Błysk! Potęga przeczucia

24

description

Malcolm Gladwell: Błysk! Potęga przeczucia

Transcript of Błysk! Potęga przeczucia

Potęga przeczucia

Wydawnictwo ZnakKraków 2009

przełożyła Anna Skucińska wstęp Vadim Makarenko

B LY S K !Malcolm Gladwell

LLLLLLLLLLL

Dedykuję moim rodzicomJoyce i Grahamowi Gladwellom

Vadim Makarenko, Malcolm Gladwell i jego Błysk!Wstęp do wydania polskiego

Wprowadzenie. Posąg, z którym coś było nie tak

Rozdział 1. Teoria cienkich plasterków O wielkich pożytkach z odrobiny wiedzy

Rozdział 2. Zamknięte drzwi Tajemne życie pośpiesznych decyzji

Rozdział 3. Uwiedzeni przez Warrenów Hardingów Dlaczego tracimy głowę dla wysokich, przystojnych brunetów

Rozdział 4. Wielkie zwycięstwo Paula Van Ripera Tworzyć strukturę dla spontaniczności

Rozdział 5. Problem Kenny Właściwy – i niewłaściwy – sposób pytania ludzi o upodobania

Rozdział 6. Siedem sekund w Bronksie Trudna sztuka czytania w myślach

Słuchanie oczami. Nauka płynąca z Błysku!

Uzupełnienia

Podziękowania

SPIS TREŚCI

9•

15•

27•

51•

71•

93•

129•

161•

203•

211•

217•

MALCOLM GLADWELL I JEGO BŁYSK! Wstęp do wydania polskiego

Pewnego dnia jadłem kolację z członkiem zarządu dużej, notowanej na warszawskiej giełdzie spółki. Branża, w której działa, była wówczas w przededniu gigantycznej rewolucji technologicznej. Problem polegał na tym, że nadchodząca zmiana z jednej strony oznaczała wzrost przy-chodów i zysków, a z drugiej – wymagała sporych inwestycji i mogła też ułatwić wejście na rynek nowym graczom. Szefowie spółki, w tym mój rozmówca, musieli więc odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań. Zwalczać nową technologię czy ją wspierać? Wdrażać ją samodzielnie czy wejść do spółki z konkurentami? Jak ograniczyć możliwości roz-woju nowych potencjalnych rywali?

– Nawet nie wyobrażasz sobie, co się u nas teraz dzieje. Dziesiąt-ki zebrań, kilka wynajętych firm doradczych, setki rozmów... – narze-kał mój rozmówca, znany z tego, że lubi ryzyko i z chęcią podejmuje się najtrudniejszych zadań. Jednak podczas naszej kolacji, opowiada-jąc mi o perspektywach, przedstawiał dziesiątki scenariuszy i piętrzył pytania, zamiast roztaczać kolorowe wizje.

– Ile będą kosztować wasze decyzje? – zapytałem go gdzieś pomię-dzy drugim daniem a deserem.

Mój rozmówca machnął ręką, a potem się uśmiechnął, nachylił i powiedział:

– To nie jest ważne. – Zadowolony z wyrazu mojej twarzy, kontynuo-wał: – Co więcej, nie jest ważne, na co się zdecydujemy. Dla właści cieli czy akcjonariuszy liczy się, żeby decyzja była poparta wiarygodnymi •8

9

WSTĘP DO WYDANIA POLSKIEGO

badaniami i analizami i oparta na solidnych przesłankach. Ryzyko w biz -nesie jest zawsze i wszędzie, ale zarząd musi zrobić wszystko, żeby je zminimalizować. My to właśnie robimy – zakończył z jeszcze szerszym uśmiechem na twarzy.

Wróżka czy badania?

