Chyba strzelę focha!

35

description

Chyba strzelę focha! to kontynuacja losów bohatera znanego z przebojowej powieści Gej w wielkim mieście. Podobnie jak część pierwsza, tak i druga nasycona jest olbrzymią dawką humoru, który zmiękcza poruszane w niej trudne tematy. I chociaż każdą z części można przeczytać niezależnie, to jednak warto sięgnąć po obie. Autor: Mikołaj Milcke Liczba stron: 430 Wydawca: Dobra Literatura ISSN: 978-83-64184-00-0

Transcript of Chyba strzelę focha!

Page 1: Chyba strzelę focha!
Page 2: Chyba strzelę focha!

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.

Page 3: Chyba strzelę focha!

Wy dawnic two Do bra Li te raturaSłupsk 2013

Page 4: Chyba strzelę focha!

Co pyri ght © by Mi ko łaj MilckeCo pyri ght © by Wydawnictwo Do bra Li te ra tu ra, 2013

Wszel kie pra wa za strze żo neAll ri ghts re se rvedKsiążka ani żadna jej część nie mogą być pu bli ko wa ne ani w ja ki kol wiek inny spo sób po wie la ne w formieelektro nicznej oraz me cha nicznej bez zgo dy wydawcy.

Re dakcja: Olga Gorczyca-Po pławskaKo rekta: Aga ta Li be rekSkład gra ficzny książki i pro jekt okładki:Ilo na Go styń ska-Rymkie wiczFo to gra fia na okładce: Łu kasz Kwarc

ISBN: 978-83-64184-00-0Wydawnictwo Do bra Li te ra tu rawydawnictwo@do bra li te ra tu ra.plwww.do bra li te ra tu ra.pl

Skład wersji elektronicznej:Virtualo Sp. z o.o.

Page 5: Chyba strzelę focha!

Spis treści

Dedykacja

1. Spotkanie na szczycie

2. Blond ambition

3. Nalot

4. To chłopak Niny!

5. Złamas Roku

6. Ojcowski instynkt

7. Akcja „Powrót”

8. To suka!

9. Konserwatywny gej

10. Kochanie? Żyjesz?

11. Ona i my

12. Jak Czarny Roman

13. Wola mimo woli

14. Prosto z Persji

15. Truskawkę?

16. Powrót do przeszłości

17. I wszystko jasne

18. Obca

19. Atak klonów

20. Co powie mama?

21. On Air

22. Niby dylemat

Page 6: Chyba strzelę focha!

23. Różne propozycje

24. Obliviate

25. ¡Feliz cumpleaños!

26. Z przeszłości

27. Odlot

28. Biały miś

29. Déjà dit

30. Jeszcze dzień, najwyżej dwa

31. Super Mario Bros

32. Głodnych nakarmić

33. Mroczny grabarz

34. Dziewięćset sekund

35. Zrozumieć chorego

36. Autodiagnoza

37. Urodziny

38. Czas na refleksję

39. Przez Lublin

40. Zdziwienie za zdziwieniem

41. Dobrze, że jesteś

42. Nie mówić, nie robić, nie pisać

43. Czary-mary

44. Nie ma gorszych słów…

45. To nie zdrada!

46. Ósme niebo

Podziękowania

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 7: Chyba strzelę focha!

Wszyst kim, któ rzy szukają sie bie.

Page 8: Chyba strzelę focha!

1. Spotkanie na szczycie

Kołnierzyk, ramiona, karczek. Potem mankiety i rękawy do połowy długości.Koniecznie od środka do zewnątrz. Później tył i – uważając na guziki – przód, a nakoniec jeszcze raz kołnierzyk. Niby proste, powinno zajmować nie więcej niż pięćminut, a ja walczę z wyprasowaniem koszuli już grubo ponad pół godziny. Gdywydaje mi się, że jestem blisko końca, okazuje się, że zaprasowałem tylne plisy.I cała zabawa zaczyna się od nowa. Dziś nie ma miejsca na wpadkę, na najmniejszezagięcie czy choćby wystającą nitkę. Taka wizyta zdarzy się raz, a dubel jestwy kluczo ny.

Rodzinny dom Marty, matki Wiktora, znajduje się w Konstancinie-Jeziornie,kilkanaście kilometrów na południe od Warszawy. Dziś jest to jedna z najbogatszychgmin w Polsce. Dziadkowie Wiktora zamieszkali tam w latach 30. XX wieku, tużprzed wojną. Wieś nazywała się wówczas Jeziorna. Dziadek, Wiktor Senior, byłspecjalistą od produkcji papieru, który wytwarzano w tamtejszej fabryce. Okazałybudynek z czerwonej cegły, w którym się mieściła, jest chyba pierwszym, którywidać, gdy wjeżdża się do Konstancina od strony Warszawy. Stoi tuż nad rzeczką.Odrestaurowany od niedawna służy jako centrum handlowe. Tuż po wydarzeniachmarca 1968 dziadkowie Wiktora, wraz z jego wówczas dwudziestojednoletnią matką,musieli uciekać z Polski. Wyszło na jaw, że papier produkowany przez WiktoraSeniora służył nie tylko władzom PRL, lecz także opozycji. W ciągu jednej nocyzapadła decyzja, że schronią się w Hiszpanii. Dom oddali pod opiekę sąsiadówi pospiesznie wyjechali do Madrytu. Mieli tam przyjaciół, dyplomatów. Dostali azylpolityczny. Babcia Wiktora, Mirosława, zajęła się pisaniem, była też dziennikarką,a dziadek zatrudnił się w drukarni i wydawnictwie zarazem. Drukował między innymito, co pisała Mirka. Wrócili do kraju w 1989 roku, tuż po upadku komunizmu. MatkaWiktora dokończyła w Hiszpanii studia przerwane na ASP, a niedługo potem wyszłaza mąż za syna przyjaciół. Została w Madrycie. Owocem miłości Marty i Remigio jestmój Wiktor Ramiro Navarro-Orta. O jego drugim imieniu dowiedziałem się dopieroniedawno. Ale imiona to małe piwo, Navarro-Orta to nazwisko torpeda. I pomyśleć,że mógłbym je nosić. Gdyby tylko w Polsce uchwalono w końcu ustawę o związkachpartnerskich. Nie wahałbym się ani chwili, by je przyjąć, ale ustawy nie ma i pewniedługo nie będzie, więc mogę się tak nazywać jedynie w śmiałych fantazjach.W świe tle prawa je ste śmy dla sie bie dwo ma zupełnie ob cy mi face tami.

Wiktor jest jedynakiem, rodzice nie mieli czasu na kolejne dzieci. Matka zostałapopularną rzeźbiarką, a ojciec urzędnikiem hiszpańskiego Ministerstwa SprawZagranicznych. Jego kariera rozwijała się podręcznikowo. Zmarł jako wiceminister,kiedy Wiktor był u progu pełnoletności. To wtedy zaczęły się jego problemyz narkotykami i matka wysłała go do Polski. Sama wpadała tu od czasu do czasu,

Page 9: Chyba strzelę focha!

kilka razy w roku. Głównie latem i na Boże Narodzenie. Pod jej nieobecność domemw Konstancinie zajmowała się gosposia. Może to dlatego nigdy tam nie byłem,a Wiktor nie wspo mi nał o tym miej scu ani sło wem.

Wokół domu rosły drzewa. Brzozy, lipy i kilka świerków. Babcia Wiktoratwierdziła, że ból głowy leczy przyłożenie jej na kilka chwil do brzozy, a picieherbatki z lipy koi nerwy. Sam dom okazał się jednopiętrowy. Masywny,majestatyczny, pamiętający historię. Duży ganek, na którym bez problemu możnapostawić stół z krzesłami i urządzić rodzinny obiad. Potężne drewniane drzwii wielkie okna w pięknych ramach. Ich rozmiary zdradzały, że pomieszczeniawewnątrz są wysokie i jasne. Jak w pałacu. Przemierzaliśmy kamienny chodnik,wzdłuż którego rozkwitały pierwsze wiosenne kwiaty. Moja teściowa ma dobry gust,jest prawdziwą artystką. Wokół domu nie było przypadkowych barw czyprzedmiotów, nawet huśtawkę przed wejściem pomalowano tak, by pasowała doceglastego koloru domu. Kątem oka zauważyłem, że dachówka jestciemnoburaczkowa. Jak w bajce. Im bliżej wejścia, tym wyraźniej czułem zapachprzyrządzanego jedzenia. Najwyraźniej matka Wiktora zamierzała zastosowaćwo bec mnie zasadę „przez żo łądek do serca”. Ja po stano wi łem kupić ją kwiatami.

Do tego pierwszego wspólnego obiadu szykowałem się od tygodnia. WypytywałemWiktora, co sprawi jej przyjemność i co zrobić, żeby z miejsca mnie polubiła.Stwierdził, że ogrom ny bukiet czerwo nych goź dzi ków załatwi wszyst ko.

– Wiktor, kwiaty! – krzyknąłem, zanim zdążył chwy cić za klam kę.– Co kwiaty? – Spoj rzał na mnie wy straszo ny.– Zapo mnie li śmy ich zabrać!– Czekaj, skoczę do jakiejś kwiaciarni… – powiedział i jednym susem zeskoczył

z kilku scho dów pro wadzących do drzwi.Po biegł w kie run ku furt ki.– Wiktor! Po cze kaj!– To ty po cze kaj, zaraz będę – krzyknął z oddali.No to czekam, pomyślałem. Oparłem się o lar i nabrałem w płuca kwietniowego

powietrza. Nie było już zimne, ale jeszcze nie ciepłe. Po prostu kwietniowe,wiosenne, rześkie. Trwała kolejna moja wspólna wiosna z Wiktorem. Poprzednia, roktemu, zakończyła się wybuchem, który zmiótł z powierzchni ziemi wszystko, coudało nam się zbudować. Sprawiła, że o mały włos nie straciłem nie tylko jego, lecztakże zdrowia. Krakowskie wakacje na zawsze będą wypalone w mojej głowieczerwonym żelazem. Wiktor z tego żartuje i twierdzi, że jestem w czepku urodzony,ale mi nie jest do śmiechu. Kto wie, może kiedyś będę umiał wyśmiać Mariusza, jegochorobę i nadpobudliwych kolegów w koloratkach, ale dziś jeszcze na to zawcześnie. Upłynęło zaledwie pół roku od tamtych wydarzeń. Za każdym razem, gdyWiktor mnie dotyka, odzywa się we mnie lęk. Chociaż zrobiłem już dwa testy na HIVi nie ma możliwości, żebym był nosicielem, nadal się boję. Podświadomie. O siebiei mężczyznę, którego kocham. Czasem łapię się na głupiej myśli, że przecieżw laboratorium mogli się pomylić, jakiś nieuważny pracownik mógł zamienićpro bówki i jednak mogę mieć HIV. Wi rus był moją ci chą, irracjo nalną ob se sją.

Page 10: Chyba strzelę focha!

