał się zawsze u boku Drewniaka, kiedy trzeba mu było pomóc dźwigać ciężkie kadzie.

Sam Hrdlak nie miał nic.

Page 10: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

12

Ubierał się byle jak. Dzień w dzień nosił wciąż ten sam obszarpany kubrak – podobne dostają aresztanci. Zbiegły wię-zień zrzucił go podczas ucieczki. Hrdlak ten kubrak znalazł i zaczął nosić – uznano go więc za zbiega i odstawiono na po-sterunek policji. Dopiero po trzech dniach wyjaśniło się, że to pomyłka. Przez ten czas zbieg zdążył oczywiście przekro-czyć polską granicę.

Jak się później okazało, ów zbiegły więzień był bratem jednego z miejscowych policjantów; by dać szansę uciekinie-rowi, policjant ów starał się przedłużać proces identyfikacji Hrdla ka, przez trzy dni troskliwie się nim opiekując – widać już wtedy można było spotkać przyzwoitego człowieka wśród poli-cjantów. Podejrzany otrzymał solidny posiłek i nawet dwa koce, bo właśnie zaczynały się chłody. W dodatku pozwolono mu za-chować zdobyczny kubrak, chociaż stanowił on w  gruncie rze-czy własność państwową. Hrdlak spędził więc w areszcie trzy wspaniałe dni; na dworze lało jak z cebra, a on po raz pierwszy w życiu rozkoszował się tak błogim ciepłem.

Na odchodnym obdarowano go jeszcze starym kocem, pod którym śpi do dnia dzisiejszego. Jak to się dzieje, że nag-le, całkiem nieoczekiwanie, przez wszystkie dziury więzien-nego koca leje się na nas istna lawina szalonego szczęścia?

Z czasem jednak rozliczne łaty odebrały kubrakowi  Hrdlaka pierwotny charakter i tylko doświadczony fachman byłby zdolny rozpoznać jego pochodzenie.

Co do spodni, to można je było przy łóżku postawić i sta-łyby sobie, gdyby nam się tak podobało. Bo uszyto je z mate-riału sztywnego niczym blacha. Z takiego materiału wykony-wano plandeki do okrywania ciężarówek. Hrdlak miał tylko te jedne spodnie.

Buty Hrdlaka były z tyłu i z przodu wycięte albo wy-deptane, żeby jego koślawe stopy mogły się w nich zmieś-cić. Może biedok dostał te buty tak spreparowane, a może je gdzieś znalazł – zresztą trudno powiedzieć, w jaki sposób biedota taka jak on zdobywała dla siebie obuwie. Jedno jest 

Page 11: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

13

pewne: że Hrdlak póki życia nie będzie nosił nowych butów. A może nawet nigdy takich nowych butów nie miał w rękach. Może nigdy świadomie im się nie przyglądał, a mógł nawet nie wiedzieć, że nowe buty w ogóle istnieją. Chociaż gdyby nawet o tym wiedział, nie zwróciłby na nie uwagi. Taki to on był, ten Hrdlak.

Znawca rzemiosła szewskiego zdziwiłby się, widząc zręczność, a nawet prawdziwy kunszt, z jakim jego buty były wielokrotnie naprawiane. A warto wiedzieć, że reperować buty wcale nie każdy szewc potrafi. Hrdlak musiał to robić sam, bo takiemu jak on żaden szewc butów nie będzie łatał.

Koszule miał Hrdlak dwie.Jedną dostał od starego Dziuby, a drugą dał mu niejaki 

Cwi Bogainski, który mieszkał z nim po sąsiedzku.Żadnych innych szczegółów garderoby, jakie mu pro-

ponowano, nie chciał przyjmować, tłumacząc, że ma wszyst-ko, czego mu potrzeba.

Wystarczyło tylko spojrzeć na Hrdlaka, by zrozumieć: ten człowiek wszystko, co posiada, nosi ze sobą. On, Hrdlak, stoi oto u progu wieczności z pustymi rękami.

Połowa dachu dawnej stajni, w której mieszkał, całkiem się zapadła, ale na samym końcu, gdzie część dachu była jesz-cze cała, znajdowało się niewielkie pomieszczenie przed-tem pewnie przeznaczone do przechowywania uprzęży albo paszy dla koni. Podłoga była tam porządnie zamieciona, na worku, wypełnionym sianem czy słomą, leżał dziurawy koc, prezent otrzymany kiedyś na posterunku policji. Mniejszy worek służył za poduszkę. Tak wyglądało legowisko Hrdlaka. Drewniana skrzynka pełniła funkcję stołu. Stał na niej garnek i talerz, obok leżały sztućce: widelec, łyżka i nóż. Na półce widać było kłębek sznurka, kilka puszek, kartkę papieru, plik pustych papierowych torebek i butelkę ze świeczką w środ-ku. Był tam jeszcze jeden obtłuczony talerz i dwie szklanki – w jednej znajdował się miód. W tekturowym pudełku zapew-ne coś jeszcze przechowywano – może igły i nici. W jednym 

Page 12: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

14

rogu komórki stała beczka służąca za piec, wychodziła z niej rura prowadząca przez dach na zewnątrz. Koło beczki leża-ło drewno na opał. Nie było tam nic takiego, bez czego czło-wiek mógłby się obejść.

