bialistokaj Kajeroj 2 · 2019. 1. 5. · korpopartojn, pri kiuj nur la junulinoj pensas, ke ili...

170
Bjalistokaj kajeroj

Transcript of bialistokaj Kajeroj 2 · 2019. 1. 5. · korpopartojn, pri kiuj nur la junulinoj pensas, ke ili...

  • Bjalistokaj kajeroj

  • Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w BiałymstokuBiałostockie Towarzystwo Esperantystów

    Białystok 2018

    nr-o

    8

    BJAL

    ISTO

    KAJ

    KAJER

    OJ

  • Redaktor wydania: Elżbieta Karczewska

    Korekta: Eligiusz Buczyński, Iwona Kondraciuk

    Tłumaczenia: Grażyna Barszczewska-Banel, Elżbieta Karczewska, Mariola Pytel, Nina Pietuchowska, Przemysław Wierzbowski, Andrzej Zejdler

    Projekt okładki: Jerzy Barańczuk

    Organizatorzy konkursu „Esperanto łączy ludzi”: Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego i Białostockie Towarzystwo Esperantystów

    Patronat honorowy: Prezydent Miasta Białegostoku

    ISBN 978-83-66137-02-8

    Wydanie ósme

    Wydawca: Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego, ul. Marii Skłodowskiej-Curie 14A, 15-097 Białystok www.ksiaznicapodlaska.pl

    Białostockie Towarzystwo Esperantystów, ul. Piękna 3, 15-282 Białystok www.espero.bialystok.pl

    Skład: ZNAKI Teresa Muszyńska

  • 8. edycja konkursu literackiego „Esperanto łączy ludzi”

    na opowiadanie pt. „Warto uczyć się

    języka esperanto, ponieważ…” Białystok 2018

    la 8a literatura konkurso „Esperanto ligas homojn”

    por rakonto sub la titolo „Valoras lerni Esperanton, ĉar…”

    Bjalistoko 2018

    Organizatorzy Konkursu: Książnica Podlaska

    im. Łukasza Górnickiego i Białostockie Towarzystwo

    Esperantystów

    Organizantoj de la konkurso:Podlaĥia Libraro

    Łukasz Górnicki en Bjalistoko kaj Bjalistoka Esperanto-Societo

  • Éva Balogne Fedor

    Język miłości

    Szczęśliwe dni! Jestem na wakacjach z moją wnuczką!Jesteśmy razem, tylko my: najstarsza i najmłodsza kobieta z ca-

    łej rodziny.Zostawiłyśmy wszystko w domu: codzienne obowiązki – jej

    szkołę, moją pracę oraz moje obowiązki pani domu, innych człon-ków rodziny i pojechałyśmy do jednego z moich najbardziej ulubio-nych miasteczek, które odwiedziłam już nieraz. Mimo że jest ono za granicą, nie musimy podróżować przez długi czas dzięki nowocze-snym, ultraszybkim pociągom.

    Po raz pierwszy jeszcze w mojej młodości, później gdy się nieco postarzałam, następnie kiedy zaczęłam odczuwać nostalgię – od czasu do czasu, gdy miałam trochę czasu i pieniędzy na taki wyjazd, rozkoszowałam się i podziwiałam piękniejące, odrestaurowane czę-ści miasteczka.

    Widząc główny plac miasteczka – po środku z pomnikiem słyn-nego obywatela miasta, a następnie bohatera narodowego na koniu – zawsze wzrusza mnie ta barwna, rodzinna atmosfera, którą po raz pierwszy tam poczułam.

    7

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

    Pierwsza nagroda w konkursie literackim

    “Esperanto łączy ludzi – warto się uczyć esperanta,

    ponieważ...”

  • Jak wtedy, także teraz jest to popularne miejsce spotkań lokal-nej młodzieży. Siedząc na schodach wokół pomnika rozmawiają, śmieją się, zalecają się. Tak samo, jak wówczas...

    Byłyśmy młode i piękne. Tak, dzięki mojemu rozumowi, już wiem, że naprawdę piękne, chociaż wtedy dochodziłam do przeko-nania, że koniecznie powinnam nieco zmienić się, aby być ślicznot-ką – schudnąć kilka kilogramów, urosnąć kilka centymetrów, mając większe / mniejsze części ciała, o których tylko dziewczęta myślą, że mają największe znaczenie.

    Dzisiaj, po kilkudziesięciu latach, już wiem, że Mały Książę ma całkowitą rację (to jest Saint-Exupéry): naprawdę atrakcyjne i pięk-ne są rzeczy niewidoczne dla oczu – dobrze widzi się tylko sercem.

    Zatem byłyśmy pełne energii, nieco naiwne, ale przede wszyst-kim: bardzo, bardzo kochliwe. Być może nasze myśli rodząc się były słowami w naszych ojczystych językach, ale głośno je wypowiada-jąc już brzmiały w esperanto, w tym języku, który w tym czasie stał się coraz bardziej popularny wśród młodych ludzi. On naprawdę funkcjonował jako pomost, którym przechodząc mogliśmy poro-zumiewać się bez problemów; nawet z mieszkańcami tych krajów mówiącymi językami, których nauka w naszej ojczyźnie jeszcze oznaczała poważne trudności.

    Nawiązaliśmy znajomość na międzynarodowym esperanckim spotkaniu zorganizowanym w moim mieście.

    Uczestnicząc w różnych punktach programu, „przypadkowo” zawsze siedzieliśmy lub staliśmy obok siebie. Po 1-2 dniach już roz-mawialiśmy o wielu rzeczach: o naszym życiu, studiach, zaintere-sowaniach. Uczyliśmy jeden drugiego różnych wyrażeń ze swoich języków ojczystych, śmiejąc się bardzo z naszych uroczo nieporad-nych akcentów.

    Podczas Wielkiego Balu – naturalnie – tańczyliśmy jedynie w pa-rze, a między tańcami niestrudzenie szukaliśmy miejsc mniej oświe-tlonych do pocałunków.

    8

  • Po balu, kiedy już wszyscy udali się na nocleg, On wciąż towa-rzyszył mi aż do naszego mieszkania, a „Do zobaczenia!” mogło zabrzmieć dopiero po długim pożegnaniu.

    Dopiero następnego ranka dowiedziałam się, że On spóźnił się na ostatni tramwaj do swojego miejsca noclegu i musiał przejść pie-szo nocą akurat najdłuższy most w moim mieście.

    „Podczas mojego marszu mogłem tylko myśleć o tym, że praw-dopodobnie jest to najdłuższy most na całym świecie!” – wyznał On następnego dnia z uśmiechem.

    Po jego powrocie do domu rozpoczęła się niekończąca się kore-spondencja – oczywiście za pośrednictwem poczty, ponieważ inter-net wówczas jeszcze nie istniał.

    Następnie odbyły się wzajemne wizyty, z przedstawieniem się rodzicom obu stron, z planowaniem naszej wspólnej przyszłości po ślubie.

    Gdzie i jak? To był zawsze codzienny temat. W którym kraju, w której pracy, w którym domu? Dla kogo z nas mogłaby być ła-twiejsza, bardziej znośna całkowita zmiana?

    Rozwiązanie – jak zwykle – przyniosło samo życie.Listy przychodziły coraz rzadziej, słowa były chłodniejsze i natych-

    miast zrozumiałam sytuację: pojawił się ktoś – inna dziewczyna.Podczas naszego ostatniego spotkania On już potwierdził to –

    z pewną nieśmiałością, przepraszając, ale widocznie szczęśliwy.Co mogłam zrobić? Bolało jeszcze przez długie lata, ale coraz

    słabiej i słabiej...Moje życie potoczyło się tak, że zaczęłam zajmować się naucza-

    niem. Uczyłam przez długie lata, prawie dwie dekady esperanto. Język, który wcześniej oznaczał dla mnie miłość, stał się Miłością dla mnie samej.

    Ciągle starałam się szukać przeróżnych metod nauczania i wy-korzystywać je, aby pomóc skutecznie uczniom (zwłaszcza doro-słym), jak najłatwiej uczyć się i używać ten przepiękny język.

    W międzyczasie znalazłam również partnera, z którym żyję już od ponad 30 lat, wykształciwszy 3 dzieci, a teraz już mam 2 wnucząt.

    9

  • 10

    Zatem teraz jesteśmy tutaj razem z moją wnuczką. Rozkoszuje-my się przepiękną, słoneczną pogodą, odbywamy długie spacery po uroczo wąskich uliczkach miasta, spoglądając na bajeczne, koloro-we domy, malowniczy krajobraz.

    Próbuję z nią te narodowe potrawy, które znam dzięki mojemu byłemu ukochanemu, i które, widocznie właśnie z tego powodu, ogromnie mi się podobają.

    W międzyczasie rozmawiamy – omawiając szczegółowo naj-ważniejsze rzeczy w życiu, jak tylko kobiety potrafią mówić.

    Trzeciego wieczora podczas naszego tutejszego pobytu zdarzył się cud. Cud, na który – w głębi mojego serca – już od dawna mia-łam nadzieję: w połowie obawiając się, a w połowie radując się, lecz ostatecznie, oczekując: s p o t k a n i a. Oczekując nie tylko Jego, ale również mojej młodości, moich przeszłych emocji.

    Od czasu do czasu marzyłam o tych chwilach: co będę czuła, co powiem, co On powie?

    Tak, w końcu to się stało – podczas naszego zwyczajowego wie-czornego spaceru, po smacznej, sycącej kolacji.

    On – tak samo, jak w moich marzeniach – podchodzi do nas, i poznając mnie (więc może nie tak bardzo zmieniłam się), zatrzy-muje się.

    Uśmiecha się uroczo, wesoło – och, jaki młodzieńczy, jaki ele-gancki. Dobrze widać, że On chce mnie powitać jakoś...

    Tak, On mówi coś – w pierwszej chwili wierzę, że nie rozumiem z powodu podekscytowania, ale później już słyszę, że On mówi w obcym, w swoim ojczystym języku.

    Odpowiadam nawet, bełkotliwie wypowiadając kilka słów, oczywiście w esperanto...

    On się tylko uśmiecha – przepraszająco, wstydliwie, a jego oczy mówią mi: „Nie rozumiem...”.

    Nagle uświadamiam sobie: On zapomniał nasz wspólny język.Szybko i łatwo można zapomnieć język, którego nie używa się

    przez wiele dziesięcioleci – widocznie od tego czasu On nie mówił po esperancku, zupełnie nie zajmował się tym.

  • 11

    Przede mną stoi nieznajomy – obcokrajowiec ze swoim języ-kiem obcym i życiem. Mam silne odczucie, że dzieli nas bariera wynikająca z braku naszego dawnego wspólnego języka.

    Dwoje, teraz już, nieznajomych, bez wspólnej przeszłości, bez wspólnych myśli i słów.

    „Mówią tym samym językiem” – mówi się w moim języku oj-czystym, mając na myśli idealną zgodę. Teraz my – dosłownie – nie mówimy tym samym językiem.

    Po kilku wzruszających chwilach całkowitej ciszy – podczas któ-rych żaden zewnętrzny głos, żaden hałas nie jest w stanie dotrzeć – czując delikatne dotknięcie na moim ramieniu, słyszę niecierpliwy głos mojej wnuczki: „Chodźmy, babciu!”

    Tak samo, jak się przywitać – również pożegnać się nie można.Zaczynamy iść powoli, nic nie mówiąc, nie patrząc wstecz.W moim sercu walczą sprzeczne emocje, jednocześnie tańczy

    wokół mnie łagodny, południowy wiaterek.Czuję, nawet, wiem na pewno: o tym spotkaniu nie będę roz-

    mawiać nigdy, z nikim.

    Z esperanta tłumaczył Andrzej Zejdler

  • 12

    La unua premio en la literatura konkurso

    „Esperanto ligas homojn – Valoras lerni Esperanton,

    ĉar...”

    Balogne Fedor Éva

    Am-lingvo

    Feliĉaj tagoj! Mi feriumas kun mia nepino!Ni estas kune, nure ni: la plej olda, kaj la plej juna virinoj el la

    tuta familio.Ni lasis ĉion hejme: la ĉiutagajn taskojn – lernejajn de ŝia flan-

    ko, laborejajn kaj dommastrinajn de la mia, aliajn familianojn, kaj ni veturis al unu el miaj plej ŝatataj urbetoj, kiun mi vizitis jam plur-foje. Kvankam ĝi estas eksterlande, ni devas vojaĝi ne longe – dank’ al la modernaj, rapidegaj trajnoj.

    La unuan fojon ankoraŭ en mia junaĝo, poste – iom malju- niĝante, sekve komencante nostalgii – de tempo al tempo, kiam mi havis iom da tempo kaj mono por tiu vojaĝo, ĝuante kaj admirante ĝiajn beliĝantajn, renovigitajn partojn.

    Ekvidante la ĉef-placon de la urbeto – meze kun la ĉevala statuo pri la urba famulo, poste iĝinta nacia heroo – ĉiam kortuŝas min tiu pitoreska, familieca etoso, kiun unuafoje mi sentis tie.