Gdy kolejny raz próbowałem zwalczyć te demony, wrócił Wiktor z bukietemczerwo nych goź dzi ków w dło ni.

– Co ty byś beze mnie zro bił? – zażarto wał i prze kazał mi kwiaty.– Skąd je masz?– Wie działem, że zapo mnisz. Znio słem je do samo cho du, gdy by łeś w łazien ce.– Jakiś ty przewidujący, mądry i jaki przystojny. Tyle szczęścia w jednym! –

zakpi łem de li kat nie.– Do bra, do bra. Nie zapę dzaj się. I tak ci nie wie rzę.Dał znak, że po win ni śmy w koń cu wejść do środka.– Chy ba mam napad pani ki. Nogi nie chcą iść – oznaj mi łem z nie tę gą miną.To sformułowanie narodziło się w październiku u stóp Akropolu, gdy polecieliśmy

do Grecji na wspólne, nieco spóźnione, wakacje. Po całym dniu zwiedzania Wiktorwpadł na pomysł, by zobaczyć Akropol w świetle księżyca. Zgodziłem się podwarunkiem, że mnie tam zaniesie, bo inaczej padnę po kilku krokach. Oczywiścieżartowałem, ale on, niewiele myśląc, wziął mnie na barana i bez słowa doniósł docelu. Zszedłem sam, ale od tamtej pory na dźwięk słów „nogi nie chcą iść” zawszeoferował mi pomoc. Nigdy więcej nie skorzystałem, ale dziś nie pytał mnie o zdanie.Zrobił dokładnie to, co w Grecji. Z tą różnicą, że teraz miał do przejścia zaledwiekilka kro ków. Po rzuci łem bukiet goź dzi ków i krzyknąłem:

– Wiś ta wio!– Przeszkadzam? – zapytała matka Wiktora, która nie wiadomo skąd pojawiła się

obok nas.Zeskoczyłem na ziemię, chwyciłem goździki i zastanawiałem się, co też pomyślała

so bie o mnie ta obca jesz cze ko bie ta.– Czasem jest jeszcze narowisty, ale systematycznie go układam – oznajmiłem

żarto bli wie.– Do brze tre suje! – do dał Wiktor.– A kwiaty są dla pani, dzień do bry tak w ogó le. Bardzo mi miło tu go ścić.Wy ciągnąłem w jej kie run ku nie co zwi chro wany, ale nadal im po nujący bukiet.– Obiad na stole. Stygnie. Chociaż pewnie lepszy byłby owies. – Nijak nie odniosła

się do mo je go wy wo du i ruszy ła przed sie bie, pusz czając drzwi.Wiktor złapał je w ostatniej chwili, inaczej zamknęłyby się nam przed nosem. A ja

stałem z przyklejonym do twarzy uśmiechem i kwiatami wyciągniętymi w kierunkunie obec nej już go spo dy ni. Otrząsnąłem się do pie ro po chwi li.

– Co się stało? Coś źle powiedziałem? Chodzi o to, że kwiaty leżały na ziemi, czyo to, że wi działa, jak się całuje my? – szukałem po wo du swo jej ewi dent nej po raż ki.

– Nic się nie stało, może coś jej się pali w kuchni. Wbi jamy.Ogromny salon był jednocześnie jadalnią. Na ścianach wisiały, prawdopodobnie

kosztowne, obrazy i dziesiątki zdjęć. Różnej wielkości, z różnych czasów, niektórepożółkłe ze starości. Nie sposób było się nimi nie zainteresować. Na części z nichrozpoznałem rodziców Wiktora, na innych dziadków. Jednych i drugich znałem tylkoz opowieści. Większość fotogra i zrobiono w tym domu, wiele w pokoju, w którymwłaśnie się znajdowałem. Zatopiłem się w myślach i nawet nie zauważyłem, że

Page 11: Chyba strzelę focha!

goździki stoją już w glinianym wazonie. Wiktor podszedł, objął mnie i oparł brodę namoim ramie niu.

– Lacho nek, prawda?– Co? – zapy tałem zasko czo ny.– Moja mat ka.Wskazał palcem na jedną z fo to grafii.– Lacho nek? O własnej mat ce tak mó wisz?– Prze cież to nic złe go. Mó wię tylko, że była faj ną lasecz ką.– Teraz też jej niczego nie brakuje. Jest ciut bardziej nobliwa, ale nadal

ape tycz na.– O mo jej mat ce? Ape tycz na?! No bli wa? Do brze, że tego nie sły szy!– Spójrz na tę czapkę! – Wskazałem na dziadka Wiktora. Stał przy jakiejś maszynie

drukarskiej, a na głowie miał pilotkę. – Wygląda jak szalony naukowiec, który tylkoudaje drukarza, a naprawdę prze pro wadza taj ne eks pe ry men ty na zaple czu!

– Ta czap ka jest chy ba jesz cze gdzieś na stry chu. Mo że my po szukać.– Kiedy indziej – wstrzymałem go. – Przecież będę tu bywał częściej. Popatrz na te

buty! Na korku. Chy ba tak się to nazy wa?– Dobrze, że się nie połamała, gdy na tym chodziła. Przecież to jest z dziesięć

centymetrów nad ziemią. Kobiety uwielbiają utrudniać sobie życie – skwitowałWiktor.

Marta pozowała na tle syreny. Choć zdjęcie było czarno-białe, pomyślałem, żesamochód musi być żółty. Wszystkie syreny, jakie w życiu widziałem, były żółte.Sesję robiono chyba gdzieś nad Wisłą. A matka Wiktora wyglądała naprawdęimponująco. Biała koszula, rozpięte górne guziki, spory dekolt. Czarne obcisłespodnie i bardzo długie nogi. Stylizacja ewidentnie na Karin Stanek, tylko modelkabyła dużo piękniej sza od pio sen karki.

– Nie połamała się, synu, nie połamała. A za takie buty dziewczyny sprzedałybywte dy duszę diabłu – do biegł nas głos Marty.

Po chwili wyłoniła się postać. Zimna, trochę posągowa twarz głęboko porytazmarszczkami, ale to tylko dodawało jej szyku. Ma sześćdziesiąt jeden lat, a wyglądadużo lepiej niż moja matka, dziesięć lat od niej młodsza, pomyślałem. To pewniedlatego, że nigdy nie paliła. Miała ufarbowane na czarno włosy, starannie zebrane dotyłu i zwinięte w coś w stylu opadającego na szyję koka. Oczy umalowane na szaro,obrysowane czarną kredką. Ciemnoczerwona szminka. Nie byłem pewien, czypodoba mi się ten mroczny klimat. Dopełniały go szara długa suknia z niedużymrozcięciem na boku i narzucona na ramiona stalowa chusta. Gdyby ktoś pokazał mijej zdjęcie i kazał powiedzieć, jaki zawód uprawia, bez wahania wskazałbym naartystkę. A na pytanie, jaką jest kobietą, odpowiedziałbym, że to osoba dominująca,nieznosząca sprzeciwu, do której musi należeć ostatnie słowo. Nie wiem, czy jestktoś, kto świadomie zdecydowałby się mieć w niej wroga. Wyglądała na kogoś, ktonieprzyjaciół zjada na śniadanie, a kostki oddaje zwierzętom. Nie pozostawało mizatem nic in ne go, jak się z nią zaprzy jaź nić.

– Wygląda pani na tych zdjęciach przepięknie. – To zdanie wydało mi się

Page 12: Chyba strzelę focha!

odpo wiednie na po czątek wkupy wania się w łaski te ścio wej. I było prawdzi we.– Nie tylko na zdję ciach – do po wie dział Wiktor.Po czym podszedł do niej i pocałował w policzek. Był co najmniej o głowę wyższy,

wziął z jej rąk tacę, na której obok sztućców stał duży gliniany garnek. Po salonierozszedł się zapach ryżu i warzyw. O tym daniu krążyły legendy, a Marta podobnobyła mistrzynią w jego przyrządzaniu. Zasiedliśmy do stołu, a Wiktor wcielił sięw rolę gospodarza. Nałożył najpierw matce, potem mnie. I gdy napełniał swój talerz,zdrętwiałem. Na mieszance podsmażonego ryżu, pomidorów, groszku, fasolii papryki leżały dwie olbrzymie różowe krewetki. Przełknąłem ślinę i zamknąłemoczy. Były martwe, ale wyglądały jak żywe. Patrzyłem i czekałem, aż zaczną sięruszać i uciekać z talerza. Wcale bym im tego nie bronił. Wręcz przeciwnie. Chętniezaniósłbym je do najbliższego zbiornika wodnego. Wszystko, oby tylko nie musiećich jeść.

– Będę rzygał – obwieściłem Wiktorowi szeptem, gdy Marta zniknęła międzykuchen ny mi szafkami w po szuki waniu soli.

– Nie do brze ci?– Tak! Nie przełknę tych krewetek. One na mnie patrzą, mam przeczucie, że gdy

ze chcę je zjeść, zaczną do mnie mó wić.– To daj mi je, co za problem? Ja zjem. – Zaczął przekładać skorupiaki na swój

talerz. – Trzeba było powiedzieć, że nie lubisz owoców morza. Mamaprzy go to wałaby coś in ne go.

– Nikt mnie nie zapy tał, czy je lubię…– Spo ko, ja zjem. Tylko paella zro bi ła ci się jakaś taka ubo ga.– To nic. Najważniejsze, że je zabrałeś. A na wszelki wypadek nie będę dopytywał

o po cho dze nie po zo stałych kawałków mię sa.Ciśnienie nieco opadło. Zacząłem jeść, nawet nie poczułem, że brakuje soli.

Krewetki zestresowały mnie do tego stopnia, że całkowicie wyłączyły mi się kubkismakowe. Patrzyłem, jak Wiktor beznamiętnie pożera te bezbronne żyjątka, gdynagle – między kolejnymi kęsami – odezwała się Marta, która chwilę temu wróciła dosto łu:

– A rodzice? Que hacen ellos? To znaczy… czym się zajmują? Pracująw me diach? – roz po czę ła prze słuchanie.

– Nie. Ro dzi ce miesz kają na Lubelsz czyź nie.– Biz nes czy po li ty ka? – Wbi ła we mnie spoj rze nie.– Wo lałbym zająć się roz mo wami z ludź mi. Może talk show.– No me escuche! (On mnie nie słucha) – zwróciła się do Wiktora. – Pytałam

o ro dzi ców – spre cy zo wała.– Raczej usługi i han del.– A czym han dlują? – zapy tała i prze nio sła wzrok na syna.Zupełnie jakby właśnie kop nął ją pod sto łem.– Mię sem – odparłem.– Rzeź ni cy? Bardzo do brze.Znów patrzyła na mnie, a w jej głosie pobrzmiewała satysfakcja przemieszana

Page 13: Chyba strzelę focha!

z ulgą.– Raczej nie – po wie działem ci cho.– Bardzo dobrze. Ludzie zawsze będą jeść mięso! – kontynuowała, jakby nie

do sły szała mo jej ostat niej odpo wie dzi. – A dziadko wie też byli rzeź ni kami?– Nie byli. Ro dzi ce też nie są – wy pro wadzi łem ją z błę du.– Nie ro zumiem…– Moja mama jest eks pe dient ką w skle pie z mię sem. A oj ciec pracuje na po czcie.Na jej twarzy pojawił się grymas. Wyglądała tak, jakby nagle coś zaczęło

śmierdzieć. Zastygła z wybałuszonymi, wbitymi we mnie oczami i sztućcamiw dło niach. Trwała bez ruchu kilka chwil.