Ściany byle jak pobielono wapnem. Gromada łobuzia-ków, którzy wdarli się kiedyś do mieszkania Hrdlaka, zostawi-ła tam swoje bazgroły i tylko część udało się zamalować. Resz-ta została jako ślad po zdarzeniu, do którego tu kiedyś doszło.

Hrdlak wrócił do domu w chwili, kiedy napastnicy bu-szowali sobie tam na całego.

Stanął przed nimi, nic nie mówiąc, i patrzył tylko tymi swoimi jasnymi oczami, jakby z bardzo daleka. A oni natych-miast się uspokoili. Wyraźnie zakłopotani, zaczęli zbierać to, co porozrzucali, starając się odłożyć każdy przedmiot na swo-je miejsce. Żegnając nieproszonych gości, pan domu kładł każdemu rękę na szczeciniastych włosach, kiwając  łagod-nie głową.

Od tej pory nic podobnego już się nie wydarzyło. Prze-ciwnie, Hrdlak zastawał czasami przed progiem stajni wiąz-ki chrustu na podpałkę albo nadające się jeszcze do użytku przedmioty, które mu ktoś bezimiennie podrzucał. Czasem znajdował tam jajko zawinięte w papier albo parę pomido-rów,  zapewne kradzionych.  Jajko prosto  spod kury,  a  po-midory z czyjegoś ogródka przez płot wyniesione. Kiedyś znalazła się tam puszka sardynek, też na pewno komuś pod-wędzona. A kiedy ciągnął czyjś ciężki ręczny wózek, to je-den czy drugi z tamtych chachorów zaraz podbiegał, żeby mu  pomóc.

Jak któremu rękę na ramieniu położył, to chłopaka ogar-niało uczucie takiego szczęścia, że nie potrafił go nawet wy-razić słowami. Bo od własnego ojca mógł najwyżej oberwać pięścią po pysku.

W komórce Hrdlaka było zawsze nad podziw czysto. I panował tam jakiś niezwykły spokój. Pies spał w łóżku swo-jego pana.

Page 13: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

15

Przed domem znajdowała się blaszana miska, w której Hrdlak się mył, i beczka z wodą – pompa była w pobliżu – do pracy w ogrodzie używał znajdowanych gdzieś przypadkiem narzędzi, a przede wszystkim własnych rąk.

 – A pośpieszcie się wreszcie, panie Hrdlak – popędzała go niecierpliwie Dziubowa – bo ja was znowu na moich chorych nogach wyprzedziłam. Skoro sterana baba szybsza jest od mło-dego chłopa, to jaki z was może być pożytek, no, powiedzcie?

Hrdlak kuśtykał co sił w nogach, pot spływał mu z si-wej szczeciny na ogorzałą gębę. Niósł przy tym ostrożnie owi-nięty ścierką żelazny garnek, uważając, żeby się z niego zupa nie wychlapała.

Hrdlak śpieszył więc, potykając się, z czołem mokrym od potu. Dzierżąc garnek gorącego rosołu, zdążał ku ogród-kom działkowym, gdzie miało się odbyć wesele Elzy Dziuby z przyszłym przedsiębiorcą transportowym Rudolfem Johan-nesem Mainką, zwanym Hannkiem. Panna młoda była właśnie w drodze do kościoła, podczas gdy jej matka, nie zważając na swój reumatyzm, zmierzała dziarsko do drzwi weselnego domu.

 – Powiadają, że w zależności od poziomu wesela będzie się potem życie panny młodej układało – mawiała Dziubowa.   – Dzioucha powinna swoje wesele i swoją matkę do końca ży-cia ze łzami wdzięczności wspominać. Zgotuję moim córom takie wesela, jakich by im sam Pan Bóg nie potrafił zgotować. Choćbym miała sprzedać naszą chałupę!

Najważniejsze, żeby małżeństwo było udane.A w Kłodnicy nieudane małżeństwo wygląda tak: chłop 

bije żonę, a ona to pokornie znosi. Jeśli żona bije chłopa, to nie jest jeszcze najgorzej, bo skoro on to znosi, to co z nie-go za chłop. Z takiego żadna baba nie będzie miała pociechy.