Opasłe raporty doradców mają niewiele wspólnego z minimalizacją ryzyka i służą raczej do uzasadniania decyzji. Czy była ona słuszna – pokaże czas. Sądzę, że wielu inwestorów giełdowych mogłoby się obu-rzyć, gdyby podsłuchało naszą rozmowę. Trwonienie ich pieniędzy na konsultantów tylko po to, żeby szefowie firmy mogli zamaskować własny brak wyobraźni, nie wydaje się sensowne. Jednak, co ciekawe, mechanizm opisany przez mojego znajomego kryje się za większością poważnych decyzji, jakie podejmujemy w naszym życiu. I to nie tyl-ko w biz nesie. Pytanie o to, czy inwestować w nową technologię, jest w gruncie rzeczy bardzo podobne do pytania, czy poślubić daną oso-bę i spędzić z nią resztę życia. Ludzie różnie próbują uzasadnić swój wybór: rozmawiają z rodziną i przyjaciółmi, chodzą do wróżek. Sęk jednak w tym – przekonuje autor książki Błysk! Potęga przeczucia – że rosnąca liczba argumentów „za” i „przeciw” nie ułatwia podjęcia de-cyzji. Co więcej, im bardziej „żelazne” są te dowody, tym mniej słu-chamy głosu intuicji. I tym bardziej prawdopodobne, że nasza decy-zja będzie wielkim błędem.

Na pierwszy rzut oka jest to teza zbyt rewolucyjna, żeby mogła przypaść do gustu osobom podejmującym decyzje pod presją dużej odpowiedzialności. Im większą firmą zarządza menedżer, tym bar-dziej jest uzależniony od badań i firm doradczych. Nawet szeregowy alergolog coraz częściej kieruje pacjenta na dodatkowe badania, zanim wykona zwykłe testy alergiczne. Ci, którzy trzymają w rękach ludz-kie życie, duże pieniądze albo losy państwa, zawsze chcą mieć więcej pewności. Zatem kim jest człowiek, który tak bezczelnie podważa rolę badań, analiz i doradców?

MALCOLM GLADWELL I JEGO BŁYSK!

Rzecznik przełomu

To Malcolm Gladwell, czterdziestodwuletni reporter i publicysta „New Yorkera”. Jeszcze sześć lat temu jego nazwisko znali głównie czytelnicy tego tygodnika oraz dziennika „Washington Post”, gdzie wcześniej pisał o nauce. Jego reportaże o tym, jak właściciele amery-kańskich sklepów studiują zachowania klientów, o gwałtownych sko-kach przestępczości w Nowym Jorku czy testach osobowości zdra-dzały zamiłowanie autora do socjologii, psychologii i marketingu. W 2000 roku, po czterech latach pracy w „New Yorkerze”, Gladwell wydał swoją pierwszą książkę – Punkt przełomowy (The Tipping Point), któ-ra przyniosła mu ogromną popularność i do dziś utrzymuje się w pierw-szej dziesiątce najpoczytniejszych książek biznesowych w rankingu eko-nomicznego dziennika „The Wall Street Journal”. Szczegółowo poka-zuje w niej cykl życia oraz istotę trendu – zarówno trendu rynkowego, jak i epidemii grypy, przestępczości czy mody na buty określonej mar-ki. Autor przytacza badania i przypadki, z których wynika, że te zjawi-ska rządzą się takimi samymi prawami. A dyrektorzy marketingu setek firm wreszcie słyszą to, co zawsze chcieli usłyszeć: trend można wykre-ować bez kosztownych reklam telewizyjnych, posługując się jedynie wą-ską grupą osób mających autorytet w swoich środowiskach. Ba, przez jakiś czas można nawet tym trendem sterować. Punkt przełomowy trafił do amerykańskich księgarni w okresie, gdy tamtejszy rynek reklamowy wpadał w jedną z najpoważniejszych recesji w historii, a tradycyjne me-dia za sprawą rozwoju nowych technologii stawały się coraz mniej sku-tecznym nośnikiem reklamy. Czytelnicy kupili pomysły Malcolma Glad-wella dosłownie i w przenośni, co potwierdza nie tylko liczba sprzeda-nych egzemplarzy jego książki, ale i szybki rozwój firm zajmujących się badaniem trendów oraz marketingiem szeptanym. Gladwell zaczął wy-stępować z odczytami dla uczelni, spółek oraz organizacji branżowych. W Polsce Punkt przełomowy ukazał się dopiero w 2005 roku, ale na razie nie trafił na listy bestsellerów, choć kultowy status w środowisku rekla-mowym i badawczym miał już na kilka lat przed premierą nad Wisłą. •10

11

WSTĘP DO WYDANIA POLSKIEGO

Reakcja na tezę Gladwella była natychmiastowa. Fragmenty odczy-tu autora Błysku! przedrukował branżowy tygodnik „Advertising Age”, a jego oburzeni czytelnicy w listach do redakcji zarzucali Gladwello-wi brak zrozumienia istoty badań fokusowych. Wydawało się, że to samo środowisko, które tak zachwycił Punkt przełomowy, będzie zaciek-le zwalczać drugą książkę tego autora.