– Ahora comprendo (Teraz rozumiem) – skomentowała i chyba zrezygnowałaz dalszych py tań.

Znów prze nio sła wzrok na syna.– Jedzmy, jedzmy. Bo stygnie, a my rozmawiamy. Pogadamy potem – odezwał się

wresz cie Wiktor.– W naszej ro dzi nie ludzie zawsze byli głodni no wych smaków – oznaj mi ła.– Nawet bardzo głodni. Czasem aż za bardzo – odpo wie dział tajem ni czo.– To znaczy? – do py tałem.– Kie dyś w Taj lan dii mama de lekto wała się grillo wany mi żmi jami.– Es taban espec taculares! (Były fan tastycz ne) – roz marzy ła się.– Tak samo jak psi na w Chi nach… – do dał.– Jadłeś psa? – zapy tałem zszo ko wany.– Ja nie, ale niektórzy siedzący przy tym stole tak. I byli zachwyceni delikatnością

psie go mię sa.Było jasne, że mówi o mat ce.– To były wspaniałe wakacje. Zjeździliśmy już prawie cały świat. Afryka, Azja,

Chiny. Lubimy podróże. Bardzo kształcą. A ty masz swoje ulubione miejsce naświe cie? – Marta znów zwró ci ła się do mnie.

– Tak, to okolice mojego rodzinnego miasta. Przyroda, zwierzęta, spokój. A zagrani cą by łem tylko w Gre cji, z Wikto rem – odpo wie działem.

– Rozumiem – powtórzyła identycznym, pełnym znudzenia tonem. – A skoro jużwywołałeś temat nietypowych smaków – z nową energią zwróciła się do syna – toprzypomnę, że a ti te encantaba (byłeś zachwycony) smakiem byczego penisa –mó wiąc to, ode rwała główkę ugo to wanej kre wet ki i zjadła korpus.

Odstawiłem kieliszek z rioją. Do gardła podeszło mi wszystko, co zdążyłem zjeść.Czułem, że za sekundę zwrócę to na talerz. Przed oczami latały mi bycze penisy,grillowane jaszczurki, psie mięso, larwy pszczół i pędraki – wszystkie te specjałykuchni świata zachwalała w czasie obiadu Marta. Postanowiłem, że nie mogę dłużejcze kać, że nadszedł mo ment, gdy muszę prze pro sić i udać się do to ale ty.

– Bardzo dziękuję za pyszny obiad. – Starałem się być miły. – Wszystko byłowyśmienite – dodałem z przyklejonym do ust uśmiechem. – Wiktor, pokażesz mi,gdzie jest to ale ta?

– Jasne.

Page 14: Chyba strzelę focha!

– Woda w kranie i w bidecie jest na fotokomórkę. – Marta uśmiechnęła siędobrotliwie. – Wystarczy odsunąć się od muszli lub podstawić ręce pod kran i samapo pły nie.

– Mamo! – zare ago wał wresz cie Wiktor.– Prze cież ja tylko chciałam po móc, do radzić – udała, że nie wie, o co mu cho dzi.– Spokojnie. Wiem, że do bidetu tylko się sika – odszczeknąłem się, odsuwając

krze sło.Mój żołądek jakby się uspokoił. Poczułem, że chyba wracają mi kolory.

Oddychałem głęboko, już za chwilę będę w toalecie, napiję się zimnej wodyi po staram się prze pę dzić z gło wy wszyst kie przy prawiające mnie o mdło ści wiktuały.

– Następnym razem zaserwuję wam mięsko szczura. Takiego świeżo złapanego.W Wiet namie kosz tuje do lara za ki lo gram – rzuci ła od nie chce nia.

– Mamo, pro szę cię! – krzyknął Wiktor.– Przecież to ludzkie sprawy. Trzeba oswajać gości z nowymi tematami, poszerzać

horyzonty. La segunda oportunidad (Druga okazja) może się nie zdarzyć – mówiłanie mal czule.

Nie zdążyliśmy odejść od stołu, gdy poczułem, że dla mnie to zbyt dużo wrażeń jakna jeden raz. Zabrakło chwili. Pół minuty uratowałoby sytuację i moje dobre imię, aleciało nie chciało czekać ani sekundy dłużej. Żołądek się zacisnął, łzy zebraływ oczach, a fala rozpoczęła bieg ku górze. Odruchowo zasłoniłem usta ręką, ale nanic się to zdało. Popisowe danie Marty znów było w garnku. A część także w jegookolicach. Chciałem się zapaść pod ziemię. Spojrzałem najpierw na swoje brudneręce, potem na śnieżnobiały – jeszcze niedawno – obrus, na skrzywioną i oburzonąminę gospodyni i na Wiktora, który zaczął się śmiać. Najpierw nieśmiało lekkoroz chy lił usta, ale kilka se kund póź niej śmiał się już zupełnie gło śno, prawie do łez.

– No te rias! (Nie śmiej się!) Po móż mi! – krzy czała Marta. – Zrób coś!Stałem zgięty wpół, matka Wiktora darła się jak opętana, machając rękoma, a on

już się nie śmiał. Klęczał na podłodze i nie mógł złapać tchu. Chciałem stamtąd jaknajszybciej wyjść. Wizyta, która miała wprowadzić mnie do rodziny mojego faceta,przypuszczalnie na zawsze zatrzasnęła mi drzwi do domu jego matki. Złapałempierwszą z brzegu serwetkę. Wytarłem usta, ręce. Kolejną zacząłem czyścić obrusi garnek. Nie bacząc na to, że rozmazuję wymiociny po stole, zbierałem je ześcianek naczy nia i wrzucałem do środka, raz po raz prze praszając.

– Pro szę to zo stawić! Pro szę to zo stawić! – krzy czała Marta.– Przepraszam, to był wypadek. Przecież nie zrobiłem tego specjalnie. Te rozmowy

o by czych pe ni sach… – usi ło wałem się tłumaczyć.– Ten dom stoi tyle lat i doprawdy czegoś takiego jeszcze nie widział. Ale

prze trwamy i to. – Nagle się uspo ko iła.– Ale ja naprawdę…– By wali tu róż ni ludzie, ale, jak wi dać, mie li bardziej wy ro bio ne żo łądki.– To może ja już pój dę. Do wi dze nia – chciałem się po że gnać.– Że gnam – odpo wie działa to nem Be aty Tysz kie wicz.– Mamo, daj spokój – wtrącił się Wiktor. – Niech to będzie kolejna rodzinna

Page 15: Chyba strzelę focha!

aneg do ta – prze ko ny wał.– Myślę, że no importa a nadje… Jak to się mówi? Nikomu nie zależy, by

zapamiętać tę sytuację, i zrobię wszystko, żeby coś takiego – spojrzała w su t –nig dy się nie po wtó rzy ło.

Wiktor przestał rechotać, choć spojrzenie miał wyraźnie rozbawione. Mnierównież ta sytuacja zaczęła śmieszyć, ale się opanowałem. To nie jest dobry czas, bydolewać oliwy do ognia. Marta wyglądała, jakby za chwilę miała eksplodować.Wizyta musiała dobiec końca. Wiktor zaprowadził mnie do toalety. Obmyłem twarzi ręce. Okazało się, że ślady zwróconego jedzenia mam też na ubraniu. Patrzył namnie z rozbawieniem. W końcu i ja nie wytrzymałem i obaj wybuchliśmy tłumionymśmiechem. Z salonu dobiegały jeszcze pojedyncze jęki ciągle siedzącej przy stoleMarty, która nie odpowiedziała na nasze pożegnanie. Im dalej byliśmy od tego domu,tym gło śniej i swo bodniej się śmiali śmy.

Niedługo po powrocie z Krakowa wyprowadziłem się z Bielan i przeniosłem doWiktora. Robert, mój kolega z technikum i współlokator w Warszawie, też porzuciłmieszkanko u pani Zosi i zamieszkał z Darią w kawalerce na Belwederskiej. Bardzoblisko nas. Moja mama od ponad pół roku żyła w nieświadomości. Wiedziała, żezmieniłem lokum, ale nie miała pojęcia na jakie. Powiedziałem, że Robert chce byćna co dzień z Darią, a w związku z tym ja też się przeprowadzam i będę mieszkałz kolegą. Oczywiście nie dodałem, że zamierzam sypiać z nim w jednym łóżku. Przezcały poprzedni rok mama nie pałała chęcią odwiedzenia mnie, więc nieprzypuszczałem, żeby nagle zapragnęła u mnie bywać. Poprosiła tylko o adres, tak dlabezpieczeństwa. A poza tym wszystko było jak dawniej. Rozmawialiśmy razw tygodniu o mało ważnych sprawach, na początku każdego miesiąca wysyłała mi nakonto kilkaset złotych. Połowę dawałem Wiktorowi, choć uważał – i stale mi o tymmówił – że dopóki nie skończę studiów i nie zacznę zarabiać, dopóty on będzieutrzymywał nasz dom. Nasz dom – słowa jak z bajki. Chyba pierwszy raz w życiumiałem swoje miejsce na ziemi, pierwszy raz czułem tę domową atmosferę.Gotowałem dla swojego faceta, prałem, robiłem zakupy na pobliskim bazarku.I rozkoszowałem się rutyną codzienności. Leniwymi porankami w weekendyi sprzeczkami o bzdety. Jak dobrze, że po tych wszystkich wakacyjnych przebojachpo trafi li śmy się na nowo odnaleźć i znów zło żyć wszyst ko w jedną całość.

– My ślisz, że je stem u niej spalo ny? – wró ci łem do sy tuacji w Kon stan ci nie.– U kogo? – zapy tał.– U two jej mamy. A u kogo in ne go? Była taka szorst ka.– Przestań. Była w lekkim szoku. Pierwszy raz ktoś puścił pawia na stół. – Znów się

ro ze śmiał. – Śpij my już.– W nerwach ludzie mówią to, co naprawdę myślą. Sądzę, że twoja mama mnie nie

po lubi ła.– Jak mogła cię nie polubić? Znasz kogoś, kto cię nie lubi? Ja na przykład cię

ko cham.– Wiktor, ja się jej zrzy gałem na stół…

Page 16: Chyba strzelę focha!