Pogoda w tym dniu była piękna, Bogu dzięki. To już był czysty zysk.

Page 14: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

16

Dziubowa nie musiała się na to drogie wesele specjalnie zapożyczać, bo dość długo w tym celu grosz do grosza odkła-dała. Elza nie ukończyła jeszcze czterech lat, a matka miała już pierwszą pończochę pełną zaszparowanych marek – wte-dy były to już reichsmarki. Po wcześniejszych goldmarkach – a nie ma przecież nic cenniejszego nad złoto.

Rozwody właściwie się w Kłodnicy nie zdarzały. Z jed-nym tylko wyjątkiem, kiedy to niejaki Mikasch pokłócił się z żoną, a ona w gniewie, leżąc w szpitalu, zeznała do proto-kołu, że stwierdzone u niej „uszkodzenia ciała” spowodowa-ne zostały „fizycznym znęcaniem się nad nią małżonka”. Co mogłoby jednak nie wystarczyć, ów małżonek bowiem le-żał o dwa pokoje dalej z powodu niemniej okrutnie pogru-chotanych kości. Tyle że on na dodatek odgryzł żonie ucho, które później, przed obliczem sądu, wyjątkowo silnie krwa-wiło – do czego ona sama mogła się w odpowiedniej chwili przyczynić – w rezultacie więc sędzia rozwód orzekł. Bez in-cydentu z krwią do rozwodu by na pewno nie doszło. Takie to były wtedy trudne czasy.

Zaczęło się wszystko od zwykłego mordobicia. Ona dała mu raz w pysk, na co on, rzecz jasna, odpowiedział, i to z nawiązką.

 – Ty mnie, babo, raz walniesz, to ja ciebie trzy razy.Był  to,  jako się  rzekło,  jedyny  rozwód w tej okolicy. 

I w owym czasie. Pisano o tym ze szczegółami w „Wędrow-cu Kłodnickim”. Na pierwszej stronie. Nie była to sensa-cja na miarę zaślubin cesarza. Gruchnęła jednak w Kłodnicę niby piorun; nie do porównania z takim na przykład zama-chem w Sarajewie. Para była zmuszona miasto opuścić i prze-nieść się do Chorzowa, skąd pochodziła kobieta. Tam też po-brali się na nowo.

Dla Dziubowej rozwód którejkolwiek z córek  oznaczałby ni mniej, ni więcej, tylko koniec świata.

 – Gdyby mi  która  coś  podobnego  zafundowała,  to-bym zabiła ją i jej chłopa – powtarzała raz po raz, już od ich 

Page 15: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

17

najwcześniejszego dzieciństwa – albo bym się sama w rzece utopiła i po śmierci noc w noc dziobakiem straszyła.

Takich przestróg nie zapomnisz do końca życia.Na dobrą sprawę w Kłodnicy doszło do  jeszcze  jed-

nego rozwodu: zażądała go pewna kobieta z racji  jednego poważniejszego i trzydziestu dwóch błahych przypadków niewierności, jakich się sama dopuściła wobec swego męża, pracownika miejscowej mleczarni. Nikt z kłodniczan nie zwrócił jednak na to wydarzenie najmniejszej uwagi. Ponie-waż  oboje małżonkowie byli ewangelikami – przez co ich zwią-zek nigdy nie był przed Bogiem ważny – to ich rozwód też nie miał żadnego znaczenia. Nie wspomniano o tym fakcie  nawet w „Kronice rodzinnej” miejscowej gazety. Bo czy można  zerwać węzeł, który w oczach Boga w ogóle nigdy nie został za- wiązany?

Pod tym względem ewangelik będzie zawsze i wszę-dzie wygrany.

Dziubowa poświęciła na weselną zupę dwie kury – ro-sół z dwóch całych kur – nie każdego na taki luksus stać, ale na wesele pierwszej córki warto się szarpnąć, chyba każdy to przyzna. Zwykły rosół robi się na kurzych udkach, skrzydeł-kach, podrobach, wrzuca się też łeb i szyję. Kłopot jest z wy-skubywaniem piór z głowy, powinno się też usuwać oczy, żeby nie gapiły się z talerza w gościa, bo niektórych co wrażliwszych mogłoby to drażnić. Jeśli rosół nie jest przeznaczony dla go-ści, to można w nim te oczy spokojnie zostawić.

Ale żeby poświęcić na rosół całe dwie kury – na to może sobie pozwolić tylko naprawdę wielkie państwo.

Dziubowa zapewniała o tym także swoich gości. Do-bra matka nie będzie przecież  skąpić na wesele własnej  córki.