A jednak zagraniczni biznesmeni czytają świetnie napisany i so-lidnie udokumentowany Błysk! z wypiekami na twarzy, bo w niczym nie przypomina nudnych podręczników psychologii czy zarządzania. Podobnie jak Punkt przełomowy, znalazł się on w pierwszej dziesiąt-ce rankingu lektur biznesowych „The Wall Street Journal”. W lip-cu tytuł był również w pierwszej dziesiątce hitów w kategorii „lite-ratura faktu”. Brytyjski dziennik „The Times” umieścił Gladwella na liście pięćdziesięciu najbardziej wpływowych myślicieli w dzie-dzinie zarządzania. Autor Błysku! znalazł się tam w towarzystwie takich sław jak Bill Gates (założyciel Microsoftu) czy Jack Welch (były szef General Electric). Publicysta znalazł się też na liście ame-rykańskiego tygodnika „Time” wśród stu największych myślicieli i naukowców. Błysk! podbił nawet Hollywood. Prawa do filmowej adaptacji książki kupił słynny aktor Leonardo DiCaprio, który już zaczął prace nad filmem.

Rewolucja technologiczna, do której tak starannie przygotowy-wała się wspomniana na początku duża firma giełdowa, nie nastą-piła do tej pory. Jednak firma podjęła decyzję i weszła do spółki z największym rywalem, żeby ograniczyć rozwój potencjalnej kon-kurencji na nowym polu. Skutki tej decyzji będą widoczne za kilka lat, a szefowie spółki mają czego się bać. Z danych firmy Product-Scan Datamonitor wynika, że firmy co roku wprowadzają na rynek ponad trzydzieści tysięcy nowych produktów. Start zdecydowanej większości z nich poprzedzają drobiazgowe analizy rynku i bada-nia samego produktu. A sukces i tak odnosi zaledwie sześć procent debiutantów.

Vadim Makarenko, dziennikarz „Gazety Wyborczej”

WPROWADZENIE. Posąg, z którym coś było nie tak

We wrześniu 1983 roku Muzeum Jeana Paula Getty’ego w Kalifornii otrzymało propozycję od niejakiego Gianfranco Becchiny, handlarza dzieł sztuki. Becchina miał w posiadaniu – jak twierdził – marmurowy posąg z VI wieku p.n.e., tak zwanego kurosa: nagiego młodzieńca wyrzeźbionego w postawie stojącej, z lewą nogą wysuniętą do przodu i rękami opuszczo-nymi wzdłuż boków. Do naszych czasów zachowało się zaledwie około dwustu kurosów, a większość z nich wydobyto we fragmentach lub z po-ważnymi uszkodzeniami z cmentarzysk i z wykopalisk archeologicznych. Kuros Becchiny przetrwał jednak w niemal idealnym stanie. Miał nieco ponad dwa metry wysokości, a jasna, świetlista barwa odróżniała go od innych starożytnych posągów. Był nadzwyczajnym znaleziskiem. Becchi-na wycenił go na prawie dziesięć milionów dolarów.

Muzeum zareagowało ostrożnie. Wypożyczyło rzeźbę i rozpoczęło gruntowne badania. Czy posąg przypominał inne kurosy? Wydawało się, że tak. Jego styl przywodził na myśl kurosa z Anavyssos, eksponat z Narodowego Muzeum Archeologicznego w Atenach, a zatem można było go łączyć z konkretnym miejscem i epoką. Kiedy i gdzie go zna-leziono? Nikt nie wiedział dokładnie, ale Becchina przekazał prawni-kom Getty’ego plik dokumentów, które dotyczyły najnowszych dzie-jów posągu. Kuros – jak wynikało z zapisów – od lat trzydziestych XX wieku należał do prywatnych zbiorów szwajcarskiego lekarza o nazwi-sku Lauffenberger, a ten kupił go od znanego handlarza dzieł sztuki, Greka o nazwisku Roussos. •14