– I co takie go się stało? My ślisz, że ona nig dy nie zwy mio to wała?– Ale nie w takich oko licz no ściach! Two ja mama to wyż sze sfe ry…– A wyższe sfery nie rzygają? Kiedyś ci opowiem, co robią wyższe sfery, ale nie

dziś. Śpij my już. Musi my rano wstać, a do cho dzi pierwsza.Zasnął szybko, a ja nie mogłem odegnać sprzed oczu widoku sparaliżowanej

złością Marty. Tuż przed drugą stwierdziłem, że nie dam rady spać. Wstałem pocichu, zaparzyłem melisę i usiadłem na kanapie w salonie. W końcu sięgnąłem pokomórkę i zadzwoniłem do Niny. Odebrała natychmiast i nie brzmiała, jakbym jąwy rwał ze snu.

Page 17: Chyba strzelę focha!

2. Blond ambition

Znaliśmy się zaledwie półtora roku, ale ten czas zupełnie wystarczył, by zaliczyćNinę do grona moich najlepszych przyjaciół. Studiowaliśmy razem, ale to akurat byłonajmniej istotne. My razem żyliśmy. Ta dziewczyna towarzyszyła większości moichwarszawskich przygód. I nic nie wskazywało, by miało się to w najbliższejprzyszłości zmienić. Z nas dwojga to ona szła przez życie jak burza. Nie dalej jaktydzień temu na stronie głównej Onetu wisiał jej tekst o sponsoringu wśródstudentów. Komentarzy pod nim było tyle, że nie nadążałem z czytaniem. Co lepszedrukowaliśmy na pamiątkę. Cały czas pisała do „Gazety Studenckiej”, a pojedynczeteksty sprzedawała też do lokalnej prasy. Pisanie przychodziło jej wyjątkowo łatwo,a jednocześnie robiła to bardzo dobrze. Jako pierwsza na roku mogła się pochwalićprzelewem z dużej, poważnej gazety. Wyznaczyła nowy trend. Po jej sukcesachwszyscy zaczęli się rozglądać za stażami, praktykami czy innymi formamizacze pie nia się w zawo dzie.

Jednak tym razem nie brzmiała jak liderka roku. Miałem wrażenie, że mówiz pustego ogromnego pomieszczenia. Echo niosło się bez końca. Okazało się, że jestw toalecie. Ze szczegółami opowiedziałem, co zaszło u Marty. Wiedziałem, że Ninamnie nie zawiedzie, bez problemu wczuła się w moje położenie. Całą sprawęskwi to wała krót ko:

– Sama jest sobie winna. Kto normalny opowiada podczas obiadu o jedzeniuby czych pe ni sów? Jak dzi dy pragnę!

– No właśnie? – zapy tałem re to rycz nie.– Nie martw się. Nie tylko ty masz problem z teściową. Prawie każdy ma! –

po wie działa, po czym po rządnie jęknę ła.– Co ci jest?– Nic, nic. Łyknę łam se nes. I chy ba przedawko wałam.– Co łyknę łaś?– Senes. Takie zioła w tabletkach. Wcześniej piłam herbatkę przeczyszczającą, ale

nie po magała. Więc się gnę łam po tablet ki.– Ale po co?– Żeby szyb ciej schudnąć.– Co zro bić? – zapy tałem z nie do wie rzaniem.– No, schudnąć. Se nes sprawia, że czę ściej cho dzi się do ki belka.– Je den rzy ga do garn ka, druga sra nad ranem. De ge ne raci…– Już drugą go dzi nę sie dzę… – odpo wie działa.– Drugą go dzi nę na ki blu?– Tak. Naj pierw bie gałam, a te raz odpo czy wam – pró bo wała zażarto wać.– To ile ty tego łyknę łaś?

Page 18: Chyba strzelę focha!

– Nie wiem, chy ba z sie dem table tek – wy znała.– A to jest bez piecz ne?– Na pewno skuteczne. Schudłam już trzy kilogramy – powiedziała wyraźnie

zado wo lo na.– W ciągu jakie go czasu?– W dzie sięć dni.– Nina, wy daje mi się, że to nie jest normalne – ostrze głem.– Dobra, jakoś wytrzymam. Zwłaszcza że Karol już zauważył, że schudłam –

podkre śli ła.– Szko da, że nie zauważył, że od dwóch go dzin sie dzisz na ki blu.– Nie ma go tu.– Właśnie, jak trze ba, to nig dy go nie ma.Karol to nowy chłopak Niny. Poznali się tuż po rozpoczęciu roku akademickiego.

Oboje tra li na krótki staż do studenckiego radia. W jej przypadku to nic dziwnego.Z takim głosem rozgłośnie powinny się o nią bić. Natomiast co tam robił Karol, niemam pojęcia. Skrzypi jak stara szafa. Poza tym studiuje prawo i naprawdę nie wiem,co połączyło go z Niną i z dziennikarstwem. Być może wzięli go ze względu naradiową urodę. To taki misiek z rumianymi policzkami i lekko przydługimikręconymi włosami. Mieszka z rodzicami, zawsze ma uprane, uprasowanei posprzątane. Mamusia nie wypuszcza go na zajęcia bez śniadania i nie pozwalakłaść się spać bez kolacji. Dba też o wizerunek syna. Stawia na oszczędnośći ponadczasową klasykę, dlatego Karol chadza w marynarce po starszym braciei swetrach ojca. Mimo to Nina się zakochała, a ja obiecałem nie komentowaći grzecznie się uśmiechać. Co robię od sylwestra. Bo to właśnie w sylwestrapo stano wi li, że będą razem.

– A cze mu ty ły kasz ten sen ses?– Se nes, nie sen ses! Tylko on może mnie urato wać!Znów jęknę ła, a ja usły szałem plusk wody w se de sie.– Przed czym? – Po czułem nie po kój.– Przed tym, żeby Karol mnie nie zo stawił.– On chce cię zostawić?! – spytałem zdziwiony, bo widziałem ich kilka dni temu

i nic nie wskazy wało, żeby mie li się roz stać.– Ofi cjalnie nie chce. Ale wi dzę, za jaki mi laskami ogląda się na uli cy.– Za jaki mi?– Ano za taki mi, co no szą roz miar 34, maksy malnie 36.– Przecież już ustaliśmy, że naszym szkapom mówimy stanowcze „nie” –

przy po mniałem.– My może i tak, ale Karol jest in ne go zdania.– On ci się każe odchudzać?! – Zdę białem.– Nie wprost… – odpo wie działa wy mi jająco.– Czy li? – Nic z tego nie ro zumiałem.– Czyli widzę, jak mu głowa chodzi za wychudzonymi blondynami z dużymi

cyc kami.

Page 19: Chyba strzelę focha!

– Cyc ki też masz złe?– No, małe.– Tobie się coś w głowę stało przez weekend? Gadasz straszne głupoty. Przecież

oboje wiemy, że te laski mają po dwadzieścia lat, ale od piętnastu nic nie jadły. A teblond główki mają moc no zry te.

– Zry te, nie zry te, ale mu się po do bają.– A on widział siebie w lustrze? Marzy o miss mokrego podkoszulka, a sam ma

dziesięć kilo za dużo. Minimum dziesięć! Wiesz co, Nina, idę spać. W sypialnichrapie boskie ciało, które nie twierdzi, że jestem za gruby. – Ta rozmowa zaczęłamnie iry to wać.

– Wy i ta wasza pedalska idylla. Można by powiedzieć, że do wyrzygania, ale to jużdziś przerabiałeś. – Zrobiła pauzę. Wiedziałem, że się uśmiecha. – Idź, ja jeszczechwilę posiedzę. Podejrzewam, że jutro będę nieprzytomna, więc mogę się spóźnić nazaję cia. Trzy maj mi miej sce. Do trę na pewno.

Na pierwsze zajęcia jednak nie dotarła. Okienko między wykładamiwykorzystałem na wizytę w sali internetowej. Poszukiwałem informacji o senesie.Owszem, jest skuteczny, brzuszek ewidentnie maleje. I to już po kilku dniach.Rzeczywiście przyspiesza pracę jelit, ale nie można go stosować zbyt często. Jedynieprzy zatwardzeniach. Przedawkowanie sprawia, że jest dla jelit zabójczy. Napoczątku je rozleniwia, a potem organizm dochodzi do wniosku, że nie musi robićtego, do czego jest przeznaczony, że senes strawi i wydali za niego. A poodstawieniu pojawiają się prawdziwe kłopoty. Nie można się wysrać przezkilkanaście dni. Organizm odzwyczaja się od naturalnego wypróżniania. Wtedyzwykle wraca się po środek przeczyszczający i kółko się zamyka. Następstwa mogąbyć tragiczne. Anoreksja, bulimia, a nawet śmierć. Oczywiście w skrajnychprzy padkach.

Uzbrojony w nową wiedzę ruszyłem na kolejne zajęcia. Gdy zamknąłem za sobądrzwi sali, zobaczyłem Ninę. Rzeczywiście wyglądała na wymęczoną i było widać, żeniewiele spała. Jednak to, co przede mną stanęło, nie było chyba wynikiemprzedawkowania senesu. Nina miała na głowie coś, czego na pierwszy rzut oka niepotra łem określić. Zamiast jej długich, pięknych brązowych włosów zobaczyłemjasne siano, któ re do słownie świe ci ło w mo rzu in nych pły nących ko ry tarzem głów.

– Co ci się stało? To pe ruka? Jakiś performan ce? – zapy tałem prze rażo ny.– To są wło sy! – warknę ła.– Ale sztucz ne? Plasti ko we znaczy?– Prawdzi we! Naj prawdziwsze. Chcesz do tknąć? – Po chy li ła się ku mnie.– Ale… – Nie wie działem, co po wie dzieć.– Nie ma żadne go ale! Wcho dzi my do sali! – ucię ła.– Z tym? – wy jąkałem nie śmiało.– A co? Mam gło wę w szat ni na dole zo stawić?!– Nie, ko chanie, z tym nie wej dzie my. Daruje my so bie dziś mi kro eko no mię.Zdjąłem z szyi moją ulubioną błękitną chustę, wciągnąłem Ninę w najbliższy kąt

Page 20: Chyba strzelę focha!

i błyskawicznie zawiązałem jej na głowie. Blond czupryna została schowana podturbanem, a my w trybie natychmiastowym ewakuowaliśmy się z wydziału. Toznaczy ja ewakuowałem Ninę. Prawie na siłę. Można powiedzieć, że holowałem ją donajbliższej kawiarni. Musiałem się wreszcie dowiedzieć, co zaszło i skąd ma tenkolor na głowie. Co chwila próbowała wyszarpnąć rękę i zerwać turban z głowy. Aleby łem stanowczy. Na kawę do pro wadzi łem ją bez uszczerb ku na wi ze run ku.