Potwierdzenie tych zapowiedzi goście znajdą na włas-nym talerzu: liczne pływające w rosole kawałki mięsa. Tylko pierś wyłowiła gospodyni z góry dla siebie. W końcu gościn-ność musi też mieć granice.

Page 16: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

18

Liczyła na siedemnaście osób. Czternaście sama zapro-siła, trzy co najmniej doproszą się same, wiedziała o tym z do-świadczenia. Wielkoduszny gospodarz wlicza już z góry tych tro-je naciągaczy. Rosołu musi więc starczyć dla siedemnastu osób.

Tak się też stanie. W ostateczności każdy będzie mu-siał ograniczyć przesadny apetyt.

Własnego męża, starego Dziuby, gospodyni w ogóle nie wzięła pod uwagę. Przywykła do tego, że trzymał się on za-wsze na uboczu. I chętnie to akceptowała. Nie lubiła  jego obecności wśród zaproszonych gości.

Jeśli talerz rosołu zostanie, to mu jego porcję oczywi-ście poda.

Drugie danie to będzie sztukamięs, gotowany z liściem laurowym, pieprzem ziarnistym, pietruszką i dwiema lub trzema dużymi marchewkami – nadają one jedzeniu subtel-ny słodkawy posmak, który się gdzieś w tle ledwo wyczuwa, ale dla całości  jest nader cenny. Dzięki tym dodatkom ja-kość potrawy bardzo zyskuje. Do tego podane zostaną pysz-ne młode kartofle – w sumie będzie to uczta, że palce lizać!  Na wszelki wypadek czekają  jeszcze w zapasie kiełbaski – bo gorzała apetyt bez miary zaostrza. Toteż jako dodatko-wa zagrycha leży przygotowana sałatka kartoflana, najlepsza z najlepszych, ze świeżutkich młodych kartofli – co na do-brą sprawę jest zbędnym luksusem, bo w sałatce młodych kartofli od starych i tak nie sposób odróżnić. Tak czy inaczej, ten, kto choć raz sałatki Dziubowej skosztował, do końca ży-cia jej nie zapomni.

Trzech blach kołocza i dwóch tortów nie warto nawet wspominać, bo to przecież do każdego wesela przynależy. We-sele bez kołocza to byłby blamaż przed całym światem. Nawet najbiedniejsi na weselny kołocz muszą się zdobyć. Dziubo-wa wyskrobała nawet resztki kołocza z blachy i zaniosła sta-rej Kotlorzowej. Biedaczka nie miała już nikogo na świecie, kto by się o nią zatroszczył.

No i była przecież jeszcze bowla!

Page 17: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

19

Bowla to już naprawdę szczyt luksusu, ale dzioucha tak mocno i z całego serca sobie ten napój wymarzyła, że matka nie miała sumienia dziecku tej przyjemności odmówić. Już choćby przez wzgląd na inne dziouchy w jej wieku trzeba było spełnić to jej marzenie.

Bo Elza piła kiedyś tę bowlę z przyjaciółką Lucką i jej narzeczonym i od tej pory ten napój śnił jej się po nocach.

 – Mamo, zróbmy tego waldmajstra*, bardzo cię proszę! – A cóż to znowu takiego ten waldmajster? – złościła się 

matka. – Pewnie jakieś gówno, którego nikt tu u nas nie zna.Waldmajster czy nie waldmajster, ale choćby dzioucha 

po sto razy za mąż wychodziła, to żadne jej życzenie nie bę-dzie absurdalne. Trzeba się z tym zawczasu pogodzić. I tę wiedzę należy z rodzinnego domu wynieść.

Będzie bowla truskawkowa i sprawa załatwiona.Większość gości już z kościoła przyjdzie do ogrodu pod 

dobrym gazem i będzie im szajsegal, czy do bowli namiesza-łaś marzanny, truskawek czy nafty.

Przygotowano osiem litrów mieszanki złożonej z wina i winiaku. Wielką zaletą bowli jest, że można ją dowolnie roz-cieńczać, i to obojętnie czym. Po prostu tym, co akurat masz pod ręką. Wódką, winem, wodą, kompotem czy lemoniadą. Byle nie piwem, bo bowla jest wyłącznie damskim napojem, a panie piwo wszędzie wyniuchają. Niektórzy goście tego też nie lu-bią, zresztą przepis na dobrą bowlę domieszkę piwa wyklucza.

Oczywiście, kiedy nie ma innego wyjścia, a goście już i tak leżą pod stołem, to można dolać nawet piwa. Ale wtedy praktyczniej będzie użyć tego zwykłego, za trzy fenigi.

I trzeba dobrze pocukrzyć, bo panie z lepszego towarzy-stwa lubią bowlę na słodko. Do tego podać kruche ciasteczka i pralinki. W ten sposób można sprawić eleganckim paniom największą przyjemność.