    Kiel tiam, ankaŭ nuntempe ĝi estas populara rendevuejo de la lokaj gejunuloj. Sidante sur la ŝtupoj ĉirkaŭ la statuo ili babiladas, ridadas, amindumas. Same, kiel tiutempe…

    Ni estis junaj kaj belaj. Jes, per mia cerbo mi jam scias, ke vere belaj, kvankam tiam mi estis konvinkiĝanta, ke nepre mi devus iom ŝanĝiĝi por esti belulino – iĝi pli maldika kelkajn kilogramojn, pli

  • 13

    alta kelkajn centimetrojn, havante pli grandajn/pli malgrandajn korpopartojn, pri kiuj nur la junulinoj pensas, ke ili gravas plej multe.

    Hodiaŭ, post pluraj jardekoj mi jam scias, kiel tutpravas Eta Princo (t. e. Saint Exupery): vere allogaj kaj belaj estas nevideblaĵoj por la okuloj – oni vidas bone nur per sia koro.

    Do, ni estis energi-plenaj, iom naivaj, sed antaŭ ĉio: tre, tre ge-amantaj. Eble niaj pensoj naskiĝante estis vortoj de niaj gepatraj lingvoj, sed laŭte dirante jam ili sonis en Esperanto, en tiu lingvo, kiu tiutempe iĝis pli kaj pli populara inter la gejunuloj. Ĝi funkciis vere kiel ponto, kiun trairante ni povis interkomuniki senproble-me; eĉ kun anoj de tiuj landoj, kies lingvojn studi en nia patrujo ankoraŭ signifis seriozajn malfacilaĵojn.

    Ni konatiĝis en internacia junulara Esperanto-renkonto, orga-nizita en mia urbo.

    Partoprenante la diversajn programerojn, „hazarde” ni ĉiam si-dis aŭ staris unu apud la alia. Post 1-2 tagoj ni jam paroladis mul-te-multe: pri nia vivo, studado, hobioj. Ni instruis unu al la alia diversajn gepatrajn esprimojn, ridante multe, pri la ĉarme mallertaj akcentoj.

    Dum la Granda Balo – memkompreneble – ni dancis sole unu kun la alia, kaj inter la dancoj diligente ni serĉadis lokojn – malpli bone lumitajn – por ŝanĝi kisojn.

    Post la balo, kiam jam ĉiuj foriris al la noktejoj, Li ankoraŭ akompanis min ĝis nia loĝejo, kaj la „Ĝis!” povis eksoni nur post longa-longa adiaŭo.

    Nur sekvontmatene mi eksciis, ke Li malfruiĝis la lastan tramon al sia noktejo, kaj Li devis trairi – perpiede, nokte – ĝuste la plej longan ponton en mia urbo.

    „Dum mia marŝado mi povis pensi nur pri tio, ke verŝajne ĝi es-tas la plej longa ponto en la tuta mondo!” – konfesis Li sekvonttage, ridetante.

  • 14

    Lian hejmenrevenon sekvis senfina korespondado – komprene-ble perpoŝte, ĉar interreto tiam ankoraŭ ne ekzistis.

    Poste sekvis la vizitadoj reciprokaj, kun prezento al la gepa-troj unu de la aliaj, kun planado de nia komuna estonteco, post la geedziĝo.

    Kie kaj kiel? Tio estis ĉiam la ĉiutaga temo. En kiu lando, per kiu laboro, en kiu hejmo? Por kiu el ni povus esti pli facila, pli tole-rebla la totala ŝanĝo?

    La solvon – kiel kutime – donis la vivo mem.La leteroj pli maloftiĝis, la vortoj pli malvarmiĝis, kaj mi tuj

    ekkomprenis la situacion: venis iu – alia knabino.Dum nia lasta renkonto jam Li konfirmis tion – iom honteme,

    pardonpetante, sed videble feliĉe.Kion mi povis fari? Ĝi doloris ankoraŭ dum longaj jaroj, sed pli

    kaj pli malforte…

    Mia vivo tiel turniĝis, ke mi komencis okupiĝi pri instruado. Mi instruis dum longaj jaroj, preskaŭ du jardekoj Esperanton. La lingvo, kiu antaŭe signifis por mi la amon, iĝis por mi mem la Amo.

    Senĉese mi klopodis serĉi kaj uzi diversajn instru-metodojn, por helpi efike la gelernantojn (ĉefe plenkreskulojn), kiel eble plej facile studi kaj uzi ĉi tiun belegan lingvon.

    Dumtempe mi trovis ankaŭ paron, kun kiu mi vivas jam ekde pli ol 30 jaroj, edukinte 3 gefilojn, kaj nun jam havante 2 genepojn.

    Do, nun ni estas ĉi tie kune kun mia nepino. Ni ĝuas la belegan, sunan veteron, ni faras longajn promenojn sur la ĉarme malvastaj stratetoj de la urbo, rigardante la fabelecajn, kolorajn domojn, la pitoreskan pejzaĝon.

    Mi gustumigas kun ŝi tiujn naciajn manĝaĵojn, kiujn mi konas helpe de mia estinta amato, kaj kiuj – verŝajne ĝuste pro tio – al mi ege plaĉas.

  • 15

    Dumtempe ni babiladas – priparolante detale la plej gravajn aferojn de la vivo, kiel nur virinoj povas paroladi.

    Kaj la trian vesperon de nia ĉi tiea restado, okazis miraklo.La miraklo, kiun – profunde de mia koro – jam longtempe mi

    esperis: duone timetante, duone ĝojante, sed finfine, atendante: la r e n k o n t o. Atendante ne nur Lin, sed ankaŭ mian jun-aĝon, miajn estintajn emociojn.

    De tempo al tempo mi revadis pri tiuj momentoj: kion mi sen-tos, kion mi diros, kion Li diros?

    Jes, finfine okazis – dum nia laŭkutima vespera promenado, post la bongusta, satigita vespermanĝo.

    Li – same, kiel en miaj revoj – venas fronte al ni, kaj ekkonante min (do, eble ne tiel multe mi sanĝiĝis), Li haltas.

    Li ridetas, ĉarme, gaje – ho, kiel junuleca, kiel eleganta Li estas – bone videble Li volas min saluti iel...

    Jes, Li diras ion – en la unuaj momentoj mi kredas, ke pro la ekscitiĝo mi ne komprenas, sed poste mi jam aŭdas, ke Li parolas en fremda – en sia gepatra – lingvo.

    Mi respondus, eĉ, mi balbutas kelkajn vortojn, kompreneble Esperante…

    Li nur ridetas – pardonpeteme, honteme, kaj Liaj okuloj diras al mi: „mi ne komprenas…”.

    Subite mi konsciiĝas: Li forgesis nian komunan lingvon.Rapide kaj facile oni povas forgesi la lingvon neuzitan de pluraj

    jardekoj – ŝajne ekde tiu tempo Li ne parolis Esperante, tute ne okupiĝis pri ĝi.

    Antaŭ mi staras nekonatulo – fremda homo, kun fremda lingvo kaj vivo. Forte mi sentas inter ni la barilon, sekve el la manko de nia antaŭa komuna lingvo.

    Du – nun jam – nekonatuloj, sen komuna pasinteco, sen ko- munaj pensoj kaj vortoj.

  • 16

    „Ili parolas la saman lingvon” – oni diras en mia gepatra lingvo, temante pri la perfekta interkonsento. Nun ni – laŭvorte – ne paro-las la saman lingvon.

    Post kelkaj kortuŝaj, tute silentaj momentoj – tra kiuj neniu ekstera voĉo, neniu bruo povas penetri – sentante sur mia brako kareson, mi ekaŭdas senpaciencan voĉon de mia nepineto: „Ni iru, avinjo!”

    Same, kiel saluti – ankaux adiaŭi neeblas.Ni ekiras malrapide, nenion dirante, ne retrorigardante.En mia koro militadas la emocioj, samtempe ĉirkaŭdancante

    nin la milda, suda venteto.Mi sentas, eĉ, scias certe: pri ĉi tiu renkonto mi parolos neniam,

    al neniu…

  • Johann Andreas Pachter

    Od Cambodunum do Dunaju

    Po studiach, z powodu pracy zawodowej, zamieszkałem w Cam-bodunum w Algovii (niem. Kempten im Allgӓu) – najstarszym mieście Niemiec, zalożonym przez Rzymian w tym samym czasie co Triest (Trier) i Kolonia. Miasto usytuowane u stóp Bawarskich Alp jest oto-czone górskimi lasami. Pośród tych lasów rozpocząłem pracę jako leśniczy, a zamieszkałem daleko od cywilizacji w starej drewnianej chacie byłego myśliwego. Moje biuro znajdowało się w mieście i było wyposażone we wszystkie nowoczesne udogodnienia jak centralne ogrzewanie, telefon, fax. Komputery jeszcze nie były dostępne.

    W przeciwieństwie do biura w chacie nie było prądu, lecz świe-ce i lampa gazowa. Wodę nosiłem ze studni, a kiedy mróz to unie-możliwiał – topiłem śnieg. Całe ciało myłem najczęściej właśnie śniegiem który zaspami otaczał chatę. Ogrzewałem wnętrze paląc polana w antycznym piecu. To było bardzo romantyczne w porów-naniu z moim wcześniejszym życiem w domu studenta w stolicy Bawarii. W chacie przede mną mieszkała rodzina byłego myśli-wego, który na starość przeprowadził się do miasta, w którym ja z kolei każdego dnia pracowałem w moim biurze.

    17

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

    Druga nagroda w konkursie literackim

    “Esperanto łączy ludzi – warto się uczyć esperanta,

    ponieważ...”

  • Codzienne żyłem w dwóch światach: nowoczesnym i staro-świeckim. Bardzo interesująco wypadały porównania. Kiedy napa-dało dużo śniegu nie mogłem jechać samochodem do biura – mu-siałem pokonywać drogę na nartach aż do momentu, kiedy moi koledzy pługiem śnieżnym odśnieżali drogę, co często trwało kilka dni od rozpoczęcia do momentu dotarcia aż do mojej chaty.

    Z okazji moich urodzin wypadających na początku grudnia, odwiedziło mnie nieoczekiwanie mnóstwo nieznanych mi osób, przywożąc z sobą wiele kosztownych prezentów. Ci ludzie przybyli bogatymi samochodami Mercedes – BMW lub Porsche. Bardzo się zdziwiłem, ale i ucieszyłem, kiedy w tłumie gości zauważyłem kilku moich przyjaciół. W końcu kłopotliwa sytuacja wyjaśniła się.

    Wszyscy ci bogacze (nie moi przyjaciele) zostali zaproszeni do jakiegoś polityka (milionera i myśliwego), posiadającego swoją luk-susową, nowoczesną chatę kilkadziesiąt kilometrów dalej od mojej. Właśnie do niej mieli zaproszenie. Kiedy moi koledzy odśnieżali drogę do mojej chaty ciemną nocą goście ocenili, że dotarli do celu, szczególnie kiedy przeczytali szyld na mojej chacie „Stary dom my-śliwego”. Telefony komórkowe jeszcze nie istniały i nie było szansy na wytłumaczenie kłopotliwej sytuacji aż do momentu, kiedy przy-był ktoś z policyjnym nadajnikiem. Wytłumaczono na czym polegał błąd gościom i wszyscy za wyjątkiem moich przyjaciół odjechali.

    Znów powrócił nastrój spokojnego, romantycznego wieczoru pod gwiaździstym niebem. Nigdy nie zapomnę tego urodzinowe-go wieczoru początkowo pełnego chaosu. Nigdy więcej nie byłem przez wieczór traktowany jak ważny polityk i milioner: ja zwy-kły bawarski leśniczy. Kiedy omyłkowi goście odjechali zabierając prezenty, pozostało po nich kilka otwartych butelek kosztownych trunków. Oczywiście opróżniliśmy je z moimi przyjaciółmi i praw-dopodobnie nigdy więcej nie mieliśmy okazji ponownie wypić tak kosztownych alkoholi.

    Nadeszła wiosna i porzuciłem mój ulubiony region aby podjąć pracę w Lesie Bawarskim (niem. Baverischer Wald) w górach pomię-dzy rzeką Dunaj i czeską granicą. Zamieszkałem w nowoczesnym,

    18

  • służbowym domu leśniczego. Miałem bieżącą wodę, prąd, telefon i centralne ogrzewanie (olejowe pomimo tego, że dom stał w środku lasu). Kiedy z powodu wichury lub zasp śnieżnych połamane drzewa blokowały przejazd do Regensburgu (założonego przez Rzymian Ca-sra Regina nad Dunajem) telefonowałem na centralę właściciela lasu księcia Fȕrst Thurn und Taxis (wynalazcy komórki i taksówki. Obec-nie nazwę Taxis od jego nazwiska mają taksówki na całym świecie) z wiadomością, że miała miejsce burza śnieżna albo lawina i muszę czekać do momentu przetarcia trasy do przejazdu. Po rozłączeniu się wracałem do łóżka aby dalej spać jak niedźwiedź w zimie.