– Ty tak przy je chałaś z Po wi śla? – zapy tałem.– Co to znaczy „tak”?– No z tym na wierz chu. – Znów wskazałem na wło sy.– A jak in aczej? Przy je chałam tak, jak mnie zo baczy łeś.– Boże…– I cze go wzdy chasz?– Wi działaś się w lusterku? Wy glądasz, sorry, jak tania Tan ja.– Jak kto? – prawie krzyknę ła.– No jak… pro sti.– Zaraz strze lę fo cha! – ostrze gła.– To znaczy co kon kret nie zro bisz? – zain te re so wałem się.– Nie wiem, to będzie foch spontaniczny, nieplanowany – powiedziała

z uśmie chem.– Strzel wszyst ko, tylko nie zdej muj chus ty z gło wy.– A czemu mam nie zdejmować? Wstydzisz się mnie? – Jednym ruchem ściągnęła

z włosów turban i pokazała urbi et orbi swój nowy kolor włosów. – Tak będęsie działa!

– Ninka, kochanie, błagam cię… Zrób sobie turbanik i powiedz mi, skąd ci się towzię ło?

– Umalo wałam so bie. Sama.– Kie dy?– Wczo raj. Albo nie, to już było dziś.– Ale przecież rozmawialiśmy w nocy przez telefon. Nie mówiłaś mi, że zmieniłaś

ko lor wło sów. – Cze kałem na wy jaśnie nia.Do stolika podszedł kelner. Nawet nie usiłował ukryć, że patrzy na włosy Niny. Ten

kolor przyciągał spojrzenia jak komórka jajowa plemniki. Nie wiedziałem, co mamzrobić, więc się głupkowato uśmiechnąłem. Nina natychmiast skarciła mniewzrokiem i ułożyła usta w dzióbek. Poprosiliśmy o dwa cappuccino. Przeczesałaswoją blond peruczkę i nawet nie zdążyliśmy wrócić do tematu, gdy przyniesiononasze kawy. Tyle że już nie obsługiwał nas kelner, który odebrał zamówienie, leczjakaś dziewczyna. O mały włos nie upuściła liżanek, gdy stawiała je na stoliku.Nawet „pro szę bardzo” nie po wie działa.

– Co za cham stwo! – rzuci ła Nina na tyle gło śno, żeby kelnerka usły szała.– Nina, błagam cię… – po wie działem ci cho.– No co?! Więcej tu nie przyjdę! To chyba moja sprawa, co mam na głowie. Co to

ja jestem kobieta z brodą, żeby mnie oglądać? Może pojadę w trasę z jakimś cyrkiemi będą mnie po kazy wać tu i tam?

Page 21: Chyba strzelę focha!

– Przy najm niej parę gro szy byś zaro bi ła – bąknąłem pod no sem.– Pro szę!?– Nic, nic. Załóż ładnie turbanik na gło wę i napij się kawy.– Nie ma mowy!– Nina! – podnio słem głos.– Dobrze – nagle spuściła z tonu – ale żebyś wiedział, że robię to tylko dla ciebie.

Żeby ci nie było głupio. Nie spodziewałam się tego po tobie. Jesteśmy najlepszymiprzy jaciółmi, a ty mi taki numer… Zapamię tam.

– Zapisz so bie, bo zapo mnisz – zażarto wałem.– Bardzo do bry po mysł. Jak tylko zamon tuję to na gło wie, to zapi szę.Po chwili wyglądała już znacznie lepiej. Niebieski turban nie robił na ludziach

żadnego wrażenia. Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że nowy kolor to efektnocnego posiedzenia na sedesie. Nina wpadła na ten pomysł już kilka dni wcześniej.Farbę kupiła w zeszłym tygodniu, ale – jak powiedziała – wczoraj w nocy miałaakurat wolną chwilę. Więc zrealizowała ten szatański plan. Sprzedawczyni w drogeriidoradziła jej, że jeśli na swoich ciemnobrązowych włosach chce mieć delikatnyblond, musi użyć najjaśniejszej dostępnej farby. A ona, żeby efekt był jeszcze lepszy,przetrzymała mieszankę trochę dłużej, niż sugerowano w ulotce. Nie dość, że efektjest, jaki jest, to jeszcze popaliła sobie włosy. W ostatecznym rozrachunku wyglądałajak tirówka. I chyba powoli zaczynało to do niej docierać. A to wszystko zrobiła dlaKarolka, któremu tak bardzo podobają się blondyny. Chciałem jej wobec tegozaproponować, żeby kupiła sobie karnet na solarium i powiększyła cycki, bo jej facetlubi też duży biust, ale stwierdziłem, że nie będę kopał leżącej. Teraz trzeba się byłoskupić na pozbyciu się tego koloru z jej włosów. Ani ja, ani ona nie znaliśmywarszawskich fryzjerów. Ona właściwie się nie strzygła, a końcówki od dzieciństwapodcinała jej mama. Ja też całe życie miałem włosy za ucho, a do fryzjera wpadałemprzy okazji wizyt w miasteczku. Poza tym warszawscy fryzjerzy są dla mnie zbytdrodzy. Siedemdziesiąt złotych za podcięcie grzywki to przesada. Aż strachpomyśleć, ile zaśpiewają za ściągnięcie koloru. Mogliśmy oczywiście iść dopierwszego lepszego salonu, ale po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, żeprzyszedł czas, by wykorzystać kontakty Wiktora. Przecież on zna te wszystkiestylistki, artystki, makijażystki. Więc pewnie fryzjerki też. Nie bez znaczenia było, żeNina nie mogła czekać. Te włosy trzeba było odczarować dziś. Najlepiej napoczekaniu. Sięgnąłem po telefon. Ekran był ciemny, wczoraj po rozmowie z Ninąwyłączyłem na noc i do tej pory nie zdążyłem włączyć. Wpisałem PIN i się zaczęło.Trzynaście nieodebranych połączeń, trzy SMS-y i dwa nagrania na poczcie głosowej.Stwierdziłem, że wszystko odbiorę po rozmowie z Wiktorem. Wybrałem numer,zgło sił się bły skawicz nie.

– Naresz cie! Po co ci ta ko mórka, sko ro ciągle masz wy łączo ną? – do stałem burę.– Ko chanie, znasz jakie goś fry zje ra?– Kogo? Po co ci fry zjer?– Nie mnie… – zacząłem.– Do bra, po tem mi po wiesz. Odsłuchałeś pocz tę gło so wą?

Page 22: Chyba strzelę focha!

– Nie jesz cze, a ten fry zjer…– Wy walę ci ten te le fon! – znów mi prze rwał.– Dasz mi do koń czyć? Czy bę dzie afe ra o te le fon? – nie cierpli wi łem się.– Two ja mama u nas była! – krzyknął.

Page 23: Chyba strzelę focha!

3. Nalot

Przeszedł mnie dreszcz. Od dużego palca u nogi po ostatni milimetr stojącego nagłowie włosa. Moja mama w Warszawie? Moja mama u nas w domu? Bezzapowiedzi? Wiktor się z nią nie widział. Był w pracy, ale zadzwonił do niegoportier. Powiedział, że ktoś był na Borowieckiej i szukał jego mieszkania. Tym kimśbyła moja mama, która ni stąd, ni zowąd postanowiła mnie odwiedzić. Samaprzyjechała, sama znalazła adres, który jej podałem, sama prawie zapukała do drzwi.Zapytała o mnie. Portier na szczęście powiedział jej, że nikt taki tam nie mieszka. Tootwierało drogę do zatajenia prawdy. Może nawet uda jej się wmówić, że źlezapisała adres. Trzeba działać. Włosy Niny chwilowo zeszły na dalszy plan, wrócimydo nich, gdy moja mama będzie już w bezpiecznej odległości od Warszawy. Terazmuszę się dowiedzieć, skąd się tu wzięła. Rzeczywiście dzwoniła, gdy miałemwy łączo ną ko mórkę. Po stano wi łem oddzwo nić i udawać głupie go.

– No cześć. Dzwo ni łaś – po wie działem, jak gdy by nig dy nic.– Dzwoniłam, jestem w Warszawie. Chciałam cię odwiedzić, pojechałam pod twój

adres, a tam mi powiedzieli, że nie znają nikogo takiego. O co chodzi? – Byłazanie po ko jo na.

– A co ty ro bisz w Warszawie? Cze mu mnie nie uprze dzi łaś? – do py ty wałem.– Pró bo wałam, ale miałeś wy łączo ną ko mórkę.– No tak, padła mi. A skąd ta nagła wi zy ta?– Przy je chałam z ciot ką Jan ką do szpi tala. To znaczy do le karza.– A cze mu ty?– Wujkowi Józefowi cofnęli urlop i rano zadzwoniła, żeby z nią jechać. Wiesz, jaka

ona jest strachli wa. Boi się i Warszawy, i le karzy.– A co ciot ce do le ga?– Ma te swo je pro ble my z ży łami. Chy ba ją zatrzy mają w szpi talu.– No tak, a ty na długo przy je chałaś?– Myślałam, czy by do jutra nie zostać. Posiedzimy, pogadamy. – Poczułem strużkę

potu pły nącą po krę go słupie. – Tylko gdzie ty je steś? Gdzie ty miesz kasz?– Jak to gdzie miesz kam? Na Po wi ślu – wy pali łem i spoj rzałem błagalnie na Ninę.Nie wiem, czemu to powiedziałem. Nic mądrzejszego nie przyszło mi w tamtym

momencie do głowy. Przecież jeśli mama się dowie, że mieszkam z facetem i dzielęz nim sypialnię, wyląduje w szpitalu na łóżku tuż obok ciotki. Z trudem, ale udało misię jej wmówić, że źle zapisała adres. Wymyślałem kolejne historie na bieżąco.Improwizacja to zbyt małe słowo do opisania tej sytuacji. Łgałem jak z nut. Samsiebie nie podejrzewałem o takie umiejętności. Wiedziałem natomiast jedno. To, cojest między mną a Wiktorem, nie może się wydać. Nie teraz. Nie dziś. Dlategozobowiązałem się, że odbiorę ją ze Szpitala Bielańskiego i razem pojedziemy do

Page 24: Chyba strzelę focha!

miesz kania. Oczy wi ście na Po wi śle. Nina w tym czasie miała inną mi sję.– Spadamy stąd. Musisz mi pomóc. Mieszkam dziś u ciebie. To znaczy z tobą. Dziś,

a może do jutra. To się okaże – rzuciłem i zacząłem pospiesznie zbierać klamoty zesto li ka.

– Do bra. Jaki jest plan? – Nina nie zadawała zbędnych py tań.– Jedziesz do nas, na Bobrowiecką. Tu masz kod do domofonu. – Zapisałem na

karteczce ciąg cyfr. – Zabierasz maszynkę do golenia z łazienki, jakieś kosmetyki,parę moich szmat i jedziesz do siebie. Rozkładasz to po domu. Żeby wyglądało tak,jakbym tam miesz kał. Ro zumiesz?

– Ro zumiem – przy taknę ła.– Do Agaty zadzwoń, że w razie czego śpi u mnie, a ja u was. Chociaż mam

nadzieję, że jak moja mama zobaczy twój apartament, nie zdecyduje się nano co wanie.

Nina i jej przyjaciółka Agata mieszkały na niecałych trzydziestu metrach. Trzyosoby wystarczyły, żeby zrobił się tłok. Całość zaprojektowano na kwadraciei bardziej przypominała pokój w hostelu niż coś, co można nazwać mieszkaniem.Nawet studenckim. Wnęka kuchenna tuż za drzwiami wejściowymi, w tak zwanymprzedpokoju, z którego przechodziło się do łazienki z małym okienkiem. Dalejwejście do pokoiku. Dwa tapczany, dwie szafki nocne, dwa biurka, dwa krzesłai średniej wielkości szafa. Ciasno, ale bardzo klimatycznie. Lubiłem tam bywać.Nawet u nich sypiałem! Zsuwaliśmy tapczany, a na podłodze robiła się nieduża, alewystarczająca przestrzeń idealna na rozłożenie karimaty. Kapitalne warunki nanocne przyjacielskie pogaduchy. A co ważniejsze, idealne, żeby wyperswadowaćmojej mamie nocleg. Przecież nie będzie spała z Niną. Ani tym bardziej napodło dze.

O ile Nina zabrała się do realizowania planu bez szemrania, o tyle Wiktor kręciłnosem. Że kombinujemy, że tworzymy nieistniejącą rzeczywistość, że stąpamy pokruchym lodzie. Przebąknął też coś o tym, żeby powiedzieć mojej mamie prawdę, alewedług mnie to byłoby szaleństwo! A może nawet samobójstwo! Ani ja, ani ona niejesteśmy gotowi na taką rozmowę, nikt z mojej rodziny nie może się dowiedziećprawdy. Chociaż i tak wszyscy ją znają, ale dopóki niczego nie potwierdzę, dopótyżyją w przekonaniu, że tego nie ma, że wszystkie wyzwiska, wszystkie „pedryle,pedały i cioty” były niewinnym ubliżaniem. Trudno mi sobie wyobrazić, co by było,gdybym stanął przed ojcem i bratem i do wszystkiego się przyznał. Zlinczowalibymnie, a zaraz potem się mnie wyrzekli. O siebie się nie martwię, wyjechałbym, alemama do końca życia słuchałaby, że urodziła pedała. To toksyczne towarzystwo niedało by jej żyć. Udawali śmy tyle lat, po udaje my jesz cze chwi lę.

Z takim postanowieniem wysiadłem z tramwaju przed szpitalem. Rozejrzałem siępo oko li cy, któ rą do brze znam, tak wie le się tu wy darzy ło. Zza drzew wy łaniał się mójdawny blok. Niecały rok temu – poprzedniej wiosny – rozgrywały się tam sceny,które dziś są tylko mrocznym wspomnieniem. Przegarnąłem włosy, poprawiłemchustkę, odpisałem Ninie na SMS. Była już na Bobrowieckiej i zbierała moje

Page 25: Chyba strzelę focha!

szpargały. Droga do domu powinna jej zająć jakieś pół godziny. Ja z mamą mieliśmytam dotrzeć najwcześniej za godzinę. Wszystko powinno się udać. Mama czekaław holu szpitala. Wyglądała dziwacznie. Jakiś kremowy pikowany płaszcz, zielonyszalik, czerwona czapka. Lenin nosił podobną. I jej nieśmiertelne skórzane czarnekozaki. W kwietniu! Każdy z elementów tego stroju osobno wygląda całkiem nieźle,ale połączenia nie są mocną stroną mojej rodzicielki. Przed ważnymi wyjściamizawsze to ja ją ubierałem. Dziś zrobiła to sama i wyszło jak zwykle. Mimo toprzy wi tałem ją sze ro kim uśmie chem.

– Mamo, jak ty wyglądasz? – powiedziałem na dzień dobry. Przytuliłem jąi po cało wałem w po li czek.

– No co? Chciałam żeby było… Jak ty to mówisz? Dynamicznie! – usprawiedliwiłasię.

– Jest bardzo dynamicznie, wszystko z innej szafy. – Roześmiałem się. – Jak się tudo stałaś?

– Auto busem przy je chałam z ciot ką.– I zo stawi łaś ją samą w sali?– Nie samą. Już się z kimś zaprzyjaźniła. Tam panie są słuchaczkami Radia

Mary ja.– A! To cio cia jest wśród swo ich.– Dokładnie. Ją jedną zniosę, ale cztery wyznawczynie księdza Rydzyka to już za

dużo. Ucie kłam. Je dzie my?– Je dzie my, je dzie my. Masz bi let?– Mam. Całodobowy! Kupiłam sama. Na stadionie, w kiosku. – Była z siebie

wy raź nie dum na.– Cało do bo wy? – zapy tałem zasko czo ny.Jak wi dać, była zde termi no wana, by zo stać do jutra.– Tak, to się bardziej opłaca. Nie będę kupowała na każdą przesiadkę. A gdzie ty,

synu, w koń cu miesz kasz? Po wiedz mi, bo się po gubi łam.– No na Po wi ślu, mamo. – Nawet mi po wie ka nie drgnę ła, gdy kłamałem.– A ta Bo bro wiec ka? Z tym ko le gą?– Tam zatrzy małem się tylko na chwi lę. Zanim znaleź li śmy miesz kanie z Niną.– Ja tam by łam – po wie działa po waż nym to nem.– Gdzie? – udałem głupie go.– Na Bo bro wiec kiej.– I co?– Tam chy ba nie miesz kają studen ci. A je śli już, to nie tacy jak ty, syn ku.– Mamuś, miesz kają. Naprawdę miesz kają.– W tych luksusach? Z majordo musem? – do py ty wała.Naprawdę tam była. I wszystko widziała. Wziąłem ją pod rękę, zacząłem

wyprowadzać z budynku, nie za szybko. Podpytałem o ciotkę, czy na pewno niczegojej nie trzeba i czy muszę ją odwiedzać. Pogadałem coś o pogodzie, pokazałem swójdawny blok. Wszystko było obliczone na zyskanie czasu, bym mógł wymyślić kolejnąwiarygodną bajeczkę. Tliła się we mnie nadzieja, że mama zapomni o swoim

Page 26: Chyba strzelę focha!

pytaniu. Niestety nie zapomniała. Nie doceniłem jej dociekliwości. Wróciła dote matu natychmiast, gdy wsie dli śmy do tram waju w kie run ku cen trum.

– Tam było tak jasno, tak ładnie, czy sto. Wszyst ko na bo gato – zachwy cała się.– Gdzie? W szpi talu? – udałem, że nie zro zumiałem, o czym mówi.– Na Bo bro wiec kiej.– Czy sto? Bo gato? – Parsknąłem udawanym śmie chem.– I ten lo kaj…– Mamo, gdzie ty by łaś?– No na Bobrowieckiej. – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła kartkę z adresem. – 7

miesz kania 18.– Ile?– 7 miesz kania 18. Bo bro wiec ka.– Mamusiu, na Bobrowieckiej 18 mieszkania 7 stoi blok. Nie ma marmurów ani

lo kaja. Po my li łaś adres.– Ale taki mi dykto wałeś prze cież.– Nie, mamciu. Zresztą to i tak już nieistotne. Tam zatrzymałem się na jakieś dwa

ty go dnie. Te raz miesz kam z Niną na Po wi ślu. I właśnie tam je dzie my.Pomyślałem, że chyba mi się udało. Uwierzyła. Ja na jej miejscu

najprawdopodobniej zażądałbym, żeby mnie tam zawieźć, pokazać, oprowadzić,przedstawić sąsiadów i panią z warzywniaka. Ale zdaje się, że mama łyknęławszystko. Na szczęście. Wsiedliśmy do tramwaju. Wybrałem taki, który jechałokrężną drogą. To da Ninie trochę więcej czasu. Miała dać znać, że wszystko jestgotowe i możemy rozpocząć przedstawienie. Wydawało mi się, że role zostałyrozpisane. Zresztą wystąpią tylko trzy osoby. Irena, Nina i ja. Agata miała zakazzbliżania się do Powiśla, a Wiktor ma dziś dużo pracy. Na pewno nie będzieprzeszkadzał. Poza tym uważa tę misty kację za bzdurę i nie sądzę, żeby chciał braćw niej udział. Napisałem mu tylko SMS, że będę u Niny i wrócę, gdy tylko wyprawięmamę z po wro tem do miastecz ka.

Rozmowa z moją rodzicielką kleiła się nadzwyczaj dobrze. Była ciekawa miasta,pytała o poszczególne budynki. Nie wyczuwało się napięcia, które najczęściejtowarzyszyło nam w domu. Nie miałem pojęcia, że moja mama ma aż tyle dopowiedzenia, że jest tak rozgadana. Szczególnie zaciekawiła ją budowa Arkadii,spytała, czy to jakieś muzeum. Oboje śmialiśmy się szczerze, gdy wyjaśniłem, że tocentrum handlowe. Gdy mijaliśmy Halę Mirowską, zapytała, co jest na płaskorzeźbieu góry budynku. W życiu nie widziałem tam żadnej płaskorzeźby, nigdy niezadzierałem głowy tak wysoko podczas jazdy tramwajem. Jakaś kobieta powiedziałanam, że tam jest Syrenka. Pachniało wiosną, mimo że byliśmy w centrum ruchliwegomiasta. Dostrzegłem, że mama jest rozluźniona. Nie rozmawialiśmy o sytuacjiw domu. To jeden z tematów tabu. Co jakiś czas, głównie od koleżanek,dowiadywałem się tylko, że mój brat hoduje na parapecie marihuanę i pali jąz kumplami w piwnicy. W dalszym ciągu nie chodził do szkoły. Matka się niewtrącała. Zapewne dla świętego spokoju. Jak zwykle. U ojca stwierdzono cukrzycę,o której opowiadał wszystkim jak o wyroku śmierci. Odliczał ostatnie dni życia,

Page 27: Chyba strzelę focha!

wybierał garnitur i buty do trumny. Szkoda, że w związku z tym nie przestał pić. Mojemiasteczko to nie Nowy Jork, ludzie rano wysłuchiwali, jaki to jest biedny i chory,a po południu widzieli go zataczającego się do domu. Oczywiście pił z żalu, żeniedługo umrze. A w domu z tej zgryzoty albo się awanturował, albo pił jeszczewięcej. Jestem prawie pewien, że nie sam, a niestety z mamą. Parę razy widziałem jąwstawioną. Gdy zdarzyło mi się zadzwonić do niej późnym popołudniem lubwieczorem, kilkakrotnie mówiła niewyraźnie. Zawsze tłumaczyła, że ją obudziłem lubże jest zmęczona. Nie wierzyłem. Dziś na szczęście było w porządku. Była taka, jakąją kochałem. Uśmiechnięta, ciepła, zabawna. Z jednej strony chciałem, żeby totrwało, a z drugiej wiedziałem, że musi się skończyć. Ona była beztroska, a we mniewzbierał stres i co chwila powracała myśl, jak się jej pozbyć. I jak to rozegraćdelikatnie. Oczywiście miałem świadomość, że siłą odprawiam ją do domu, z któregokażdy chciałby uciec, ale mój spokój był dziś ważniejszy. Bo co mogłem zrobić?Miałem powiedzieć: „Mamo, oto twój zięć, Wiktor, zamieszkaj z nami”? To absurd!Głupo ta na re so rach! Nie, nie i jesz cze raz nie! Mama dziś musiała stąd zniknąć.

Gdy byliśmy na Krakowskim Przedmieściu, Nina napisała, że wszystko gotowe.Dochodziła siedemnasta. Ostatni autobus do miasteczka odjeżdżał wpół dodziewiątej. Czasu było naprawdę mało. Kilkanaście minut później wysiedliśmy naGórnośląskiej. Niestety nie przewidziałem, że nie znam kodu do domofonu.Pierwsza wpadka, ale chyba przeszła niezauważona. Windą na dziesiąte piętro. Ninawpadła na to, żeby otworzyć kratę na klatce schodowej i drzwi do mieszkania. Bokluczy przecież nie miałem. Druga wpadka też przeszła bez echa. Weszliśmy dośrodka, już na klatce czuć było zapach gołąbków. A Nina hasała po mieszkaniuw kuchennym fartuszku. Panie rozmawiały, a ja kątem oka zerkałem, jak wyglądapokój. Na łóżku Agaty leżały jakieś moje spodnie i majtki. U mamy będzie minus zabałagan, ale ogólnie zaliczam to na plus. Porozrzucane ubrania to mój znakrozpoznawczy. Biurko też było dalekie od ideału. Książki, zeszyty, karteczkisamoprzylepne. Bardzo dobrze. Pod pozorem umycia rąk zajrzałem do toalety, gdziena szklanej półeczce stały przybory do golenia. Nina spisała się na medal. Mogliśmyprzejść na salo ny.

– Ależ tu macie ciasno. Bo ziu ko chany! – biado li ła mama.– Ciasno, ale bardzo przy tulnie i swoj sko – odpo wie działa Nina.– Od razu wi dać, któ rą część po ko ju zaj muje mój sy nek.Po gro zi ła mi palcem.– Tro chę jest bałaganiarz, ale go go nię.– Mnie się przez tyle lat nie udało tego z niego wyplenić, ale może pani będzie

miała wię cej szczę ścia.– Mamy go łąb ki, zje pani z nami? – zapy tała Nina.– Nie, nie. Dzię kuję, nie będę ob jadać biednych studen tów.– Ależ nie ma o czym mówić. Od rana pewnie jest pani na nogach – rzuciła

i zniknę ła za ro giem.– Wyj dziesz ze mną na balkon? – zapy tała mama.– Mogę wyjść – po wie działem, ale nie prze wi działem, że chce zapalić.

Page 28: Chyba strzelę focha!

Widok był urzekający. Piękna, majestatyczna Wisła, korona StadionuDziesięciolecia, mosty: Świętokrzyski, Poniatowskiego i Łazienkowski oraz Praga.Daleko wieże Katedry Praskiej, kilka wyższych bloków, budynek Wedla, Saska Kępatuż przed wiosenną eksplozją zieleni. A pośród tego wszystkiego moja palącamamusia. Paso wała tam jak kwiatek do ko żucha.

– Tu się nie pali! – po uczy łem ją.– Cały dzień nie paliłam. Rano nie, bo w autobusie, potem szybko na tramwaj,

po tem szukałam Bo bro wiec kiej, po tem ty przy je chałeś. Nie cze piaj się.– Ja się nie cze piam, ale to się źle skoń czy. Zo baczysz – ostrze głem.– Każ dy musi na coś umrzeć – po wie działa i po rządnie się zaciągnę ła.– Ale nie ko niecz nie na raka płuc!– Miła ta Nina – po wie działa i strzep nę ła po piół.– Nie zmie niaj te matu! Wiem, że miła. To taka moja tutej sza Matylda.– Tylko ko le żan ka? – zapy tała.– Nie, mamo, nie tylko koleżanka. – Spojrzała na mnie uważnie. – Nina to

przy jaciółka, naj bliż sza.– Przy jaciółka? Co to znaczy przy jaciółka?– Nie wiesz, co to znaczy przy jaciółka?– Róż nie moż na to ro zumieć… – po wie działa z dziwnym uśmie chem.– Przyjaciółka to przyjaciółka. Najbliższa koleżanka. Na pewno nie dziewczyna

i nie narze czo na. Śpi my w osob nych łóż kach. Jak zresz tą wi dzisz.– Ro zumiem, już się tak nie go rącz kuj.– Skąd ci w ogóle takie tematy przyszły do głowy? W życiu mnie o takie rzeczy nie

py tałaś! – ob ruszy łem się.– Chciałam się zorientować, czy już zbierać na wesele – wyjaśniła, jak gdyby to

było coś zupełnie oczy wi ste go.– Na jakie wesele? Czyje?! Mamo, ja jestem na drugim roku studiów! – niemal

krzyknąłem.– Ja w two im wie ku…– Tak, ty w moim wieku już mnie miałaś, ale czasy się zmieniły. Najpierw kariera,

po dró że, a po tem resz ta.– Ślub? Dzie ci? – W jej gło sie po brzmie wała nadzie ja.– Resz ta, mamo, resz ta. Na ślubie i dzie ciach świat się nie koń czy.– Ale ja bym chciała być mło dą bab cią.– Jak będziesz tak palić, to staniesz się starą brzydką babą. O ile wcześniej nie zje

cię rak! – ostrze głem.– A cze mu ona ma taki dziwny ko lor wło sów? – Znów zmie ni ła te mat.– Wypadek przy pracy. Miał być inny kolor, wyszedł taki. Mieliśmy dziś poszukać

jakie goś fry zje ra, ale po krzy żo wałaś nam szy ki tym nagłym przy jaz dem.W tym momencie na szczęście zawołała nas Nina. Gołąbki, ziemniaczki i mizeria.

Po prostu domowy obiad. Smakowało tak, jak pachniało. Wyśmienicie. Onerozmawiały o kuchni, a ja pogrążyłem się w myślach. Mogłem ściemnić, że Nina toktoś więcej niż przyjaciółka, ale to by było o jedno kłamstwo za dużo. A poza tym

Page 29: Chyba strzelę focha!

mam przeczucie, że mama wcale nie oczekiwała, że kocham Ninę i że zamierzamy sięrozmnażać na tych trzydziestu metrach. Myślę, że instynkt od dawna podpowiadał jej,kim jestem. Odważnie podjęła temat, którego nigdy wcześniej nie poruszaliśmy.Może chciała usłyszeć prawdę? Może właśnie dziś była gotowa ją przyjąć? Ja jednaknie byłem gotów jej wyjawić. Jeśli kiedyś zapyta wprost, odpowiem. Z rozważańwy rwał mnie dźwięk do mo fo nu. Nina ode brała i oznaj mi ła:

– To Wiktor. Je dzie na górę.– Kto to jest Wiktor? – zapy tała mama.

Page 30: Chyba strzelę focha!

4. To chłopak Niny!

Moja matka siedziała na tapczanie, pałaszując gołąbki Niny. Zachwalała je raz poraz, że takie soczyste, takie smaczne. Moja przyjaciółka stała w proguz wybałuszonymi oczami, a ja myślałem, co zrobić. Musiałem natychmiast obsadzićWiktora w jakiejś roli, którą zaakceptuje mama. Zagra chłopaka Niny! A miało jużdziś nie być kłamstw. Trudno. Zaszły nieprzewidziane okoliczności. Czas uciekał,Wiktor się zbli żał. Musiałem go prze jąć, zanim prze kro czy próg miesz kania.

– Wiktor? Wiktor to chłopak Niny, mamo! – oznajmiłem, a Nina aż się zadławiła. –Pój dę otwo rzyć mu kratę.

– Mój chłopak? – powiedziała jakby sama do siebie. – Tak, mój chłopak to jest!Wiktor znaczy!

Stałem boso na po sadz ce i cze kałem.– Co ty tu ro bisz?! – wy ce dzi łem przez zęby.– Po ciebie przyjechałem, pomyślałem, że pojedziemy na obiad? – odpowiedział

Wiktor.– Moja mat ka jest tutaj! Właśnie jemy obiad.– O! Naprawdę? Jest tutaj? – Wy raź nie się roz pro mie nił.– Nie ste ty tak. A ty je steś chło pakiem Niny!– Ale…– Nie ma żadnego ale, bez dyskusji. Jesteś chłopakiem Niny. A jeśli nie, to wcale

tam nie wcho dzisz! – zagro zi łem.– Niech ci bę dzie.– I po całuj ją na po wi tanie!Spojrzał na mnie tymi swoimi brązowymi oczami, przegarnął włosy, klepnął mnie

dyskretnie w tyłek i po chwili byliśmy już w środku. Stanęli naprzeciw siebie. Onai on. Moja matka i mój facet. On z uśmiechem od ucha do ucha, ona z talerzemw ręku. Dzie li ło ich od sie bie pół me tra.

– To jest właśnie Wiktor, mamo – wygłosiłem formułkę. – Chłopak Niny – dodałem,akcen tując sło wo „chło pak”. – A to moja mama. Ire na.

– Bardzo mi miło – po wie działa.Po dali so bie ręce.– Wresz cie mogę panią po znać – wy dusił z sie bie.Już nabierał powietrza, żeby powiedzieć coś jeszcze, na przykład, jak wiele o niej

sły szał. Musiałem to prze rwać.– Nie przy wi tasz się z Niną? – warknąłem.– A tak. Cześć, Nina. – Puścił w końcu dłoń mojej matki, po czym zupełnie od

niechcenia pocałował Ninę w policzek. – O kurde, jakie włosy! To jakiś nowy trendczy fe mi ni stycz na pro wo kacja?

Page 31: Chyba strzelę focha!

Był to najzimniejszy pocałunek, jaki w życiu widziałem. I to w policzek. Przyszedłi całuje swoją dziewczynę w policzek! Jak jakąś pierwszą lepszą koleżankę. Dobrze,że nie jest akto rem, bo gdy by tak cało wał na planie, umarli by śmy z gło du.

Zapadła niezręczna cisza. Nikt nie wiedział co dalej. Wszystko wymknęło się spodkon tro li.

– Wiktor, może chcesz go łąb ka? – prze rwałem tę sce nę.– Co? – odpo wie dział jak wy rwany ze snu.– Py tam, czy chcesz go łąb ka. Nina, two ja dziewczy na, zro bi ła.– Kto? – do py tał. – A! Nina. Chęt nie zjem, tak.– To idź jej po móż w kuchni! – zasuge ro wałem.– Synu, nie bądź taki ob ce so wy – upo mniała mnie mama.Zupełnie nie wiedziałem, jak to odkręcić. Na szczęście do akcji wkroczyła Nina.