*  Waldmeister Bowle – popularny napój, zwłaszcza w Niemczech, sporządzany z białego wina i zioła marzanny wonnej (przyp. tłum.).

Page 18: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

20

Bowlę Hrdlak będzie musiał przynieść na samym koń-cu, bo ten napój powinien być zimny. Żeby bowla mogła po-zostawać zimna, także w ogrodzie, trzeba by ją obłożyć su-chym lodem, ale w Kłodnicy mało kto taki lód posiadał. Na razie trzymano ją w beczce z wodą w mieszkaniu Dziubów przy Jäschkestrasse 1.

Żeby się dostać stamtąd do ogrodu, trzeba było prze-być nie więcej jak osiemset metrów. Dla kogoś, kto miał zdro-we nogi i nie musiał dźwigać żelaznego garnka z gorącą zupą, była to odległość niewielka. Ale Hrdlaka czekała istna dro-ga przez mękę.

Dziubowa dawała mu od czasu do czasu jakąś robotę, żeby mógł sobie zarobić na życie – podrzucała mu też czasem coś z dobrego serca. Trzeba to uczciwie przyznać, bo chrześ-cijanin powinien troszczyć się o bliźniego, o którego Pan Bóg nie może się troszczyć sam.

Po co więc Bóg stwarza ludzi biednych i niedołężnych? Chyba po to, żeby jego owieczki miały okazję sprawdzić się i zasłużyć na nagrodę po śmierci w niebie.

Po prawdzie to Dziubowej uprawianie chrześcijańskiej miłości bliźniego wcale tak wiele nie kosztowało. W kuchni zawsze zostawały jakieś resztki jedzenia i trzeba je było da-wać świniom. A ona przecież świń nie miała.

 – Chociaż ten Hrdlak to istny głupol, ale jest przecież człowiekiem, jak i my wszyscy.

Tak powiadała Dziubowa i starała się Hrdlakowi jakoś pomóc przebijać się przez życie. Ludzie nazywali Hrdlaka „głupolem”, bo on prawie nic nie mówił.

Człowiek głupi nie jest wariatem. W przeciwieństwie do wariata, głupol jest tylko głupi. Może wśród ludzi żyć, może wykonywać jakieś drobne prace, bo do ciężkiej roboty jest za słaby. W dodatku głupolowi nie musi się właściwie płacić, a jeśli nawet, to bardzo mało. I dzieci mają z nim uciechę, mogą sobie z niego żarty stroić i nikt nie ma im tego za złe.

A wariat bywa nawet niebezpieczny.

Page 19: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

21

Przeważnie nie można po nim nic poznać. Czasem tyl-ko patrzy jakoś spode łba, ale czy to mało jest takich, co pa-trzą spode łba, chociaż są całkiem normalni? A więc dzikie spojrzenie jako dowód nie wystarczy.

Jeśli wariat nie ma stałej posady w rządzie albo w poli-tyce, skąd nie można go zwyczajnie wyrzucić, musi wylądo-wać w specjalnym zakładzie. Zakład obsługujący okręg kłod-nicki znajdował się w Toszku, co na opinię tej miejscowości nie wpływało szczególnie korzystnie. Zdarzało się, że człowie-ka nie przyjęto do pracy albo odmówiono miejsca przy stoliku w knajpie tylko z tej racji, że pochodził z Toszka.

Wariaci pochodzą przeważnie z warstw inteligenckich. Bo wariactwo rodzi się w głowie: przeważnie u ludzi, co za wiele czytają albo za dużo wiedzą. Człowiek taki przerzuca się z jednej myśli w drugą, z setnej w tysięczną i nie może tego myślenia przerwać, aż w końcu zwariuje.

Czasem objawia się takie wariactwo wymachiwaniem rękami, dzikim wrzaskiem albo rozbijaniem wszystkiego do-koła w drobny mak; a wtedy trzeba wsadzić delikwenta w kaf-tan bezpieczeństwa i zawieźć do Toszka czy innego podob-nego miejsca.

Czasem wariaci plotą też jakieś bzdury, których nikt nie rozumie. Ale nawet to nie stanowi jeszcze murowanego do-wodu, bo mogą to być deliberacje z zakresu poezji czy lite-ratury. W takich przypadkach warto poczekać, aż dana osoba umrze; jeśli stanie się wtedy sławna, to nie będziemy żało-wać, żeśmy milczeli.

Wariaci wykrzykują swoje pomysły na całe gardło i nie należy ich słuchać. Jeśli przygwoździ cię facet, który gada bez przerwy i ani na chwilę nie milknie, a ty nie możesz uciec, bo on przysiadł się do ciebie w knajpie albo spotkałeś go przypadkiem na ulicy, to jesteś zgubiony, chyba że ocali cię szczęśliwy przypadek.