    Kiedy w roku 1802 w Bawarii podjęto działania zmierzające do znacznego ograniczenia lub wręcz całkowitego wyeliminowania roli religii, bawarski król odebrał zakonnikom lasy w Bawarskiej Puszczy i klasztory w Regensburgu, aby ofiarować je księciu Fȕrst Thurn und Taxis w zamian za przywileje pocztowe. Książę zamie-nił klasztory w wielki barokowy zamek, w którym zamieszkał wraz z rodziną, w którym to rodzina mieszka do dzisiaj. Tam ma siedzibę również centrala administracji lasami.

    Każdego dnia w zamku kilkuset biedaków otrzymuje bezpłatny posiłek. Z powodu niskich zarobków ja również często korzystałem z możliwości bezpłatnego jedzenia aż do momentu, kiedy usunięto mnie ze stanowiska za obrazę księżnej Glorii von Thorn und Taxis. Wprawdzie żałowałem, że musiałem opuścić piękne miasto Regens-burg, lecz dalej pracować w warunkach jak dla niewolnika mając dyplom inżyniera – leśnika nie chciałem.

    To był powód, dla którego powróciłem do Cambodunum = Kemp-ten, gdzie wynająłem mały dawny zameczek przekształcony w ro-mantyczny kościół, w którym można było zamieszkać. Gotowałem, jadłem, odpoczywałem i spałem, nawet uprawiałem seks pod gotyc-kim dachem pełnym fresków z widokiem świętych i namalowanych gwiazd. Przez okna widać było pokryte śniegiem szczyty Bawarskich Alp. Gromadziłem stare meble do renowacji i sprzedawałem je. Ten zamkowy kościół był moim małym królestwem. Zaproponowałem prowadzenie kursu esperanto na Uniwersytecie Ludowym w Kemp-

    19

  • 20

    ten i nagle wiele osób zainteresowało się nim. Po pierwszej lekcji zaprosiłem uczestników do mojego zamku, a po tej wizycie nikt nie chciał już się uczyć esperanta w szkole tylko w moich salonach.

    Uczyłem esperanta w czasie wspólnego gotowania, spożywania posiłków w kawalerskim salonie pod freskami świętych a przy ład-nej pogodzie w ogrodzie pełnym dzikich kwiatów. Kursanci bardzo dziwili się widząc moją sypialnię z romantycznymi freskami, w któ-rej uczyłem kursantów charakterystycznych dla miejsca słów, np. łóżko, ale nikt nie patrzył na to łóżko lecz podziwiano malunki i Alpy, które widać było z łóżka.

    Kilku uczestników kursu było nauczycielami i tak wiadomość o kursie dotarła do innych szkół. Nie studiowałem leśnictwa aby później zajmować się naprawą samochodów czy starych mebli lecz aby pracować jako leśniczy. Kiedy nadarzyła się okazja objąć sta-nowisko leśniczego miasta Sidmaringen w pięknym Parku Naro-dowym Dolnego Dunaju natychmiast złapałem okazję powrotu do pracy nad Dunajem.

    Z esperanta tłumaczyła Elżbieta Karczewska

  • 21

    Johann Andreas Pachter

    De Cambodunum al Danubo

    Post studado pro laboro mi ekloĝis en Cambodunum en Algovio (germane Kempten im Allgӓu) la plej malnova urbo de Germanio, fondita de romianoj samtempe kun Trevira (Trier) kaj Kolonio. La rande de Bavaraj Alpoj situanta urbo estas ĉirkaŭata de montaraj arboj. Meze de tiuj arbaroj mi ekdeĵoris kiel arbaristo kaj loĝis for de civilizacio en malnova, ligna kabano de iama ĉasisto.Tamen mia oficejo estis en urbo kaj estis ekipita per ĉiuj siatempaj modernaj instalaĵoj kiel centra hejtado, telefono,fakso (komputiloj ankoraŭ ne ekzistis).

    Male al mia oficejo en la kabano ne estis kurento sed kandeloj kaj gazlampo. La akvon mi portis de puto kaj kiam frosto malebligis tion mi degelis neĝon. Lavadon de korpo mi faris ĉefe per neĝo, kiu amase ĉirkaŭis la kabanon. Hejtado okazis per bruligo de ligno en antikva forno. Estis tre romantike kompare kun mia antaŭa vivo en studentdomo en ĉefurbo de Bavario. En tiu kabano antaŭ mi lon-ge vivis familio de iama ĉasisto kiu maljuniĝinte translokiĝis al la urbo, en kiu mi devis ĉiutage esti en mia oficejo.

    Ĉiutage mi vivis en du mondoj: la moderna kaj la malnovstila. Estis tre interese fari komparojn. Kiam falis multe da neĝo mi ne povis veturi per mia aŭtomobilo al mia oficejo kaj devis skii ĝis ko-legoj per neĝforĵetilo liberigis la vojon, kio ofte pluajn tagojn daŭris ĝis atingis la kabanon.

    La dua premio en la literatura konkurso

    „Esperanto ligas homojn – Valoras lerni Esperanton,

    ĉar...”

  • 22

    Por mia naskiĝdatreveno komence de decembro vizitis min sub-ite multaj nekonataj personoj kunportinte multe da valoraj dona-coj.Tiuj personoj venis per noblaj Mercedes – BMW aŭ Porsche – automobiloj. Mi tre miris kaj ekĝojis kiam finfine mi rimarkis en la amaso da gastoj kelkajn amikojn miajn. Finfine la skurila situ-acio klariĝis. Ĉiuj tiuj riĉuloj (ne miaj amikoj) estis invititaj al iu politikisto (milionulo kaj ĉasisto), kiu havas sian luksan, modernan ĉasistan kabanon kelkdek kilometroj for de mia, kaj ili havis al tiu inviton. Nur miaj kolegoj liberigis la vojon de neĝo ĝis mia kabano. En la malhela nokto la gastoj opiniis, ke jam atingis la celon speciale kiam ili legis informtabulon ĉe mia kabano „Malnova ĉasistdomo”. Poŝtelefonoj ne ekzistis kaj ne eblis tuj klarigi la konfuzan situacion ĝis venis iu kun mobilpolicsistema telefono kaj klarigis la eraron kaj ĉiuj krom miaj amikoj forveturis.

    Ekestis denove trankvila, romantika vespero sub ĉielo stelplena Tiun komence kaosplenan naskiĝdatrevenan vesperon mi neniam forgesos kaj neniam plu mi estis dum unu vespero traktita kiel grava politikisto kaj milionulo: mi simpla bavara arbaristo. Post kiam la eraraj gastoj forveturis forprenante la donacojn restis kelkaj malfer-mitaj boteloj de tre multekostaj drinkaĵoj. Kompreneble kun miaj amikoj ni malplenigis tiujn kaj verŝajne neniam plu ni havis okazon denove trinki tiom multekostajn drinkaĵojn.

    Venis printempo kaj mi forlasis la ŝatatan regionon por eklabori en Bavara Arbaro (germ. Baverischer Wald) montaro inter la rive-ro Danubo kaj la ĉeħa landlimo. Mi ekloĝis en la moderna deĵora domo de arbaristo. En ĝi estis flluanta akvo, kurento, telefono kaj centra hejtado (per oleo, malgraŭ ke meze en arbaro). Kiam per vento aŭ amaso de neĝo multaj arboj rompitaj blokis la vojon al Regensburg (de romianoj fondita urbo Casra Regina ĉe Danubo) mi telefonis al centralo de la arbarposedanto duko Fȕrst Thurn und Taxis (fondinto de poŝtelefono kaj hodiaŭ taksioj tutmonde portas tiun nomon) ke mi travivis la ŝtormon aŭ neĝlavangon, sed devas atendi ĝis oni liberigos la vojon. Forŝaltis la telefonon kaj iris reen al lito por plue dormi kiel urso en vintro.

  • 23

    Kiam en 1802 okazis sekularizacio en Bavario tiam la Bavara Reĝo forprenis la arbarojn en Bavara Arbaro de monakoj kaj iliajn monakejojn en la urbo Regensburg por doni al la duko Fȕrst Thurn und Taxis kontraŭ poŝtrajto de li. Tiel de poŝtisto fariĝis grandar-barposedanto. La monakejojn la duko transformis al grandega ba-roka kastelo, kie ekloĝis lia familio kaj ĝis nun vivas. Tie estas ankaŭ la centralo de la arbaradministracio.

    En la kastelo ĉiu-tage kelkcentoj da mizeruloj el la urbo ricevas senpage tagmanĝon. Pro mia mizera salajro ofte mi estis tie por manĝi la sufiĉe bongustan kaj senpagan manĝon ĝis oni forĵetis min pro ofendo de mia ĉefino Fürstin Gloria von Thorn und Taxis. Iel mi bedaŭris devi forlasi la belegan urbon Regensburg, sed plue labori kiel preskaŭ sklavo (kun diplomo de arbarinĝeniero mi ne plu volis.

    Tial mi translokiĝis reen al Cambodunum = Kempten, kie mi luis malgrandan kastelon transformitan al romantika preĝejo, en kiu eblis loĝi. Mi kuiris, manĝis ripozis kaj dormis (eĉ seksumis) sub gotika tegmento plena de murpentraĵoj de sanktuloj kaj steloj. Tra fenestroj videblis la neĝkovritaj pintoj de Bavaraj Alpoj. Mi kolek-tadis antikvajn meblojn por repari kaj vendi. Same mi aĉetadis uzi-tajn automobilojn por ripari kaj vendo kun gajno. Tiu kastelpreĝejo estis mia malgranda reĝlando. En la Popolaltlernejo de Kempten mi proponis kurson de Esperanto kaj subite multaj ekinteresiĝis. Post unua leciono mi invitis ĉiujn al mia kastelo kaj ĉiuj post la vizito ne plu volis lerni en la lernejo, sed en miaj ejoj.

    Mi instruis dum nia komuna kuirado, manĝado en kavalira sa-lono sub pentraĵoj de sanktuloj kaj ĉe bela vetero en la ĝardeno plena de sovaĝfloroj. La kursanoj tre miris kiam ili estis en mia dormĉambro kun romanikaj murpentraĵoj kie mi instruis al la kur-sanoj koncernajn vortojn kiel ekz. „lito”. Sed la liton neniu rigar-dis, nur la pentraĵojn kaj la Alpojn tra la fenestro, kiujn mi vidis kutime de mia lito.

    Ĉar kelkaj kursanoj estis instruistoj tial oni informis pri Espe-ranto en aliaj lernejoj. Tamen mi ne studis arbaristikon por labori

  • 24

    kiel aŭtoriparisto kaj renovigisto de antikvaj mebloj sed labori kiel arbaristo. Kiam okazis ebleco ricevi postenon de arbaristo de urbo Sidmaringen en la belega Naturparko Supra Danubo mi tuj kaptis okazon denove eklabori ĉe Danubo.

  • 25

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

    Andrzej Tichomirow

    Zamenhof w Grodnie...

    Mijam dom Ludwika Zamenhofa niemal codziennie. Mieszkał tu ledwo kilka lat i niestety musiał stąd wyjechać za lepszą pracą. Czło-wiek potrzebuje pracy, żeby móc żyć. Zarobek okulisty w Grodnie w końcu XIX wieku nie był zbyt pewny, a Zamenhof nadal pracował nad swoim językiem. Językiem, który powoli stawał się nie tylko na-rzędziem porozumiewania się, ale też istotą nowej wspólnoty.

    Kiedy zastanawiam się dlaczego Zamenhof to robił, przychodzi mi do głowy tylko jedno: ludzie są zbytnio podzieleni. Czasem nie są w stanie porozumieć się w najprostszych sprawach, bo dzielą ich tradycje, religie, własne języki i uprzedzenia. On pewnie myślał, że wspólny i niezbyt skomplikowany do nauki język będzie w stanie pomóc ludziom na całym świecie zrozumieć, że są ludźmi. Mimo tych wszystkich podziałów.

    Z ponad stuletniej perspektywy, po straszliwych wojnach, maso-wych eksterminacjach i wielkich odkryciach i emocjach ludzkość jest nadal podzielona. Ale mi się wydaję, że zwykli ludzie są co raz bliżsi sobie, choćby dzięki nowym technologiom. Mogą napisać list, a od-

    Trzecia nagroda w konkursie literackim

    “Esperanto łączy ludzi – warto się uczyć esperanta,

    ponieważ...”

  • 26

    biorca jest w stanie przeczytać go w ciągu kilku sekund od wysłania, mogą zadzwonić na drugi koniec świata i nie muszą już czekać na poczcie na połączenie, mogą nawet widzieć się nawzajem podczas takiego połączenia. Mogą to wszystko pod jednym warunkiem – mu-szą znać wspólny język. Owszem, w dzisiejszym świecie ludzie znają więcej języków. Czasem uczą się bardzo odległych języków od wła-snego obszaru kulturowego, żeby zrobić błyskotliwą karierę czy też żeby porozumieć się z ukochaną osobą, a czasem robią to z czystej ciekawości i zamiłowania. Czy jednak wspólny uniwersalny język jest w stanie ułatwić nie tylko komunikację między ludźmi, ale też złagodzić spory i konflikty? Czy nie jest to zbyt utopijne? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale moim zdaniem, warto spróbować i wspólny język, który nie zastępuje języków narodowych jest jed-nym ze sposobów na rozwiązanie wielu problemów.