Wzięła mojego faceta za rękę i wyciągnęła do kuchni. Coś tam do siebie szeptali.Moja mama – także szep tem – wy razi ła swo je uznanie dla Wikto ra:

– Ale przy stoj ny męż czy zna, taki ele ganc ki.– Hisz pan.– Od razu wi dać, że nie tutej szy.Była podekscytowana. Do tej pory widziała tylko Rosjan, Ukraińców i jednego

Wiet nam czy ka z baru Smak Azji w miastecz ku.– Tutej szy.– Więc Po lak, a nie Hisz pan? – zgubi ła się.– Pół-Hisz pan – do pre cy zo wałem.– Będą mie li ładne dzie ci.– Kto? – Nie zro zumiałem.– Nina i Wiktor.– Z pewnością. – Przewróciłem oczami. – A ty na długo przyjechałaś? – Tym razem

to ja zmie ni łem te mat.– Chciałam zostać do jutra. I w dzień pojechać – zaczęła, a mnie zrobiło się gorąco

– ale wi dzę, że tu i tak jest ciasno.– To może… – Nie wiadomo skąd zjawił się obok nas Wiktor. Wciąż głupio się

uśmie chał.– To może co? – wsze dłem mu brutalnie w sło wo.Prze cież on był go tów zapro po no wać jej noc leg!– To może ja panią odwiozę na dworzec? – dokończył i posłał mi karcące

spoj rze nie.– Dzię kuję panu, mam bi let. – Wy ję ła go z to reb ki. – Cało do bo wy.– Właśnie, mama ma bi let. Ja też mam. Po radzi my so bie.– Wy kluczo ne, żadne go bi le tu. Odwio zę panią.– Cudowny pomysł! A może chcesz jechać do samego miasteczka? – zapytałem

kpiąco.– A wiesz, że to nie głupie? Po co mama, prze praszam, pani ma się tłuc auto busem?Chy ba nie wy czuł sarkazmu.– Mama?! – podniosłem głos. – Mama pojedzie autobusem. Ma bardzo dobre

Page 32: Chyba strzelę focha!

połączenie. Bez przesiadek – powiedziałem tonem nieznoszącym sprzeciwu. –A te raz wy cho dzę do to ale ty. Zaraz wracam. I je dzie my na dwo rzec.

Stałem nad sedesem i patrzyłem, jak żółknie woda w muszli. Oddychałem głębokoi w myślach liczyłem od 1 do 10 i od 10 do 1. Wyczytałem gdzieś, że to uspokaja. Niewiem, czy źle liczyłem, czy należało zastosować inną technikę, ale nie działało.Spuściłem wodę i zacząłem szorować ręce. Tarłem je o siebie, aż zrobiły sięczerwone i gorące. Zupełnie jakbym miał nerwicę natręctw. Jeszcze tylko chwila,pomyślałem i ruszyłem przed siebie. Rozpocząłem akcję pod kryptonimem „Odjazd”.Nina krzątała się po kuchni, sprzątając po obiedzie, a pokój był pusty. Moją mamęi mojego faceta gdzieś wcięło. Na moment straciłem głowę. Do tego stopnia, żewyjrzałem na klatkę schodową. Pomyślałem nawet, że pod moją nieobecność Wiktorzaproponował mamie nocleg i że już byli w drodze do domu. Tak zaaferowani sobą,że zapo mnie li o mnie.

– Są na balko nie – szep nę ła Nina.– My ślałem, że po je chali.– A gdzie mie li by je chać?– Nie wiem, gdziekolwiek. On jest nią tak zachwycony, że za moment wszystko jej

wygada. Nawet się nie stara udawać, że jest twoim chłopakiem. Tylko się szczerzy jakkoń.

– Wy luzuj.– Zaraz się coś spierdo li – wró ży łem. – Idę ich pilno wać.Odsłoniłem ranę, otworzyłem drzwi i zamarłem. Wiktor stał po jednej stronie

balkonu, mama po drugiej i palili, szczebiocząc wesoło. Byłem przekonany, że onawie już wszystko. Widziałem, że Wiktor całkowicie się rozpłynął, że nie panuje nadsło wami. Ja też już średnio nad sobą pano wałem.

– Ty palisz?! – palnąłem bez zastano wie nia w jego stro nę.– Synu! Co to za ton?! – skarciła mnie mama. – Jest miło, świetnie nam się

rozmawia, a ty wpadasz jak burza i rzucasz piorunami. Gdzie twoje maniery? Wiktorjest go ściem pani Niny! I two im!

– Właśnie, dziec ko, gdzie two je manie ry? – wtó ro wał mój facet.Po czym obo je się ro ze śmiali i wró ci li do roz mo wy.Wycofałem się oszołomiony. Cokolwiek jeszcze dziś powiem, na pewno pogorszę

sprawę. Jednym uchem usłyszałem, że rozmawiają o psach. Mama opowiadałao naszym przybłędzie, a Wiktor rozpływał się nad jej słowami. Pies był jednym z jejulubionych tematów. Uwielbiała opowiadać, jaki jest wierny, jaki posłuszny, jakiułożony, że kocha go jak trzeciego syna i że pęknie jej serce, gdy zdechnie. Zabawnewydawały się jej historie, że pies towarzyszy domownikom podczas wszystkichposiłków i je niemalże ze stołu. No i że śpi w łóżku. A mnie nie lubi, bo mu na towszystko nie pozwalam. Postanowiłem się już nie wtrącać. Co nie znaczyło, żezamierzałem zostawić ich samych. Lepiej trzymać rękę na pulsie i wkroczyć w raziepotrzeby. Raz po raz wymownie spoglądałem na zegarek. Za chwilę naprawdę okażesię, że ostatni PKS odjechał i trzeba ją albo przenocować, albo zawieźć domiastecz ka. Zauważy ła moją nerwo wość.

Page 33: Chyba strzelę focha!

– Idziemy już, idziemy. Wyraźnie chcesz się mnie pozbyć, synu. Tylko nie wiemcze mu.

– Mamo, nie chcę się ciebie pozbyć, tylko sama widzisz, że tu nie bardzo sąwarun ki dla go ści. Jak będę miał gdzie, to cię na ty dzień zapro szę. Na mie siąc nawet.

– Aha, już widzę, jak starą matkę będziesz miesiąc trzymał. To co, Wiktorku, ofertapodwóz ki na dwo rzec aktualna?

– Ależ naturalnie! – odrzekł te atralnie Wiktor.Niespiesznie się ubrała, wycałowała Ninę. Żegnała się chyba z piętnaście minut,

zapętlając się w kolejne dygresje. A Wiktor i Nina jej wtórowali. Humory dopisywaływszystkim poza mną. Chciałem to jak najszybciej zakończyć. Mieliśmy jużwychodzić, gdy ktoś z zewnątrz włożył klucz do zamka. Wszyscy zwrócili wzrok nazasuwkę. Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich Agata. Tylko jej tutaj brakowało.Chwi lę póź niej stali śmy w pię cio ro w ciasnym przedpo ko ju.

– O, dzień do bry – prze rwała ci szę Agata.– Dzień do bry – odpo wie działa moja mama. – Je stem Ire na.– A ja Agata – powiedziała niepewnie. Wyraźnie nie wiedziała, co jest grane,

cze kała na wskazówki.– To jest moja mama – zacząłem. – Odwiedziła mnie i Ninę u nas w mieszkaniu,

a Wiktor… Wiktor wpadł z wizytą. Do swojej dziewczyny. Do Niny – streściłemwszyst ko.

– Aha – wydusiła z siebie Agata. – A ja przyszłam wam oddać klucz. Ostatniou mnie zo stawi łeś. W so bo tę. Pamię tasz?

– Tak, tak. Dzię ki. Właśnie go szukałem. A on cały czas u cie bie le żał?– Le żał. U mnie le żał. Na szafce w przedpo ko ju.– To wchodź do środka. Rozgość się. My wychodzimy. Wiktor odwozi moją mamę

na dwo rzec i nie długo wracamy. Nina do trzy ma ci to warzy stwa.– Tak, do brze. To ja po cze kam.Ta rozmowa nie mogła trwać ani chwili dłużej. Na szczęście Agata bez

przygotowania i uprzedzenia płynnie weszła w rolę. Ostrożnie dobierała słowa.Wiedziała, że jeden nierozważny krok i ten kolos na glinianych nogach runie. Zestrzępów informacji błyskawicznie utkała bliską prawdy historię. Po przywitaniunastąpiło szybkie pożegnanie. Za chwilę byliśmy już w windzie. Z Powiśla na Stadionjedzie się kilka minut. Na tyle krótko, że nie zdążyli podjąć kolejnego pasjonującegotematu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, do odjazdu autobusu zostało zaledwie paręminut. W sam raz na szybkie uściskanie się i ucałowanie. Wiktorowi podała rękęi szeroko się uśmiechnęła. On – syn hiszpańskiego wiceministra sprawzagranicznych, ona – ekspedientka w sklepie mięsnym. Od dziś kolega i koleżanka.Znam już trochę Wiktora i wiem, że nie udawał. Zagadką było dla mnie, czym goujęła. On od zawsze podobał się kobietom, budził sympatię i zainteresowanie. Miałwrodzoną łatwość nawiązywania kontaktów. Umiał wywierać wpływ na ludzi.Sprzedałby łyżwy na pustyni. Z łatwością mógł kupić moją mamę, ale czym onakupi ła jego? Naprawdę nie wiem.

Pomachaliśmy jej na do widzenia i odjechała. Wreszcie. My też pojechaliśmy. Do

Page 34: Chyba strzelę focha!

domu. Ogarnęło mnie potworne zmęczenie. Nie miałem siły odbierać swoich rzeczyod Niny ani odpytywać Wiktora, co strzeliło mu do głowy, że tak dziwacznie sięzachowywał. Nie chciałem się też kłócić. Bo i nie było powodu. Miałem mu zrobićawanturę za to, że był miły dla mojej mamy? Absurd. Tego wieczoru zamieniliśmyje dy nie kilka słów. Le żałem ty łem do nie go, ob jął mnie wpół i gło śno wes tchnął.

– Faj na ta two ja Ire na – stwierdził.– Zauważy łem, że je ste ście na „ty”.– Tak, zapro po no wała to na balko nie.– Nie wie działem, że palisz.– Bo nie palę.– Właśnie dziś wi działem…– Nie zaciągałem się. To tylko tak, żeby prze łamać lody.– Powiedz mi – zacząłem, odwracając się na plecy, tak żeby widzieć jego twarz –

czym ona cię tak uję ła?– Szcze ro ścią. Ona jest jak ty.– Czy li? – Chciałem, żeby wy jaśnił.– Oj, nie wnikaj. Jest jak ty, po prostu. Ty mnie ująłeś, więc ona też. To jasne jak

słoń ce. Do branoc.

Page 35: Chyba strzelę focha!

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.