Szczytem nieszczęścia byłoby znaleźć się w dalekobież-nym pociągu. Jedynym ratunkiem byłoby wtedy wysiąść na 

Page 20: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

22

najbliższej stacji. Tyle że wariat może wysiąść razem z tobą, bo nie zdążył dokończyć ci najważniejszej myśli – a wtedy je-steś naprawdę zgubiony.

W środowiskach artystycznych szaleńców jest najwięcej, a nawet cieszą się tam oni szczególną popularnością. Bywa-ją zapraszani do najwytworniejszych domów z okazji niezwy-kle snobistycznych spotkań, gdzie stanowią bardzo pożądaną atrakcję i ośrodek zainteresowania, zwłaszcza ambitnych pań.

To, że artystom pozwala się tak długo uprawiać swoje szaleństwa z wolnej stopy, bierze się stąd, iż władze, które powinny by ich unieszkodliwić, zamykając w odpowiednim zakładzie,  boją  się  blamażu przed  obliczem historii. Wy-starczy przecież zajrzeć do pierwszej lepszej encyklopedii  sztuki!

Bo to, co dziś uchodzi za szaleństwo, za dziesięć, a może i więcej lat stanie się sztuką. Powiadają, że szaleństwo od ge-niuszu dzieli bardzo mało i niejeden artysta, który wcale nie jest geniuszem, umyślnie popada w szaleństwo, byle zyskać opinię geniusza. Jakiż to cel przyświeca artyście, drodzy pań-stwo? Nie będzie to na pewno uprawa kapusty czy buraków! Artysta pragnie osiągnąć sławę, a ludzie mają o nim pamię-tać aż do sądnego dnia.

Tak to właśnie wygląda.Los głupców jest gorszy od losu szaleńców, bo ci pierw-

si nie mają nigdy wstępu do historii narodu.No, może nieliczni go jednak mają.Głupcy, w przeciwieństwie do szaleńców, pochodzą 

w większości z prostego ludu. I śmieją się zbyt często, co na ogół podkreśla ich głupotę. Bo niech mi kto powie, czy ist-nieją na tym świecie jakiekolwiek powody do śmiechu?

My, rozsądni, widzimy tu tylko nieszczęście, biedę i nie-zgodę.

Głupcem będziesz od urodzenia albo ciężki przedmiot spadnie ci na głowę, albo uderzysz głową w twardą ziemię, albo twój ojciec chlał za dużo, zanim cię spłodził – i tutaj koło 

Page 21: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

23

się zamyka, bo w takim wypadku narodziny stają się przyczy-ną i zarazem skutkiem twojej głupoty.

Szaleniec zaś popada w swoje szaleństwo stopniowo.I może ono pozostać nieujawnione, jeśli szaleniec bę-

dzie się zachowywał spokojnie. Zdarza się to częściej, niż my sobie wyobrażamy. Takim przypadkiem może być ktoś, kto stoi właśnie obok ciebie albo kto pije z tobą piwo, a na-wet twój rodzony brat. Ty sam możesz być szaleńcem, wca-le tego nie zauważając, bo zachowujesz się spokojnie. Gdyby wszyscy szaleńcy zachowywali się spokojnie, cały świat był-by w porządku.

Hrdlak dotarł wreszcie do ogródków działkowych i za-czął przeciskać się mozolnie wąskimi ścieżkami do wyzna-czonego celu. Ścieżki starano się przeprowadzać oszczędnie, żeby nie trwonić bezcennego gruntu będącego własnością kopalni, które z kolei należały do akcjonariuszy w Berlinie i Dortmundzie lub do okolicznej szlachty. I nikt z właścicieli nie miał ochoty odstąpić komukolwiek choćby skrawka swo-jej własności. Działkowicze musieli się cieszyć każdym me-trem kwadratowym, jaki udało im się wydzierżawić na swoje ogródki. Dróżki między płotami były tak ciasne, że średniotę-ga osoba mogła się nimi przecisnąć, nie niszcząc sobie zbytnio ubrania. Osobom tęższym groziło utknięcie między płotami.

Na pokonanie tego ostatniego odcinka drogi Hrdlak po-trzebował więcej czasu niż na marsz po ulicy. W końcu jed-nak dotarł do ogrodu Holewów.

Za parę marek oddali oni do dyspozycji gościom we-selnym swój ogród, który był większy od ogródka Dziubów, a Holewowie plony już wcześniej zebrali – nie groziło im więc stratowanie, a w ciągu zimy grunt zdąży przecież odpocząć.

Dziubowa zadecydowała: – Wolę tych parę marek zapłacić, niż dać sobie cały 

ogród zadeptać.