    Moja własna historia poznawania esperanto jest cały czas otwartym zeszytem. Mianowicie zeszytem, nie książką, ponieważ uczę się języków zapisując zadania w zeszytach. Może jest to zbyt staroświecka metoda, ale jednak tak mi jest wygodniej. Podręcznik do nauki esperanto kupiłem w 1993 roku. Pamiętam, że przero-biłem prawie całą gramatykę, ale już na ćwiczeniach „poległem”. Pewnie w tamtym czasie pochłaniała mnie nauka francuskiego w szkole średniej i esperanto zeszło na dalszy plan. Wiedziałem już wtedy, że Zamenhof mieszkał też w Grodnie, ale nie podejrzewa-łem, że miał trudności z utrzymaniem siebie i rodziny. Ale jednak nadal wytrwale pracował nad esperanto. Jego marzenie było silniej-sze od tych trudności.

    Esperanto wróciło do mnie w tym roku. Od kilku lat miałem trudności ze znalezieniem stałej pracy i czułem się niepotrzebny za-wodowo. Wiele ludzi na świecie boryka się z bezrobociem i nie jest to nowy problem. Zajmowałem się głównie tekstami: tłumaczenia-mi, redagowaniem, pisaniem własnych. Od kilku miesięcy jestem zatrudniony na stałe i moje życie zmieniło się. Poruszam się wśród książek i ludzi. Opowiadam turystom o życiu Elizy Orzeszkowej. I znów do mojego życia wkroczył Doktor Esperanto. Wiadomo, że

  • 27

    przetłumaczył „Martę” Orzeszkowej na esperanto i od tego czasu twórczość wielkiej grodnianki poznali mieszkańcy takich odległych od nas krajów jak Korea i Japonia.

    Minęło kilka miesięcy od tego czasu, kiedy byłem w Centrum Lu-dwika Zamenhofa w Białymstoku. Nigdy wcześniej tam nie byłem, a latem tego roku wreszcie znalazłem czas na wystawy i rozmowę z pracownikami. Wróciłem na tyle zainspirowany, że podręcznik do esperanto wrócił na moje biurko. Jeszcze większym przeżyciem było to, że kilka tygodni temu byłem pośrednikiem w przekazaniu kilku książek z Białegostoku do biblioteki w Grodnie. Wśród nich były książki w esperanto, ale również „Marta” Orzeszkowej w języku japońskim, wydana w 1929 roku. Bez pośrednictwa esperanto ten przekład pewnie nigdy by się nie ukazał. Nagle do mnie dotarło, że ktoś nieobojętny w Japonii kupił książkę, wysłał ją do Białegostoku i ona dotarła do Grodna i będzie w domu Elizy Orzeszkowej. Sama podróż tej książki jeszcze sto lat temu wydawała by się zbyt skom-plikowana, a teraz w dobie szybkich połączeń i Internetu okazała się stosunkowo łatwa. Ale najważniejsze, że ludzie, którzy pisali do siebie w tej sprawie komunikowali się w esperanto. Wspólny język okazał się nie tylko sposobem przekazywania myśli, ale też połą-czył siły w dążeniu do wspólnego celu.

    Niestety nie znam języka japońskiego. Dobra znajoma z Japonii pomogła mi z transliteracją nazwy książki. Samo trzymanie w rę-kach „Marty” po japońsku było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Zrozumiałem, że warto uczyć się języka esperanto, ponieważ mimo oddalenia różnych kultur i języków można w nim porozumieć się i nawet poczuć się częścią wspólnoty. Wspólnoty, która nie znosi różnic narodowych czy językowych, ale pomaga zrozumieć innych ludzi. Esperanto może być kluczem do lepszego świata.

    Grodzieński dom Zamenhofa ma teraz tylko tablicę pamiątko-wą. Warto, żeby też był domem, gdzie można nauczyć się i porozu-mieć się w esperanto.

  • 28

    Andrzej Tichomirow

    Zamenhof en Grodno

    Preskaŭ ĉiutage mi preterpasas la domon de Ludoviko Zamen-hof. Li loĝis ĉi tie apenaŭ kelkajn jarojn kaj, bedaŭrinde, li devis fo-riri de ĉi tie serĉante pli bonan laboron. Homo bezonas laboron por povi vivi. Salajro de la okulisto en Grodno fine de la 19-a jarcento ne estis certa. Krome Zamenhof plu okupiĝis pri sia lingvo, pri la lingvo, kiu pli kaj pli fariĝadis ne nur ilo por interkompreniĝo, sed ankaŭ la esenco de la nova komunumo.

    Kiam mi pripensas: “Kial Zamenhof faris tion?”, venas en mian kapon sole unu afero: homoj estas tro dividitaj. Kelkfoje ili ne sci-povas kompreniĝi en simplaj aferoj, ĉar dividas ilin tradicioj, reli-gioj, propraj lingvoj kaj antaŭjuĝoj. Zamenhof verŝajne pensis, ke komuna, ne tro komplika lingvo helpos al homoj en la tuta mondo kompreni, ke ili estas la homoj, malgraŭ ĉiuj disdividoj.

    Post pli ol cent jaroj, post teruregaj militoj, amasaj ekstermadoj, grandaj malkovroj, la homaro plu estas dividita. Tamen mi pen-sas, ke simplaj homoj fariĝis pli proksimaj, almenaŭ dank’ al novaj teknologioj. Ili povas skribi leteron kaj post kelkaj sekundoj ĝi estos tralegita de la adresato. Ili povas facile telefoni al iu en malproksima angulo de la mondo, ili povas eĉ vidi sin dum tiu interparolo. Ili po-vas tion fari kondiĉe ke ili konas la komunan lingvon. En hodiaŭa mondo homoj konas pli da lingvoj. Kelkfoje ili lernas la lingvon de iu malproksima parto de la mondo por fari karieron, kelkfoje – por kontaktiĝi kun amata persono, kelkfoje – ĉar tio interesas ilin aŭ estas ilia hobio. Ĉu tamen komuna universala lingvo povas faciligi

    La tria premio en la literatura konkurso

    „Esperanto ligas homojn – Valoras lerni Esperanton,

    ĉar...”

  • 29

    interkompreniĝon kaj samtempe malgrandigi kverelojn kaj konf-liktojn? Ĉu tio ne estas utopio? Mi ne konas la respondon al tiu demando, tamen mi opinias, ke valoras provi – la komuna lingvo, kiu ne anstataŭas la naciajn, estas unu el la metodoj por solvi mul-tajn problemojn.

    Mia propra historio de la ekkonado de Esperanto estas la tutan tempon kiel malfermita kajero. Jes – kajero, ne libro, ĉar mi ler-nas lingvojn skribante taskojn en kajeroj. Eble tio estas la metodo eksmoda, tamen por mi ĝi taŭgas. La lernolibron de Esperanto mi aĉetis en 1993. Mi memoras, ke mi tralaboris preskaŭ tutan grama-tikon, tamen en la ekzercoj mi malvenkis. En tiu tempo mi lernis en la mezlernejo la francan kaj ĝia studado pli okupis min. Esperanto fariĝis pli malgrava. Tiam mi jam sciis, ke Zamenhof vivis i.a. en Grodno, tamen mi ne suspektis, ke li havis malfacilaĵojn por vivteni sin kaj sian familion. Malgraŭ tio li obstine okupiĝis pri Esperanto. Lia revo estis pli forta ol aliaj malfacilaĵoj.

    Esperanto revenis al mi ĉi-jare. De kelkaj jaroj mi ne povis trovi konstantan laboron, mi sentis min senbezona. Multaj homoj en la mondo estas senlaboraj, tio ne estas nova problemo. Mi okupiĝis ĉefe pri tekstoj: mi tradukis ilin, redaktis kaj skribis la proprajn. De kelkaj monatoj mi havas konstantan laboron, mia vivo ŝangiĝis. Ĉirkaŭas min libroj kaj homoj. Mi rakontas al la turistoj pri la vivo de Eliza Orzeszko. Kaj denove mian vivon eniris Doktoro Esperanto. Li esperantigis ŝian romanon “Marta” kaj de tiam ŝian verkaron ekkonas loĝantoj de tiel malproksimaj landoj kiel ekz. Koreio kaj Japanio.

    Pasis kelkaj monatoj de mia vizito en la Centro de Ludoviko Zamenhof en Bjalistoko. Neniam pli frue mi estis tie kaj ĉi-somere finfine mi trovis tempon por rigardi la ekspoziciojn kaj interparoli kun la laborantaj tie personoj. La vizito kaŭzis, ke post la reveno la E-lernolibro revenis sur mian skribotablon. Granda travivaĵo estis por mi la perado dum la transdono de kelkaj libroj el Bjalistoko al la biblioteko en Grodno. Inter ili estis la libroj en Esperanto sed ankaŭ

  • 30

    „Marta” de E. Orzeszko en la japana lingvo, eldonita en 1929. Sen Esperanto kiel pontlingvo la libro verŝajne ne aperus. Mi ekkonsciis, ke iu en Japanio aĉetis la libron, sendis ĝin al Bjalistoko kaj de tie ĝi venis al Grodno. Nun ĝi troviĝas en la domo de Eliza Orzeszko. La vojaĝo de la libro estus pli komplika antaŭ 100 jaroj, hodiaŭ fariĝis pli facila. Tamen plej gravas, ke homoj, kiuj skribis al si pri tiu af-ero, kontaktiĝis en Esperanto. La komuna lingvo montriĝis ne nur la metodo transdoni pensojn, sed ankaŭ kunigis fortojn por atingi la komunan celon.

    Bedaŭrinde mi ne konas la japanan. Konatulino el Japanio helpis al mi transliterumi la titolon de la libro. Teni en la manoj la libron „Marta” en la japana estis por mi escepta travivaĵo . Mi komprenis, ke valoras lerni Esperanton, ĉar malgraŭ malproksimeco de diver-saj kulturoj kaj lingvoj, eblas kompreniĝi kaj eĉ senti sin ero de la komunumo. De la komunumo, kiu ne forigas la naciajn aŭ lingvajn diferencojn, sed helpas kompreni aliajn homojn. Esperanto povas esti la ŝlosilo al la pli bona mondo.

    La domo de Zamenhof en Grodno surhavas hodiaŭ nur la me-mortabulon. Valorus ke ĝi estu ankaŭ la domo, en kiu eblas lerni Esperanton kaj en ĝi interparoli.

    Na esperanto tłumaczyła Grażyna Barszczewska-Banel

  • 31

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

    Lech Baczyński

    Patterson

    Odgłos wystrzału – nieco wprawdzie wygłuszony przez miedzia-ne i światłowodowe kable, łącza satelitarne i urządzenia szyfrujące, przez które musiał przejść, zanim dotarł na drugi koniec bezpieczne-go połączenia – wstrząsnął prezydentem Pattersonem.

    Przywódca Stanów Zjednoczonych ze zdumieniem zobaczył, na osiemdziesięciocalowym monitorze, wiszącym na wyłożonej hebanem ścianie, w piwnicy zachodniego skrzydła Białego Domu, że na śnieżnobiałej koszuli rosyjskiego tłumacza wykwita czer-wona plama. Po chwili bezwładne ciało zsunęło się na wzorzysty czerwono-czarny dywan.

    Prezydent Borys Nikołajewicz Kozłow odwrócił się prosto do kamery, dmuchnął w lufę pistoletu.

    – Tak u was robią na kowbojskich filmach, da? – spytał po ro-syjsku.

    Tom Ryan, młody tłumacz prezydenta Christophera Pattersona, blady i spocony, przełożył wypowiedź na angielski.

    – Dear god! – krzyknął Patterson, zrywając się z fotela – To było barbarzyństwo! Tak samo jak i to – dokończył, wskazując na inny wielki ekran, przedstawiający mapę świata. Na jej tle przesuwały się symbole pocisków balistycznych. Rakiety leciały nad Pacyfikiem i Atlantykiem. W obie strony – z USA do Rosji, z Rosji do USA.

  • 32

    Ryan bez mrugnięcia okiem przełożył słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych na rosyjski.

    Patterson rozejrzał się po sali, jednej z pięciu znajdujących się w centrum konferencyjnym imienia Johna F. Kennedyego, które po-tocznie nazywano Situation Room. Oprócz tłumacza, na czarnych, skórzanych fotelach siedziało trzech doradców, zajmujących wyso-kie stanowiska w armii i administracji. Najbliższe miejsce zajmował przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, ciemno-skóry Jamajczyk, Paul Cowell. Dalej usadowił się doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, łysy jak kolano facet w mundurze, na którym ledwie mieściły się odznaczenia. Obok siedziała szefowa personelu Białego Domu, drobna kobieta o wschodnich rysach twa-rzy. Jej proste, lśniącoczarne włosy opadały na elegancką, ale zbyt ciasną garsonkę. Kobieta zakrywała usta dłonią.

    Kozłow obrócił kamerę, tak, że pokazywała nie tylko jego i za-krwawiony fotel, ale też siedzącego obok, chudego, łysawego męż-czyznę z dwudniowym zarostem.

    – To Czechow – powiedział po rosyjsku Kozłow – mój najbar-dziej zaufany człowiek w służbach. Poinformował mnie właśnie, że Aleksiej – wskazał głową na pusty fotel – pracował dla ludzi, którzy stoją za obecnym kryzysem. Nie mogłem mu ufać. Tak, zastrzeliłem go. Nie ma czasu na wahanie. Rakiety osiągną cel za kilka minut.

    – Siedem i pół minuty – dorzucił Czechow po rosyjsku.– Wciąż możemy je przekierować w kosmos. Ale czas się koń-

    czy.Tom Ryan ledwie nadążał z tłumaczeniem.– Radzę sprawdzić pańskich ludzi – dodał Kozłow. – Czy może

    pan ufać swojemu tłumaczowi?Patterson nie zrozumiał. Nie znał rosyjskiego, a Tom Ryan za-

    milkł, po czym zerwał się zza stołu i sięgnął pod połę czarnej, cia-snej marynarki. Szarpnął ukryty tam pistolet, ale ten zaciął się w kaburze. Pociągnął mocniej, tym razem się udało. Prawie nie celując skierował broń na Pattersona. Huk wystrzału ponownie wstrząsnął prezydentem. Tym razem był głośniejszy, odbity i zwielokrotniony

  • 33

    przez mahoniowe panele, skrywające nowoczesny sprzęt telekomu-nikacyjny. Ryan upadł na stół jak marionetka po przecięciu sznur-ków. Bob Cowell stał z pistoletem w dłoni.

    – Panie prezydencie... – zaczął.– Dziękuje – szepnął Patterson. – A teraz wszyscy wyjść! – dodał

    głośniej. – Ty Cowell też! Bo jak nie, to... – Wsadził dłoń pod połę marynarki.

    Spojrzał na zebranych. Czy wśród doradców jest jeszcze jakiś zdrajca? Czy ktoś z nich spróbuje go zabić?

    Niech mnie licho, jeśli się na to nabiorą – pomyślał. Przecież każdy wie, że prezydent nie nosi broni.

    Za plecami prezydenta, na tle mapy świata, powoli i cicho prze-suwały się rakiety.

    Dwaj mężczyźni i kobieta ostrożnie wyszli z pokoju. Cowell na końcu. Zamknął za sobą ciężkie drzwi.

    Na wielkim ekranie Kozłow skinął na Czechowa. Ten wstał i zniknął z pola widzenia kamery, rzucając na odchodnym: “szest’ minut”.

    – Trust no one – powiedział Kozłow – Kak w “Sekrietnych matie-rialach” po tielewizoru. Ili po waszemu “iks-fajls”.

    Niestety prezydent nie znal więcej słów po angielsku. Poprzednie-go przywódcę Rosji, kagiebistę, który potrafił zabić kogoś jedną ręką na siedemnaście sposobów oraz konwersował swobodnie w kilku językach, zastąpił po wyborach chłop ledwo odciągnięty od pługa, swojski, rumianolicy lider rolniczo-populistyczej partii “Kartoszka”.

    Patterson usiadł ciężko.– Gaspadin prezidient... – zaczął i potarł spoconą twarz – Balli-

    stic missiles... Nie nada. We must stop it. Need to talk, peace, mir...– Kanieszna, nużhna pagawarit’. Tolka ja nie gawariu po amieri-

    kanski.Umilkli obaj.– Habla usted espanol? – spytał Patterson.To była szansa na porozumienie. Znał hiszpański dość dobrze.

    Ale czy prezydent Rosji go zna?

  • – Szto? – spytał Kozłow.To koniec – pomyślał Patterson – znam jeszcze kilka slow po

    rumuńsku, dzięki drugiej żonie, ale przecież tak się nie dogadam. No chyba że... Eee, to niemożliwe...

    – Ĉu vi parolas Esperanton? – rzucił i westchnął, opadając głę-biej w fotel.

    Oczy Kozłowa rozszerzyły się, szeroki uśmiech ukazał dwa złote zęby.

    – Kia surprizo! Certe, mia amiko! Mia avino devenas de Bjalistoko!

  • 35

    Lech Baczyński

    Patterson

    Resono de pafo – tamen iom obtuzigita de kupraj kaj vitrofibraj kabloj, satelitaj konektiloj kaj ĉifriloj, tra kiuj ĝi devis iri, ĝis kiam atingis la alian ekstremon de la sekura konekto – skuis prezidanton Patterson.

    La estro de Usono kun miro ekvidis, sur okdekcola ekrano pen-danta sur muro kovrita de ebono, en kelo de la okcidenta alo de la Blanka Domo, ke sur la neĝblanka ĉemizo de la rusa tradukisto ekfloras ruĝa makulo. Post momento la inerta korpo ŝoviĝis sur de-koraciitan, ruĝan-nigran tapiŝon.

    Prezidanto Boris Nikolajeviĉ Kozlov turnis sin rekte al la kame-rao kaj blovis en la tubon de pistolo.

    – Tiel oni faras ĉe vi, en filmoj pri vakeroj, da? – li demandis ruse.

    Tom Ryan, juna tradukisto de la prezidanto Christopher Patter-son, pala kaj ŝvitanta, angligis la diron.

    – Dear god! – ekkriis Patterson saltante el la fotelo – Tio estis barbaraĵo! Same kiel ĉi tio – li finis, montrante alian grandegan ekra-non, prezentantan mapon de la mondo. Sur ĝia fono ŝoviĝis simboloj de balistikaj misiloj. La raketoj flugis super Pacifiko kaj Atlantiko. En ambaŭ direktoj – el Usono al Rusio, el Rusio al Usono.

    Ryan sen palpebrumo tradukis la vortojn de la usona prezidan-to al la rusa.

    Patterson ĉirkaŭrigardis la salonon, unu el kvin troviĝantaj en la konferenca centro John F. Kennedy, kiun kutime oni nomis

  • 36

    Situation Room. Krom la tradukisto, sur nigraj, ledaj foteloj sidis tri konsilistoj, okupantaj altajn postenojn en la armeo kaj la ad-ministracio. La plej proksiman lokon okupis la ĉefo de la Kolegio de Konektitaj Stabestroj, nigrahaŭta jamajkano Paul Cowell. Pli malproksime sidis konsilisto pri nacia sekureco, kalva kiel ge-nuo ulo en uniformo, sur kiu apenaŭ sufiĉis spaco por ordenoj. Apude sidis la ĉefino de personaro de la Blanka Domo, eta virino kun orientaj vizaĝtrajtoj. Ŝiaj rektaj, brilante nigraj haroj falis sur elegantan, sed tro striktan veston. La virino kovris la buŝon per mano.

    Kozlov turnis la kameraon tiel, ke ĝi prezentis ne nur lian kaj la sangokovritan fotelojn, sed ankaŭ sidantan apude, maldikan, iom kalvan viron kun dutaga barbo.

    – Jen Ĉeĥov – diris en la rusa Kozlov – mia plej fidinda homo en la servoj. Li ĵus informis min, ke Aleksej – li kapmontris la malple-nan fotelon – laboris por homoj, kiuj respondecas pri la nuna krizo. Mi ne povis fidi al li. Jes, mi mortpafis lin. Mi ne havas tempon por heziti. La raketoj atingos la celon post kelkaj minutoj.

    – Sep minutoj kaj duono – aldonis Ĉeĥov en la rusa.– Ni daŭre povas alidirekti ilin en la kosmon. Sed la tempo

    finiĝas.Tom Ryan apenaŭ ĝustatempe sekvis per la tradukado.– Mi konsilas kontroli viajn homojn – aldonis Kozlov. – Ĉu vi

    povas fidi al via tradukisto?Patterson ne komprenis. Li ne konis la rusan, kaj Tom Ryan

    eksilentis, post kio li saltis el trans la tablo kaj metis la manon sub la baskon de sia nigra, strikta ĵaketo. De tie li volis eltiri kaŝitan pistolon, sed ĝi blokiĝis en la pistolujo. Li tiris pli forte, ĉi-foje sukcese. Preskaŭ ne celante li direktis la pafilon al Patterson. Bruo de pafo denove skuis la prezidanton. Ĉi-foje ĝi estis pli laŭta, re-sonigita kaj multobligita de mahagonaj paneloj, kaŝantaj moder-najn telekomunikajn aparatojn. Ryan falis sur la tablon kiel ma-rioneto post tranĉo de la fadenoj. Bob Cowell staris kun pistolo en la mano.

  • 37

    – Sinjoro prezidanto... – li komencis.– Dankon – flustris Patterson. – Kaj nun ĉiuj eliru! – li aldonis

    pli laŭte. – Vi, Cowell, ankaŭ! Ĉar se ne, mi... – Li metis la manon sub la baskon de la ĵaketo.

    Li rigardis la kunvenintojn. Ĉu inter la konsilistoj troviĝas alia perfidulo? Ĉu iu el ili provos lin mortigi?

    Mi estu malbenita, se ili trompiĝos per tio – li pensis. Ja ĉiu scias, ke la prezidanto neniam kunhavas pafilon.

    Malantaŭ la dorso de la prezidanto, sur la fono de la mondoma-po, malrapide kaj silente moviĝis la raketoj.

    La du viroj kaj la virino eliris de la ĉambro. Cowell iris la lasta. Li fermis la pezan pordon post si.

    En la grandega ekrano Kozlov kapgestis al Ĉeĥov. Tiu ekstaris kaj malaperis el la atingodistanco de la kamerao, adiaŭe aldonante: „ŝestj minut”.

    – Trust no one – diris Kozlov – Kak w „Sekrietniĥ materialaĥ” po televizoru. Ili po vaŝemu „iks-fajls”.

    Bedaŭrinde la prezidanto ne konis pli multajn vortojn en la an-gla. La antaŭan estron de Rusio, KGB-agenton, kiu kapablis per unu mano mortigi laŭ dek sep diversaj manieroj kaj konversaciis flue en kelkaj lingvoj, post la elektoj anstataŭis kamparano, ĵus lasinta sian plugilon, familiara, ruĝvanga estro de la kamparana-demago-gia partio „Kartoŝka”.

    Patterson peze eksidis.– Gaspadin prezident... – li komencis kaj frotis la ŝvitantan

    vizaĝon – Ballistic missiles... Nje nada. We must stop it. Need to talk, peace, mir...

    – Kanjeŝna, nuĵna pagavarit. Tolko ja nje govorju po amieri-kanski.

    Ambaŭ eksilentis.– Habla usted español? – demandis Patterson.Jen estis la ŝanco por interkonsento. Li konis la hispanan sufiĉe

    bone. Sed ĉu la prezidanto de Rusio konas ĝin?– Ŝto? – demandis Kozlov.

  • 38

    Fino – pensis Patterson – mi konas ankoraŭ kelkajn vortojn en la rumana, danke al la dua edzino, tamen tiel ni ne interkompreniĝos. Nu, escepte se... Eee, tio estas neebla...

    – Ĉu vi parolas Esperanton? – li diris kaj ekĝemis, falante pli profunden en la fotelon.

    La okuloj de Kozlov etendiĝis, lia larĝa rideto prezentis du orajn dentojn.

    Kia surprizo! Certe, mia amiko! Mia avino devenas de Bjali-stoko!

    Na esperanto tłumaczył Przemysław Wierzbowski

  • 39

    Helena Biskup

    Kosmitka

    Jako dziecko spędziła 5 lat w sanatorium przeciwgruźliczym w Rabce i to były najszczęśliwsze lata jej życia. Wszystkie dzieci były dotknięte tą samą chorobą i nikt nie uważał za dziwne używa-nie kuli do chodzenia.

    Miała 18 lat kiedy, nadal o kuli, wróciła do świata dorosłych i rozpoczęła studia pedagogiczne na Uniwersytecie we Wrocławiu. Zamieszkała w Domu Studenta z 3 innymi dziewczynami. Nie bie-gała na imprezki, nie stroiła się,.. Ba, nawet makijaż zrobiła jej kole-żanka pierwszy raz dopiero na rozdanie dyplomów. Otoczenie trak-towało ją jako użytecznego kujona, który nigdy nie odmówi pomocy. Nikt nie wiedział skąd pochodzi, nie miała przyjaciół, strzegła swojej prywatności jak nikt inny. Za plecami nazywano ją „kosmitka”.

    Ponieważ dostawała fundowane stypendium uczelnia przedsta-wiła jej listę ofert pracy w zawodzie i coś musiała z niej wybrać. Uznała, że najlepiej jej będzie uczyć historii w szkole podstawowej w małej wiosce pod Rzeszowem, gdzie będzie miała blisko do pra-cy i, miejmy nadzieję, nikt nie będzie się specjalnie interesował jej kalectwem. Nie chodziła już o kuli ale świadomość słabości nogi często powodowała, że ograniczała swoją aktywność.

    Wrosła w miejscową społeczność nad podziw dobrze. Miała doskonały kontakt z dziećmi, a i rodzice doceniali jej inicjatywę

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

  • 40

    organizowania w szkolnej świetlicy życia kulturalnego dla wszyst-kich. Tylko jedna z jej propozycji nie spotkała się na początku ze zrozumieniem. Chciała uczyć dzieci uniwersalnego języka. Nawet ksiądz z ambony wspomniał coś w niedzielę o wieży Babel. Niby nie powiedział nic imiennie ale miała wrażenie, że wszyscy zgroma-dzeni zezowali właśnie na nią. Wieczorem, po nieszporach wybrała się z wizytą do proboszcza. Zaniosła mu liturgię mszy katolickiej w języku esperanto i wszystko, co udało jej się wygrzebać w inter-necie na temat związków esperanta na przestrzeni lat z religią kato-licką. Z premedytacją nie wspomniała o homaraniźmie Zamenhofa natomiast wielokrotnie powracała do Urbi et orbi Jana Pawła II i tak skruszyła lody: proboszcz obiecał w kolejnym kazaniu powiedzieć o możliwości pokojowego porozumienia się ludzi na całym świecie dzięki uniwersalnemu językowi. Dzięki jego wstawiennictwu ro-dzice nie protestowali, kiedy dzieci wybierały Koło Esperanto jako dodatkowe zajęcia w szkole. Szukała dla nich kontaktów w świecie do korespondencji, razem czytali esperanckie bajki. Pojechali nawet z programem kulturalnym na esperanckie imprezy do Rzeszowa i Przemyśla budząc zachwyt publiczności. Tak mijały lata. Jej byli wychowankowie odwiedzali ją czasem już jako dorośli ludzie. Kil-koro z nich opowiadała nawet o dalszych kontaktach z esperanty-stami, co zawsze budziło jej entuzjazm.

    Po 5 latach po raz pierwszy odwiedził ją ktoś z rodziny. Starsza siostra, samotnie wychowująca po śmierci męża trójkę dzieci, przy-jechała z najmłodszą Martą w czasie wakacji z dalekiego Szczecina i została u niej przez tydzień. Marta była miłą, wysoką blondynką. Studiowała psychologię i trochę pracowała w sklepie z pamiątkami aby mieć na swoje wydatki. I siostra i siostrzenica po raz pierw-szy usłyszały o słabości Anny do uniwersalnego języka esperanto i obie nie potrafiły tego zrozumieć. Z pozycji wsi pod Rzeszowem uniwersalny język wydawał im się prawdziwą utopią. Wtedy Anna zaproponowała Marcie układ: za rok, kiedy Marta zda ostatni egza-min na uczelni a jednocześnie skończy co najmniej kurs podstawo-wy języka esperanto, ciotka zabierze ją na swój koszt na Światowy

  • 41

    Kongres Esperantystów do Lizbony. Kurs to nie problem zapewnia-ła Martę. Wystarczy wejść na www.lernu.net i będziesz miała nawet polskiego nauczyciela do korekty błędów.

    Rok minął szybko i oto siedzą obok siebie w samolocie Tap Air Portugal. Obie z wypiekami na twarzy, bo lecą po raz pierwszy za granicę. Nad głowami maleńkie walizeczki kabinowe, na kola-nach przewodniki po Lizbonie, po Portugalii... Zgodnie z planem mają po kongresie pojechać jeszcze do Porto i Coimbry. Tłum na lotnisku rozdzielił je na chwilę. Spotkały się znów przy ruchomych schodach i wtedy wydarzyło się nieszczęście. Młody człowiek, ucie-kający najwyraźniej przed policjantem, susami usiłował pokonać schody pędząc w dół. Popchnął ramieniem Annę, a ta straciła rów-nowagę i upadła głową w dół. Schody wlokły ją coraz niżej obi-jając na kolejnych załamaniach. Marta stojąca kilka stopni wyżej początkowo nie zauważyła upadku ciotki, dopiero krzyk ludzi sto-jących u podnóża schodów zwrócił jej uwagę. Ciotka leżała już na podłodze otoczona tłumkiem gapiów. Była przytomna. Wymamro-tała: tu gdzieś musi być stanowisko esperantystów obsługujących Kongres. Sprowadź nam kogoś. Będzie potrzebny lekarz. Pojawił się ktoś ze służby obsługi lotniska. Marta nadal stojąc krzyczała w szoku: esperanto, esperanto... bo tylko to przychodziło jej do gło-wy. Ochroniarz powiedział coś do telefonu i za moment przybiegła młoda kobieta. Mówiła w języku esperanto!

    Karetką do szpitala pojechała Maria – esperantystka, bo mogła tłumaczyć i pomóc podjąć niezbędne decyzje. Przerażona Marta zo-stała przez chwilę ze starszym panem, reprezentującym zespół wi-tający na lotnisku przybyłych z dalekich krajów esperantystów. Jak dobrze, że miały noclegi zamówione w Schronisku Młodzieżowym razem z innymi uczestnikami Kongresu. Kiedy na lotnisko dotarła grupa młodych dziewcząt mających przejąć dyżur starszy pan za-proponował, aby jedna z nich zaopiekowała się Martą.

    Metro, marsz ulicami pod palącymi promieniami słońca, w końcu szpital do którego dotarły po 3 godzinach – wszystko to w atmosferze strachu o ciotkę. Cieszę się, że ciocia ma Europejską Kartę Świadczeń

  • 42

    Medycznych – myślała Marta czekając w szpitalnym hallu obok re-cepcji na wynik badań. Edna – jej esperancka opiekunka – trajkotała przez telefon. W przeciwieństwie do Marty miała ogromne czarne oczy i długie, rozpuszczone, kręcone włosy. W końcu przyszedł do nich dyżurny lekarz i powiedział, że ciocia musi zostać w szpitalu dobę na obserwacji ale generalnie oprócz ogólnego potłuczenia nie stwierdzono nic groźnego.

    Edna zapoznała Martę ze swoimi przyjaciółmi . Obiecali, że razem z nimi spędzi w Lizbonie niezapomniane chwile. Do schro-niska wpadli na moment aby pozostawić walizki i niemal natych-miast ruszyli na miasto. Marta była półprzytomna ze zmęczenia kiedy o godz. 5.00 nad ranem odprowadzali ją na nocleg żałując, że nie mieszka z nimi. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić noclegu na podłodze w 100 – osobowej sali gimnastycznej ale oni ze śmiechem zapewniali, że klimatyzacja działa bezbłędnie.

    Ciotka wzięła udział wraz z Martą i innymi w uroczystym otwarciu Kongresu w Koloseum. Na szczęście w schronisku miesz-kał również Włoch, który przyjechał własnym samochodem i zade-klarował, że każdego dnia będzie podwoził Annę, co było na rękę jej siostrzenicy. Sprawiał wrażenie bardzo miłego i nawet zapropo-nował, aby młodzi ludzie nadal troszczyli się o Martę, a on będzie towarzyszył ciotce. W trakcie Kongresu poszli razem na mszę kato-licką i opowiadali dziewczynie o 17 samolotach, które podczas jej trwania przeleciały tuż nad dachem kaplicy zagłuszając i księdza i śpiewających wiernych. Tydzień minął nie wiadomo kiedy, a po-wroty dziewczyny nad ranem stały się zwyczajem honorowanym nawet przez ciotkę. Młodzi przekornie namawiali Martę do uciecz-ki od ciotki i wyjazd z nimi do Badajoz na Kongres Młodzieży Espe-ranckiej ale wszyscy byli świadomi, że to tylko żarty. Miała nadzie-ję, że przyjaźń, jaka ich połączyła, przetrwa próbę czasu i jeszcze ich spotka: kiedyś, gdzieś, za rok czy dwa, na imprezie esperanckiej...

    Włoch stawał się każdego dnia bardziej użyteczny i jakoś tak się stało, że po zakończeniu Kongresu zaproponował wspólną podróż do Porto. Ciotka zarumieniona jak podlotek przedstawiała zastrze-

  • 43

    żenia ale Marta natychmiast zaakceptowała propozycję. Już wcze-śniej zaważyła jak pięknie rozwijała się polsko – włoska przyjaźń Anny i Marcela.

    W Porto przewodnikiem był Marcel, którego łączyły z tym mia-stem jakieś wcześniejsze interesy handlowe. Martę znów porwali młodzi esperantyści i spędziła z nimi 4 szalone dni wałęsając się dniami i nocami po mieście. Zasypiając myślała jak bardzo zmie-nił się jej stosunek do ciotki-dziwaczki i jej hobby – esperanta. Już planowała, że po powrocie poszuka kontaktu z polską młodzieżą esperancką i stanie się ambasadorem w kontaktach z niemiecką młodzieżą w swoim przygranicznym mieście. Na Coimbrę zabrakło czasu, a zamiana lotniczego biletu do Warszawy była zbyt kosz-towna. Uśmiechnięty Marcel zaproponował, aby przyleciały jeszcze w czasie tych wakacji na tydzień tanimi liniami do Bolonii i za-mieszkały w jego służbowym mieszkaniu. Obiecał kolejny, szalo-ny tydzień z esperanto, a ciotka zgodziła się mówiąc z uśmiechem: Martusiu, wykorzystamy do maksimum twoje ostatnie wakacje przed podjęciem pracy. I jak tu nie kochać takiej cioci?

  • Helena Biskup

    Alimondulino

    Estante infano, kvin jarojn ŝi pasigis en tuberkuloza sanatorio en Rabka. Tio estis la plej feliĉaj jaroj en ŝia vivo. Ĉiuj estantaj tie infanoj havis la saman malsanon, neniu miris, se iu uzis lambas-tonojn por paŝadi.

    Kiel 18-jarulino, plu kun lambastonoj, ŝi eniris la plenkresku-lan mondon kaj komencis pedagogiajn studojn en Universitato en Vroclavo. Ŝi ekloĝis en studenta domo kun tri knabinoj. Ŝi ne parto-prenis en vesper-noktaj aranĝoj, nek surmetis belajn tualetojn … La unuan vizaĝkosmetikon faris por ŝi kolegino fine de la studado por la enmanigo de diplomoj. Ĉirkaŭantaj ŝin personoj traktis ŝin kiel utilan parkerulinon, kiu ĉiam helpos al bezonanto. Neniu sciis de kie ŝi devenas. Ŝi forte gardis sian privatecon, ŝi ne havis geamikojn. Kaŝe oni nomis ŝin “alimondulino“.

    Ĉar dum la studado ŝi ricevadis stipendion, en la fino la altlerne-jo prezentis al ŝi liston de laborofertoj en la ellernita fako. Ŝi devis ion elekti. Ŝi decidis fariĝi instruistino pri historio en malgranda vilaĝo apud Rzeszów. Ŝi pensis: “La laborloko estos proksime al la loĝejo kaj espereble neniu interesiĝos pri mia kripleco.” Ŝi ne uzis plu la bastonojn, tamen la konscio pri la malforteco de la gambo kaŭzis, ke ŝi limigadis sian aktivecon.

    Facile ŝi eniris la lokan socion. Ŝi havis bonegajn rilatojn kun la gelernantoj, iliaj gepatroj estimis ŝin pro la organizado de la kultura vivo por la loĝantaro en la lerneja kunvenejo. Nur unu ŝian proponon oni ne volis akcepti. Ŝi volis instrui al la infanoj la universalan lingvon.

    44

  • 45

    Tio ne plaĉis al la gepatroj. Eĉ la pastro dum unu dimanĉa meso tuŝis la temon de la Babel-turo. Ŝajnis al ŝi, ke ĉiuj partoprenantoj kaŝe rigardis ŝin, malgraŭ ke ŝia nomo ne estis menciita. Vespere post la Di-servo ŝi vizitis la paroĥestron. Ŝi donis al li la tekston de la kato-lika meso en Esperanto kaj ĉion, kion ŝi sukcesis trovi en interreto pri la ligoj de Esperanto kun la katolika religio. Konscie ŝi ne menciis pri homaranismo de Zamenhof, tamen kelkfoje diris pri Urbi et orbi- so-lena beno de la papo Johano Paŭlo la Dua. Fine ŝi konvinkis la viron, li promesis dum la sekva prediko rakonti pri la ebleco de la paca interkompreniĝo de homoj en la tuta mondo danke al la lingvo in-ternacia. Poste la gepatroj ne protestis plu, kiam iliaj infanoj elektadis partoprenon en la Esperanto-rondo. Ŝi serĉadis por siaj gelernantoj kontaktojn en la mondo por korespondado, komune ili legis fabe-lojn en Esperanto. Ili preparis kulturan programon, kiun ili prezentis dum E-aranĝoj en Rzeszów kaj Przemyśl. La programo multe plaĉis al la publiko. Pasadis jaroj. Iamaj gelernantoj, jam kiel plenkreskuloj, vizitadis ŝin de tempo al tempo. Kelkaj el ili plu kontaktiĝis kun espe-rantistoj. Ŝi estis feliĉega.

    Post kvin jaroj vizitis ŝin familianoj. Ŝia pli aĝa fratino, vidvino, kiu havis tri infanojn, venis kun la plej juna filino Marta. Ili venis dum somerferioj de la malproksima Szczecin kaj restis ĉe Anna la tutan semajnon. Marta estis simpatia, alta blondulino. Ŝi studis psikologion kaj laboris en vendejo kun memoraĵoj por salajri iom por siaj elspezoj. La fratino kaj la nevino la unuan fojon ekaŭdis pri la hobio de Anna- pri Esperanto. Ambaŭ ne povis tion kompreni. La universala lingvo tie, en la malgranda vilaĝo, ŝajnis al ili utopio. Tiam la onklino proponis al Marta pakton: post unu jaro, kiam Mar-ta plenumos la lastan ekzamenon en sia altlernejo kaj dume faros almenaŭ bazan kurson de Esperanto, Anna pagos al ŝi la vojaĝon al la Universala Kongreso de Esperanto en Lisbono. “La kurso estas facila afero. Sufiĉas eniri la paĝon www. lernu.net, vi havos eĉ polan instruiston, kiu korektos viajn erarojn.”- diris Anna.

    Rapide pasis unu jaro kaj jen du virinoj sidas apud si en la avi-adilo de Tap Air Portugal. Por ambaŭ tio estas granda travivaĵo- la

  • 46

    unuan fojon ili iras eksterlanden. Super la kapoj – valizetoj, sur la genuoj – gvidlibroj pri Lisbono kaj Portugalio… Post la kongreso ili planas vojaĝi al Porto kaj Coimbra. En la flughaveno la homa-maso disigis ilin por momento. Ili renkontiĝis ĉe la rulŝtuparo kaj ĝuste tiam okazis akcidento. Iu junulo, verŝajne forkuranta antaŭ policisto, per grandaj saltoj provis trapasi la ŝtuparon. Li puŝis per la ŝultro Anna-n, ŝi perdis la ekvilibron kaj falis. La ŝtuparo portis ŝin kuŝantan kun la kapo malsupren. Marta, kiu staris pli supre, ne rimarkis la falon de la onklino, krioj de la homoj starantaj malsupre atentigis ŝin. La onklino kuŝis sur la planko, ĉirkaŭis ŝin gapantoj. Ŝi estis konscia. Ŝi murmuris: “Ĉi tie devas esti es-perantistoj, kiuj priservas la Kongreson. Venigu ilin. Mi bezonos kuraciston.” Venis iu priservanto de la flughaveno. Marta ŝokita kriis: “Esperanto, Esperanto …” Sole tiu ĉi vorto venis en ŝian kapon. La viro telefonis al iu kaj baldaŭ venis juna virino, Maria, parolanta Esperanton.

    Ĉar ŝi povis helpi kiel tradukantino, ŝi veturis kun Anna en la ambulanco al hospitalo,. Timigita Marta restis kun maljuna viro bonveniganta esperantistojn, kiuj venadis de malproksimaj landoj. Kiel bone, ke ili havis menditajn tranoktojn en la junulara ŝirmejo. Baldaŭ al la flughaveno venis grupo de junulinoj por ekdeĵori. Unu el ili ekzorgis pri Marta.

    Komence per metroo, poste paŝante tra la stratoj sub la bruligan-taj sunradioj, tutan tempon timante pri la onklino, post tri horoj ili atingis la hospitalon. “Mi ĝojas, ke la onklinjo havas la Eŭropan Karton por Medicinaj Servoj”- pensis Marta en la vestiblo apud la akceptejo atendante la rezultojn de medicinaj esploroj. Edna, ŝia kamaradino, senĉese babilis per telefono. Ŝi aspektis tute alie ol Marta – ŝi havis grandegajn nigrajn okulojn kaj longajn, malligita-jn, krispajn harojn. Finfine venis al ili deĵoranta kuracisto kaj diris, ke la onklino devas resti en la hospitalo unu diurnon por observado, sed ĝenerale oni ne rimarkis ion malbonan krom frakasaĵoj.

    Edna konatigis Marta-n kun siaj geamikoj. Ili promesis, ke ili komune pasigos en Lisbono neforgeseblajn horojn. Por momento

  • 47

    ili enkuris la ŝirmejon por lasi la valizojn kaj tuj ekiris en la ur-bon. Marta estis preskaŭ duonmorta pro la laciĝo, kiam je la kvina matene ili adiaŭis ŝin, bedaŭrante, ke ŝi ne loĝas kun ili. Ŝi ne povis imagi tranoktojn sur la planko en la centpersona sporthalo. Ili tamen – ridetante – certigis, ke la klimatizado funkcias sen-probleme.

    Anna kaj Marta partoprenis la solenan malfermon de la Kon-greso en la Koloseo. Feliĉe en la sama ŝirmejo loĝis italo, kiu venis ĉi tien per la propra aŭtomobilo. Li deklaris, ke ĉiun tagon li ve-turigos Anna-n al la kongresejo. Li ŝajnis tre afabla, li proponis, ke la gejunuloj plu zorgu pri Marta kaj li akompanos la onklinon. Ili partoprenis la katolikan Diservon kaj poste rakontis al la knabino pri la 17 aviadiloj, kiuj dume traflugis proksime al la tegmento de la kapelo kaj tute superbruis la pastron kaj la kantantajn par-toprenantojn de la meso. La semajno pasis rapidege. Frumatenaj revenoj de Marta fariĝis kutimo, kiun respektis la onklino. La ge-junuloj persvadis, ke Marta forkuru de la onklino kaj veturu kun ili al Bajadoz por Junulara E-Kongreso. Ĉiuj tamen konsciis, ke tio estas nur ŝercoj. Marta esperis, ke la amikeco kiu kunligis ilin, daŭros plu kaj ke ili renkontiĝos iam, ie, post unu aŭ du jaroj, dum E-aranĝo …

    La italo fariĝis pli kaj pli helpema. Post la Kongreso li proponis komunan vojaĝon al Porto. La onklino – ruĝiĝinta kiel junulineto- provis protesti, sed Marta tuj akceptis la proponon. Jam pli frue ŝi rimarkis kiel bele progresas la pol-itala amikeco de Anna kaj Marcelo.

    En Porto la gvidanto estis Marcelo, li konis la urbon pro iuj pli fruaj komercaj laboroj. Marta denove estis kaptita de junaj es-perantistoj kaj ŝi pasigis kun ili kvar frenezajn tagojn vagante tage kaj nokte tra la urbo. Endormiĝante ŝi pensis, kiel forte ŝanĝiĝis ŝia rilato al la onklino-strangulino kaj al ŝia hobio – Esperanto. Ŝi jam planis, kion ŝi faros post reveno hejmen: ŝi kontaktos polan E-junularon kaj fariĝos ambasadoro de la kontaktoj kun la germana junularo en sia ĉe-lima urbo. Por Coimbra mankis tempo, la ŝanĝo

  • 48

    de la biletoj por la flugo al Varsovio estis tro multekosta. Ridetanta Marcelo proponis, ke ankoraŭ dum ĉi tiuj ferioj ili alvenu al Bolonjo. Ili uzu malmultekostajn flugliniojn. Dum unu semajno ili povos tra-nokti en lia ofica loĝejo. Li promesis pluan frenezan semajnon kun Esperanto. La onklino konsentis, dirante kun rideto: “Martinjo, ni maksimume uzu viajn lastajn feriojn antaŭ ol vi komencos labori.” Kiel ne ami tian onklinjon!

  • 49

    Robert Cooper

    Warto się uczyć esperanta ponieważ jest zabawne, ekscytujące i różne.

    Zabawne ponieważ nie jest takie, jak inne języki. Już w cza-sie pierwszej lekcji możesz się bawić układając zdania i mówić w esperanto do innych ludzi. Kiedy uczyłem się języka francuskiego potrzebowałem tygodni żeby zacząć mówić w tym języku z przyja-ciółmi na poziomie podstawowym, natomiast ucząc się esperanta bawię się od pierwszej lekcji.

    Dla mnie esperanto jest również ekscytujące. Mogę poznać es-perantystów z każdego kraju na całym świecie i mogę się z nimi dogadać. Omawiając pogodę kraju, z którego pochodzą, mogą opowiedzieć mi o ukrytych miejscach, których nie poznają inni podróżnicy. Tej informacji nie możecie znaleźć w przewodnikach.

    W końcu, esperanto różni się od innych języków, kultur ponieważ esperantyści to ludzie wolni i mający szerokie horyzonty myślowe. Zapraszają wszystkich do swego kręgu i akceptują wszy- stkich. Uwielbiam te esperanckie spotkania i kursy. Oto dlaczego twierdzę, że warto jest uczyć się esperanta.

    Z esperanta tłumaczyła Elżbieta Karczewska

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

  • 50

    Robert Cooper

    Valoras lerni Esperanton, ĉar ĝi estas amuza, ekscitanta kaj malsama

    Estas amuza, ĉar ĝi ne estas la sama kiel aliaj lingvoj. Dum la unua leciono vi povas amuzi farante frazojn kaj parolante al ali-aj homoj en Esperanto. Kiel mi lernis la francan, mi bezonis se-majnojn ol mi povis paroli al miaj amikoj en tre baza franca. Sed kun Esperanto mi amuzis de la komenco.

    Por mi Esperanto estas ankaŭ ekscitanta. Mi povas rekonti espe-rantistojn de ĉiu lando de la mondo kaj mi povas komuniki kun ili. Ni parolas per la vetero pri la lando, kie ni loĝas kaj se ili venas el tiu lando, ili povas diri al mi pri sekretaj lokoj, kie aliaj vojaĝantoj ne iras. Ĉi tiun informon vi ne povas legi en la gvidlibroj.

    Fine, Esperanto estas malsama kiel aliaj lingvoj kaj kulturoj ĉar esperantistoj estas liberalaj kaj liberpensantaj. Ili bonvenigas ĉiujn kaj akceptas ĉiujn. Mi amas ĉi tion pri esperantaj kunvenoj kaj kur-soj. Jen kial mi diras al ĉiuj, ke valoras lerni Esperanton.

  • 51

    Dirce Sales

    Pociąg

    Musiałam przerwać swoją podróż z powodu oczekiwania na pociąg. Miał on się jeszcze opóźnić, usiadłam więc na dworcu i zde-cydowałam się czymś zająć.

    Dlatego wyjęłam z torebki bardzo interesującą książkę, którą moja przyjaciółka przywiozła mi ze Światowego Kongresu Esperan-to: Kalevalę.

    I zanurzyłam się w strony tej przedziwnej historii, która wier-szem opowiada o fińskiej mitologii. W magiczny sposób pochłonę-ła całą moją uwagę i zainteresowanie.

    Kiedy mój pociąg wreszcie nadjechał, nieco rozkojarzona, wy-brałam niewłaściwy kierunek i wsiadłam do pojazdu, który prze-niósł mnie daleko od realności...

    Ja, która miałam na sobie rozciągnięte jeansy, króciutką kurt-kę, wysokie sandały, na plecach zawieszony plecak, a na głowie niezwiązane i nierozczesane włosy, jak zwykle, na pewno okaza-łam się najdziwniejszym człowiekiem w tym wagonie, w którym podróżni byli ubrani według klasycznych zwyczajów dziewiętna-stego wieku!

    Natychmiast pomyślałam, że dzieje się tak, gdyż wagon jest sce-ną dla jakiejś sztuki teatralnej lub filmu, już miałam wyjść z wago-nu, gdy...

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

  • 52

    Bardzo dobrze znana para przykuła moją uwagę bez reszty!– Boże mój! Chyba śnię!On, zgodnie ze zwyczajem swojej epoki, wstał i przywitał mnie

    nieznacznym skinieniem głowy.– Nie wierzę! Nie wierzę... Doktor Zamenhof?!– Wystarczy Zamenhof – powiedział, uprzejmie wyciągając do

    mnie dłoń.– Proszę wybaczyć moje rozentuzjazmowanie, mistrzu. W tej

    chwili trudno jest mi nawet mówić!– Spokojnie, proszę się nie denerwować. Skąd pani mnie zna?– Dobrze, spróbuję. Znam pana poprzez esperanto, ale spotkać

    pana i porozmawiać z panem, tego nigdy, przenigdy nie mogłam so-bie wyobrazić, przypuszczać, mieć nadzieję, przez całe moje życie!

    – Ale ja jestem zwyczajnym człowiekiem. Ta niespodzianka nie ma racji bytu – podsumował bez emocji.

    – Ty, który myślisz! Zdaje mi się, że nawet Pan nie przypuszcza, jaką rewolucję na świecie wywołał Pana wynalazek!

    Powiedziałam to, drżąc i prawie nie oddychając.– Esperanto łączy nas każdego dnia, umożliwia komunikowanie

    się wszyskim ludziom z pięciu kontynentów bez pomocy tłumacza! Czy Pan uwierzy?! To jest coś zupełnie magicznego!

    Klara delikatnym gestem położyła swoją drobną dłoń na rękę męża, który ujął ją czule.

    – Jest Pan znany na całym świecie! Jest nas wielu na wszystkich kontynentach, dzięki Bogu i Pana dobroci, doktorze Zamenhof, które pozwoliły nam cieszyć się tym niewyobrażalnym skarbem.

    – To ja i moja żona dziękujemy wam wszystkim!– O, pani Klaro, proszę mi wybaczyć! Jaki wstyd! Nie przywita-

    łam się z panią... Czuję się tak oszołomiona tym spotkaniem, któ-rego zupełnie nie oczekiwałam!

    – Nic nie szkodzi – odrzekła, śmiejąc się przyjaźnie i wyciągając do mnie rękę na powitanie.

    – Kiedy pomyślę o liczbie osób, które bezustannie i niestrudzenie pracują na rzecz esperanto, które tak bardzo chciałyby rozkoszować

  • 53

    się podobnym spotkaniem, porozmawiać z panem, poinformować pana o sukcesie pana idei – jak ja, która teraz tego doświadcza – ja stoję przed panem i nie mogę zebrać swoich własnych myśli... Naprawdę nie wiem, czy trzęsę się z powodu braku kohezji czy ze strachu przed omdleniem.

    Klara dobrodusznie i życzliwie poprosiła, żebym usiadła obok niej i naszego doktora. Nie tylko przyniosła mi szklankę wody, ale i również poradziła mi, abym piła powoli, prawie jakbym miała połknąć jakąś tabletkę.

    A potem długo rozmawialiśmy.Zrelacjonować tego, o czym rozmawialiśmy, na pewno nie by-

    łabym w stanie, ale nagle wpadł mi do głowy pomysł: poproszę państwa Zamenhofów o zgodę na zrobienie zdjęcia, aby uwiecz-nić to historyczne i niezapomniane spotkanie. Zgodzili się! Jaka urocza para!

    Ach, niewypowiedziane szczęście! Natychmiast otworzyłam ple-cak, wyjęłam telefon komórkowy i... nie uwierzycie: to urządzenie było zupełnie rozładowane...

    Lecz szczęśliwie miałam ze sobą ładowarkę, jednak wiara w to, że w tym wagonie z dziewiętnastego wieku znajdę jakieś gniazdko elektryczne, była czystym szaleństwem...

    Jak wielkie rozczarowanie...Tylko ja sama!Tego sobie nigdy nie wybaczę!

    Z esperanta tłumaczyła Mariola Pytel

  • 54

    Dirce Sales

    La trajno

    Ĉar mi bezonis interrompi la vojaĝon por atendi alian trajnon, kiu ankoraŭ iom malfruos, mi sidiĝis en la stacidomo kaj decidis fari ion por ne senti min ĝenata...

    Do mi prenis el la mansako tre interesan libron, kiun amiki-no mia kunportis el la Universala Kongreso de Esperanto por mi: Kalevala.

    Kaj mi plonĝis en la paĝojn de tiu kurioza historio, kiu en versoj rakontas pri la finna mitologio, kaj magie kaptis tutan mian intere-son kaj atenton.

    Kiam finfine la trajno alproksimiĝis, mi iom distre, prenis la eraran direkton kaj eniris en la veturilon, kiu lasis min tute ekster la realaĵo...

    Mi, kiu vestis streĉitan ĝinzon, mallongetan jakon, altajn san-dalojn, portis pendigitan tornistron kaj uzis la hararon malligitan kaj nekombitan, kiel ĉiam, certe fariĝis la plej stranga homo en tiu vagono, kies vojaĝantoj sin vestis laŭ la klasika kutimo de la XIX-a jarcento!

    Mi tuj konkludis, ke tiu afero celis por ia teatraĵa scenejo aŭ pri ia filmo kaj kompreneble, jam pretiĝis forlasi la vagonon, kiam...

    Tre konata paro tute allogis mian atenton!– Dio mia! Certe mi sonĝas!Li, laŭ la kutimo de sia epoko, stariĝis, kaj salutis min per di-

    skreta movkapo.– Mi ne kredas! Mi ne kredas... Doktoro Zamenhof?!

  • 55

    – Sufiĉas Zamenhof, diris li, afable etendiĝante al mi la manon.– Pardonu min pro la emocio, majstro. Ĉimomente eĉ paroli

    estas malfacile!– Trankviliĝu, sinjorino. El kie ni konas nin?– Bone, mia kono pri vi devenas de Esperanto, sed renkonti vin

    kaj interparoli kun vi, fakte mi neniam povus imagi, supozi, esperi dum tuta mia vivo!

    – Sed mi estas ordinara homo. Tia surprizigo ne pravas, konklu-dis li sen iu ajn afekcio.

    – Vi kiu pensas! Mi kredas, ke vi nek supozas pri la revolucio, kiun via invento kaŭzis en la mondo!

    Diris mi tremanta kaj preskaŭ senspiri.– Esperanto konektas nin ĉiutage kaj ebligas la komunikiĝon de

    ĉiuj personoj el la kvin kontinentoj sen bezoni tradukistojn! Ĉu vi kredas?! Estas io tute magia!

    Klara, per delikata gesto, surmetas la etan manon sur la manon de la edzo, kiu ĝin elvolvas tenere.

    – Vi estas konata en la tuta mondo! Ni estas multaj en ĉiuj kon-tinentoj, dank’ al Dio kaj al via boneco, D-ro Zamenhof, lasi tiun neimageblan trezoron por ĉiuj ni.

    – Vere estas mi kaj mia edzino, kiuj dankas al ĉiuj!– Ho, sinjorino Klara, pardonu min! Kia honto! Mi vin ne

    salutis... Mi sentas min konfuza pro tiu renkonto absolute neaten-dita de mi!

    – Ne gravas, diris ŝi ridetanta kaj afabla, etendante al mi la ma-non, kiel signo de la saluto.

    – Kiam mi pensas pri la kvanto da personoj kiuj senĉese kaj sen-lace laboras favore al Esperanto, kiuj fervore dezirus ĝui renkonton similan, interparoli kun vi, raporti al vi pri la sukceso de via idealo, kaj mi, kiu nun vivas tiun sperton, mi restas antaŭ vi ĉimomente kaj ne sukcesas organizi mian propran penson... Vere mi ne scius diri ĉu mi tremas pro manko de kohero aŭ pro la timo fali.

    Klara do, bonkore kaj simpatie, invitis min sidiĝi apud ŝi kaj nia amata doktoro, ne nur prenis por mi glason da akvo kiel

  • 56

    ankoraŭ konsilis min trinki malrapide, kvazaŭ mi englutus ian medikamenton.

    Kaj ni interparoladis dum multe da tempo...Raporti tion, kion ni diris certe mi ne kapablus, sed subite venis

    al mi ideo: peti ilian permeson foti tiun historian kaj neforgeseblan renkonton kaj mi ricevis tiun permeson! Kia ĉarma paro!

    Ha, nedirebla feliĉo! Mi tuj malfermis la tornistron, prenis la porteblan telefonon kaj... vi ne kredos: la benata aparato estis ab-solute senŝarĝita...

    Sed feliĉe mi kunportis la ŝarĝilon, tamen kredi, ke en tiu vago-no de la XIX-a jarcento mi trovus ian taŭgan elektran kontaktilon tio estus vera deliro...

    Kiom da seniluziiĝo...Nur mi mem!Tion mi neniam pardonos min!

    Na esperanto tłumaczył Przemysław Wierzbowski

  • 57

    Drahotova Jindriška

    „Tak, warto się uczyć esperanta“

    Pytacie, dlaczego należy się uczyć międzynarodowego języka? I dlaczego pytacie esperantystę?

    Na próżno pytacie, gdyż esperantem się żyje. Bardzo dobrze. Ra-dośnie, we wspólnocie inteligentnych ludzi (przecież człowiek musi być tolerancyjnym dla innych, gdyż nawet esperantyści są tylko ludźmi). Esperanta uczy się dla życia.

    Będąc starszą kobietą o białych włosach, niewysoką, trosz-kę grubszą, cieszę się, gdy mam możliwość podróżowania z gru-pą esperantystów. O tym właśnie mogę opowiedzieć, gdyż tego doświadczyłam podczas Światowego Kongresu w Portugalii w 2018 roku.

    Już pierwszego dnia w czasie przyjazdu metrem natknęłam się na Niemca Bernharda, z którym wymieniałam listy. Nie widziałam go dwadzieścia lat. Natychmiast zaprosił mnie do restauracji po Wieczorze Międzynarodowym1, aby coś zjeść i pogawędzić. Ponie-

    1 Wieczór Międzynarodowy (esperanto: Internacia Vespero) – typo-we wydarzenie w czasie imprez esperanckich, w czasie którego uczestniczy prezentują kultury swoich krajów oraz swoje umiejętności (taniec, śpiew, recytacja wierszy etc.).

    BIA

    LIST

    OK

    AI

    KA

    JER

    OJ

    nr-o

    8

  • 58

    waż powrót metrem do domu, w którym wczoraj zamieszkaliśmy, nie wydawał się problemem, zgodziłam się. O dziesiątej trzydzieści weszliśmy do gospody w pobliżu stacji metra. W wesołej atmosfe-rze jedliśmy i gawędziliśmy z kelnerami – a więc „gawędziliśmy“. Dowiedzieliśmy się, że metro kursuje do pierwszej w nocy. Bern-hardowi nie udało się dopytać się, gdzie odbywa się bankiet i bal, gdyż kelnerzy nie znaleźli na mapie Belem (???) i nie wiedzieli, jak tam dotrzeć. Młodszy kelner ciągle używał angielskiego „senkju“, poprosiliśmy, aby mówił po portugalsku: „obrigadu“.

    Nagle zorientowałam się, że w gospodzie nie ma już gości, a starszy kelner ma już na sobie zwykłe ubranie, więc zapłacili-śmy i wyszliśmy. Na placu prawie w ogóle nie było ludzi. Bernhard wysiadł po przejechaniu dwóch przystanków, a ja zostałam sama w wagonie z dwoma innymi pasażerami i dwoma policjantami. Na następnym przystanku wszyscy wysiedli i zostałam całkiem sama aż do mojego przystanku Laranjeiras. Idąc kilka razy po schodach, nikogo nie zauważyłam. Przy wejściu wyjęłam karteczkę z literą i pięcioma cyframi i z mocno bijącym sercem spróbowałam otwo-rzyć główne drzwi ośmiopiętrowego domu. Udało mi się dopiero za drugim razem. Windą udało mi się bez problemu wjechać na piąte piętro. Lecz potem, o nie! Korytarz i rząd drzwi. Mam klucz, lecz które drzwi? Nie pamiętałam. Spróbowałam włożyć klucz do kil-ku drzwi, lecz bezowocnie. Pomyślałam, że mogę przenocować na podłodze, przecież w ogóle nie spałam poprzedniej nocy... Jednak w głębokiej ciszy budynku odważyłam się zapukać do przypadko-wych drzwi.

    Zdawało się, że moje przyjaciółki były nawet bardziej zadowolo-ne niż ja, kiedy otworzyły i zobaczyły, że wróciłam cała i zdrowa.

    Oprócz tego, że prawie zostawiłam walizkę przy okienku, kiedy kupowałam bilet na metro, moi przyjaciele przeżyli ze mną inne przygody, które dobrze się skończyły.

    To zdarzyło się nad brzegiem Oceantu Atlantyckiego. Niewia-rygodnie silny wiatr i palące słońce, nieodparta chęć umycia stóp w morskiej wodzie, gdzie wielu moich przyjaciół już zamoczyło

  • 59

    spodnie w spienionych falach, skłoniły mnie do tego, by pobiec przez gorący piasek i skosztować Atlantyku.

    Ja, w kapeluszu mocno przytwierdzonym do głowy, z butami i małym plecakiem w ręku, pobiegłam w fale. Dziewiąta fala była wysoka, mocny wiatr uderzył w mój kapelusz. Nie wytrzymałam natarcia i upadłam na plecy, woda pochłonęła mnie. Przyjazne mę-skie ręce z obu stron natychmiast postawiły mnie na nogi. Po kilku chwilach rozebrały mnie inne kobiece ręce i ubrały mnie w czyjąś koszulę a zamiast spódnicy zawiązały mi bawełniany koc. Inne ręce oczyściły moje nogi z piasku. Tak, to z mojego powodu zapanowa-ła wesoła atmosfera i śmiano się wiele razy... I nie tylko z mojego powodu...

    Czy mogłabym żyć tak pięknym życiem bez esperanta!

    Z esperanta tłumaczyła Mariola Pytel

  • 60

    Drahotova Jindriška

    „Jes, valoras lerni Esperanton“

    Vi demandas, kial lerni internacian lingvon? Kaj vi demandas esperantiston?

    Vane vi demandas, ĉar Esperanton oni vivas. Bonkvalite. Ĝoje, en kolektivo de inteligentaj homoj (ja homo devas toleri aliajn, ĉar eĉ esperantistoj estas nur homoj). Oni lernas Esperanton por vivo.

    Estante blankhara maljunulino, malalta, diketa estas ĝuo vojaĝi kun grupo de esperantistoj. Pri tio mi povas rakonti, ĉar mi spertis tion dum Universala kongreso en Portugalio 2018.

    Jam unuan tagon dum la alveno en metroo mi trovis mian ko-