15

WPROWADZENIE

Do muzeum przybył geolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego Stan-ley Margolis i przez dwa dni oglądał powierzchnię kurosa pod mi-kroskopem stereoskopowym o dużej rozdzielczości. Następnie spod prawego kolana posągu pobrał próbkę o szerokości centymetra i dłu-gości dwóch centymetrów i zbadał ją za pomocą mikroskopu elektro-nowego, mikrosondy elektronowej, masowej spektrometrii, dyfrak-cji promieniowania rentgenowskiego i fluorescencji rentgenowskiej. Jak wywnioskował, posąg wykonano z marmuru dolomitowego, któ-ry pochodził ze starożytnego kamieniołomu na przylądku Vathy na wyspie Thassos. Powierzchnię rzeźby pokrywała cienka warstwa kal-cytu, co było ważnym szczegółem, bo – jak Margolis wyjaśnił muze-alnikom – dolomit zamienia się w kalcyt dopiero po upływie setek, a może nawet tysięcy lat. Innymi słowy, posąg powstał przed wieka-mi. Nie był współczesną podróbką.

Muzeum było usatysfakcjonowane. Czternaście miesięcy po roz-poczęciu badań zapadła decyzja o zakupie posągu. Jesienią 1986 roku kuros został udostępniony zwiedzającym. „New York Times” poświęcił temu wydarzeniu artykuł na pierwszej stronie. Kilka miesięcy później Marion True, kustosz działu starożytności Getty’ego, zamieściła entu-zjastyczną relację w artystycznym czasopiśmie „The Burlington Maga-zine”: „Wyprostowany, bez zewnętrznej podpory, z zaciśniętymi dłońmi przytkniętymi do ud, kuros [z Muzeum Getty’ego] wyraża pełną śmia-łości witalność, która charakteryzuje najlepszych spośród jego braci”; „Jako bóg lub jako człowiek – True podsumowała triumfalnie – [kuros] ucieleśnia promienistą energię młodości w sztuce Zachodu”.

Był jednak pewien problem. Kuros nie wyglądał jak należy. Pierw-szy spostrzegł to Federico Zeri, włoski historyk sztuki z zarządu mu-zeum. Kiedy w grudniu 1983 roku zszedł do muzealnej pracowni kon-serwatorskiej, aby zobaczyć kurosa, natychmiast zaczął przypatrywać się jego paznokciom. Wydawały mu się – w trudny do wytłumaczenia sposób – nie w porządku. Wątpliwości wyraziła również Evelyn Harri-son, znawczyni greckiego rzeźbiarstwa, która przyjechała do Los An-geles i odwiedziła Muzeum Getty’ego, zanim sfinalizowano transakcję z Becchiną. „Arthur Houghton, który był wtedy kustoszem, zabrał nas

POSĄG, Z KTÓRYM COŚ BYŁO NIE TAK

do pracowni – relacjonuje Harrison. – Zdjął tkaninę przykrywającą po-sąg i powiedział: »Jeszcze nie jest nasz, ale będzie nasz za parę tygodni«. Odpowiedziałam: »Szkoda«”. Co takiego zobaczyła Harrison? Nie po-trafiła wyjaśnić. W momencie kiedy Houghton ściągnął materiał, miała po prostu przeczucie, instynktowne wrażenie, że coś się nie zgadza. Po kilku miesiącach Houghton zaprowadził do pracowni Thomasa Hovin-ga, dawnego dyrektora Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Hoving zawsze zwraca uwagę na pierwsze słowo, które nasuwa mu się przy oglądaniu nowego eksponatu. Nigdy nie zapomni tego, co przyszło mu do głowy, kiedy stanął przed kurosem: „Było to słowo »świeży«, tak, właśnie »świeży«”. A „świeży” nie jest właściwym określeniem dla posą-gu sprzed ponad dwóch tysięcy lat. Potem, analizując to zdarzenie, Ho-ving zrozumiał przyczynę swojej reakcji: „Kopałem wcześniej na Sycylii, gdzie znajdowaliśmy kawałki podobnych rzeźb. Nie wychodzą z ziemi w takim stanie. Kuros [z Muzeum Getty’ego] wyglądał tak, jakby zanu-rzono go w najlepszej caffé latte ze Starbucka”.

– Zapłaciliście już? – zwrócił się do Houghtona.Houghton wydawał się wstrząśnięty.– Jeśli zapłaciliście, spróbujcie odzyskać pieniądze. A jeśli nie, to

nie płaćcie.Muzeum zaczynało się niepokoić, zorganizowano więc poświęco-

ne kurosowi seminarium w Grecji. Rzeźbę przewieziono do Aten, a na obrady zaproszono najznakomitszych greckich specjalistów. Posąg wy-wołał tam jeszcze większe kontrowersje.

Harrison stała obok George’a Despinisa, dyrektora Muzeum Akro-polu w Atenach. Despinis rzucił okiem na kurosa i pobladł. „Każdy, kto choć raz widział rzeźbę wyłaniającą się z ziemi – powiedział do Har-rison – potrafi rozpoznać, że ten posąg nigdy w ziemi nie leżał”. Geor-gios Dontas, prezes ateńskiego Towarzystwa Archeologicznego, popa-trzył na kurosa i natychmiast poczuł niechęć. „Kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem – mówił – miałem wrażenie, że oddziela mnie od niego tafla szkła”. Podobnie krytyczny był Angelos Delivorrias, dyrektor ateń-skiego Muzeum Benaki. Podczas sympozjum mówił długo o sprzecz-nościach między stylem rzeźby a pochodzeniem marmuru, z którego •16

17

WPROWADZENIE

ją wykonano. Potem przeszedł do sedna. Dlaczego sądzi, że rzeźba jest podróbką? Bo kiedy na nią spojrzał, ogarnęła go „intuicyjna odraza”. Pod koniec obrad już wielu uczestników twierdziło zgodnie, że infor-macje uzyskane na temat kurosa nie są miarodajne. Tak więc Muzeum Getty’ego ze swoim zespołem prawników i naukowców po długotrwa-łych, skrupulatnych badaniach uznało posąg za autentyczny, a niektó-rzy wybitni znawcy greckiej rzeźby, powodowani „intuicyjną odrazą”, od pierwszego rzutu oka ocenili go jako falsyfikat. Kto miał rację?

Przez pewien czas kwestia pozostawała nierozstrzygnięta. Kuros był tego rodzaju dziełem, które dostarcza tematu do gorących dyskusji na konferencjach naukowych. Stopniowo jednak Muzeum Getty’ego tra-ciło argumenty. Na przykład listy, które posłużyły prawnikom muze-um do starannego odtworzenia losów posągu aż do kolekcji Szwajcara Lauffenbergera, okazały się sfałszowane. List datowany na 1952 rok był opatrzony kodem pocztowym, który wprowadzono dopiero dwadzieś-cia lat później. Inny dokument, z 1955 roku, wspominał o rachunku bankowym, który otwarto nie wcześniej niż w 1963 roku. Poprzednio, po gruntownych badaniach, rzeczoznawcy stwierdzili, że stylistycznym odpowiednikiem posągu jest kuros z Anavyssos. Teraz pojawiły się wąt-p liwości: im baczniej przyglądano się posągowi, tym bardziej skłaniano się do hipotezy, że jest to przedziwny pastisz stylów z różnych miejsc i czasów. Smukła sylwetka młodzieńca przypominała sylwetkę kurosa z Tenei przechowywanego w muzeum w Monachium, stylizowane, fa-liste włosy przywodziły na myśl kurosa z Metropolitan Museum w No-wym Jorku, stopy zaś wyglądały dosyć współcześnie. Najbliższą analo-gią eksponatu – jak odkryto – był mniejszy, niekompletny posąg zna-leziony przez brytyjskiego historyka sztuki w 1990 roku w Szwajcarii. Oba kurosy wycięto z podobnego marmuru i wyrzeźbiono w podobny sposób. Szkopuł w tym, że szwajcarski kuros nie pochodził ze staro-żytnej Grecji: wykonano go w rzymskiej pracowni na początku lat 80. A co z naukowym orzeczeniem, zgodnie z którym powierzchnia rzeź-by mogła zyskać taki wygląd dopiero po upływie setek lub tysięcy lat? Otóż sprawa wcale nie była jasna. Po kolejnych badaniach inny geo-log osądził, że zapewne dałoby się w ciągu kilku miesięcy postarzyć

POSĄG, Z KTÓRYM COŚ BYŁO NIE TAK

powierzchnię dolomitowego posągu za pomocą pleśni ziemniaczanej. I dlatego w katalogu Muzeum Getty’ego pod fotografią kurosa widnie-je podpis: „Około 530 roku p.n.e. lub współczesny falsyfikat”.

Nie bez przyczyny Federico Zeri, Evelyn Harrison, Thomas Ho-ving i Georgios Dontas – i wielu innych – patrząc na kurosa, odczu-wali „intuicyjną odrazę”. W pierwszych dwóch sekundach, po jednym spojrzeniu, zrozumieli istotę tego posągu lepiej niż eksperci Muzeum Getty’ego po czternastu miesiącach badań.

Błysk! opowiada właśnie o tych pierwszych dwóch sekundach.

•18 19

ROZDZIAŁ 3. Uwiedzeni przez Warrenów Hardingów

Dlaczego tracimy głowę dla wysokich, przystojnych

brunetów

Pewnego ranka 1899 roku przy stanowisku pucybuta na tyłach Globe Hotel w Richwood w stanie Ohio spotkało się dwóch mężczyzn. Jed-nym z nich był prawnik i lobbysta Harry Daugherty z Columbus: krępy mężczyzna o rumianej twarzy, prostych, czarnych włosach i wyjątko-wej inteligencji – Machiavelli lokalnej polityki, szara eminencja Ohio, doskonały znawca ludzkich charakterów, a w każdym razie politycz-nych możliwości. Drugim mężczyzną był Warren Harding, redaktor gazety z Marion w Ohio, którego zaledwie tydzień dzielił od zwycię-stwa w wyborach do stanowego senatu. Daugherty przyjrzał się Har-dingowi i był pod wrażeniem. Dziennikarz Mark Sullivan tak pisał o tym spotkaniu w Richwood:

Harding wyglądał imponująco. Miał wówczas około trzydziestu pięciu

lat. Jego głowa, twarz, barki i tors przykuwały uwagę, a ich wzajemne

proporcje wszędzie na świecie zyskałyby mężczyźnie mocniejszy kom-

plement niż „przystojny” – w późniejszych latach, kiedy Harding stal

się znany poza lokalną społecznością, w jego charakterystykach poja-

wiało się nieraz słowo „rzymski”. Kiedy zszedł z platformy pucybuta,

można było zauważyć niezwykłą proporcjonalność nóg w stosunku do

reszty ciała, a jego zwinność, prosta sylwetka i swoboda ruchów po-

głębiały wrażenie wdzięku i męskości. Gibkość połączona z potężną •70 71

ROZDZIAŁ 3

posturą oraz duże, szeroko rozstawione, błyszczące oczy, gęste, czarne

włosy i śniada cera upodabniały go do przystojnego Indianina. Uprzej-

mość, z jaką ustąpił miejsca następnemu klientowi, dowodziła przyjaz-

nego nastawienia do ludzi. Mówił donośnie, głosem pełnym męskiej

siły i ciepła. Zadowolenie, z jakim przyjmował zabiegi pucybuta, świad-

czyły o dbałości o ubiór – niecodziennej u mieszkańca małego miasta.

Sposób wręczenia napiwku wskazywał na dobroduszność i chęć spra-

wienia przyjemności, płynącą ze zdrowia i szczerej sympatii do świata.

W tamtym momencie, kiedy Daugherty przyglądał się Hardingowi, przyszła mu do głowy myśl, która miała zmienić historię Stanów Zjed-noczonych: Czyż ten człowiek nie byłby wspaniałym prezydentem?

Warren Harding nie był wybitnie inteligentny. Chętnie grywał w po-kera i w golfa, lubił alkohol, a największą przyjemność sprawiało mu uganianie się za kobietami – jego miłosne podboje przeszły do legen-dy. Pnąc się po szczeblach politycznej kariery, niczym się nie wyróż-nił. W kwestiach polityki wypowiadał się mgliście i dwuznacznie. Jego przemówienia określono kiedyś jako „armię napuszonych fraz sunących przed siebie w poszukiwaniu idei”. Znalazłszy się w amerykańskim Se-nacie w 1914 roku, nie uczestniczył w debatach nad prawem wybor-czym kobiet i nad prohibicją, dwoma spośród najważniejszych zagad-nień politycznych tamtego okresu. Stopniowo awansował z poziomu lokalnych rozgrywek partyjnych w Ohio, nakłaniany przez żonę Flo-rence, instruowany przez Daugherty’ego, z upływem lat coraz bardziej dystyngowany. Jeden z jego zwolenników zawołał podczas bankietu:

„Przecież ten sukinsyn w y g l ą d a na senatora!” – i miał rację. Kiedy Harding wchodził w wiek średni – jak pisze jego biograf Francis Russell – „jego gęste, czarne brwi kontrastowały ze stalowoszarymi włosami, su-gerując wewnętrzną siłę, a potężne ramiona i rumiana cera świadczyły o fizycznym zdrowiu”. Według Russella, Harding mógłby włożyć togę i bez charakteryzacji wystąpić w Juliuszu Cezarze. W 1916 roku dzięki zabiegom Daugherty’ego Harding przemawiał na konwencji wyborczej Republikanów: Daugherty wiedział, że wystarczy zobaczyć i usłyszeć Hardinga, aby popierać jego starania o wyższy urząd. W 1920 roku

UWIEDZENI PRZEZ WARRENÓW HARDINGÓW

zdołał go namówić, mimo jego silnego oporu, na ubieganie się o prezy-denturę. To nie był żart. Daugherty był śmiertelnie poważny.

„Od ich pierwszego spotkania Daugherty’emu chodziła po głowie myśl, że Harding byłby wspaniałym prezydentem – pisze Sullivan. – Czasami, mimowolnie, Daugherty ujmował to precyzyjniej: »wspania-le w y g l ą d a j ą c y m prezydentem«”. Tamtego lata Harding pojawił się na konwencji Republikanów jako szósty spośród sześciu kandyda-tów. Daugherty nie stracił pewności siebie. Obrady znalazły się w im-pasie: delegaci wahali się między dwoma czołowymi kandydatami, a za-tem – jak przewidywał Daugherty – musieli rozważyć inne możliwości. A do kogo mieli się zwrócić w tej kryzysowej sytuacji, jeśli nie do czło-wieka, który emanował zdrowym rozsądkiem, godnością i wszelkimi cechami pożądanymi u prezydenta? We wczesnych godzinach rannych, kiedy delegaci zebrali się w zadymionych salach na zapleczu Blackstone Hotel w Chicago, przywódcy Republikanów zapytali z desperacją, czy naprawdę nie ma kandydatury, na którą wszyscy mogliby się zgodzić. I natychmiast nasunęło się jedno nazwisko: Harding! Bo czy nie w y-g l ą d a ł na kandydata do Białego Domu? I tak senator Harding zo-stał kandydatem w wyborach prezydenckich, a w jesieni, po kampanii prowadzonej z werandy domu w Marion, kandydat Harding zmienił się w prezydenta Hardinga. Sprawował urząd przez dwa lata i zmarł niespodzianie na skutek udaru. Zdaniem większości historyków, był jednym z najgorszych prezydentów Stanów Zjednoczonych.

1. Mroczna strona cienkich plasterków

Do tej pory opowiadałem, jak niezwykle skuteczna bywa metoda kro-jenia na cienkie plasterki, która jest związana z naszą zdolnością bły-skawicznego docierania do sedna problemu. Thomas Hoving, Evelyn Harrison i greccy rzeczoznawcy natychmiast przejrzeli sztuczkę fał-szerzy. Susan i Bill początkowo wydawali się wzorowym, szczęśliwym małżeństwem, kiedy jednak przeanalizowaliśmy ich rozmowę i zmie-rzyliśmy proporcje pozytywnych i negatywnych uczuć, stwierdziliśmy •72

73

ROZDZIAŁ 3

coś zupełnie innego. Badania Nalini Ambady wykazały, jak wiele mo-żemy się dowiedzieć o prawdopodobieństwie oskarżenia o pomyłkę le-karską, jeśli nie będziemy zwracać uwagi na dyplomy uniwersyteckie i biały fartuch, a skoncentrujemy się na tonie głosu lekarza. Ale co się stanie, jeśli szybki proces myślowy ulegnie zakłóceniu? Jeśli dokona-my pośpiesznej oceny, n i e dotarłszy do sedna?

W poprzednim rozdziale pisałem o prowadzonych przez Johna Bar-gha eksperymentach, które dowiodły, że pewne słowa (na przykład

„Floryda”, „stare”, „pomarszczyło”, „bingo”) budzą bardzo silne skoja-rzenia i samo zetknięcie się z nimi może spowodować zmianę w zacho-waniu. Sądzę, że niektóre aspekty naszej powierzchowności – wzrost, sylwetka, kolor skóry, płeć – działają często w podobny sposób. Wie-lu ludzi, którzy patrzyli na Warrena Hardinga, widziało przystojnego, dystyngowanego mężczyznę i wyciągało błyskawiczny – choć nieuza-sadniony – wniosek, że jest to ktoś odważny, inteligentny i prawy. Nie próbowano zajrzeć głębiej. Wygląd senatora wywoływał tyle konota-cji, że paraliżował normalny proces myślenia.

Błąd wyborców Warrena Hardinga obrazuje mroczną stronę na-tychmiastowego poznawania świata. Tego rodzaju pomyłka jest źród-łem mnóstwa uprzedzeń i dyskryminacji. Właśnie dlatego tak trudno wybrać odpowiedniego pracownika spomiędzy kandydatów i właśnie dlatego kompletne miernoty zajmują niekiedy – częściej niż chcieliby-śmy przyznać – wysokie stanowiska. Jeśli mamy poważnie traktować pierwsze wrażenia i krojenie na cienkie plasterki, powinniśmy uznać, że czasami więcej dowiadujemy się w mgnieniu oka niż po miesiącach badań. Musimy jednak także zrozumieć, że w pewnych okolicznoś-ciach szybkie decyzje prowadzą nas na manowce.

Dlaczego Malcolm Gladwell napisa B ysk!?Bo... zapu ci w osy. „W moim yciu – t umaczy – natychmiast nast pi y drob-ne, ale znacz ce zmiany. Zacz em dostawa mandaty za przekroczenie pr dko ci, co wcze niej nigdy mi si nie zda-rza o. Zatrzymywano mnie do szczegó owej kontroli na lot-niskach. A pewnego dnia, gdy szed em Fourteenth Street na Manhattanie, do kraw nika podjecha a policyjna fur-gonetka i wyskoczy o z niej trzech funkcjonariuszy. Jak si okaza o, szukali gwa ciciela, a wed ug nich, ów gwa -ciciel wygl da zupe nie jak ja. Wyj li portret pami ciowy i rysopis. Przyjrza em si i najuprzejmiej, jak potrafi em, zwróci em im uwag , e poszukiwany przest pca wcale nie jest do mnie podobny. By wy szy, pot niej zbudowany i o kilkana cie lat ode mnie m odszy [...]. Jedyn nasz wspóln cech by a burza kr conych w osów. […] Po pro-stu chc , eby ludzie powa nie traktowali proces natych-miastowego poznania”.

„Ksi ka Gladwella pokazuje, e wyrobienie sobie zda-nia na temat cz owieka, filmu, ksi ki czy wydarzenia zaj-muje nam od kilku do kilkudziesi ciu sekund, ale bardzo cz sto jest ono warte tyle samo co d ugie studia i analizy. T umaczy ona, dlaczego ameryka scy pacjenci pozywaj lekarzy, czym kieruj si dealerzy, zawy aj c ceny aut, i jak kobiety wybieraj m czyzn na szybkich randkach”.

ze wst pu Vadima Makarenki

Cena detal. 34,90 z

Gladwell_Blysk.indd 1 2009-09-11 12:17:32