Page 22: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

24

Holewom akurat się nie przelewało, a zawsze lepiej do-stać tych parę marek, niż ich nie mieć.

Kiedy Hrdlak znalazł się już wreszcie u celu, postawił garnek z rosołem tak pieczołowicie, jakby wykonywał zada-nie najważniejsze na świecie. I nie czuł nawet, jak bardzo roz-bolała go noga. Nie ulało się ani odrobiny, zupa była jeszcze całkiem gorąca – otulił więc ścierką garnek razem z pokryw-ką starannie jak najcenniejszy skarb.

 – Przegryź  sobie  coś, Hrdlak!  I  golnij  choć małego sznapsa.

Dziuba był już wcześniej w ogrodzie. Wystrojony w swo-je najlepsze ubranie, czekał na żonę, bo razem mieli iść do kościoła na ślub córki. Hrdlak poprosił tylko o szklankę wody.

 – Stara znowu cię jak psa zagoniła! Hrdlak, boroku, a po-stawże się wreszcie!

Hrdlak kiwnął głową, rękawem otarł z brody krople wody i pokuśtykał z powrotem na Jäschkestrasse po kastrol z sałatką kartoflaną. Po mięso miał przyjść później.

 – Najpierw goście muszą zjeść zupę, potem będzie przerwa, żeby Hrdlak mógł donieść mięso i żeby ono nie wystygło – powtarzała sobie Dziubowa ku pamięci.

Na szczęście mięso było w gorącym wywarze z jarzyn. Kartofle owinęła w czyste ścierki. Więcej goście weselni nie mogli chyba od matki panny młodej wymagać. A Hrdlak niech się nie leni – on zresztą ją, Dziubową, naprawdę szanuje. Niech-by gizd jeden próbował się buntować, już ona go przywoła do porządku. Takiego głupola trzeba krótko trzymać i coraz to przypominać, gdzie jego miejsce.

Pamiętała też, żeby się do niego zwracać per pan, bo lu-dzie jego pokroju odruchowo odpowiadają ci po imieniu, jeśli się raz przypadkiem zapomnisz. Dziubowa trzymała się tej trzeciej osoby, żeby jej nie posądzono o wywyższanie się nad innych. Człowiek jest przede wszystkim człowiekiem. Tak sądzi każdy chrześcijanin. A ona, Dziubowa, jest chrześci-janką. Czy Hrdlak jest chrześcijaninem, tego nie była pewna, 

Page 23: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

25

bo nigdy go w kościele nie spotkała. I chyba tak jest właśnie w porządku. Bo głupol w kościele wcale by nie pasował. Taki śpiewa fałszywie, modli się za głośno i w dodatku zajmuje chrześcijaninowi miejsce w kościelnej ławce.

Wracając po kolejną potrawę, Hrdlak spotkał na wąskiej ścieżce między ogródkami Dziubową, która zajrzała właśnie do domu, żeby poustawiać dania w takiej kolejności, w jakiej kulawy głupol miał je do ogrodu przenosić. Na pierwszy ogień szedł garnek z sałatką. Potem mięso z kartoflami. Następnie kompot i na koniec bowla.

Sztućce zapakowała  i miała przy sobie wsunięte za  dekolt.

 – Takiemu przygłupowi nie można nic cennego po-wierzyć, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się na przykład zagapi.

Minęli się więc oboje w ciasnym przejściu między pło-tami. Kiedy spotkali się tu ostatnio, Dziubowa rozdarła sobie suknię – trzeba więc było wrócić do domu, żeby się przebrać. I to musiało się stać właśnie dziś, klęła, wciąż jeszcze gotując się ze złości, i najchętniej zdzieliłaby tego Hrdlaka po pysku.

 – Boże, odpuść, ale pierońskie chachory robią te przej-ścia takie ciasne, że człowieka szlag może trafić. A wy, Hrdlak, nastąpcie się chociaż o krok, żeby damę przepuścić!

Hrdlak wcisnął się w płot z prawej strony, mrucząc: – Proszę was, proszę!Dziubowa wystroiła się w niebieską sukienkę z białym 

kołnierzykiem, którą wkładała tylko od wielkiego święta. Ale to była swojej dziousze w tak dla niej uroczystym dniu  winna. Przecisnęła się z trudem obok Hrdlaka, trzymając torebkę między suknią a płotem i przydeptując borokowi stopę. Co go srodze zabolało.

Tymi ścieżkami dało się tylko w cienkich drelichach przecisnąć.

 – Te podłe gizdy ciaśniejszych korytarzy nie dały rady wytyczyć. Właściciele kopalni wszystko gotowi zrobić, byle robotnikowi życie utrudnić. Bo za te ścieżki nikt im nie płacił 

Page 24: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

26

tak jak za dzierżawione ogródki. Dalejże, Hrdlak, pora przy-nieść sałatkę. Najpierw jedną miskę. Ale duchem, bo czas ucieka! I patrzcie pilnie pod nogi, bo mnie popa miętacie.

Ludzi, co niżej od nas stoją, trzeba trzymać na dystans. Nie dopuszczać do zbytniej zażyłości. W żadnym wypadku!

Zwłaszcza w jej, Dziubowej, sytuacji – kiedy ma się do czynienia z właścicielką domu. Wtedy taki dystans jest po pro-stu konieczny.

Dziubowa miała swemu staremu za złe, że jest na ty z ludźmi, z którymi ona nigdy by się tak nie spoufalała. Cho-ciaż jego sytuacja była inna, bo przecież nie posiadał domu – to ona wniosła go do ich małżeństwa – ale postępowanie męża siłą rzeczy jej również dotyczyło.

Na zewnątrz stwarzali pozory, jakby ich pożycie dobrze się układało. W rzeczywistości było jednak zupełnie inaczej. Stało się tak dlatego, że Dziuba z czasem zupełnie się zmienił.

Dawniej był wesołym chłopakiem: nikt nie tańczył polki z takim biglem ani shimmy z tak szaloną fantazją jak on. Mógł mieć każdą pannę, jaka by mu się spodobała. Ale nie każda miała w posagu dom, jak ona. Bo Dziubowa, która wtedy na-zywała się Maria Laimka, dziedziczyła ten dom po dalekiej bezdzietnej ciotce, której prawie nie znała – raz jeden spot-kała ją na ulicy. I obeszła wtedy szerokim łukiem. Ciotka He-lena wydawała jej się przesadnie wytworna, wręcz okropnie zmanierowana. Nosiła w lecie rękawiczki, eleganckie kapelu-sze, sznurowane buciki. Może nie chciała się pobrudzić pracą. Bo jej mąż był urzędnikiem zatrudnionym w kopalni, a tacy ludzie uważają się zawsze za coś lepszego.

Za uciułane pieniądze kupili dom, ale w nim nie za-mieszkali, bo nie było tam bieżącej wody ani klozetów, tyl-ko latryna na podwórzu. Było za to światło elektryczne. Dom miał trzy piętra, na każdym piętrze znajdowały się po cztery mieszkania, a w każdym była kuchnia, pokój i komórka. Bra-kowało piwnicy i w ogóle nie był to żaden luksus, ale okna i drzwi całkiem w porządku – właściwie oni sami mogliby 

Page 25: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"

27

tam całkiem wygodnie mieszkać. Ale im to nie wystarczało, bo taki urzędnik ma ekstrawymagania, a z robotnikami zada-je się tylko na terenie biura i w godzinach pracy.

Zamieszkali więc w wynajętym mieszkaniu, ale za to z łazienką i piecem łazienkowym.

Bo biedokom mieszkanie bez bieżącej wody całkiem wystarczało – o łazienkowym piecu to im się nawet nie śniło!

W dodatku z miedzianym kotłem.I kuchnia z elektrycznym piecykiem.Osobna garderoba.Osobna spiżarnia.Własna pralnia w obrębie domu.I oszklona lauba.Podwójne okna, żeby ciepła nie wywiewało.I żyrandol.Na dodatek centralne ogrzewanie i służąca.Piec łazienkowy! Mało kto miał pojęcie, co to takiego.Każde z tych mieszkań o powierzchni zaledwie dwu-

dziestu metrów kwadratowych w domu odziedziczonym przez Dziubową po ciotce przynosiło spadkobierczyni od dwuna-stu do czternastu marek miesięcznie; więcej nie można było od tych ludzi wymagać; kopalnia kazała sobie płacić własnym pracownikom po dwanaście marek za mieszkanie w domach należących do kopalni, za to tam mieli przynajmniej wodę na każdym piętrze. A jeśli się pluskiew za bardzo namnożyło, to kopalnia przychodziła z pomocą, a czasem nawet zamawia-ła specjalistę.

Na wpływy z czynszu Dziubowa nie mogła więc narze-kać. Mimo to zmartwienia często nie pozwalały jej zasnąć. A to lokatorzy zalegali z opłatami, a to żądali takich czy in-nych napraw, a to komuś dach przeciekał. Jakby nie można było samemu sobie z takimi drobiazgami poradzić – w koń-cu kamienica czynszowa to nie hotel czy pałac.

Jeszcze gorsza była zazdrość, jaka ją na każdym kroku prześladowała. Którą wciąż wokół siebie czuła.

Page 26: Janosch, "Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka"