Post on 23-Jul-2016
description
Iwona Kaliszewska Maciej Falkowski
Matrioszka w hidżabie
Su!
C opyright © by Iwona Kaliszewska, M aciej Falkowski & W ydaw nictw o Sic!, W arszawa 20L0
Projekt ok ładk i i stro n ty tu łow ych Jan Medwecki
W książce w ykorzystano fotografie autorstw a © Iwony Kaliszewskiej i Macieja Falkowskiego
Redakcja i korekta Zespół
ft
Wydanie pierwsze Warszawa 2010 Printed in the EU
Wydawnictwo Sic!00-724 Warszawaul. Chełmska 27 lok. 23tel./faks: 022 840 07 53e-mail: biuro@wydawnictwo-sic.com.plhttp://www.wydawnictwo-sic.com.pl
Skład i łamanie: Studio Artix, Jacek Malik
Druk i oprawa: Opoigraf SA, 45-085 Opole ul. Niedziałkowskiego 8-12, www.opolgraf.com.pl
Uprzejmie informujemy, że tekstów niezamówionych nie odsyłamy i nie przechowujemy.
SPIS TREŚCI
Wprowadzenie.................................................................. . ................ 7
CZĘŚCI-DAGESTAN.............................................................. 9
Raki w step ie .................................................................................... UAbdurachman .................................................................................. 19Góraie-ateiści.................................................................................... 31Pszczeli filozof.....................................................................................41W ahhabici........................................................................................... 49M aaii.................................................................................................. 59Dżiny.................................................................................................. 75Jak to się robi na kaukazie.................................................. 81Sułtan....................................................................................................89Dżihad................................................................................................ 95Syberia Szamiła................................................................................. 109Szejchowie............................................ 119Sauny..................................................................................................133Uraza-Bajram.................................................................................... 141Szam il............................................................................................... 151Caucasian power, czyli dlaczego kaukascyDżygici nie boją się rosyjskich skinów........................................ 161
CZĘŚĆ II - CZECZENIA............................................. 171
Najemnik................................................................. 173Szahidzi.............................................................................................. 179
5
Czeczenia Ram zana .................................................................. 191
Pielgrzymka...................................................................................... 19 9
Ramzan w życiu czeczeńskiej kobiety...........................................209Sprawiedliwa.................................................................................... 217Z arem a.............................................................................................. 225
SŁOWNICZEK KAUKASKOISLAMSKI ........................231
BIBLIOGRAFIA.............................................................................243
WPROWADZENIE
Matrioszka w hidżabie
Gdybyśmy wyobrazili sobie Kaukaz Północny jako składającą się z wielu „babuszek” matrioszkę, tylko jedna z nich byłaby rosyjska. Ta zewnętrzna. Każda kolejna miałaby już z Rosją niewiele wspólnego. Nosiłaby prawdopodobnie nie wyszywaną w tradycyjne wzory chustę, jakie zakładają babcie idące do cerkwi, tylko m uzułmański hidżab. Choć zdecydowana większość mieszkańców Dagestanu i Czeczenii - wbrew rozpowszechnionej u nas opinii - wciąż czuje silne związki z Rosją, ich codzienne życie ma z tym krajem coraz mniej wspólnego w sensie cywilizacyjnym, kulturowym. Rosjanie mówią, że „święte miejsce nie pozostaje puste”. Miejsce wspólnych dla całego byłego ZSRR wartości, tradycji, stylu życia, ideologii zajmuje islam. Powoli, lecz konsekwentnie i - jak się wydaje - nieodwracalnie wdziera się w każdą niemal sferę życia mieszkańców regionu. Następuje islamizacja, a raczej reislamizacja Kaukazu, islamska rekonkwista kierowana chęcią powrotu do sytuacji sprzed podboju rosyjskiego w XIX wieku, kiedy to islam był najważniejszym elementem kaukaskiej rzeczywistości - zanim carscy czy- nownicy i bolszewiccy komisarze nie narzucili dumnym góralom nowych porządków.
Mieszkańcy zagubionych wśród kaukaskich wąwozów kamiennych aułów i dawnych kołchozów położonych na płaskich jak stół stepach północnego Dagestanu. Górale wypasający stada na wysokogórskich łąkach oraz mieszkańcy rozpadających się sowieckich bloków Machaczkały i Groźnego. Imamowie i przywódcy bractw
7
sufickich. Nauczyciele, dziennikarze i taksówkarze. Fanatyczni sala lici, byli bojownicy i polujący na nich milicjanci. Górale z „szarija- ckich wiosek” przy granicy z Gruzją i mieszkańcy naszpikowanych rosyjskimi żołnierzami i transporterami opancerzonymi miejscowości objętych „operacją antyterrorystyczną”. Mafiozi i szemrani politycy. Prześladowani i prześladujący. Ludzie religijni i zatwardziali ateiści. Kobiety i mężczyźni. Ludzie młodzi i ci w średnim wieku, wychowani w duchu sowieckiego internacjonalizmu. Starzy znajomi i przypadkowi współpasażerowie. Wszyscy spotykani przez nas ludzie mówili o islamie. Jedni żeby nim postraszyć, inni żeby nas nawrócić. Słuchaliśmy i przecieraliśmy oczy ze zdumienia, zastanawiając się, czy Dagestan i Czeczenia leżą (jeszcze) w Rosji.
Każdego dnia z Dworca Kazańskiego w Moskwie odjeżdżają po- ciągi do Machaczkały, Groźnego, Nazrania. Formalnie to podróż wewnątrz państwa rosyjskiego. W rzeczywistości jednak zatrzaśnięcie drzwi wagonu jest jak symboliczna transmisja w inny świat. Do Rosji, która Rosją być przestaje. Assalam allejkum, towariszczi!
CZĘŚĆ I
DAGESTAN
© Wojciech Mańkowski
AZE
RB
EJD
ŻAN
Raki w stepie
- Szanowni pasażerowie! Zaczyna się posadka na pociąg pośpieszny numer osiemdziesiąt pięć, relacji Moskwa - Machaczkała. Prosimy przejść na właściwy peron.
Na Dworcu Kazańskim, na który przeniesiono odjazdy wszystkich pociągów do miejsc „podejrzanych”, takich, jak Dagestan, Czeczenia, Azerbejdżan czy Tadżykistan, od ilości milicyjnych mundurów można dostać oczopląsu. Stróże porządku z niespotykaną gdzie indziej gorliwością łowią i sztrafują (nieoficjalnie rzecz jasna) tadżyckich gastarbeiterów, azerbejdżańskich handlarzy pomidorami i wszystkich innych nie będących w stanie „wylegitymować się” blond włosami i niebieskimi oczami. W czasach największej paniki wywołanej zamachami terrorystycznymi w stolicy (lata 2002 - 2004), związanymi z trwającymi na Kaukazie działaniami zbrojnymi, na peronach były nawet bramki do wykrywania metalu. Złośliwi mówią, że reagowały również na kolor skóry- w każdym razie „osoby narodowości słowiańskiej”, jak mówi się w Rosji, przechodziły przez nie bez problemu. Gorzej mieli „czarni”, jak pogardliwie określa się tu przybyszów z Kaukazu i Azji Środkowej. Kontrole nasilały się jeszcze bardziej po zdarzających się na kolei incydentach bombowych. Takich, jak ten z 2004 roku, gdy niedoszłemu i najwyraźniej niezbyt doświadczonemu terroryście w drodze z Machaczkały do Moskwy materiał wybuchowy wypalił za wcześnie. Zginęły dwie osoby, w tym sam zainteresowany. Ale chyba nie o to mu chodziło. Może po prostu wiózł trotyl na sprzedaż lub wujkowi z Moskwy, który miał zatargi z właścicielem konkurencyjnego stoiska na bazarze na Łużnikach. W oczach moskiewskiego milicjanta każdy Czeczen to potencjalny terrorysta. Dagestańczyk niby nie, ale paszport sprawdzić trzeba. A nuż
U
coś nie w porządku. Nie daj Boże miejsce urodzenia lub zameldowania Groźny...
Na takich, jak my - dziwnych inostranców z plecakami, aparatami fotograficznymi, w swetrach i górskich butach - akurat w Moskwie nikt uwagi nie zwraca.
Pod wieczór pasażerów naszej plackarty, czyli otwartego wagonu sypialnego, zaczyna jakby przybywać. Właściwie cały czas tu byli. Wsiedli w Moskwie na gapę i teraz szukają jakiegoś kąta, żeby w nim przetrzymać noc.
- No nie możemy, sprawdzają nas... - prowadnice (czyli pociągowe stewardessy) prowadzą ożywiony dialog z kobietą w średnim wieku, która dopiero co wsiadła. W końcu jednak ulegają, przydzielając uszczęśliwionej gapowiczce miejsce we własnym przedziale do podziału z dwoma innymi delikwentami. Podczas negocjacji kwota nigdy nie pada. Nie rozmawia się o pieniądzach. To jest przysługa, pójście biednemu pasażerowi bez biletu na rękę. Cena i tak jest ogólnie znana.
- A jak ich sprawdzą, to co? Wyganiają? Karę wlepiają? - pytamy odzianego w modny dres z kłującym w oczy napisem „Russia”, łysiejącego współpasażera.
- E... Trzeba się po prostu dzielić z bliźnimi. Sami rozumiecie. Tak w islamie przyjęte - odpowiada puszczając oko.
Gapowicze wdrapują się na półki bagażowe, gdzie wykonując karkołomne akrobacje lokują się pomiędzy kraciastymi sumkami. Szczęściarze skołowali skądś materace. Widać nie ma pełnego obłożenia. Jeszcze nie sezon. Na komendę prowadnicy „Naród spa tT gaśnie światło, cichną rozmowy. Dyscyplina jak w wojsku.
Cygańska rodzina śpi w sąsiednim „przedziale”. Gruby mężczyzna na górnej półce. Brzuch opięty spoconym podkoszulkiem faluje w takt stukających kół pociągu, czarne wąsiska powiewają w rytm chrapania. Ma się wrażenie, że łóżko zaraz trzaśnie. Kobieta pod nim, na dole. Nigdy odwrotnie. We wszelkich sferach życia.
W środku nocy budzi nas wrzaskliwa rosyjska popsa (rosyjska wersja muzyki pop).
- Może tranzystorek? - pytająco spogląda na nas trzydziestoletni mężczyzna w dresie z dziesięcioma zegarkami na ręku, firmy Rolex oczywiście. Jesteśmy w Saratowie; od tego miejsca pociąg
12
zamienia się w jeden wielki bazar. Dla chętnych również scyzoryki /. latarką, nieśmiertelne zażygałki do kuchenek gazowych, krzyżówki typu „Jolka” i „świerszczyki”. Cygańskie kobiety koniecznie chcą każdemu wcisnąć szarą chustę z wielbłądziej wełny, która ma leczyć wszelkie choroby. Lepiej nie podnosić powiek. Inaczej pół godziny z głowy.
Gdzieś pomiędzy Saratowem a Astrachaniem rosyjskie bieriozy i drewniane chatki ostatecznie ulegają pokrywającym się powoli wiosennym kobiercem bezkresnym stepom, po których wędrują tabuny koni, stada owiec i samotne wielbłądy. Zbliża się pora obiadowa. Co poniektórzy przebierają nogami, nie mogąc doczekać się Baskunczaka - stacji przy granicy z Kazachstanem, słynącej z wędzonych ryb dostarczanych dworcowym handlarzom przez miejscowych kłusowników. Zapach ryb wypełnia wkrótce powietrze w wagonie. Ale kto by się tym przejmował. Po jakimś czasie wszyscy pasażerowie pachną tak, jakby sami pracowali w wędzarni. Okna, jak przystało na rosyjski pociąg, szczelnie pozamykane. Jest przecież maj, do tego wyjątkowo chłodny jak na miejscowe standardy. Zresztą pora roku nie ma znaczenia. Nawet w środku lata wszyscy boją się przeciągów. Nieuświadomiony turysta podejmujący samotną walkę z drewnianym, na głucho zamkniętym oknem może więc nie tylko dostać reprymendę od prowadnicy, ale także popaść w niełaskę u współpasażerów.
Lezgin z naprzeciwka rozkłada gazetę, wyjmuje pieczoną kuricę, gotowaną kartoszkę, solone ogurcy, kupioną na stacji rybkę i zaprasza do stołu. Odmówić nie wypada, można dorzucić, co się ma. Gorący kubek na przykład.
Na zakąskę raki gotowane ze świeżym koperkiem. A jak raki, to i piwo. Bałtika, względnie sybirskaja korona (sponsorom - piwa w pociągu oczywiście - bolszoje spasibo). Inaczej - to nie to. Zgodziłby się z tym każdy Ormianin, który kilogramami kupuje jeszcze żywe, zielone raki złowione w jeziorze Sewan.
W Dagestanie w miejscu publicznym (choć oczywiście nie na ulicy) pić piwo wypada tylko mężczyźnie. A w pociągu do Ma- chaczkały? Wzrok Lezgina mówi sam za siebie. Kobieta z butelką piwa w ręku, to jednak nie wypada. Zgodziłaby się z tym większość Dagestańczyków. Papieros jest również nie do przyjęcia.
13
Nie-Dagestankom niby można. Niby... Niepisana norma jest jednak na tyle silna, że ani w pociągu do Machaczkały, ani na ulicach tegoż miasta nie zobaczy się palącej czy - co gorsza - pijącej piwo Rosjanki, a tym bardziej Dagestanki. Co innego w domu, choć również tu kobiety są raczej wstrzemięźliwe w stosowaniu używek. Poza tabaką, której wielbicielki (głównie babcie i kobiety po czterdziestce) można poznać po lekko zazielenionych nosach. Młodszym amatorkom używek pozostają toalety i balkony. Te ostatnie po zmroku rzecz jasna.
Na szczęście piwo można dyskretnie przelać do szklanki, spokojnie kontynuując rakową biesiadę.
Nagle porządnie szarpnęło. Pociąg stanął jak wryty. Podstakań- czyk (metalowy koszyczek na szklankę) z głową Lenina lub jednym z moskiewskich „pałaców kultury” i rakietami (te są najpopularniejsze) ledwie utrzymał szklankę z niedopitym piwem.
- To w naszym wagonie! - robi się małe zamieszanie. Wszyscy biegną zobaczyć, co się stało.
- Zwariowałeś? Karę zapłacisz! - wyraźnie zdenerwowana prowadnica krzyczy na nieco zawianego mężczyznę. - Czemuś za hamulec pociągnął? Teraz tylko kłopoty będę mieć. A dopiero pracę zaczęłam. Ech, ty...
*
Praca prowadnicy nie jest zbyt dobrze płatna. Ale w miarę pewna. No i zawsze dorobić można. To na gapowiczach, to na handlu arbuzami, które w drodze powrotnej wypełniają komory na bagaże pod dolnymi pryczami. Czasami jakiś przeleci przez cały wagon, by roztrzaskać się pod drzwiami. Początkujące prowadnice przydzielane są do starszych wagonów. Potem, w miarę awansu i dzięki zdobytym układom, można przejść do nowszego, czystszego. Bilety nań znikają pierwsze. Każdy przecież wie, że najlepszy jest wagon ósmy, a czternastego należy się wystrzegać, bo łażą karaluchy. Praca do lekkich nie należy - to toaletę umyć, to podłogę. Dołożyć do pieca pod samowarem, a zimą odkuć kilofem lód z zamarzającej muszli klozetowej. Za to wieczorem można poflirtować z prowadnikami z sąsiednich wagonów.
14
Prowadnica z pociągu relacji Moskwa-Machaczkała
Droga w wielu kulturach łączona jest z niepewnością, zawiera w sobie element grozy, niebezpieczeństwa, jest wyjęta spod prawa. A w Rosji dodatkowo długa i nudna. Młode prowadnice to raczej Rosjanki, starsze - Dagestanki. Porządny Dagestańczyk nie pozwoliłby młodej żonie na taką pracę. Kobieta wykonująca „zawód drogi”, choćby taki, jak piosenkarka, tancerka, czy właśnie prowadnica (o podróżniczce nie wspominając), ma w Dagestanie mniejsze szanse na dobre zamążpójście. Jeszcze niedawno były to zawody dla kobiet zupełnie zakazane, dziś - niewskazane. Tak się jakoś składa (choć może to niesłuszne uogólnienie), że znane nam dagestańskie piosenkarki, artystki są albo samotne, albo mają mężów Rosjan (co nie jest dobrze widziane przez rodzinę), albo zostają drugim i żonami. Rekrutującymi się zwykle spośród kochanek, które zdecydowały się urodzić dziecko z nieprawego łoża. Bywa też, że wychodzą za mąż i po prostu kończą karierę, poświęcając się rodzinie.
*
Kłótnia powoli cichnie. Wracamy do swoich raków na gazecie. Pociąg rusza. Po chwili znów wybucha zamieszanie.
- On został!- Wysiadł w stepie!- Bez butów! Bagaż zostawił, I komórkę!- Biedak, sam w stepie, boso... - żałują mężczyzny pasażerowie.- E, niedaleko ma do wsi, poradzi sobie, ktoś mu pomoże... Bał
się widocznie, że karę dostanie za pociągnięcie hamulca.Pasażerowie przynoszą bagaż delikwenta do prowadnicy. Ktoś
próbuje dodzwonić się z jego komórki do rodziny, żeby umówić się na przekazanie bagażu, gdy dojadą do Machaczkały. Zgodnie z prawem powinni go oddać milicji na następnej stacji. Ale kto by ufał mundurowym. Po co zresztą odwoływać się do instytucji państwowych, jeśli można coś załatwić we własnym zakresie.
*
O świcie pociąg wtacza się na stację w Kizlarze - mieście leżącym na granicy z Czeczenią. Kilka lat temu wysiadających witał uzbrojony po zęby oddział OMON-u (specjalne oddziały milicji). Dziś jest nieco spokojniej. Ruszył w końcu kolejowy ruch tranzytowy przez Czeczenię, dziś z Nalczyka czy Władykaukazu do Machaczkały jedzie się przez czeczeński Gudermes. Nie zapominajmy jednak, że jesteśmy na rosyjskim Kaukazie. Do wagonu wchodzi kilku uzbrojonych funkcjonariuszy z psami. Face control przechodzimy. Passport control...
- Jesteście z Dagestanu?- Nie, z Polski...- A kiedy wyjechaliście?- Że co?No tak. Trzeba wyobrazić sobie jego tok rozumowania. Polski
paszport i dobry rosyjski? Znaczy Dagestańczyk lub Rosjanin, który wyjechał do Polski do pracy i wraca odwiedzić rodzinę (spryciarz nawet paszport sobie skombinował). No i pokaż tu, że nie jesteś wielbłądem. Albo udowodnij panu w mundurze o niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy, że jesteś turystą.
16
- Nasi rodzice wyemigrowali. Jedziemy rodzinę odwiedzić... - ściemniamy, aby jak najszybciej pozbyć się natręta. Zresztą, po co burzyć człowiekowi spójny obraz świata.
- Wsio. Poniatno. Dobro pożałowat' w Dagestan (Witamy w Dagestanie)!
i 1 n i '
Abdurachman
Z daleka rozpoznajemy charakterystyczne sylwetki trzech chrusz- czowek zdobionych nieco wyblakłymi mozaikami niczym z Sa- markandy. Na dachach dawno już wygasłe neony: Pierestrojka, Glasnost\ Demokracja. Z czasów, gdy jeszcze w te hasła wierzono. Z bliska bloki sprawiają wrażenie, jakby zbudowano je z działkowych altanek. Okna mniejsze, większe, plastikowe, a nawet okrągłe. Na balkonach wszystko-co-może-się-przydać. Drzwi od łady, krzesło bez nogi, lodówka, podgniły dywan. Tu i ówdzie iście „al- tankowe”, nieotynkowane dobudówki zwane dostrojkami, czyli dodatkowe pomieszczenia „doklejone” do mieszań. Lokalny pomysł na problemy mieszkaniowe. Na parterze wystarczy zburzyć ścianę i dobudować pokój lub dwa. Jeśli sąsiad z pierwszego, czyli po ichniemu drugiego piętra dorzuci na lepszy dach, to i on dobuduje sobie nań pokoik. Odważniejsi nie czekają na sąsiada i sami dobudowują sobie salon na szóstym czy dziesiątym piętrze. Gdy pojawiają się pierwsze pęknięcia (na przykład w wyniku częstych tu niewielkich trzęsień ziemi) - wrażliwą konstrukcję można podeprzeć stalową, wkopaną w ziemię rurą.
Na osiedlowych ławkach wygrzewa się kilka bezpańskich, długowłosych kotów. Miejscowa rasa dachowa skrzyżowana z modnymi w ZSRR persami. Rozpieszczane, dokarmiane, z rzadka ścigane przez psy. Te ostatnie, pozostawione przez wyjeżdżających w obawie przed wybuchem wojny Rosjan, kilka lat temu masowo wyławiała milicja. Zabijano je na podwórkach, placach zabaw.
Wchodzimy do Pierestrojki. Znajomy zapach grzyba, wilgoci i kociej toalety. Aby winda raczyła ruszyć, trzeba wrzucić dwadzieścia kopiejek. Drzwi otwiera nieco zaspany Abdurachman. Zapachniało nowością. Nowe panele, ogromna, zajmująca pół pokoju kanapa,
19
fotele. Euroremont - czyli porządny remont w tak zwanym stylu „europejskim”. Prawie jak w serialu. W kącie drzwi od starej lodówki „Mińsk”. Żal rozstać się z naklejkami przywiezionymi z Europy.
Abdurachman jest redaktorem jednej z niewielu niezależnych gazet w Dagestanie. Opisuje problemy republiki, przypadki łamania praw człowieka, ostrożnie krytykuje polityków i inne skorumpowane środowiska. Ostatnio coraz częściej dostaje pogróżki. To jakiś zdenerwowany polityk ostrzega, żeby „bzdur” o nim nie wypisywał, bo może źle skończyć. Inny „życzliwy” doradza, że ostre wypowiedzi dla rosyjskiej telewizji o milicji i „wahhabitach” mogą go drogo kosztować. Jeszcze inny podejrzewa o szpiegostwo, bo dostał pieniądze na swoją gazetę od amerykańskiej fundacji. Na domiar złego Abdurachman podróżuje po krajach „wrogiego” Zachodu, ma przyjaciół w Europie, którzy przyjeżdżają na „przeszpiegi” do Dagestanu. Przez telefon na wszelki wypadek długo nie rozmawia, unika używania pewnych słów. Adres mailowy profilaktycznie co jakiś czas zmienia. Siostra radzi zamknięcie gazety i wstawienie nowych, pancernych drzwi.
Boimy się, że nasza dłuższa obecność może mu tylko zaszkodzić. Trzy lata temu ściągnęliśmy mu (i sobie) na głowę FSB (Federalna Służba Bezpieczeństwa; spadkobierczyni KGB). To znaczy „przedstawiciela uniwersytetu ds. kontaktu z obcokrajowcami”, jak się nam wówczas przedstawił. Arsen, wysoki, miły pan w eleganckim garniturku przyszedł wieczorową porą. Porozmawiać. O życiu, obcokrajowcach, celu przyjazdu. Sytuację uratowała żubrówka, która przypadła do gustu funkcjonariuszowi. Biedak, nie ma wielu okazji wykazać się „czujnością rewolucyjną”. W Machaczkale obcokrajowców jak na lekarstwo.
*
Gdyby nie wilgotny, pylisty wiatr, można by spokojnie zapomnieć, że Machaczkała leży nad morzem. Próżno tu szukać klimatu czarnomorskich kurortów. Nie ma też znanych nam znad Bałtyku smażalni ryb. Bo który porządny góral jadałby takie świństwa. Nawet jesiotr ze swoim najdroższym na świecie czarnym kawiorem nie wszedł na stałe do miejscowego jadłospisu. To pewien paradoks, że miasto, w którym znajduje się duży i ważny port, odwrócone jest
20
kury to stały element machaczkalińskiego krajobrazu
od morza, zbudowane jakoś tak, aby nie patrzeć w jego stronę. Górale zawsze trzymali się z dala od morza. Ciągłe najazdy Hunów, Persów, Arabów, Mongołów pustoszyły bowiem nizinne ziemie. Bezpieczniej było w trudno dostępnych górach. Od nizin odstręczali nie tylko najeźdźcy, ale również - a może przede wszystkim - komary, które licznie zamieszkiwały te podmokłe tereny, stając się przyczyną wielu chorób, szczególnie malarii.
Dzisiejsza Machaczkała to spadkobierczyni zbudowanej przez Rosjan w połowie XIX wieku osady wojskowej, a wkrótce również portowej o nazwie Port Pietrowsk. W początkach władzy radzieckiej carską nazwę zmieniono. Do lokalnej końcówki (kala to po turecku „twierdza”) dodano sowiecką treść, czyli imię jednego z najsłynniejszych dagestańskich bolszewików - Machacza Dachadajewa. Powstał w ten sposób jeszcze jeden sowiecki twór toponimiczny taki jak Kaliningrad, Kirowakan, Leninabad, Kołchozabad...
Na pierwszy rzut (europejskiego) oka, Machaczkała nie różni się od setek innych rosyjskich miast średniej wielkości - płoszczad*
21
czyli plac, Lenin (w geście pozdrowienia i bez), marszrutki, hotel „Leningrad”. Wystarczy jednak wyjść poza sowieckie centrum, aby dostrzec inną - niemalże bliskowschodnią Machaczkałę - z meczetami, sklepami islamskimi i czajchatuwti. Do późnej nocy czynne są tu nie tylko sklepy ale również kebabiarnie, mini-bazary, sauny i (do niedawna) salony gier. Prowizorycznie sklecone kramy i stragany, rozsypujące się chruszczowki z dostrojkami przeplatają się z nowoczesnymi sklepami oraz kilkupiętrowymi pałacami. Za trzymetrowym płotem pod prądem i oknami z szybami kuloodpornymi „nowi Dagestańczycy” (lokalny odpowiednik „nowych Ruskich”) strzegą siebie, swych rodzin i bogactwa. Do czasu, gdy ktoś nie zemści się za brata, za zniewagę, za ukradzione pieniądze. Domy stawiają „gdzie popadnie”, choćby na środku drogi. W efekcie, liczba ślepych ulic sukcesywnie się zwiększa. Można je wówczas nazwać (za odpowiednią „opłatą” rzecz jasna) w cześć dziadka - domorosłego poety, szwagra - powszechnie szanowanego mafiozo lub zastrzelonego niedawno wujka-ministra. Współczesna wersja pamięci o przodkach...
Wszystko to sprawia, że w Machaczkale panuje swoisty architektoniczny chaos. Przynajmniej w naszym wyobrażeniu, z naszym europejskim postrzeganiem przestrzeni jako porządku, struktury tworzonej z perspektywy obserwatora, z wyznaczonym wyraźnym centrum. Samowolka, bałagan, nieład - żali się inteligencja. A może bezwiedne burzenie narzuconego niegdyś sowieckiego porządku?
*
Dzwonek do drzwi. Wchodzi Efik z żoną Tanią, nauczycielką angielskiego. Niosą ogromnego arbuza i piwo Derbent w półtoralitro- wej plastikowej butelce. Za chwilę w drzwiach pojawia się Rusłan, który porzucił islam dla bahaizmu, Rizwan, który porzucił żonę dla młodej kochanki i Armen, który kupił niedawno dziecko. A na koniec Gasan z siatką pomidorow i kuricą. Zza pazuchy wyciąga koniaczek.
Sypią się plotki i opowieści rodem z brazylijskiego serialu. Rizwan skarży się, że jego brat stracił kupioną niedawno posadę w prokuraturze, bo zabito prokuratora generalnego, który „przyjmował”
22
go do pracy. Pół roku nie popracował, więc nawet się nie zwróciło (umowna opłata za stanowisko to zwykle równoważnik półrocznej pensji). Armen chwali się nowym potomkiem, którego kupił, bo jego kolejna żona już nie może mieć dzieci. Nowa, rynkowa forma adopcji. Gasan odkłada pieniądze na opłacenie córce bezpłatnych studiów w Machaczkale. Jak nie będzie go stać, wyśle córkę na studia do Moskwy. Taniej. Efik po cichu przyznaje, że jego siostrzeniec wstąpił do milicji - co za wstyd dla rodziny!
Impreza się rozkręca, kurica szybko znika, pozostają kiszone, zielone pomidory, moskiewska sałatka ze śledzia i buraczków oraz kizlarski koniak. Burzliwe dyskusje, spory, dowcipy. I toasty... Za liubow za diewuszki! Za pokój na świecie i obowiązkowo za drużbę narodów. Bo, jak uparcie twierdzą nasi przyjaciele, cały świat powinien brać przykład z Dagestanu, który rzekomo nigdy nie znał wojen międzyetnicznych, a dagestańskie narody (których jest ponad 30!) stanowią jedną wielką kochającą się rodzinę.
*
Było już dobrze po zmroku, gdy ze strzelistych minaretów wznoszącego się zaledwie kilka ulic dalej olbrzymiego nowego meczetu rozległ się głos muezzina wzywającego na wieczorną modlitwę.
- Co ty Efik wiesz o Bogu! - Abdurachman prowokacyjnie przerwał teologiczny wywód ateisty-Efika, aby nalać kolejny stakan sto- licznej.
Kłęby dymu spowijały kuchnię, do której przeniosło się przerzedzone już nieco towarzystwo. Od kilku godzin trwała zażarta dyskusja o istocie Boga, doczesności i wieczności, wierze i niewierze, sensie życia. Przerzucano się łacińskimi maksymami, recytowano fragmenty Puszkina i Achmatowej, nucono ballady Okudżawy i Wysockiego.
Kwiat dagestańskiej, a jednocześnie rosyjskiej inteligencji. Ludzie pierestrojki. Demokraci, Europejczycy. Abdurachman, Efik, Tania... Wszyscy oni mieli swoje pięć m inut za Gorbaczowa i wczesnego Jelcyna. Najpierw uwierzyli w proponowany przez tego pierwszego socjalizm z ludzką twarzą, Związek Radziecki z wolnością słowa i elementami rzeczywistej demokracji. Później,
23
gdy wieczne - jak im się wydawało - imperium legło w gruzach, mieli nadzieję, że w Rosji możliwa jest demokracja, społeczeństwo obywatelskie, że Zachód nie jest wrogiem Rosjan, lecz ich naturalnym sprzymierzeńcem. Że zerwanie z dziedzictwem komunizmu, który uważali za przestępczy reżim, jest koniecznym warunkiem dalszego rozwoju. Demontaż żelaznej kurtyny był dla nich błogosławieństwem. Wreszcie mogli pojechać do Paryża, Rzymu, Berlina. Pooddychać Europą, której czuli się częścią. Te kilka łat poświęcili na zażarte dyskusje. W kuchniach, na łamach względnie wówczas wolnej prasy i telewizji, na różnego rodzaju konferencjach i spotkaniach. Spierali się, kłócili, przeżywali pucz Janajewa, rozstrzelanie przez Jelcyna Białego Domu. I było im z tym dobrze. W przeciwieństwie do większości społeczeństwa, nienawidzącego Gorbaczowa, który „rozwalił” Sojuz, i prezydenta-pijaka, który „zhańbił” i „sprzedał” Rosję.
*
Czas pierestrojki i demokracji zakończył się w Dagestanie dużo wcześniej niż w pozostałej części Rosji. Jeszcze zanim władza na Kremlu przeszła w ręce Putina i służb, z których się wywodzi. Po rozpadzie ZSRR zajęta swoimi problemami Moskwa pozostawiła Dagestan, podobnie jak cały Kaukaz Północny, samemu sobie. Nad republiką zawisło widmo konfliktów etnicznych. Powstał cały szereg ruchów narodowych, wysuwających wzajemnie wykluczające się żądania. Przywódcy kumyccy i nogajscy domagali się wysiedlenia Awarów i Dargijczyków ze swoich ziem, Czeczeni chcieli odtworzenia rejonu auchowskiego (zlikwidowanego w 1944 roku, po ich deportacji do Azji Środkowej). Lezgini chcieli z kolei przyłączenia do Dagestanu tych rejonów Azerbejdżanu, gdzie mieszkają ich pobratymcy. Do tego w 1994 roku wybuchła wojna w sąsiedniej Czeczenii, pojawiły się pierwsze ugrupowania wzywające do przekształcenia republiki w państwo islamskie, na niebywałą skalę rozwinęła się przestępczość zorganizowana.
O dziwo jednak do żadnej rewolucji w Dagestanie nie doszło. Zadziałał „instynkt kompromisu”, tkwiący głęboko w dagestań- skim społeczeństwie. Podzielone przed podbojem rosyjskim
24
na dziesiątki niezależnych od nikogo minipaństewek i wolnych dża- mautów, społeczeństwo Dagestanu musiało wypracować mechanizmy pozwalające na unikanie konfliktów, na normalne funkcjonowanie. Nauczyć się kompromisu. Lata dziewięćdziesiąte pokazały, /e ta umiejętność, ten nawyk przetrwał czasy carskie i sowieckie.1 >agestańskie narody, grupy wpływu, nieformalne ugrupowania, klany i dżamaaty umiały dojść do porozumienia i tak podzielić sfery wpływów, aby nie doprowadzić do wybuchu wojny domowej.
Patrząc na dzisiejszy Dagestan trudno nie zastanawiać się jednak, czy nie przydałaby się tam rewolucja. Tak patologicznego systemu politycznego można bowiem szukać ze świecą. Wspólne rządy postkomunistycznego betonu i mafii na zasadzie „ręka rękę myje”. To chyba najlepsze jego streszczenie. Komunistyczna nomenklatura nigdy nie oddała władzy w Dagestanie. Pierwszy sekretarz, stary partyjny wyjadacz i sprytny gracz Magomiedali Ma- gomiedow, w 1991 roku został po prostu przewodniczącym Rady Państwa - najwyższego organu władzy w Dagestanie do roku 2006 (później wprowadzono urząd prezydenta). On i otaczający go par- lyjniacy musieli jednak podzielić się władzą z żądnymi wpływów i pieniędzy „młodymi wilkami” - niespełnionymi komsomolcami i przywódcami tworzonych na bazie etnicznej struktur przestępczych. Takimi, jak Gadżi Machaczew - słynny mafiozo i rekieter. Później przywódca ruchu Awarów, stronnik Basajewa marzący o „wolnym Dagestanie”, zaś kilka lat później orędownik hasła „Dagestan na wieki z Rosją”, walczący wraz z grupą kolegów-rekieterów przeciw czeczeńskim najeźdźcom w 1999 roku. Nagrodzony medalem i fotelem w rosyjskiej Dumie. Skuteczny, pozbawiony skrupułów, z dobrym „zapleczem politycznym”.
W dagestańskim systemie władzy własny uzbrojony gang jest podstawowym narzędziem politycznym. Każdy szanujący się dage- stański polityk - czy będzie to szef lokalnej administracji, czy minister - posiada kilkudziesięciu lub kilkuset osiłków gotowych w każdej chwili wykonać powierzone im przez szefa zadanie. „Wytłumaczyć” rywalowi, że nie ma racji, a jeśli ten nie zrozumie, podjąć dalsze kroki: zagrozić kulką w łeb, wziąć wujka w charakterze zakładnika, nabić mordę szwagrowi. A jeśli i to nie pomoże, podłożyć bombę pod samochód. Osiłki nie siedzą rzecz jasna na co dzień pod
25
bronią. Tylko najgrubsze ryby mają prywatne armie i własną ochronę. Płotki i śledzie muszą zadowolić się członkami własnego klanu i mieszkańcami rodzinnej wioski, których skrzykują w razie potrzeby. Nic jednak za darmo. W zamian za poparcie, jakiego udzielają wysoko postawionemu krewniakowi, i ponoszone w związku z tym ryzyko oczekują pomocy w „życiowych” sprawach takich jak kupno posady czy prawa jazdy, zdanie egzaminu, przyjęcie do szpitala. Odmówić nie można. Wtedy bowiem koniec kariery.
*
Było paru takich, którzy chcieli ów „system” zmienić, reformować, zakwestionować istniejący układ sił. Albo kierując się pobudkami ideologicznymi, albo dlatego, że nie załapali się na rozdanie kart w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Żaden z nich dziś nie żyje. W Dagestanie nie ma bowiem żartów z polityką. Nikt nie bawi się w dyskusje, debaty, próby dyskredytacji adwersarza w mediach, procesy sądowe o zniesławienie czy konstytucyjne pozbawianie kogoś piastowanego stanowiska. Opłaca po prostu kilerów i przygotowuje oświadczenie dla mediów o zamachu zorganizowanym na pana X przez bojowników islamskich. Wszyscy wiedzą, kto zlecił zabójstwo. Milczą jednak, bo oni robili lub wkrótce zrobią to samo. Zabójstwo na zlecenie nie jest poza tym czymś nietaktownym. Nie jest złamaniem ogólnie przyjętych reguł gry. To uznany przez wszystkich, cieszący się pełnym zrozumieniem sposób walki politycznej.
Od kul zamachowców i zdalnie sterowanych bomb zginęły dziesiątki dagestańskich polityków. Tak zlikwidowano na przykład dwóch kolejnych ministrów do spraw narodowości, Magomiedsali- cha Gusajewa i Zagira Aruchowa, którzy - jak głosiła plotka - byli potencjalnymi kandydatami na urząd prezydenta Dagestanu. Tak skończyli też charyzmatyczni bracia Magomied i Nadirszach Cha- cziłajewowie - przywódcy Iakijskiego ruchu narodowego, a później zwolennicy wprowadzenia w Dagestanie szarijatu. Nadirszacha nie uchroniło nawet to, że był kiedyś deputowanym do rosyjskiej Dumy. Wychylił się, zakwestionował ustalony porządek, chciał za dużo, więc zginął.
26
„Widząc jak bronią swojej ziemi i Rosji, jeszcze bardziej pokochałem Dagestan i Dagestańczyków” - prezydent Rosyjskiej Federacji W.W. Putin
Wśród dagestańskich polityków są jednak wyjątkowi farciarze. Jak choćby mer Machaczkały Said Amirow, który przeżył kilkanaście zamachów. Podkładano bomby pod jego samochód, chciano go zastrzelić z kałasznikowa, swoich sił próbował niejeden snajper. I nic. Said żyje, choć porusza się na wózku inwalidzkim. Żądza władzy i pieniędzy jest silniejsza od strachu i zdrowego rozsądku...
A co na to wszystko Moskwa? Moskwa chce tylko jednego: żeby było w miarę spokojnie. Żeby zamachy, strzelaniny i inne akty przemocy, które mają miejsce w Dagestanie, mieściły się „w granicach zdrowego rozsądku”. Żeby nie mówiło się o nich zbyt głośno i żeby nie rozprzestrzeniały się na inne części Rosji. Dagestańczycy z reguły dotrzymują słowa. Nie to, co Czeczeni, którzy „bezczelnie” strzelają do siebie pod murami Kremla i ganiają po Moskwie jeepami z przyciemnionymi szybami, próbując zastrzelić się z kałasznikowów. Dagestańczycy załatwiają własne porachunki u siebie.
27
Czasami tylko jakiś rosyjski minister czy wysłannik prezydenta pochyli się trochę bardziej nad Dagestanem. Wysyła do republiki komisję, sporządza alarmujący raport, wzywa Kreml do natychmiastowych działań, straszy rewolucją islamską. Po miesiącu- dwóch wszystko wraca jednak do normy. Oby tylko nie było wojny... To jedyne zmartwienie rosyjskich władz.
*
Impreza powoli dobiega końca. Goście wychodzą, potykając się na nieoświetlonej klatce schodowej i wpadając w metrowe dziury przed blokiem. O świcie znów zanurzą się w szarą codzienność. Codzienność, w której inteligencja nie ma nic do powiedzenia. Może tylko siedzieć w kuchni, popijać koniak zagryzając ogórkiem kiszonym i dyskutować o istocie Boga. Albo o swoim quasi-demokra- tycznym świecie przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, który już pewnie nigdy nie powróci.
Abdurachman i krąg jego przyjaciół to dagestańscy dziwacy, outsiderzy. Wymierający gatunek. W putinowskiej Rosji nie ma miejsca dla inteligentów-słabeuszy. Co dopiero w Dagestanie! Jeszcze trochę i zostaną tam tylko trzy kategorie ludzi: bandyci we władzach, islamscy bojownicy w lesie i szara masa pomiędzy nimi, dająca się manipulować i jednym, i drugim. Będąca zakładnikiem ich konfliktu na śmierć i życie. Okularnicy z książką pod pachą nie będą mieli tam czego szukać.
Łykiem świeżego powietrza dla dagestańskiej inteligencji są kontakty z Europą, której czują się częścią i którą podziwiają. Europą, która nic o nich nie wie i wiedzieć nie chce. Bo nie spełniają norm unijnych. Urzędnik we francuskiej czy niemieckiej am basadzie w Moskwie, kiedy widzi w wypełnionej łacinką ankiecie wizowej imię i nazwisko „Magomied Gadżijew”, miejsce urodzenia „Machaczkała, Republika Dagestan”, odkłada paszport na oddzielną kupkę. Bandytom i potencjalnym uchodźcom dziękujemy. Chyba, że mają poświadczone dziesięcioma pieczątkami zaproszenie z któregoś z państw za schengeńską kurtyną, wyciągi z konta o posiadanych środkach finansowych, zaświadczenie z miejsca pracy, ubezpieczenia na wszystkie dni pobytu w Unii, a najlepiej
28
Pochód z okazji Dnia Zwycięstwa 9-go maja 2008 roku
jeszcze poprzednie wizy Schengen świadczące o tym, że nie zamierzają złożyć w Warszawie łub W iedniu wniosku o nadanie statusu uchodźcy.
Wtedy istnieje spora szansa, że sfrustrowany pan przyjmujący wnioski wizowe od tłoczącej się przed bramką konsulatu swołoczy, kierując się tysiąc dwieście trzydziestą siódmą dyrektywą Komisji Europejskiej, rozpatrzy sprawę pozytywnie. I da nadzieję na dotarcie do Terespola - tych „wrót Europy”, gdzie rozdrażnieni nocną służbą stróże europejskich rubieży opryskliwie wypytają łamanym rosyjskim: „Kuda jedziesz? Dzieńgi jest? Czto tam budziesz robić?”. I może bez słowa przystawią w końcu tę upragnioną pieczątkę.
Rosyjscy (podobnie jak ukraińscy, gruzińscy czy azerbejdżań- scy) urzędnicy, z napisem „korupcja” wypisanym na trzęsących się od tłuszczu twarzach, obsługiwani są zwykle bez kolejki. Jadą do Brukseli na finansowane przez Unię Europejską szkolenia o metodach walki z korupcją i budowie społeczeństwa obywatelskiego. Europa wydaje przecież setki milionów euro na wspieranie
29
społeczeństwa obywatelskiego i wolności osobistych na Wschodzie. Żeby mydlić oczy sobie samej, że robi coś na rzecz demokracji w swoim otoczeniu. Bez zastanawiania się, czy rzeczywiście da to coś więcej oprócz zarobku dla niejednej profesjonalnej organizacji pozarządowej, gdzie kuci na cztery nogi fundreiserzy organizują kolejne eventy, trzaskając jeden za drugim „demokratyczne” projekty i wydając krocie na nieczytane potem przez nikogo foldery. A może więcej dałoby umożliwienie Dagestańczykom i innym „barbarzyńcom” swobodnego przekraczania granic i nawiązywania kontaktów z ludźmi z naszej części Europy?
Górale-ateiści
- Ej, szefie, czemu się nie przywitałeś?! - milicjant o niegrzeszącym myślą wyrazie twarzy biegnie w naszą stronę, gdy „niepostrzeżenie”, na pustym górskim skrzyżowaniu, próbujemy szerokim lukiem ominąć posterunek GAI, czyli drogówki.
- Trzeba was zarejestrować. Dawajcie dokumenty.No tak, dagestański standard. Polski paszport i łacińskie bukwy
wprawiają mundurowego w osłupienie. Aby nie stracić autorytetu w oczach gapiących się jak cielę na malowane wrota współpracowników, sierżant wertuje jednak dokumenty z miną znawcy, choć tak naprawdę nie bardzo wie, czego i gdzie szukać. Nagłe po jego twarzy przebiega tryumfalny uśmiech. Dostrzegł coś znajomego, czyli- jak udało nam się zauważyć przez ramię - starą, wypisaną cyrylicą kazachską wizę. Na tym jego problemy niestety się nie zakończyły, zaczął bowiem nerwowo szukać jakiegoś długopisu i kartki, żeby spisać nasze nazwiska. Długopis w końcu się znalazł, a kartkę zastąpiła walająca się gdzieś w rogu wytłuszczona awarska gazeta, na której drżącą ręką gaisznik wykaligrafował nasze nazwiska.
- To tak na wszelki wypadek. Porządek musi być - tłumaczył się.Ruszamy dalej, próbując złapać okazję. Droga wije się wśród bez
leśnych, skalistych gór. Z oddali widać charakterystyczny płaskowyż gunibski, górujący ponad okolicznymi wzniesieniami i pasmami górskimi. To tam imam Szamil poddał się w 1859 roku wojskom carskim, co było symbolicznym aktem kończącym dwudziestopięcioletnią wojnę kaukaską i przypieczętowaniem włączenia Dagestanu do Imperium Rosyjskiego.
Dwóch młodych gości, których mało wzrusza to, skąd jesteśmy (bo nie do końca orientują się, w jakiej części Rosji leży ta Polsza), podrzuca nas do wioski Kommuna. W latach trzydziestych osiedlili
31
się tutaj ponoć co bardziej zagorzali dagestańscy wyznawcy nowego ustroju. Próbowali stworzyć idealną komunistyczną wspólnotę, bez własności prywatnej. Miała stanowić wzór dla okolicznych aułów sprzeciwiających się kolektywizacji. Eksperyment chyba nie do końca się powiódł. Wioska jest dziś w opłakanym stanie.
Zostało jakieś siedem kilometrów. Po drodze mijają nas całkiem niezłe inomarki (samochody zagraniczne). Tacy na stopa nie biorą. Skąd ich tyle? Droga prowadzi przecież tylko do Czocha i innych, jeszcze mniejszych górskich wiosek.
Jedzie łazik. Nie machamy. Lokalne FSB lubi się takimi poruszać, po co więc kłopoty. Zatrzymuje się sam. To wróży jeszcze gorzej... Uff, w środku sympatyczny góral, który jechał z nami marszrutką do Gunibu. Kiepsko mówi po rosyjsku, widać służbę wojskową odbywał w jakimś miejscowym garnizonie. Mieszka wraz z kilkoma rodzinami w niewielkiej wiosce Oboch leżącej daleko w górach. Nic tam, poza niezawodnym radzieckim gazikiem, nie przejedzie, a zimą i ten miewa poważne problemy. Podwozi nas do samego Czocha. Wysiadamy na centralnym placu. Miejsce nie wygląda jakoś specjalnie atrakcyjnie...
- Assalam allejkum!- Wa-alejkum assalam!- Przyjechaliśmy z Polski... - chcieliśmy wyjaśnić, co my za jed
ni, skąd jesteśmy, po co przyjechaliśmy. Nie zdążyliśmy.- Z prijezdom! (Witamy, zapraszamy!) - jak starych i oczekiwa
nych przyjaciół powitał nas w drzwiach swojego domu nowo poznany wicedyrektor szkoły, do którego skierowało nas, nie odrywając wzroku od komórek, kilku młodych czochińców.
- Siadajcie, opowiadajcie. - Isa, jak każdy dagestański gospodarz, do którego domu zawitali niespodziewani goście, zachowuje się tak, jakbyśmy byli jego starymi znajomymi. - Jak podróż? Bardzo jesteście zmęczeni? W domu wszyscy zdrowi? Tak? To chwała Bogu. Patimat, wstaw herbatę! Dajże coś do jedzenia. Widzisz, że są głodni.
32
Gościnność to jedna z tych rzeczy, które w Dagestanie najbardziej zaskakują i ujmują. I nie ma w tym stwierdzeniu cienia patosu czy przesady. Po odwiedzeniu tej republiki polska przysłowiowa gościnność może niestety wywołać najwyżej ironiczny uśmiech. Bo czy ktoś przyjmie cię na nocleg do swojego domu, nakarmi i napoi, nie biorąc za to ani grosza tylko dlatego, że zastukałeś do jego drzwi? Tam to wciąż norma.
Dawniej przez trzy dni od przybycia gościa nie wypadało go o nic pytać. Po co przyjechał, dokąd zmierza, jak długo chce zostać, jak ma na imię. Nawet jeśli podejrzewano, że popełnił jakieś przestępni wo i jest przez kogoś ścigany. W wielu wsiach były specjalne domy (najczęściej przy meczetach), gdzie mieszkali ludzie ukrywający się przed krwawą zemstą, banici z innych aułów bądź krajów. Byli pod ochroną całej społeczności, objęci świętym obowiązkiem gościnności, Wielu z nich żeniło się później z miejscowymi dziewczynami i dawało początek nowym tuchumom, czyli rodom.
Nie ma co! Wymarzone miejsce dla poszukiwanych przez Interpol! Lub... czeczeńskich bojowników. Wykorzystując obowiązek gościnności, wielokrotnie przechodzili w latach 1999-2002 przez zachodni Dagestan, Wędrowali pomiędzy Czeczenią a Wąwozem Pankiskim w Gruzji, gdzie ukrywali się przed rosyjskimi wojskami, leczyli rannych i odpoczywali. Mieli pewność, że dagestańscy górale nie wydadzą ich władzom, przenocują, nakarmią, pokażą, jak ominąć posterunki rosyjskich pograniczników.
Skąd ta wyjątkowa gościnność Dagestańczyków? Głównym powodem jest chyba siła i żywotność tamtejszych adatów, czyli niepisanych praw zwyczajowych, regulujących życie dagestańskich społeczności przez setki, jeśli nie tysiące lat. Obowiązek udzielenia gościowi schronienia jest jednym z najważniejszych i najbardziej przestrzeganych adatów. Jeśli ktoś odmówi gościny, ściąga na siebie hańbę. Będą go wytykać palcami. Musi być jednak jeszcze inna przyczyna, bowiem zapraszając przybysza do swojego domu, dagestańscy górale nie sprawiają wrażenia, iż robią to z przymusu, kierowani obawą przed społecznym ostracyzmem. Są w tym bardzo naturalni i w większości przypadków sprawia im to nieukrywaną przyjemność. Gość z daleka, a tym bardziej z zagranicy, to w Dagestanie wciąż rzadkie wydarzenie. Obcowanie z nim, goszczenie
33
go, słuchanie jego opowieści, a czasami po prostu oglądanie, jest atrakcją, rozrywką. Oderwaniem od nużących codziennych zajęć.I tu należy chyba szukać głównych źródeł dagestańskiej gościnności.
*
Isa okazał się nie tylko doskonałym gospodarzem, ale i ciekawym rozmówcą.
- Dużo tu do mnie obcokrajowców przyjeżdża. Anglicy byli, Holendrzy... - opowiada, jakby dosłownie wczoraj wyjechali. Z wyblakłych pocztówek, które dumnie nam pokazuje, wynika, że Anglicy zawitali tu piętnaście lat temu, a Holendrzy dwadzieścia. Albo więc czas jest na Kaukazie pojmowany nieco inaczej, albo nasz Isa chce się koniecznie zaprezentować nie jako wiejski nauczyciel, ale człowiek światowy.
Wiedzy o historii rodzinnego aułu można mu faktycznie pozazdrościć. Podczas ekskursji po wsi opowiada nam o Czochu. Jak się okazuje, to jeden z najstarszych dagestańskich aułów, którego mieszkańcy znani byli w całym Dagestanie z zamiłowania do handlu. Nikomu nie podporządkowany Czoch był do połowy XIX wieku wolnym aułem, wchodzącym wraz z dziewiętnastoma sąsiednimi osadami w skład konfederacji zwanej Andalal. W czasach pokoju każda z andalalskich wsi żyła własnym życiem, rządziła się własnymi prawami i toczyła nieustanne, niekiedy nawet krwawe konflikty z sąsiednimi. Gdy jednak nadchodził czas wojny, zewnętrznego zagrożenia, mieszkańcy Andalalu solidarnie występowali przeciwko wrogowi. I najczęściej zwyciężali, chroniąc się w swoich przypominających twierdze aułach i organizując zbrojne wypady na tyły najeźdźców.
Kres niezależności Czocha i całego Andalalu przyniosła dziewiętnastowieczna wojna kaukaska. O ile sąsiednie wioski poparły imama Szamila, o tyle czochińcy dość szybko przeszli na stronę Rosjan, uznając, że stawianie oporu tak potężnemu wrogowi mija się z celem. Rozwścieczony Szamil kazał spalić auł w 1842 roku. Postąpił tak nota bene z wieloma dagestańskimi i czeczeńskimi wsiami, które ani nie chciały przyjąć jego władzy i przyłączyć się do gazawatu - świętej wojny, ani porzucić adatów i przyjąć szarijatu jako jedynego systemu prawnego. Tak o tym fakcie pisze Mateusz Gralewski - polski
34
Auł Czoch, rejon gunibski
zesłaniec wcielony w XIX wieku do armii carskiej, autor pamiętników pod tytułem Kaukaz. Wspomnienia z dwunastoletniej niewoli:
Wspomniałem, że Czochy (Czok) jako fort zbudowane były »• miejscu zburzonego przez Szamila aułu. Mieszkańcy tej wsi, bijąc >ię między sobą to za niezależnością, to za Szamilem, rozproszyli się przedtem w górach albo poszli tworzyć pułk moskiewski. Sąsiednie plemiona nazywali ich Frengami i opowiadali o niedawnem przez nich przyjęciu mahometanizmu.
Sami czochińcy kategorycznie nie zgodziliby się z tym stwierdzeniem, miejscowa legenda głosi bowiem, że to właśnie Czoch jako jeden z pierwszych aułów środkowego Dagestanu przyjął re- ligię Mahometa. Islam miał tam zostać zaszczepiony przez Abu Muslima, postać na poły historyczną, na poły legendarną. Był on dowódcą oddziałów arabskich, które, zająwszy w roku 652 Der- bent, rozpoczęły najazdy na Dagestan i jego przymusową islamiza- cję. Opuszczając Czoch, Abu Muslim miał zostawić w nim swojego
35
syna Osmana, aby rządził aułem (od niego, jak głosi podanie, pochodzi jeden z czochskich tuchumów - ród Osmanowów). Arabski dowódca podarował czochińcom swój płaszcz, sztandar i szablę. Nakazał jednocześnie, aby każdego roku podczas święta Uraza- Bajram (święto zakończenia postu - Ramadanu) najstarszy z rodu Osmanowów wchodził na dach głównego meczetu i trzykrotnie machał szablą w stronę sąsiedniego aułu Rugudża, który rzekomo najpóźniej spośród okolicznych wiosek przyjął islam.
Sami rugudżyńcy kategorycznie nie zgodziliby się z tym stwierdzeniem, miejscowa legenda głosi bowiem... Każdy auł w Dagestanie ma własną historię.
*
- Czoch to auł lekarzy i profesorów - opowiada dalej Isa, pokazując broszurki z „Dni Czocha” organizowanych latem każdego roku. - Stąd pochodziło wielu „postępowych” Dagestańczyków. Reformatorów oświaty, rewolucjonistów, działaczy społecznych. Zawsze byliśmy bardziej nowocześni niż sąsiednie „zacofane” wioski.
Te ostatnie nie pozostają czochińcom dłużne. Dla nich Czoch to nie tyle wioska „lekarzy i profesorów”, co „komunistów i ateistów”. Pogardliwie mówią o „tchórzliwych” czochińcach, którzy wysługiwali się „Ruskim”, podczas gdy oni walczyli u boku Sza- mila. Mają im za złe, że popierali wprowadzany siłą przez bolszewików komunizm i byli na pierwszej linii podczas kolektywizacji (to czochińcy stanowili większość mieszkańców wspomnianej już wsi Kommuna). Oskarżają ich także o faktyczne porzucenie islamu na rzecz ateizmu.
Zbyt wielu ideowych komunistów w Czochu chyba nie zostało. Gdy przybyliśmy do wsi, był 1 maja. Ku oburzeniu Isy, nikt nie wywiesił czerwonej flagi, nikt nie pomyślał o zorganizowaniu pierwszomajowego pochodu. O tym, że Czoch to rzeczywiście „czerwony” auł, może jednak świadczyć niedokończony i wyraźnie zapuszczony budynek jedynego meczetu na głównym placu (w niemal wszystkich dagestańskich aułach meczety odbudowano w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych) oraz zadbane popiersie Stalina, wmurowane w miejscowy dom kultury.
36
- To nie był zły człowiek - wyjaśnia Isa. - Mówią, że morderca, kat. Takie czasy wtedy były. Który władca nie zabijał? Inaczej się nic dało. Do niego wszyscy tu mają szacunek, dlatego pomnika nie pozwolili zniszczyć, jak gdzie indziej.
*
Choć Czoch to przypadek wyjątkowy, pozytywny stosunek do komunizmu i nostalgia za Związkiem Radzieckim nie są w Dagestanie rzadkością. Także w górskich aułach, gdzie głównym wyznacznikiem życia społecznego była i jest religia. Fenomen popularności komunizmu i jednoczesnej głębokiej religijności większości Dagestańczyków pozostaje zagadką dla naukowców. Jedną z nielicznych prób jej rozwikłania podjął znany rosyjski orientalista W ładimir Bobrownikow. Przez wiele lat badał on przemiany społeczne zachodzące w czasach sowieckich i po rozpadzie ZSRR w wysokogórskim dagestańskim aule Chusztada. Do jakich wniosków doszedł?
Otóż twierdzi on, że po okresie okrutnych stalinowskich represji, kiedy to islam rzeczywiście był w Dagestanie prześladowany, w dagestańskich górach, z dala od czujnego oka Moskwy, rozpoczął się proces wzajemnego przenikania się islamu i komunizmu. Z zewnątrz wszystko wyglądało niby tak samo, jak w innych częściach Związku Radzieckiego, w rzeczywistości jednak pod strukturam i sowieckiego państwa kryły się zakamuflowane instytucje islamskie lub te jeszcze starsze, wywodzące się z przedislamskich adatów. Były one na tyle silne, aby zaadaptować na lokalnym gruncie i de facto podporządkować sobie system społeczno-polityczny stworzony przez bolszewików. We wsiach istniały więc kołchozy, tak naprawdę były to jednak dżamaaty - odwieczne wspólnoty terytorialne wolnych górali. Granice sowieckich kolektywnych gospodarstw pokrywały się z granicami ziem dżamaatów. Rządzili w nich nie pierwsi sekretarze czy KGB-sznicy, lecz dibirowie (imamowie) i rady starszych. Tak jak przed rewolucją bolszewicką, ludzie odprawiali namaz, chodzili do meczetów, płacili imamom dziesięcinę, rozstrzygali spory nie na podstawie prawodawstwa sowieckiego, lecz szarijatu, uczyli dzieci arabskiego i czytali Koran. I nikt ich
37
za to specjalnie nie prześladował, bo niby kto miał to robić? Cała wiejska i rejonowa wierchuszka partyjna biegała w każdy piątek do meczetu, choć na zjazdach partyjnych w Machaczkale popierała natomiast konieczność walki z „przeżytkami przeszłości” i nasilenia propagandy ateistycznej.
Mieszkańcy wielu dagestańskich aułów nie odczuwali więc, że Związek Radziecki jakoś specjalnie prześladował religię. Żyli tak samo, jak ich dziadowie i pradziadowie, z tą różnicą, że korzystali z dobrodziejstw czasów breżniewowskiej stabilizacji: pewnej pracy i płacy, możliwości kształcenia się, wyjazdów na wczasy na Krym, tanich samolotów, elektryfikacji itd. Jak tu więc nie tęsknić za Krajem Rad?
Obok Stalina w panteonie czochińskich bohaterów znajdziemy głównie ludzi o profilu sowieckim. „Zasłużonych nauczycieli Dage- stańskiej ASRR”, działaczy partyjnych, bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. To dagestański standard. Nostalgia za Związkiem Radzieckim jest w Dagestanie czymś tak powszechnym i oczywistym, że krytykowanie „starych dobrych czasów” uważane jest niemal za zdradę.
*
Nad Czochem góruje „twierdza” o wątpliwej urodzie. Z czerwonej cegły, otoczona trzymetrowym murem, w nocy oświetlona reflektorami, kontrastująca ze skromnymi, połączonymi ze stajniami i oborami czochskimi domami. Za ogrodzeniem inomarki, które mijały nas po drodze.
- Należy do naszego rodaka Abusupiana Charcharowa - wyjaśnia Isa. - Naczelnika portu morskiego w Machaczkale i jednego z najbogatszych ludzi w Dagestanie. Ma aż cztery żony. Nie wiem, jak się dorobił, nie wnikam. Ważne, że jest czochskim patriotą. Popiera swoich, drogę asfaltową wybudował. Cieszy się we wsi szacunkiem. Nie mieszka tu na stałe. Dziś ma gości, na majówkę pewnie przyjechali.
W słowach Isy nie ma cienia zazdrości. Gdyby Charcharow wybudował swój pałac w jakiejś polskiej łub rosyjskiej wiosce, ludzie wieszaliby na nim psy. A może nawet podłożyli ogień, albo
38
przynajmniej szyby powybijali. Cóż. Zawiść to najwyraźniej słowiańska specjalność.
Nasi gospodarze nie uskarżają się tymczasem na zły los, choć mieliby ku temu powody. Pensje nauczycielskie są skromne, muszą więc dorabiać, hodując krowy i owce. Wieczorem Patimat, która uczy w miejscowej szkole rosyjskiego, zakłada gumowce, zakasuje rękawy i wędruje do położonej na skraju wsi obory.
- Atos! Maczek! Ingusz! - zaganiane na noc cielaki pchają się jeden przez drugiego.
- Ingusz? A Czeczena nie ma?- Nie, ale osła możemy tak nazwać. Niech będzie Czeczen -
śmieje się nieco już zmęczona gospodyni. Czeka ją jeszcze sporo pracy. Dzień w Dagestanie nie zakończy się, zanim goście porządnie nie pojedzą i... nie popiją.
Kobiety w górskich aułach w Dagestanie zwykle nie piją. Zwykle, bo bywają wyjątki potwierdzające regułę. Zagranicznym gościom płci żeńskiej alkohol się proponuje. Z grzeczności. Choćby miało się ochotę na coś mocniejszego, warto - również z grzeczności - najpierw odmówić.
- Pić będziesz? - pyta gospodyni.- No nie wiem, może trochę...- Bo ja będę! - nie daje dokończyć gospodyni, poganiając męża,
aby nie opóźniał się w napełnianiu kieliszków.- Za gości! Za gospodarzy! Komunistów, ateistów! - padają to
asty.Cóż, zagorzałych wyznawców islamu nie ma tu zbyt wiełu.
Co innego w pobliskim Sogratlu, zwanym podobno „wsią wahha- bitów”, do którego wyruszamy na drugi dzień. Po drodze jednak...
Pszczeli filozof
Położony na szczycie wzniesienia, nie do zdobycia nawet najnowszym modelem landrwera. Pieszo, konno, na ośle - tak radzili sobie mieszkańcy tego oddalonego aułu, wdrapując się krętą ścieżką po zboczu góry. Mimo że wioska leży gdzieś nad nami, przez całą drogę nie można jej dostrzec. Gdy już, już wydaje się, że za tym zakrętem coś wreszcie będzie... znów kupa kamieni, przepaść lub gęste zarośla. I kolejne sto metrów pod górkę. Ci, którzy wybierali miejsce, w którym mieli się osiedlić, wiedzieli, co robią. Wróg - o ile w ogóle domyśliłby się, że gdzieś tam w chmurach jest ludzka osada - w połowie drogi prawdopodobnie by zrezygnował.
Auł wyłania się niespodziewanie. W uszach dźwięczy kompletna, grobowa chciałoby się rzec, cisza. Słychać tylko rytmiczne bicie serca i przyspieszony oddech po ponad godzinnym forsownym marszu. Nad aułem góruje coś na kształt twierdzy łub wieży, z której wierzchołka dobrze widać całą wioskę, rozciągniętą na kilkaset metrów z północy na południe. Przylepione do siebie kamienne domy, przeplatane wąskimi uliczkami, tworzą zwartą całość. Ostatnie z nich stoją tuż nad kilkusetmetrową przepaścią. Wydaje się, że wystarczy wyciągnąć jeden kamień z podmurówki i domostwo runie w dół.
Wymarłe wsie mają w sobie coś upiornego. Błądząc po opuszczonych domach, patrząc na rozpadające się piece, butwiejące łóżka, walające się po kątach stare gazety, słuchając skrzypiących na wietrze drzwi, masz nieodparte wrażenie, że ktoś na ciebie patrzy. Ktoś za tobą chodzi. Wlepia w ciebie wzrok. Śledzi cię. Jakby chciał mieć pewność, że niczego nie zniszczysz, nie połamiesz, nie przywłaszczysz sobie nikomu niepotrzebnych zardzewiałych garnków. Jakby chciał mieć pewność, że wszystko zostanie tak, jak jest.
41
*
Może jednak ktoś tu mieszka? Firanki w oknach, miski, wiadro, wysypisko śmieci... Nic z tego. Drzwi zamknięte na kłódkę. Nie ma tu żywej duszy. Szkoda. Chociaż? Wychodek z widokiem na dolinę wygląda na świeżo używany...
- Dzień dobry! - nagłe czyjś głos przerywa ciszę. - Dzień dobry! Co tak stoicie? Chodźcie! - Z tarasu sąsiedniego domu, szczerząc się w szerokim uśmiechu, macha do nas jakiś dziadek.
Długa siwiejąca broda. Trochę nieobecne spojrzenie. Garnitur złotych zębów. Czapka z daszkiem, której nigdy nie zdejmuje. Od chwili, gdy krewni zabrali do siebie jego jedyną, schorowaną osiemdziesięcioletnią sąsiadkę, Abdulżalil Abdulżaliłowicz jest jedynym mieszkańcem Gamsutla. Prawdziwym pustelnikiem. Nie ma nawet żadnego czworonoga. Jego jedyne towarzystwo i jedyne - poza mizerną rentą, po którą jeździ raz na miesiąc do Machaczkały - źródło utrzymania stanowią pszczoły. Ich ule - o zgrozo! - stoją w... dużym pokoju, który po rozebraniu jednej ze ścian zamienia się latem w taras z zapierającym dech w piersiach widokiem na okoliczne góry.
Abdulżalil jest wyraźnie zakłopotany. Nie spodziewał się gości. Sadowi nas jednak pomiędzy ulami, zarzekając się, że latające wokoło pszczoły są łagodne jak baranki i gości palcem, to znaczy żądłem, nie tkną. Zerkając raz po raz, zaparza herbatę. Początkowo sprawia wrażenie bardzo nieśmiałego i małomównego. Najwyraźniej niełatwo przerwać wielodniowe milczenie i zacząć normalnie rozmawiać. I to jeszcze po rosyjsku! Z zakamarków chaty wyciąga wiadro, z którego dna, wygłodzeni długą wędrówką, chciwie zdrapujemy resztki miodu z woskiem.
- Wybaczcie. Więcej jedzenia nie mam, bo właśnie mi się zapasy skończyły. Trzeba będzie iść do Sogratła na zakupy - nasz gospodarz powoli się rozkręca. Pojedyncze, wypowiadane jakby z trudnością słowa i zdania szybko zaczynają zlewać się w nieprzerwany monolog, którego przyjdzie nam słuchać przez następnych kilka godzin. Abdulżalil chce najwyraźniej nadrobić dnie, a może tygodnie spędzone w całkowitym milczeniu.
42
~ Prąd mi niedawno, skubańcy, odcięli. Nie opłaca im się dła mnie jednego dostarczać. Ale nie narzekam. Mam lampę naftową, drewno z lasu, wodę z pobliskiego źródełka. Nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Siedzę sobie, czytam, rozmyślam. Lubię waszą Chmielewską. Koran studiuję. Rozwiązuję krzyżówki. Nie mam czasu się nudzić.
Wypisy z Koranu rzeczywiście wisiały na ścianie. Tuż obok komórki. Swoją drogą, ciekawe, gdzie ją ładuje...
*
Nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba... Takie słowa rzadko można usłyszeć. Nie tylko w Polsce, w Dagestanie też. Pieniędzy brakuje wszystkim. Niektórym szczęścia. Innym mocnych wrażeń. Jeszcze innym rozumu. Abdulżalilowi nie brakuje niczego. Wystarczą pszczoły, lampa naftowa, kawałek dachu nad głową, kilka książek i czas. Żeby sobie porozmyślać. W chwili, gdy czytacie tę książkę, siedzi pewnie sobie na przyzbie i myśli. Pszczeli filozof.
*
Gamsutl um ierał powoli. Jeszcze w latach pięćdziesiątych kwitło tutaj życie. Działał kołchoz, dociągnięto prąd. Ludzie, jak przed wiekami, paśli swoje stada na okolicznych halach. Auł jeszcze wtedy słynął z produkcji wyrobów ze srebra. Któregoś roku pierwszy gamsutliniec zdecydował się jednak wyjechać. Nie w odwiedziny do krewnych, nie na naukę do Machaczkały, nie do pracy w Moskwie. Wyjechać na zawsze. Po raz ostatni zamknąć dom, w którym mieszkały całe pokolenia przodków, spakować piernaty i skrzynie, zostawić groby rodziców i wyjechać. W kolejnym roku wyjechał następny, potem jeszcze jeden. Sączący się strum yk wkrótce przem ienił się w rzekę. Zostawali tylko staruszkowie, którzy nie chcieli umierać w blokach w Machacz- kale czy Chasaw-jurcie.
Gamsutla nie uśmierciły trudne warunki życia jego mieszkańców. Żyli tam przecież tak samo przez stulecia. Bez prądu, bieżącej wody, bez dróg. Jedząc tylko to, co można wyprodukować własnymi
43
rękoma. Gamsutl zamienił się w stertę kamieni dlatego, że ludzie zobaczyli, iż można żyć inaczej. I doszli do słusznego ze wszech miar wniosku, że to „inaczej” oznacza „lepiej”, „wygodniej”. Każdy „normalny” człowiek zamiast życia w kamiennym domu na szczycie góry wybierze ciepłe mieszkanie z kuchnią gazową, łazienką i telewizorem.
Taki los spotkał wiele aułów. Nie wszystkie pustoszały jednak w sposób „naturalny”. Historię Kalakorejsz brutalnie przerwano jednego dnia. Ta zamieszkała niegdyś przez potomków arabskiego plemienia Kurajszytów (z którego nota bene wywodził się sam Mahomet) wieś słynęła w całym Dagestanie ze swoich medres, gdzie uczyli najznakomitsi alimowie. O jej dawnej świetności świadczy dziś jedynie piękny meczet i cmentarz ze starodawnymi, pięknie rzeźbionymi kamiennymi nagrobkami. Nie wiadomo dlaczego wybrano akurat tę wieś, a pozostawiono na przykład położone zaledwie kilka kilometrów dalej, równie znane Kubaczi. Trudno doszukać się logiki w działaniach czekistów. Lata czterdzieste to czas masowych deportacji dagestańskich górali. Deportacji, o których mało się mówi i mało się wie, a które były równie tragiczne, jak wywózki Czeczenów, Tatarów krymskich czy Kałmuków do Azji Środkowej. Dagestańczyków przesiedlano przede wszystkim wewnątrz republiki - z gór na równiny oraz do Czeczenii (na miejsce wywiezionych Czeczenów). NKWD dawało ludziom kilka godzin, względnie dni, na spakowanie manatków, po czym pędziło nieszczęśników przez góry. Wyrwani z ich „naturalnego” środowiska górale, nie przyzwyczajeni do życia na malarycznej, upalnej równinie, marli jak muchy.
Wielu próbowało wracać w rodzinne strony, narażając się na represje i ponowne wysiedlenie. Do najtwardszych należeli mieszkańcy wioski Chuszet przy granicy z Gruzją. Trzy razy ich wysiedlano, a oni trzy razy wracali. W końcu władze machnęły ręką i pozwoliły im zostać. Za karę jednak pozostawiły auł na pastwę losu. Prąd dociągnięto tam jako do ostatniej wsi w rejonie, drogi nie wybudowano w ogóle. Do dziś mieszkańcy Chuszeta muszą chodzić do swojej wsi pieszo lub jeździć wierzchem. Nic poza koniem i osłem tam nie przejedzie. Do najbliższej drogi bitej mają... trzydzieści dwa kilometry. A zimą zasypana śniegiem wieś odcięta jest po prostu od świata zewnętrznego.
44
Większość przesiedleńców pogodziła się jednak ze swoim losem, przywykła do życia na równinach, zostawiając za sobą górskie auły. '
Wysiedleni nie zapominają jednak rodzinnych stron. Młodzi ludzie urodzeni w Kizlarze czy Kyzył-jurcie, pytani o to, skąd pochodzą, wymieniają nazwy wiosek, skąd wywieziono ich dziadków. Żenią się (lub raczej żenią ich) najczęściej z dziewczynami, których przodkowie pochodzą z tej samej wioski. Co roku pielgrzymują w rodzinne strony, aby nawiedzić mogiły przodków, pomodlić się w miejscowym meczecie, czasem nawet podreperować stary dom, w którym nikt już nigdy nie zamieszka.
*
- Ojciec mój był bardzo wierzący. Modlił się pięć razy dziennie, znał dobrze Koran i sunnę. Ludzie przychodzili do niego po radę - kontynuuje swój monolog Abdulżalil. - Uczył mnie arabskiego. Dzięki niemu znam adżame (zapis miejscowych języków alfabetem arabskim). Był świętym człowiekiem. Ja to jestem zepsutym muzułmaninem. W armii służyłem, uczyłem się, potem na trochę do psychuszki trafiłem... Takie życie, co poradzić. Odprowadzę was do Sogratla, to jeszcze sobie pogadamy...
Niebo powoli zaciąga się chmurami. Zaczyna siąpić deszcz. Wyruszamy. Zanim wyjdziemy na ścieżkę, która zawiedzie nas do Sogratla, krążymy dobre pół godziny po na wpół zawalonych kamieniami z rozsypujących się domów, zarośniętych wysoką trawą gam- sutlińskich zaułkach. A Abdulżalil mówi, mówi, mówi... Głównie o religii, o której wie zaskakująco dużo jak na samotnego pszczelarza, ale która miesza mu się - jak każdemu typowemu mieszkańcowi Kaukazu - z pojęciami i wierzeniami pogańskimi.
Pokazuje nam zasklepione dużymi kamieniami jamy w niewielkim wzniesieniu w środku wsi, z których wysypują się ludzkie kości. Wokoło walają się piszczele, łopatki, szczęki. Czaszki podobno też można znaleźć. To przedislamskie cmentarzysko, gdzie spoczywają odlegli przodkowie gamsutlińców. Podobno naukowcy z Machaczkały chcieli robić tu badania archeologiczne, ale dża- maat się nie zgodził.
45
- 1 słusznie. Po co spokój umarłym zakłócać dla jakichś tam badań - oburza się. - Jeden taki chciał dom we wsi zbudować. Potrzebował gliny, żeby umocnić dach. Rozkopał więc groby, kości łopatą porozrzucał. Na drugi dzień już się nie obudził. W nocy zerwała się wichura, spadł grad i dach mu się na głowę zawalił. Zmarłym należy się szacunek, niezależnie od tego, jakiej byli religii.
*
Cmentarzysko, choć mniej imponujące, przywodzi na myśl Dar- gaws w Osetii Północnej. Niewielkie kamienne domki, stanowiące grobowce poszczególnych rodów, zajmują sporą część wzniesienia górującego nad wioską Dargaws. W każdym z nich, zachowane w dość dobrym stanie ze względu na specyficzny mikroklimat, ludzkie szczątki. Nie przysypane ziemią, nie poddane kremacji. Po prostu ułożone jedne na drugich. Na górze ojciec, pod nim dziadek, jeszcze niżej pradziadek. Pożółkłe, poskręcane szkielety, odziane w targane górskim wiatrem łachmany. Można dotknąć, zajrzeć w zapadnięte oczodoły, wziąć za rękę. Makabryczne? Dla nas tak. Dla mieszkańców Dargawsu, uważających się nawiasem mówiąc za chrześcijan - nie.
Szacunek dla zmarłych oraz kult przodków tylko częściowo wyjaśniają, dlaczego cmentarze te przetrwały nietknięte tyle stuleci. Dlaczego z rozkazu imamów czy księży nie zrównano ich z ziemią, aby zapomnieć o przodkach żyjących w „ciemnościach niewiary”? Tak jak wycinano stare pogańskie gaje w chrystianizującej się Europie. Islam dotarł do Dagestanu znacznie wcześniej niż chrześcijaństwo do Polski, a czy ktoś potrafi wskazać u nas cmentarz, na którym leżą jego pogańscy przodkowie? Pytanie retoryczne, wręcz niedorzeczne.
Synkretyzm religijny. To w nim szukać należy wyjaśnienia tego i wielu innych religijnych fenomenów Kaukazu. Kulty pogańskie, judaizm, zoroastryzm, chrześcijaństwo, islam. W takiej chronologicznie ułożonej kolejności religie te pojawiały się na Kaukazie. Sęk w tym, że gdy następowała era nowej religii, stara nie odchodziła całkowicie w zapomnienie. Po prostu robiła jej trochę miejsca. To dlatego muzułmańscy Azerowie i Lezgini świętują
46
dziś zoroastryjskie w swych korzeniach święto wiosny (Nowruz), a co poniektórzy oddają wciąż cześć ogniowi. To dlatego w zamieszkałym przez muzułmańskich Kistów (gruzińskich Czeczenów) Wąwozie Pankiskim świętuje się Wielkanoc, a chrześcijańscy Swanowie w obecności prawosławnych popów składają w świętych miejscach ofiary ze zwierząt.
*
Spowity gęstniejącą mgłą Gamsutł powoli znika nam z oczu. Wchodzimy w las. Deszcz już nie siąpi, tylko leje. Jest przeraźliwie zimno. Abdulżalilowi nie przeszkadza to robić co sto metrów przystanku na dygresję filozoficzną - to o sufizmie, to o moralności i etyce zawartej w miejscowych adatach, wreszcie o swojej własnej, abdulżalilowej koncepcji połączenia wszystkich światowych religii, która miałaby doprowadzić do pokoju na świecie. Etnolog powinien być wniebowzięty. Chyba że lodowaty deszcz leje się mu za kołnierz, a nogi grzęzną po kostki w błotnistej mazi. Po jakimś czasie gubimy wątek, nie chcąc jednak obrażać naszego przewodnika- filozofa, to przytakujemy, to zaprzeczamy, w zależności od intonacji, wymieniając się co jakiś czas w tym udawaniu.
Nagle nasz gadatliwy przewodnik niespodziewanie milknie. Gdyby był chrześcijaninem, zdjąłby pewnie czapkę i trzykrotnie się przeżegnał (lub splunął przez lewe ramię). On jednak tylko potarł swoją brodę dłońmi, lękliwie spoglądając w stronę pobliskich krzaków.
- Ciii... Dżiny!- ???- Dżiny! - powtórzył już nieco głośniej, gdy tajemnicze krza
ki zniknęły za zakrętem ścieżki. - Był taki jeden, co nie wierzył, że tam są. Poszedł i się normalnie w te krzaki wysikał.
- 1 co?- Jak to co! Wykończyły go. Przyszły do domu i zadusiły. Z nimi
nie ma żartów!Uff, całe szczęście, że nas uprzedził. Oto dlaczego nasi czochiń-
scy gospodarze odradzali nam samotną wyprawę do Gamsutla.
Wahhabici
Z oddali słychać głos muezzina wzywającego na modlitwę. Z daleka wieś nie wygląda imponująco. Niby stara, historyczna osada, stolica wspomnianego już Andalalu. A tu większość nowych domów, spadziste blaszane dachy. Cóż, trudno nie złapać się na poszukiwaniu egzotyki.
Najnowsza historia nie szczędziła Sogratlowi krwawych wydarzeń. A wszystko dlatego, że ani władzy rosyjskiej, ani radzieckiej sogratlińcy specjalnie nie lubili. Nie lubili też rzecz jasna czochiń- ców i innych sąsiadów - Laków, zwanych niegdyś Kazi-Kumucha- mi, którzy podobnie jak mieszkańcy Czocha najpierw wsparli carat, potem zaś bolszewików. Sogratlińcy szli zawsze pod prąd, za co nieraz im się solidnie dostawało.
To właśnie z Sogratlem związany jest ostatni wielki dziewiętnastowieczny zryw kaukaskich górali przeciwko władzy rosyjskiej - powstanie 1877 roku, które wybuchło podczas wojny rosyjsko-ture- ckiej. Jego przywódcą wybrany został sogratłiniec Muhammad-ha- dżi as-Suguri, syn jednego z najbliższych doradców imama Szamila - Abdurahmana as-Suguri. Tak jak Gunib był ostatnim punktem oporu Szamila w 1859 roku, tak upadek Sogratla oznaczał koniec powstania 1877 roku. Represje były niezwykle krwawe. As-Suguri powieszono na oczach jego rodziców wraz z kilkunastoma innymi przywódcami powstania. Na Sybir zesłano tysiące Dagestańczy- ków, w tym aż czterystu mieszkańców Sogratla. Sam auł na rozkaz generał-gubernatora Dagestanu, Ormianina Lorisa Melikowa, spalono i zrównano z ziemią.
Sogratl zdecydowanie nie jest ani aułem lekarzy, ani profesorów. Raczej „ałimów i kadich”, czyli uczonych i sędziów muzułmańskich, znanych niegdyś nie tylko w Dagestanie, ale nawet na Bliskim
49
Wschodzie. To tu aż do przełomu lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, czyli do początku masowych prześladowań religii w ZSRR, mieściły się jedne z najsłynniejszych na Kaukazie medres, kształcących muzułmańskich duchownych. Tutaj też znajduje się grobowiec nakszbandyjskiego szejcha Muhammada al-Iaragi - duchowego przywódcy powstania dagestańskich górali przeciwko caratowi w XIX wieku i nauczyciela imamów: Gazi-Muhammada, Hamzat- beka i Szamila. Komunistów i ateistów raczej tu nie spotkamy...
*
Kluczymy po krętych uliczkach Sogratła, które zamieniły się w błotniste rzeczki. Nie próbujemy ich nawet omijać. Naszym butom nie robi to już większej różnicy. W końcu wchodzimy przez wrota jednego z dużych, niedawno odremontowanych domów.
- Achmed, masz gości! - woła rozpromieniony Abdulżalil, zapraszając nas do domu nieco zdziwionego mężczyzny koło czterdziestki. Nie wygląda na szczęśliwego. Wyraźnie gdzieś się właśnie wybierał. Przyjechali z Polski - dodaje pszczelarz, niezrażony jego miną, jakby chciał nas zareklamować.
Nie zmienia to faktu, że przyszliśmy wyraźnie nie w porę.- Zapraszamy! - westchnął Achmed. - Gość w dom, Bóg w dom!
*
Zmarznięci, przemoknięci, dawno mamy ochotę coś zjeść i napić się herbaty.
- Umyjcie się może najpierw - proponuje Achmed. Trochę dziwnie zabrzmiało, ale faktycznie wyglądaliśmy nie najlepiej - ubłocone po kolana spodnie, ociekające deszczem kurtki. Pewnie sami powinniśmy byli o to poprosić. W dagestańskich aułach, gdzie często nie ma łazienek, nikt nie zdziwi się, gdy, zanim zasiądziemy do stołu, poprosimy o miskę z wodą, aby umyć ręce lub nogi. Co więcej, należy to wręcz do dobrego tonu. Na wieczorne kąpiele ani prysznice jednak nie liczmy. Uprzejmi gospodarze mogą co najwyżej przynieść miskę do umycia nóg lub... zaproponować, że upiorą nam skarpetki.
50
Gospodarz przynosi czyste ubrania. Komplet trójpasiastych, czarnych, nieco przykrótkich dresów, męskiego T-shirta „0% bawełny”, damską różową bluzeczkę ze Spice Girls i dwie pary nowych (oczywiście białych) skarpetek. Szkoda, że to jeszcze nie lato, bo do zestawu ubraniowego typowego Dagestańczyka/Dagestanki trafiłyby irańskie tandetne laczki lub wypolerowane na wysoki połysk czarne buty z dziesięciocentymetrowym czubem oraz spódnica za kolano z rozcięciem co najmniej do połowy uda, pantofle na niebotycznie wysokich obcasach i obowiązkowe rajstopy w siateczkę.
Na widok łazienki baraniejemy. Taka łazienka z wanną, prysznicem, ciepłą bieżącą wodą to rarytas na dagestańskiej wsi! Na takie luksusy mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi łub najbardziej zaradni. Zwykle trzeba sobie radzić z miską w pomieszczeniu planowanym na łazienkę w czasach ZSRR, gdy raj wydawał się tuż-tuż... Sławoj- ka na zewnątrz. Mimo to zwykle czysta, schludna. Ot, kolejna zaleta goszczenia u muzułmanów, nawet na wsi zabitej deskami. W rogu czerwona konewka. Tak jest według muzułmanów higieniczniej. W końcu tylko brudasy robią to papierem... Przy następnej wizycie papier (względnie podarta gazeta) jednak się pojawia. Wiedzą, że u nie- muzułmanów robi się to inaczej i goście mogą czuć się zakłopotani. Szczególnie jeśli nie pomyślą zawczasu o napełnieniu konewki...
*
Achmed rezygnuje z wizyty u kolegów mimo naszego nalegania, żeby sobie nami głowy nie zawracał. Tak naprawdę wolelibyśmy, żeby sobie poszedł. Dziwny typ, nieco tępawy, nie wzbudza zaufania. Poza tym jakoś niezdrowo się gapi. Abdulżalil, nie zważając na nic, kontynuuje swoje filozoficzne wywody, sprawiając, że atmosfera staje się coraz bardziej senna. Ku naszemu przerażeniu jest dopiero około szesnastej. Achmed, którego nazwaliśmy Łysym ze względu na wygoloną do zera łepetynę, już dawno nie słucha monologu. Gapi się, drapie po łysinie i co chwila napełnia kieliszki, zmuszając nas do próbowania kolejnych potraw, wnoszonych przez jego wyglądającą na skrajnie wyczerpaną żonę.
Nie wiadomo skąd w drzwiach pojawia się nagle dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, przysadzisty, z poważną miną i kilkudniowym
51
siwym zarostem. Na nosie okulary ze szkłami jak denka od butelek. Drugi niewysoki, niepozorny, w skórzanej kurtce i podwiniętych za kostkę dżinsach. Może „wahhabici”?
- Assalam allejkum!- Wa-allejkum assalam! - uścisk dłoni jak zwykłe obowiązuje
tylko męską część towarzystwa. Kobiecie musi wystarczyć skinięcie głową, a i to nie zawsze.
Rozmowa toczy się po awarsku. Z gestów jednak domyślamy się, że chodzi o nas.
- Szykujcie się, jedziemy na wycieczkę - rzuca jeden z nich jakoś beznamiętnie. Dziwni ludzie, nie wzbudzają zaufania. Leje tak, że nie widać sąsiedniego domu, ale cóż, miejmy nadzieję, że rzeczy wiście chodzi im o wycieczkę.
Pakujemy się do starej wołgi (całe szczęście nie czarnej). Ab- dulżalil jakoś nieoczekiwanie zmarkotniał. Patrzy tylko w zamyśleniu na wodę spływającą po przyciemnianych szybach.
- Sogratl to stara, historyczna osada... - rzuca Niepozorny, po czym znów pogrąża się w milczeniu. Tyle to i my wiemy. Tylko dlaczego wiozą nas poza wieś? Mimowolnie przypomina się historia dwóch Polek - Zofii Fiszer-Malanowskiej i Ewy Marchwińskiej- Wyrwał z Polskiej Akademii Nauk, porwanych w 1999 roku niedaleko stąd. Panie profesor przyjechały do Dagestanu na zaproszenie Instytutu Biologii Rosyjskiej Akademii Nauk. Zamierzały pojechać na kilka dni do stacji badawczej w Gunibie. Spędziły tymczasem kilka miesięcy w niewoli u bojowników czeczeńskich.
Zatrzymujemy się przed jakąś nową kamienną budowlą, skąd jak na dłoni widać panoramę Sogratla. „Memorialny kompleks Watan (Ojczyzna)”, głosi napis na bramie. Uff, wszystko jasne. Cóż, wyglą da na to, że medialne stereotypy „wahhabitów” porywających ludzi na każdym kroku i nam podziałały na wyobraźnię.
Kamienna wieża, meczet, małe muzeum, brukowany płac. Obiekt, który chcąc nie chcąc zwiedzamy, upamiętnia zwycięstwo Dagestańczyków nad liczniejszą, lepiej uzbrojoną i doświadczoną w bojach armią szacha perskiego Nadira, który w 1741 roku naje chał Dagestan. Do walnej bitwy, w której wzięli udział przedstawiciele niemal wszystkich dagestańskich państewek i wolnych społeczności góralskich, doszło w jednym z wąwozów okalających
52
Sogratl. Upamiętniający tamto wydarzenie kompleks zbudował kilka lat temu za własne pieniądze jeden z najbogatszych sogratlińców
szef przedsiębiorstwa „Dagenergo”, Gamzat Gamzatow. Duma < ałego Sogratla. Kompleks i hojny bogacz, ma się rozumieć.
- Gdybyśmy wiedzieli, co Ruscy potem z nami zrobią, to byśmy się przed Persami nie bronili - komentuje Niepozorny. - Kto wie, i zy nie lepiej nam by się teraz żyło...
Odważne poglądy. Nawet bardzo. Przeciwników życia z Rosją nie ma w Dagestanie wielu. A deklarujących to jawnie można policzyć na palcach jednej ręki. W publicznym dyskursie obowiązuje raczej pogląd najsłynniejszego dagestańskiego poety Rasula Gamzatowa, który powiedział kiedyś, że „Dagestan dobrowolnie nie wchodził w skład Rosji i dobrowolnie z niej nie wystąpi”. I wbrew pozorom nie ma w tym cienia ironii. Choć Dagestańczycy do pokornych rzeczywiście nie należą, separatyzm nie ma tam wielu zwolenników. To nam wydaje się, że „miłujący wolność” Kaukaz marzy o oderwaniu się od „imperialistycznej” Rosji. Tymczasem przypadek Czeczenii, przez której pryzmat patrzymy często na cały Kaukaz Północny, jest zupełnie wyjątkowy, Dagestańczycy są bardziej pragmatyczni od ich zachodnich sąsiadów. Zdają sobie sprawę, że bez dotacji z rosyjskiego budżetu i możliwości wyjeżdżania do pracy w Moskwie długo by nie pociągnęli. Kto wie jednak, co stanie się, jeśli Moskwa nie będzie w stanie płacić?
*
Wołga ratuje nas przed kolejnym atakiem ulewy. Nasi „wahhabici” znów nas gdzieś wiozą. Przez zaparowane szyby widzimy jedynie zarośla i kotłującą się w dole rzekę. W końcu jakieś metalowe wrota, spory niedokończony dom, kilka rzędów uli i pokaźny sad.
- To moja fazenda (Rzeczywistość seriali brazylijskich szybko wkroczyła na dagestańskie podwórko - dacze są dla biedoty; bogacze budują fazendy lub hacjendy.) - opowiada Łysy, nie próbując nawet ukryć dumy z własnego bogactwa. Wiadomo, co nas czeka. Co oprócz picia można robić na daczy, to jest fazendzie, w deszczowe popołudnie?
Nasi „wahhabici” - obaj około pięćdziesiątki - okazują się być bardzo religijnymi sogratlińcami mieszkającymi na stałe
53
w Machaczkałe. Po jakimś czasie robią się bardziej rozmowni. Nie pod wpływem alkoholu bynajmniej. Łysy nawet im nie proponuje. Chyba po prostu nam zaufali.
Zdawkowo rzucane zdania przemieniają się wkrótce w smutną opowieść ludzi, którym nie pozwala się żyć inaczej niż wszyscy. Inaczej, to znaczy zgodnie z własnym sumieniem. Według narzuconych sobie samemu surowych zasad.
- Teraz to już ludzie nawet brody boją się nosić, bo zaraz milicja się czepia - żali się Okularnik. - Pięć razy mnie w Machaczkałe zatrzymywali, brali na posterunek, przesłuchiwali. W końcu zgoliłem, bo już miałem dość. Jak człowiek do meczetu regularnie chodzi, szczególnie do głównego, to już jest podejrzany. A nie daj Boże jeszcze modli się trochę inaczej niż inni. Wahhabita!
- Donoszą nawet ci, co się obok modłą. Jeśli za często przychodzisz, jesteś pod obserwacją.
- Przeszukania też są na porządku dziennym. Sprawdzają, czy człowiek ma w domu książki religijne, alkohol. Na wszelki wypadek trzymamy otwarte pół litra w lodówce.
Pobicia, porwania, tortury, podrzucanie broni i narkotyków, zmuszanie do fałszywych zeznań, grożenie krewnym. Wiele przypadków zatrzymań rzekomych „wahhabitów” kończy się ich śmiercią. W protokole pisze się wówczas, że podejrzany wyskoczył przez okno podczas przesłuchania. O tym, że w oknach komisariatów są zwykle grube kraty, protokoły nie wspominają. Problem mają nie tylko brodaci i „zbyt” gorliwi religijnie mężczyźni. Prześladuje się też na przykład Rosjan, którzy przyjęli islam (a takich jest w Dagestanie coraz więcej). Również kobieta w hidżabie może stać się ofiarą represji. Kto to przecież słyszał, żeby Dagestanka, góralka, nosiła „arabskie” ubranie?! Miniowa, wysokie obcasy i szminka na dwa centymetry - proszę bardzo. Ale hidżab? Wahhabitka! Terrorystka! Wróg narodu!
- A my po prostu staramy się być dobrymi muzułmanami.- A byliście na hadżu? - przypomina nam się pięć filarów isla
mu, czyli wyznanie wiary, modlitwa, post, jałmużna i pielgrzymka do Mekki.
- Nie, nie pozwalają nam. Trzeba mieć zgodę Duchowego Zarządu Muzułmanów Dagestanu. A oni, jak wszyscy w Dagestanie,
54
skorumpowani do szpiku kości. Zarabiają na hadżu krocie. Trzeba im odpalić łapówkę, żeby pojechać do Mekki. To wbrew naszym zasadom. Ale może kiedyś się uda.
*
Wahhabici... Co naprawdę oznacza ten term in i kim są ludzie, którymi władze rosyjskie straszą naród co najmniej od początku rządów W ładimira Putina? Odpowiedź nie jest taka prosta.
Wahhabizm to skrajnie purytański nurt w islamie. Ideologia religijna stworzona przez żyjącego w XVIII wieku na Półwyspie Arabskim niejakiego Muhammada Ibn Abd al-Wahhaba. Religijnego fanatyka, który nawoływał do powrotu do „czystego” islamu, we wszystkim doszukiwał się przejawów „grzesznego” politeizmu i odejścia od wiary Mahometa. Głosił, że władza na ziemi powinna należeć tylko do Allacha, który w Koranie i sunnie dał ludziom dokładne wskazówki dotyczące nie tylko moralności, ale także ustroju społeczno-politycznego, gospodarki i wszystkich innych dziedzin życia. Zakazywał oddawania czci świętym i grobom, używania talizmanów, różańców, przyjaźnienia się z wyznawcami innych religii. Wszystkich poza swoimi stronnikami uważał za heretyków. Wypracowana przez niego teoria legła u podstaw ideologii państwowej Arabii Saudyjskiej i dała impuls do powstania podobnych ruchów w innych częściach świata.
Tylko co to ma wspólnego z poradzieckim Kaukazem? No właśnie. Kim są właściwie miejscowi „wahhabici”? Fundamentalistami? Terrorystami? Fanatykami? Pojęcia-wytrychy. Więcej tu znaków zapytania niż sensownych wyjaśnień.
Słownik Islam na terytorium byłego Imperium Rosyjskiego wydany w 2006 roku przez Rosyjską Akademię Nauk mianem „wahhabitów” lub „salafitów” określa wszystkich zwolenników radykalnego reformatorskiego islamu, którzy pojawili się w byłym ZSRR pod koniec lat osiemdziesiątych. Wszystkich, których celem - podobnie jak Abd al-Wahhaba - jest „oddanie władzy na terytoriach zamieszkanych przez muzułmanów w ręce Allacha”, innymi słowy utworzenie tam państw islamskich i zastąpienie świeckiego porządku prawnego szarijatem.
55
Ale jak to się ma do naszego Okularnika i Niepozornego? Otóż najprawdopodobniej - nijak. Sęk w tym, że łatka „wahhabity może zostać przypięta w Dagestanie każdemu „zbyt” gorliwemu muzułmaninowi. Przede wszystkim tym myślącym niezależnie, mającym własne poglądy, krytykującym świeckie i religijne władze. Nosisz brodę — jesteś „wahhabitą . Nie pijesz, nie chodzisz na panienki - jesteś „wahhabitą”. Odprawiasz pięciokrotny namaz, nie kradniesz państwowej własności, a więc jesteś potencjalnym terrorystą.
Po co to wszystko? Nie chodzi tu bynajmniej o przesadne dbanie o bezpieczeństwo. Za kilka dolarów można przewieźć przez którykolwiek z niezliczonych posterunków dagestańskiej milicji nie tylko bombę albo kałasznikowa, ale i kamaza z uzbrojonymi po zęby bojownikami. Władzom potrzebny jest wróg wewnętrzny, którym można straszyć nie tylko mieszkańców republiki, ale i władze w Moskwie. Na których zwalić można każde przestępstwo, każde zabójstwo będące w rzeczywistości wynikiem walki o władzę. I „dzięki” którym zwalczać można wszystkich niezależnie myślących, wszystkich, którzy dla władz w jakikolwiek sposób nie są wygodni. Na przykład dziennikarzy bądź obrońców praw człowieka. Wystarczy ogłosić, że są zakamuflowanymi „wa- hhabitam i” lub tychże potajemnie wspierają. Od ilości złapanych „wahhabitów” zależą też awanse, dodatkowe pieniądze na „walkę z terroryzmem”, dodatkowe kompetencje. Prawdziwa kura znosząca złote jajka.
*
Za rozpętaną pod koniec lat dziewięćdziesiątych i trwającą do dziś wojną z „wahhabizmem” w Dagestanie stoją nie tylko władze świeckie. Inicjatorem walki z „wahhabizmem” było także oficjalne duchowieństwo muzułmańskie oraz przywódcy bractw sufickich zwani szejchami bądź ustazami. Zarówno imamowie i mułłowie skupieni pod skrzydłami Duchownego Zarządu Muzułmanów Dagestanu, jak i szejchowie, widzieli w powstających po rozpadzie ZSRR nowych prądach i ugrupowaniach w łonie islamu - w tym również tych radykalnych, rzeczywiście odwołujących
56
się do ideologii Abd al-Wahhaba - śmiertelne zagrożenie dla własnej pozycji społecznej i... własnych dochodów.
Duchowny Zarząd to spadkobierca zinfiltrowanych i w pełni kon- t rolowanych przez KGR oficjalnych struktur islamskich z czasów radzieckich, głoszących przeszczepiony z chrześcijaństwa i będący de facto herezją w islamie ścisły rozdział religii od państwa. Islam nie wyznaje bowiem zasady „cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”. W islamie wszystko ma być boskie, czyli takie, jak nakazał Allach. Szejchowie, mający poniekąd wielkie zasługi dla przechowania wiary w czasach wojującego ateizmu, to z kolei dziadkowie, dla których islam jest zbiorem rytuałów i ludowych tradycji, z których tylko część ma związek z klasycznym islamem. Pozostałe to miejscowe zwyczaje wywodzące się prawdopodobnie jeszcze z czasów pogańskich. I jedni, i drudzy nie grzeszą pogłębioną wiedzą teologiczną. I jedni, i d rudzy mają prostą odpowiedź na wszelkie dylematy natury religijnej i moralnej: słuchać mądrzejszych od siebie, to znaczy nas - nauczycieli prostego ludu. Wyłączyć mózg, nie kombinować, tylko słuchać rad duchownych i wykonywać ich polecenia. No i oczywiście słono płacić za wszelkie usługi religijne.
W takiej sytuacji każdy niezależnie myślący muzułmanin musiał być przez nich traktowany jako zagrożenie. Każda niezależna organizacja islamska próbująca publicznie głosić własne poglądy musiała nadepnąć im na odcisk. Szczególnie jeśli ustami swoich przywódców, za pośrednictwem wydawanych przez siebie gazet i książek, krytykowała na każdym kroku imamów i szejchów, zarzucając im naruszanie tawhidu, czyli ścisłego monoteizmu, nakazu oddawania czci wyłącznie Allachowi („Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną...”) poprzez przypisywanie sobie jego cech (na przykład możliwości czynienia cudów). Gdy mówiła otwarcie, że zgodnie z zasadami islamu między Bogiem a człowiekiem nie może być żadnych pośredników. I gdy zarzucała szanowanym dotąd w lokalnych społecznościach imamom w papachach i siwobro- dym starcom, że więcej wiedzą o ludowych, pogańskich obyczajach i gusłach niż o Koranie, sunnie i szarijacie. Że sami nie znają własnej religii i utrzymują ludzi w ciemnocie.
Te bardzo radykalne i jednoznaczne poglądy padały w wielu środowiskach na podatny grunt. Szczególnie wśród ludzi młodych.
57
Widząc, że sprawy mają się kiepsko, oficjalne duchowieństwo i sprzymierzeni z nimi sufici przystąpili do kontrataku. Przy każdej okazji powtarzali, że „wahhabici” (czytaj: wszyscy działacze religijni, którzy głoszą poglądy inne od naszych) - są z definicji terrorystami i rezydentami obcych wywiadów. I że ich celem jest oderwanie Dagestanu od Rosji, wprowadzenie w republice szarijatu i pogrążenie jej w mrokach średniowiecza. Ukuli również termin „islam tradycyjny” (dla Dagestanu ma się rozumieć), zgodnie z którym tylko sufizm może być za taki uważany. Przedstawicieli wszystkich innych nurtów w ramach religii muzułmańskiej należy natomiast uważać za heretyków.
Spory suficko-sałafickie, jakie rozgorzały w Dagestanie w latach dziewięćdziesiątych, ograniczyłyby się zapewne do teologicznych dysput, gdyby nie sojusz, jaki Duchowny Zarząd Muzułmanów zawarł z rządzącymi republiką. Ci ostatni nie tylko czuli się zagrożeni działalnością niezależnych organizacji muzułmańskich, ale potrzebowali również religijnej legitymizacji swojej władzy opartej o kla- nowo-mafijne układy. Błogosławieństwo i firmowanie władzy, ścisła współpraca i wspólna kontrola nad społeczeństwem w zamian za pomoc w walce z „wahhabickimi heretykami”. Klasyczny sojusz tronu i ołtarza (choć tego ostatniego w islamie nie ma).
Rozpoczęło się więc polowanie na czarownice. Trwające do dziś. Okrutne i bezwzględne. Tak jak bezwzględna potrafi być walka o władzę i pieniądze. I co najgorsze, akceptowane początkowo przez większość społeczeństwa, od dziesiątków lat przyzwyczajonego do karmienia się propagandą dającą proste odpowiedzi na trudne pytania. Jasno wskazującą, kto jest dobry, a kto zły. Kto jest wrogiem, szpionem, terrorystą, piątą kolumną.
*
Pora wieczornego namazu. Niepozorny i Okularnik proszą o miskę wody i ręcznik. Wychodzą do sąsiedniego pokoju się pomodlić. Łysy nalewa kolejny kieliszek wódki.
- Chcecie zobaczyć jak modlą się wahhabici? Możecie zrobić zdjęcie - mamrocze w pijackim amoku. Kto wie, czy nie gotów w imię „kaukaskiej gościnności” „przestawić” ich dla nas w miejsce z lepszym światłem...
Maałi
Była jakaś szósta rano. Grupka chętnych zebrała się w centrum So- gratla w oczekiwaniu na marszrutkę do Machaczkały. Podjechała prawie pełna. Co bardziej zaradni dogadali się zawczasu z kierowcą. Kobiety w sile wieku sprawnym ruchem torebek zajęły pozostałe siedzenia.
- To goście z Polski - zainterweniował gospodarz. - Muszą pojechać.
Takim oto sposobem miejscowe chłopaki wylądowały sobie na kolanach, ktoś dostał niezawodny drewniany stołeczek stawiany pośrodku busika i dwa, a właściwie trzy (bo Abdulżalil postanowił nam towarzyszyć) miejsca się znalazły. Wizja czterogodzinnego monologu Abdulżalila nie wyglądała zbyt optymistycznie, szkoda też trochę tych ściśniętych biedaków, którzy chcąc nie chcąc ustąpili nam miejsca.
Może zamiast wracać do miasta uda nam się jakoś przedostać do sąsiedniego rejonu? Ponoć w nieodległej wsi po dziś dzień zachowała się chrześcijańska świątynia, czy też raczej jej ruiny. W końcu pożegnawszy się z rozczarowanym z powodu straconych słuchaczy Abdulżalilem, decydujemy się wysiąść przy gunibskiej GES, czyli gidro-elektro-stancji - całkiem nowoczesnej elektrowni wodnej na rzece Kara-Kojsu, dumie rejonu gunibskiego, zaopatrującej w energię całą dolinę. Kierowca nie chce słyszeć o zapłacie za przejazd. Przecież jesteśmy gośćmi!
Wędrujemy w stronę przełęczy rozgraniczającej rejony gunib- ski i szamilski. Szutrowa górska droga, która na mapie wyglądała na bardziej uczęszczaną, wręcz asfaltową, świeci pustkami. Dokoła tylko skały i cisza... Drogi z Machaczkały do rajcentrów (nie mylić z rajem, chodzi o centra rejonów) są zwykle nie najgorsze, ale już
59
pomiędzy nimi - niekoniecznie. Szczególnie jeśli znajdują się w oddzielonych pasmami górskimi dolinach. Cieszymy się więc, że nasza droga w ogóle istnieje. Miesiąc później jedna z takich przepraw między rejonem szamilskim i achwachskim skończyła się górską wspinaczką po znikającej w strumyku ścieżce lub raczej ścieżynkach wydeptanych przez owce, które co jakiś czas przeprawiały się przez strumyk w poszukiwaniu lepszego kąska.
*
Sąsiednia dolina to zwykle lokalna terra incognita, postrzegana nie tylko jako odległa, ale również obca i dziwaczna. Szczególnie silnie można to odczuć w tych rejonach Dagestanu, gdzie granice administracyjne pokrywają się z etnicznymi. Jadąc do sąsiedniego rejonu, a czasami nawet sąsiedniej wsi, ludzie automatycznie, bez zastanowienia przechodzą z własnego języka na rosyjski, bo jest to jedyny sposób porozumienia się z tamtejszymi mieszkańcami.
Dystanse na mapie, tak znaczące dla nas (szczególnie gdy nie wzięło się nic do jedzenia i picia), mają niewiele wspólnego z postrzeganiem i odczuwaniem przestrzeni przez miejscowych. Blisko jest to, co znane, oswojone: sąsiednia wieś, rajcentr, w którym załatwia się sprawy urzędowe, robi zakupy, chodzi na dyskoteki lub koncerty oraz - jeśli własny dżamaat zabrania jego sprzedaży - kupuje alkohol. Dalej jest już tylko Machaczkała, dokąd pielgrzymują wszyscy, mierząc odległość czasem jazdy marszrutki. Granica ziem rodzinnego dżamaatu lub rejonu - zwykle przełęcz, rzeka, pasmo górskie - stanowi granicę znanego. Tu spotykają się dwa lokalne końce świata. Brzmi to nieco górnolotnie, ale trudno było nie mieć wrażenia owego „końca” po rozmowie z pewnym spotkanym na przełęczy czabanem (pasterzem), któremu, wspólnie z jego nieco bardziej światowymi kolegami, dłuższą chwilę wyjaśnialiśmy, co to „zagranica” (i że nie jest w Rosji) oraz dlaczego paszportów takich jak nasze nie można wyrobić w Machaczkale.
Przełęcz to zwykle miejsce święte. Zamiast krzyży stoją tu usypane z kamieni kopce łub cudowne źródełka, gdzie obowiązkowo trzeba się zatrzymać (a jeśli przejeżdżamy tędy codziennie, to przynajmniej zwolnić i ściszyć muzykę), pomodlić lub pomyśleć
60
życzenie, zawiązując szmatkę na pobliskim drzewku albo wetkniętej w kamienie gałęzi, czy też zostawić parę zwiniętych w rulonik rubli na szczęście.
Wracając z miasta, przekraczając ową przełęcz, prawdziwą bądź symboliczną, ludzie zwykle odmieniają się. Odprężają się, stają się bardziej rozmowni, zaczynają żartować. Kierowca włącza lokalną muzykę. Widać i czuć, że są u siebie, że czują się bezpiecznie. Teraz nawet zatrzymujący marszrutkę milicjanci nie wydają się groźni. Przecież to swoi, zawsze można się dogadać.
*
Zostawiając przełęcz daleko za sobą, docieramy do niewielkiej, ale płynącej dość głębokim kanionem rzeczki. „Maali” - mówi świeżo wyciosany z drewna drogowskaz na przyozdobionym zielonymi flagami moście („zielony” to oczywiście kolor islamu; dege- stańscy ekolodzy - o ile istnieją - muszą wybierać tu inne symbole). Czyżby jakieś święto muzułmańskie? Od rana nie mieliśmy prawie nic w ustach, co gorsza skończyła się woda, a zbocza kanionu są zbyt strome, aby ryzykować wyprawę do strumienia. Ale przegapić taki prazdnik? Z mapy wynika, że do Maali jest około dziesięciu kilometrów pod górę...
- Idziemy! - decydujemy w końcu. - Może ktoś nas podrzuci.Co jakiś czas pylistą drogą m knie auto. Machamy jeden raz, d ru
gi, trzeci... I nic. Dziwne. Autostop w Dagestanie to zwykle kwestia kilkunastu minut. Może to przez strój? Spodnie, T-shirt, brak chustki... Kto wie, może to „wahhabicka” wioska? Szybki skok za górkę - spódnica, rajstopy, coś na głowę. I... nic z tego. Co gorsza, z każdą m inutą mija nas coraz mniej samochodów.
Okoliczne góry wyglądają surowo i groźnie, krajobraz robi się coraz bardziej księżycowy. Sucho, szaro. Wokół same kamienie. Jak można osiedlić się w takim miejscu? Gdzie nas licho niesie? Tyle jest przecież pięknych miejsc w Dagestanie... Jakieś rachityczne drzewka morełowe w jedynym w okolicy płaskim miejscu. Skąd oni tu biorą wodę? Jak podlewają uprawy i sady na zboczach gór? Nie żebyśmy martwili się aż tak bardzo o system irygacyjny rejonu gergebilskiego (Maali, jak się później dowiedzieliśmy, leży
61
właśnie w tym rejonie). Brak wody zaczynał nam po prostu mocno doskwierać. Trzy metry do przodu. Postój. Znów trzy metry. Postój. I tak przez godzinę. Jak pielgrzymi albo raczej pokutnicy. Zatrzymujemy samochód jadący z przeciwka. Prosimy o łyk wody. Musieliśmy rzeczywiście wzbudzać współczucie, o nic bowiem nie pytając, kierowca dobył spod siedzenia pół butelki oranżady Deneb i worek słodyczy. Gruszkowa. Normalnie człowiek wykrzywiłby twarz z obrzydzenia, wtedy jednak oranżada smakowała jak rajski napój. Co za ulga! Można ruszać dalej. Coraz więcej samochodów jedzie z przeciwka. Czyżby już po święcie?
*
Woda. Na Kaukazie związanych jest z nią szereg nakazów i zakazów. Nabierając wody ze studni, należy wypełniony nią kubek lub inne naczynie w pierwszej kolejności podać osobom siedzącym obok, nawet wówczas, gdy wiemy, że nie są spragnieni.
Tradycyjnie po wodę do źródełka chodziły kobiety, a zadaniem mężczyzn było dbanie o ich bezpieczeństwo. Przy okazji można sobie było upatrzyć jakąś piękną, niezamężną niewiastę podążającą tam ranną porą ze srebrnym (a ostatnimi czasy aluminiowym) kuwszynem, czyli dzbanem z dużym, specjalnie wyprofilowanym uchem, tak aby ciężar na plecach równomiernie się rozkładał. Nosi się go obowiązkowo na prawym ramieniu. W przypadku plastykowych kanistrów z dowiązaną parcianą taśmą zasada ta nadal obowiązuje. Mężczyzna z kuwszynem na plecach momentalnie stałby się pośmiewiskiem całej wsi. Wiadro czy kanister w ostateczności w ręce weźmie, choć to zjawisko w Dagestanie równie niespotykane, jak kobieta za kierownicą ciężarówki. Lepiej wysłać żonę lub córkę.
Z wodą wiąże się też popularny czeczeński zwyczaj weselny. Proszenie panny młodej o kubek wody podczas wesela (które, nawiasem mówiąc, spędza ona stojąc przez całą imprezę w kącie i nie uśmiechając się) przypomina trochę nasze „zbieranie na wózek . Otóż zamiast prośbę tę niezwłocznie spełnić, niewiasta ociąga się. Gdy w końcu ulegnie, zostaje za to nagrodzona odpowiednią sumą pieniędzy.
62
(Na marginesie dodajmy, że do bardzo rozpowszechnionych kaukaskich zwyczajów należy też... „lanie wody”. W tym akurat celują mężczyźni, szczególnie kiedy rozmawiają z niekaukaskimi kobietami).
*
Nasze niespodziewane pojawienie się we wsi spowodowało spore poruszenie. Dwóch cudaków z aparatami i plecakami wysiadających z łady, którą dwóch chłopaków podwiozło nas ostanie dwa kilometry, musiało zrobić na mieszkańcach Maali piorunujące wrażenie. Czuliśmy się jak małpy w zoo. Przebranie, wbrew szczerym chęciom, niewiele pomogło. Przy brązowo-złocistych, nieco workowatych chałatach i chustach, zza których rzadko wystawał nawet kosmyk włosów, skąpa chustka i spódnica do pół łydki i tak prezentowały się jak kostium kąpielowy. Czy aby nie trafiliśmy do „wali habickiej” wsi? Sukienki z pluszowej tkaniny i chusty przykrywające plecy aż za bardzo przypominały te z Gubdenu. Wioska wygląda dość bogato, domy duże, odremontowane. Też jak w Gubdenie.
*
Gubden, luty 2006- Nie fotografujcie! - krzyczały gubdeńskie kobiety w czadorach,
złowrogo mierząc nas wzrokiem zza czarnych zasłon. Inne na widok aparatu próbowały zasłaniać twarze chustami, z oburzeniem, choć nie bez ciekawości zerkając na przybyszów,
- Po co tu przyjechaliście? Kobieta w spodniach? Bez chustki! U nas panują inne prawa! Wynoście się!
Chowamy aparaty i nerwowo rozglądamy się za jakimiś chustkami na miejscowym bazarze.
- One są bardzo drogie - nieco wyniośle oznajmia sprzedawczyni. - I stare. - Czas zdecydowanie odcisnął na nich swoje piętno w postaci licznych przetarć i dziurek. Ale żeby za taki kawałek bawełnianej żółto-brązowej tkaniny sprzedawanej na rozłożonej na ziemi tekturze płacić tysiąc dolarów? Kto tu takie rzeczy kupuje? Okazuje się, że mieszkańcy Gubdenu są handlarzami i zbieraczami antyków. Ogromne domy, rozmiarami przypominające szkoły łub
63
pałace, mieszczą nieraz pokaźne zbiory mebli, tkanin i starej porcelany, w które mieszkańcy wioski zaopatrują się w Moskwie lub podwarszawskich Broniszach. Najbardziej cenione są jednak owe stuletnie brudnozłociste chustki...
Coraz więcej zakwefionych kobiet pojawia się na bazarze. Jak to możliwe? W Machaczkale taki strój stałby się podstawą do aresztowania, w najlepszym razie przeszukania mieszkania i sprawdzenia męża. Tu mężczyźni zdają się nie kryć zewnętrznych atrybutów swoich salafickich poglądów - brody, zgolone wąsy, podwinięte spodnie. I spokojne, zamyślone oblicza.
Gubden to jeden z tak zwanych bogatych salafickich dżaama- tów. Ich mieszkańcy - tradycyjnie bardzo religijni - dostosowali sic do wymogów gospodarki rynkowej, wzbogacili i ani im w głowie było dzielić się swoimi dobrami ze skorumpowanymi przedstawicielami władz. Nie czuli także potrzeby podporządkowywania się jakimkolwiek religijnym autorytetom. Nie chcieli, aby ich dzieci na wzór miastowych rówieśników spędzały czas w salonach gier. saunach i dyskotekach, przepijając fortuny rodziców. Życie osad}' regulują zasady szarijatu, sądy świeckie zostały zastąpione prze/ sądy szarijackie, administracja państwowa pełni funkcje fasadowe. Prawem Federacji Rosyjskiej mało kto się tu przejmuje.
Milicja musiała dostosować się do miejscowych porządków. Próba wykonywania rozkazów kończyła się zwykle utratą głowy w najlepszym razie zmianą miejsca zamieszkania. Funkcjonariusze kryją więc mieszkańców i na ich życzenie kontrolują obcych. Skargi kobiet z bazaru postawiły ich w stan gotowości bojowej. Po przęsłu chaniu obwieziono nas samochodem po wsi (prosząc o założenie czegoś na głowę), a pod wieczór odstawiono do jednego z przepełnionych antykami i sprzętem hi-fi pałaców.
Podobnie jak w wielu rejonach Czeczenii, milicja została tutaj najwyraźniej przekwalifikowana na milicję obyczajową. Taka, która pilnuje zakazu sprzedaży alkoholu, niespożywanego tu na wet na weselach (chyba, że „spod lady”), oraz odpowiedniego pro wadzenia się kobiet (z których wiele i tak czym prędzej wskakuje w najnowsze dżinsy, gdy tylko marszrutka do Machaczkały skryje się za najbliższym wzniesieniem). Przepędza też „siejących rozpustę” przybyszy, którzy odważyli się wtargnąć do wsi z aparatami.
64
Te ostatnie kojarzyły się mieszkańcom przede wszystkim ze sposobem pracy służb specjalnych, które póki co przymykają oko na rządzone prawem islamu wioski, ale kto wie, czy nie dostaną kiedyś polecenia zlikwidowania „enklaw terrorystów”. Takich wspólnot iest w Dagestanie kilkanaście, nikt tak naprawdę nie wie, ile i gdzie. Nie afiszują się ze swoimi poglądami, nie wzywają do dżihadu. Po prostu istnieją. Czyżbyśmy trafili do jednej z nich?
*
Kilkusetosobowy tłum zaskoczonych mieszkańców Maali wlepiał w nas wzrok. Mieliśmy wrażenie, że zapomnieli o swoim świę- c ie. Jak się później okazało, nikt we wsi nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek byli tam obcokrajowcy. W końcu ktoś odważył się do nas podejść, zagaić rozmowę. Potem następny, jeszcze jeden. Napięcie nieco opadło. Nieśmiało wyciągnęliśmy aparaty, zaczęliśmy cykać zdjęcia, co wbrew naszym obawom bardzo się spodobało. Lody zostały przełamane.
Właśnie zaczynał się posiłek. Na szkolnym boisku rozłożono dywany i poczęstunek. Nasze pojawienie się wprawiło maałińców w niemałe zakłopotanie. W Dagestanie podczas takich uroczystości mężczyźni jedzą oddzielnie, kobiety oddzielnie. A ściślej rzecz ujmując, mężczyźni jedzą najpierw, a kobiety później. Posadzić dziewczynę z mężczyznami? Nie wypadało. Tym bardziej w takiej symbolicznej chusteczce i wystającymi spod niej warkoczami. Faceta z kobietami? To już w ogóle obciach i wstyd. Przez dłuższą chwilę gorączkowo się naradzali, aż wreszcie znaleźli Salomonowe rozwiązanie: posadzili nas oboje, ale oddzielnie od wszystkich, w kuchni.
Dowiadujemy się, że właśnie dziś dokonano uroczystego otwarcia (poświęcenia, chciałoby się powiedzieć) nowo wybudowanego meczetu. Z całej okolicy, a nawet z całego Dagestanu zjechali się imamowie, suficcy szejkowie i maałińcy na stałe mieszkający w innych rosyjskich regionach i państwach byłego ZSRR. Niestety na główną część ceremonii się spóźniliśmy. Nie wiadomo zresztą, czy moglibyśmy w niej uczestniczyć.
Po obiedzie młody chłopak o imieniu Achmed, prawdopodobnie oddelegowany przez starszyznę do „zajęcia się” nami,
65
Uroczystość otwarcia meczetu w Maałi
zaproponował obejrzenie nowego meczetu. Budowla prezentowała się okazale. Beżowy, świecący nowością kamień (główny materiał budowlany w Dagestanie), zielona kopuła, strzelisty, jeszcze nie dokończony minaret, nowe plastykowe okna.
- Jako niemuzułmanie nie możecie niestety wejść do środka. Próbowałem to załatwić u starszych, ale się nie zgodzili - mówi nieco speszony. - Ale możecie zajrzeć przez drzwi.
No cóż, szkoda. W wielu innych dagestańskich wsiach, szczególnie wśród mniej religijnych Laków, Tabasaranów czy Lezginów, do meczetów wpuszcza się nie tylko niewiernych, ale nawet kobiety ubrane w spodnie. Proszą tylko z reguły o symboliczne zakrycie głowy (a i o to nie zawsze). Ale żeby faceta nie wpuścić? To w Dagestanie zdarza się niezmiernie rzadko. Kto wie, może wizyta innowiercy podczas otwarcia meczetu przynosi pecha? Inaczej trudno to wytłumaczyć, klasyczny islam nie ma bowiem nic przeciwko wizycie innowiercy-mężczyzny w meczecie, który nie jest - jak świątynia chrześcijańska - miejscem świętym, poświęconym, lecz po prostu pomieszczeniem, gdzie spotykają się
66
Achmed i Patimat
członkowie miejscowej wspólnoty, aby się modlić, rozmawiać, rozstrzygać spory itd. Problem w tym, że Dagestańczycy są bardzo przesądni, a tamtejszy islam przeplata się z wierzeniami pogańskimi i różnymi przesądami. O przesądności maalińców mogła świadczyć choćby przyczepiona do drzwi nowo otwartego meczetu zielona gałązka.
- To od uroku - zupełnie poważnie wyjaśnił Achmed.Nowo zbudowany meczet mógłby bez problemu pomieścić dwie-
ście-trzysta osób. W środku pusto i przestronnie. Czysto i porządnie, choć skromnie. Jakże inaczej niż w starych meczetach zdobionych kolorowymi, często roślinnymi motywami. Zamiast dywanów szaro-niebieska wykładzina. Tu i ówdzie porozrzucane tiubitiejki, czyli przypominające trochę rogatywkę czapeczki noszone przez muzułmanów. Najczęściej Uzbeków i Tatarów. Widać, że modlitwa inauguracyjna zakończyła się niedawno. W centralnym miejscu minbar, wskazujący kierunek Mekki. Obok wyrzeźbione fragmenty z Koranu. Często spotykanymi motywami w dagestańskich meczetach są również fotografie albo fototapety przedstawiające Mekkę.
67
Lub naścienne kobierce z portretami imama Szamila, sugerujące, iż Dagestańczycy nie są zbyt pryncypialni, jeśli chodzi o koranicz- ny zakaz przedstawiania postaci. Na górze oddzielne pomieszczenia dla kobiet, zwykłe mniejsze, skromniejsze, czasami z widokiem na modlących się panów. Nigdy odwrotnie. Przy wejściu miejsce do ablucji przed namazem, czyli coś na kształt łazienki, gdzie powinno się umyć nogi, ręce i twarz.
Choć mieszkańcy Maali są bardzo religijni, daleko im od radykalizmu. Po prostu próbują żyć z zgodnie z zasadami wiary. Wielu stara się odprawiać pięciokrotny namaz (co robili nawet w czasach sowieckich). We wsi wprowadzono także pewne elementy szarijatu, przede wszystkim zakaz sprzedaży alkoholu. Pije się rzeczywiście niewiele, choć każdy szanujący się gospodarz trzyma dla gości nalewkę, którą i sam nie pogardzi, gdy nadarzy się ku temu okazja. Wszystkie kobiety we wsi, nawet młode, noszą chustki. Wielu maałińcom udało się też odbyć pielgrzymkę do Mekki.
*
Zakutane w chusty i chałaty kobiety oraz wyglądający groźnie brodaci dziadkowie w papachach chętnie pozowali do zdjęć. Młodsi fotografowali również nas. Najnowszymi modelami komórek, prosto z moskiewskich salonów.
- A zdjęcia z naszego święta gdzieś potem będą? W gazecie?- Nie, na stronie internetowej.- A jaki adres?_ www.kaukaz.net...Nastoletni Maga łączy się przez komórkę z internetem i szybko
ładuje stronę. Chłopaki z zainteresowaniem przeglądają umieszczone tam fotografie z Kaukazu. Wokół młodzieży zbierają się starsi, sypią się komentarze.
- Wrzucicie reportaż z naszej wsi? Poczekaj, i ja was sfotografuję. Umieścimy was na naszej stronie.
Byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. O Maali i maałińcach nie wiedzieliśmy wcześniej nic. Nie ma tu żadnych atrakcji w zachodnim rozumieniu tego słowa, żaden znany nam podróżnik
68
tamtędy nie przejeżdżał (a w każdym razie tego nie opisał). Nie przeprowadzano tu żadnej „operacji antyterrorystycznej”, nie polowano na salafitów. Słowem, nie działo się tu nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę dziennikarzy lub podróżników.
A jednak Maali to jedna z najbardziej dynamicznych, optymistycznych i otwartych, a przez to ciekawych dagestańskich wiosek, w jakich byliśmy. Ludzie nie boją się tam nowoczesności, nie obawiają kontaktów z obcymi, nie widzą w nich potencjalnych szpiegów. A jednocześnie dbają o zachowanie tradycyjnego stylu życia. Póki co, udaje im się to łączyć.
*
O historii aułu opowiedział nam Telmen - miejscowy nauczyciel, który zaprosił nas na nocleg. Mieszkańcy Maali są Awarami, przede wszystkim jednak po prostu maalińcami. Identyfikacja z własnym dżamaatem jest niezwykle silna. Mówią własnym dialektem, który tylko w około trzydziestu procentach jest zrozumiały dla pozostałych Awarów. Zachowaniu tradycji i własnego języka służy ściśle przestrzegany do dziś zwyczaj aranżowania małżeństw, które zawierane są niemal wyłącznie pomiędzy mieszkańcami wioski.
Kiedyś na terenie Maałi żyli Gruzini. Przybyli tu około X-XI wieku, dokładnie nie wiadomo, po co i dlaczego. Czy to chcąc schronić się przed skutkami konfliktów pomiędzy gruzińskimi książętami, czy też po prostu w poszukiwaniu lepszego życia. A może byli to gruzińscy misjonarze, których wielu w tamtych czasach przybywało do zachodniego Dagestanu? Odnosili oni spore sukcesy w krzewieniu wiary chrześcijańskiej właśnie wśród pogańskich wówczas Awarów. Wiadomo, że miejscowi Gruzini opuścili ten region mniej więcej w XIV wieku, co tym bardziej mogłoby wskazywać na ich misjonarskie korzenie. Nękanej najazdami Tamerlana Gruzji nie było już wówczas stać na utrzymywanie misjonarskich placówek na północ od Głównego Kaukaskiego Grzbietu. Pozostały po nich jedynie cmentarze, ruiny liczącej niegdyś sto-sto pięćdziesiąt domostw wsi oraz nazwy niektórych miejscowości, sugerujące, że mieszkali tu kiedyś Gruzini.
69
Chrześcijaństwo ma w Dagestanie długą tradycję. Do VII wieku większość ludności południowego Dagestanu, wchodzącego wówczas wraz z terytorium północnego Azerbejdżanu w skład Kaukaskiej Albanii, wyznawała chrześcijaństwo przyniesione tam prawdopodobnie przez Ormian w IV wieku. Zachodni Dagestan od X do XIV wieku był z kolei pod wpływem gruzińskiego prawosławia. Najazdy arabskie z drugiej połowy VII wieku rozpoczęły jednak proces stopniowej islamizacji Dagestanu, przekształcając go dość szybko w główny ośrodek krzewienia wiary Proroka na Kaukazie. Dopiero podbój rosyjski sprowadził na nowo wyznawców Chrystusa na ziemie dagestańskie.
Jednym z najlepiej zachowanych śladów dawnego chrześcijaństwa w republice jest niewielka średniowieczna gruzińska cerkiew w położonej kilkanaście kilometrów od Maali wsi Datuna. Była ona prawdopodobnie najdłużej funkcjonującą świątynią chrześcijańską w Dagestanie. Wspólnota chrześcijańska istniała tam do XVIII wieku, czyli długo po tym, jak na tych ziemiach zapanował islam. Prowadzi do niej nieco zarośnięta ścieżka wzdłuż strumyka. Sama cerkiew jest niewielka, mury dobrze zachowane. Boczną ścianę, grubości około metra, zdobią „złote myśli” współczesnych, wypisane sprejem po awarsku. Trochę rozbitych butelek po piwie, skórki po arbuzie. Miejsce piknikowe miejscowej młodzieży. Czując najwyraźniej lekkie zażenowanie, długo próbowali nas przekonywać, że miejsce, w którym się znajdujemy, to nie kościół, a twierdza...
Gruzini w Dagestanie to nie tylko potomkowie dobrowolnych przesiedleńców czy misjonarzy. Dagestańscy górale, znani z bit- ności i rozbojów, porywali bowiem swoich gruzińskich sąsiadów (a szczególnie chętnie sąsiadki), których zwracali następnie po zapłaceniu okupu lub zamieniali w niewolników. Potomkowie tychże niewolników zyskiwali z czasem wolność osobistą, ale ponieważ czuli się już bardziej Dagestańczykami niż Gruzinami, zostawali w swojej przybranej ojczyźnie, dając początek oddzielnym rodom po dziś dzień noszącym charakterystyczne gruzińskie nazwiska. Dagestańczycy, choć uznali ich z czasem za swoich, niezmiernie rzadko wchodzili z nimi w związki rodzinne. Ożenek osoby z szanującej się dagestańskiej rodziny z kimś z gruzińskiego rodu uważany był za mezalians. Jak jest dziś?
70
- Teraz to już nie ma takiego znaczenia jak kiedyś. Gruzin czy Dagestańczyk, co za różnica - tłumaczy młoda dziewczyna.
- A w twojej rodzinie są jacyś potomkowie Gruzinów?- No co ty! My jesteśmy uzdeniami, szlachcicami. W naszych ży
łach płynie tylko błękitna krew!
*
Maali wyróżnia się na tle wielu innych dagestańskich aułów tym, że jego mieszkańcy, zamiast narzekać na trudną sytuację ekonomiczną, niskie płace, bezrobocie i korupcję, chwalą swoją wieś, nie skarżą się na zły los i nie wieszają psów na władzach. Czyżby byli aż tak niepoprawnymi optymistami? A może są po drugiej stronie barykady? Prędzej to drugie. Na stronie internetowej Maali - www.maali2005.narod.ru (to tak a propos wspomnianego wcześniej łączenia nowoczesności i tradycji) - w zakładce „Jesteśmy z nich dum ni” - deputowani, sędziowie, biznesmeni, pracownik milicji, MSW. Wszyscy wspomagają swoich rodaków finansowo albo załatwiają coś dla wsi, korzystając ze znajomości na górze. Jeden z ofiarodawców w ciężkich czasach podarował wsi transformator i załatwił pięćdziesięcioprocentową zniżkę na autobus Maali-Machaczkała, inny wspomógł budowę meczetu. Na równi z zasobnością portfela liczą się układy. Cenieni są ci, którzy załatwią pracę, pociągną swoich do góry. Nierzadko więc dany rodzaj stanowisk lub gałąź przemysłu „okupują” mieszkańcy jednego regionu lub nawet wioski. Cóż, specjalizacja wsi ma swoją długą tradycję w Dagestanie. Może to jej współczesny wymiar? Auł Kubaczi od wieków specjalizuje się w produkcji wyrobów ze srebra. Mieszkańcy Andi słyną z wytwarzania burek i wojłoku, zaś wsi Bałchar z garncarstwa. Odwiedzany przez nas Czoch to z kolei auł naukowców, Chosrech - kompozytorów, zaś Cowkra - cyrkowców. Z Kumucha - jak twierdzą jego mieszkańcy - rekrutują się natomiast kosmonauci (póki co jeden, ale szkoli się już kolejny). A Maali? Z rozmów z jego mieszkańcami wynika, że to auł... milicyjny. Faktycznie sporo młodych chłopaków pracuje w OMON-ie, czyli Specjalnych Oddziałach Milicji, używanych, aby zaprowadzić porządek tam, gdzie nie daje rady
71
zwykła milicja. Uspokoić salafickie wsie, rozgonić jakąś demonstrację, przypilnować porządku na imprezach masowych. OMON dużym szacunkiem na Kaukazie się nie cieszy, ale za to przydaje się w razborkach, czyli porachunkach z sąsiednimi wsiami, albo gdy trzeba odbić porwaną dziewczynę, której rodzice stanowczo nie zgadzają się na ożenek z porywaczem.
Gospodarz z błyskiem w oczach wspomina historię z zeszłego roku. Pewien młody dżygit z sąsiedniej wsi porwał dziewczynę wbrew jej woli (tak, tak, porwania nie wbrew woli porwanej nie należą w Dagestanie do rzadkości, ale o tym dalej). Na ślub stanowczo nie zgadzali się też rodzice dziewczyny (to z kolei sytuacja niezmiernie rzadka). Nie tracąc czasu, maalińcy-omonowcy skrzyknęli kumpli z tej samej formacji. Krewni i sąsiedzi wyciągnęli spod łóżek kałachy. Powęszyli trochę po okolicy, popytali, kogo trzeba, i udało im się w końcu otoczyć dom, w którym przetrzymywano dziewczynę. Zakochany dżygit wiał przez okno, aż się kurzyło.
*
Małżeństwo przez porwanie ma w Dagestanie długą tradycję. Zmieniają się tylko jego formy. Białego rumaka zastąpiły białe łady lub mercedesy, kindżały i szable - kałasznikowy, a wybrankę zamiast w kamiennej wieży w górach trzym a się w mieszkaniu ciotki w Machaczkale, albo w domu kolegi w sąsiednim aule. U maalińców, podobnie jak w wielu innych górskich społecznościach, ideałem jest zaaranżowane małżeństwo z mieszkańcem czy mieszkanką tej samej wsi. Do rzadkości nie należą też śluby między krewnymi, nawet ciotecznym rodzeństwem. W czasach ZSRR próbowano walczyć z tym „przeżytkiem”, strasząc niepełnosprawnym potomstwem, chorobami genetycznymi. Liczba małżeństw z przedstawicielami innych nacji, w tym Rosjanami, rzeczywiście wzrosła. Lata dziewięćdziesiąte przyniosły jednak renesans małżeństw aranżowanych i tych w ramach własnej społeczności. W obliczu chaosu, braku bezpieczeństwa i trudności gospodarczych, rodzina oraz własny dżamaat stanowiły główne, a często wręcz jedyne oparcie.
72
Jednocześnie wzrosła liczba porwań. Czyżby również za sprawą „powrotu do tradycji”? Chyba nie do końca. Porwanie - choć głęboko zakorzenione na Kaukazie - to w pewnym sensie właśnie przeciwstawienie się tradycji, jedna z nielicznych form buntu przeciwko woli rodziców i krępującym poczynania jednostki więzom i regułom społecznym. Bywają oczywiście porwania brutalne, które trudno czymkolwiek usprawiedliwiać czy tłumaczyć, większość to jednak porwania umówione, uzgodnione przez chłopaka i dziewczynę. Inscenizując porwanie, para chce obejść wolę rodziców i wymusić na nich zgodę na małżeństwo. Są to więc - jakby ironicznie i śmiesznie to nie zabrzmiało - porwania z miłości. Co ciekawe, w cały proceder są najczęściej uwikłani dalsi lub bliżsi krewni obojga młodych oraz ich przyjaciele. Po fakcie odbywają się negocjacje między dwoma rodami, kończące się zwykle weselem, choć nie tak hucznym i wystawnym, jak w przypadku normalnych, to jest aranżowanych ślubów. Tutaj też kryje się jedna z przyczyn rozkwitu porwań po rozpadzie ZSRR. Zubożenie społeczeństwa, brak środków na wykup i organizację wesela w tradycyjny sposób sprawiły, że sięgnięto po stary, jednak wciąż mieszczący się w społecznej konwencji obyczaj.
Bywa, że organizatorami przedstawienia są rodzice, których nie stać na wystawną uroczystość lub wstydzą się, że ich córka lub syn chce wyjść za kogoś, czyj ród nie cieszy się zbytnim szacunkiem, a oni nie są w stanie zabronić ożenku. Tak jak pewien prowadnik z siódmego wagonu pociągu relacji Machaczkała-Moskwa, którego córka prowadzała się z Inguszem. Narzeczony - nie dość, że nie swój, to jeszcze rozwodnik i co gorsza milicjant!
- Żeby ludzie nie mówili, że źle wychowaliśmy córkę, że źle jej pilnowaliśmy i pozwoliliśmy wyjść za mąż za TAKIEGO - tłum aczył. Wcześniej się dogadali. Córka poszła do sklepu. On podjechał tam z przyjaciółmi, wrzucili ją do samochodu i odjechali. Potem zrobiliśmy małe wesele, nie było wstydu, nikt nic nie mówił. Jeśli porwą, to co robić, trzeba pozwolić na ożenek.
Porwania w Dagestanie to jednak małe piwo w porównaniu z Czeczenią. Tam porywają na masową skalę. Chłopak wypatruje sobie dziewczynę na ulicy albo na uniwersytecie, organizuje kum pli, którzy ją śledzą, aby w odpowiednim momencie podjechać,
73
wrzucić szarpiącą się dziewczynę na tylne siedzenie albo do bagażnika i... tyle ją widzieli. Będzie żoną kogoś, kogo wcześniej na oczy nie widziała. A dumni koledzy wrzucą później nagrane na komórkę porwanie do internetu. Niech wszyscy wiedzą, że na Kaukazie są jeszcze prawdziwi dżygici! (Kto nie wierzy, niech wstuka cyrylicą w serwisie Youtube: pochiszczenije niewiesty).
Dżiny
W Imię Boga Miłosiernego i Litościwego! Mów: „Szukam schronienia u Pana ludzi, Króla ludzi, Boga ludzi, przed złem kusiciela, wycofującego się skrycie, który podszeptuje pokusę w serca ludzi - spośród dżinów i ludzi”.
Koran, sura 114 (An-Nas)Na drewnianych ciężkich drzwiach jego domu widniał stary
arabski napis. Zaprowadził tam nas bez pytania o to, skąd jesteśmy i po co przyjechaliśmy. Po prostu podszedł i zaprosił. Był niezwykle spokojny. Ten wewnętrzny spokój wręcz promieniował od niego. Skupiony na sobie, choć ciekawy świata i otwarty na innych. Na głowie czarno-biała tiubitiejka. Trochę wytarta szara m arynarka, stare ledwie trzymające się buty. Szczupła nieogolona twarz. Czarne oczy. Trochę zapadnięte, przenikliwe, ale jednocześnie jakby nieobecne. Patrzące gdzieś w dal.
Niewielki auł Koroda. Tam mieszkał. Jedno z takich miejsc, gdzie coś dziwnego wisi w powietrzu, które otacza jakaś trudna do opisania aura. O wsi, prowadzącym do niej wąwozie, otaczających ją górach można powiedzieć, że po prostu są. Istnieją. Stoją w bezruchu i kompletnej ciszy. Od niepamiętnych czasów. Owiane jakąś tajemniczością. Olbrzymich rozmiarów czarne kamienie, sępy siedzące na skałach, drzewa morelowe. I ludzie. Małomówni, cisi, jakby nieobecni. Wszystko to sprawia, że czujesz się tam... dziwnie. Nie, nie boisz się. Wręcz przeciwnie. Czujesz się bezpiecznie. Wydaje ci się, że gdybyś tam został na zawsze, nie zauważyłbyś płynącego czasu. Ciekawe, że droga do Korody bardzo dokładnie zapada w pamięć. Każdy zakręt, skała, mijane po drodze przysiółki, osiołki pasące się na poboczach. Powrotnej natomiast nie pamiętasz. Nie tylko tego, co widziałeś po drodze.
75
Ale również czy szedłeś, czy ktoś cię podwiózł, o jakiej porze dnia to się stało.
Podszedł do nas, gdy staliśmy przy meczecie, z którego wyszedł z grupką młodych mężczyzn, pewnie kolegów. Właśnie zakończyli południowy namaz.
- Chodźcie do mojego domu. Wypijemy czaj, porozmawiamy. Zrobicie mi wielką przyjemność, jeśli dacie się zaprosić.
Zwieńczony strzelistym minaretem meczet stał na szczycie wzgórza, wokół którego rozłożyła się nowa Koroda. O d starej, powoli wymierającej i zamieniającej się w stertę gruzów, oddzielał ją naturalny kamienny most. Domy obu części oddzielonego od reszty świata przepaściami aułu stały tak blisko siebie, iż tworzyły nieregularny labirynt. Prowadzeni przez Musę zagłębiliśmy się w plątaninę zakamarków, schodków, uliczek, po których nie sposób było przejechać samochodem. Jedynym alternatywnym wobec własnych nóg środkiem transportu mógł być osiołek, których pełno sźwen- dało się po wsi.
Po drodze przystajemy co chwilę. Musa tłumaczy dla nas zdobiące mury i odrzwia domów arabskie napisy. Mijając cmentarz milknie. Odmawia krótką modlitwę. Wygląda na bardzo religijnego. Może jest mułłą? Dziwne. Taki młody? Chociaż... Czemu nie? Skąd niby mieliby się rekrutować mułłowie w średnim wieku? Z Komso- mołu? W czasach ZSRR duchownych nie było wielu. Ci, co działali oficjalnie, zwykle współpracowali z władzami, nie cieszyli się więc specjalnym szacunkiem.
*
To pierwsze miejsce, gdzie nie poczęstowano nas alkoholem. Nawet nalewką. I nie wydawało się, aby jedynym tego powodem był środek dnia. Dostaliśmy za to kałmucki czaj, czyli coś zbliżonego do mongolskiej herbaty z mlekiem. Niezbyt słodki, ale za to tłusty wywar z pływającym na wierzchu kożuchem. Podobno zdrowy i pożywny, ale zdecydowanie dla koneserów. Całe szczęście, że wiosna to nie sezon na kurdiuk - barani tłuszcz, który temu uroczemu zwierzątku dynda z tyłu. Oczywiście to kwestia gustu, ale te dwie rzeczy z dagestańskiej kuchni naprawdę ciężko polubić. Tym razem na stole pojawił się płow,
76
zwany również pilawem. Ryż gotowany z marchewką, czosnkiem i mięsem - baraniną lub wołowiną. Ta pierwsza jest zdecydowanie bardziej popularna i jeśli jest z młodego baranka, wcale nie śmierdzi, jak się często u nas twierdzi. Kupienie tego mięsa w takim Białymstoku czy Łomży graniczy niestety z cudem. Rokrocznie przekonują się o tym uchodźcy z Czeczenii chcący wyprawić ucztę na zakończenie Ramadanu. Biedacy przywożą baranki z gór dużo wcześniej i trzymają na balkonach ośrodków dla uchodźców.
*
Bismiłlah - „w imię Boże”, gospodarz pomodlił się przed jedzeniem, robiąc gest obmywania twarzy. Brudasy z Europy. Znowu nie umyliśmy rąk przed jedzeniem. Do stołu usługiwała kilkuletnia córka gospodarza. Żona ukradkiem zerkała zza drzwi.
Musa nie był mułłą. Utrzymywał żonę oraz kilkoro dzieci dzięki niewielkiemu sklepikowi, którego był właścicielem, w pobliskim Gunibie. Był również domorosłym artystą. Rzeźbiarzem i malarzem. Inspiracje czerpał z islamu, którego był gorliwym wyznawcą, oraz od dobrych dżinów. Opowiadał o nich z przejęciem, pod wrażeniem ostatnio obejrzanego filmu pokazującego ich działanie.
Dżiny... Jedyne, co człowiekowi przychodzi do głowy na myśl o nich, to przygody Sindbada Żeglarza. Cóż one mogą mieć wspólnego z islamem?
Mimowolnie przypomniał się nam słynny lew z zoo w Baku, ryczący rzekomo „Allach”, Pielgrzymki z całego Kaukazu przyjeżdżały go oglądać. Lub filmiki krążące po rosyjskim internecie z wroną lub bykiem sławiącymi Boga. Była też owca, której ubarwienie układało się w szahadę, czyli muzułmańskie wyznanie wiary. Na własne oczy widzieliśmy ją w galerii zdjęć niejednego telefonu komórkowego, podobnie jak fale tsunami, które nawiedziło kilka lat temu Azję Południowo-Wschodnią, układające się w słowo „Allach”. Miało ono być rzekomo karą za rozpustę zachodnich turystów wylegujących się na plażach Indonezji i Tajlandii i bałamucących miejscowe dziewczyny. Sto dowodów na boskie cuda. Połączenie racjonalizmu czasów ZSRR z nową religijnością lat dziewięćdziesiątych. Islamska wersja Matki Boskiej na szybie w kamienicy.
77
Może więc dżiny, o których rozmyślał Musa, to efekt połączenia islamu z elementami modnej ostatnimi czasy w Rosji ezoteryki?
Otóż nie. O istnieniu tych stworzeń, których nie należy mylić ani z aniołami, ani z demonami, można przeczytać w wielu miejscach Koranu. „I stworzyłem dżiny i ludzi tylko po to, żeby Mnie czcili”, mówi Allach w pięćdziesiątej pierwszej surze świętej księgi muzułmanów (Az-Zarijat - Rozpraszające). Stworzone zostały z ognia. Zamieszkują najczęściej pustynie, rozpadliny, wyłomy skalne, śmietniki i cmentarze oraz inne ustronne miejsca. Słowo „dżin” pochodzi z arabskiego i oznacza „niewidzialnego”. Dżinów bowiem zobaczyć nie można, choć czasami przyjmują postać ludzi (najczęściej nagich), węży, psów łub innych zwierząt. Posiadają umiejętność szybkiego przemieszczania się. Podobnie jak u ludzi, są dżiny- kobiety i dżiny-mężczyźni. Podobnie jak ludzie, dzielą się na rody i narody. Istnieją dżiny muzułmańskie i nie. Dobre i złe. Przyjazne i złośliwe. Każdy człowiek ma swojego dżina, nie jest on jednak jak w chrześcijaństwie aniołem stróżem. Namawia do złego. Ich obecność w naszym świecie przejawia się w postaci widzeń, wizji przyszłości, proroctw, snów. Według tradycji muzułmańskiej dżiny podsłuchują rozmawiające ze sobą anioły i przekazują to, co zdołały usłyszeć, wybranym przez siebie ludziom. Zazdrośni aniołowie przepędzają jednak dżiny, rzucając w nie ognistymi kulami. Stąd meteory i spadające gwiazdy.
Czasami złe dżiny wchodzą w ciało człowieka. Opętują go. Nawiedzają. Opanowują jego ciało i umysł. Pomóc mogą wówczas jedynie egzorcyzmy. W islamie są one o wiele bardziej rozpowszechnione niż w chrześcijaństwie. Za przykładem proroka Mahometa, złe dżiny może wyganiać każdy prawowierny muzułmanin, wypowiadając odpowiednie fragmenty Koranu. Ludzie oczywiście najczęściej zwracają się o pomoc do imamów, szejchów, ludzi powszechnie szanowanych. Muzułmańskich egzorcystów nie bojących się rozmawiać ze złymi mocami. Zainteresowanych technikami odsyłamy na Youtube, gdzie obejrzeć można wypędzanie dżinów z opętanych. Swoiste ceremonie, seanse, podczas których egzorcysta rozmawia ze złym duchem, nakłaniając go do powtarzania sławiących Boga fragmentów Koranu lub przyjęcia islamu. Nakłania, nie zaś zmusza. Nie wypędza go, nie rozkazuje mu, jak
78
w egzorcyzmach chrześcijańskich. Spokojnym, choć silnym i zdecydowanym głosem prosi go o opuszczenie ciała człowieka. Ciałem obłąkanego wstrząsają konwulsje. Czasem musi go trzymać kilku krzepkich mężczyzn. Dżin syczy, rzęzi, ryczy, pluje, przeklina. Sprzeciwia się. W końcu jednak łagodnieje, ustępuje. Oddala się, sprawiając ulgę i obłąkanemu, i sobie.
*
Niektórzy wierzą, że przed dżinami chronią amulety, talizmany. Wilcze kły z wypisanymi na nich fragmentami Koranu. To jednak praktyki sprzeczne z islamem. Podobnie jak horoskopy, wróżby i inne „czary”. Na własnej skórze przekonać się o tym mogło kilka kaukaskich wróżek i jasnowidzów, którzy zginęli w ostatnich latach z rąk bojowników islamskich w Czeczenii, Dagestanie i Inguszetii.
Co innego formuła Bismillah, którą należy wypowiedzieć przed wejściem do domu, toalety, przed jedzeniem, odkręceniem ciepłej wody w łazience czy zdjęciem ubrania (dżiny więcej zła mogą uczynić nagiemu człowiekowi). Ogólnie, przed każdym rodzajem „otwarcia” lub „początku”. Żeby odpędzić złe moce, nie urazić dżina i nie ściągnąć na siebie jego zemsty. Nie wolno też wypróżniać się do dziury w ziemi, może tam bowiem mieszkać Bogu ducha winny dżin, który ze zrozumiałych względów mógłby się obrazić.
Należy również zachować szczególną czujność w nocy. Wycie psa lub ryk osła po zmroku oznacza bowiem, że zwierzę widzi dżina lub szatana. A odprawiając (a właściwie czytając) namaz, trzeba uważać, aby przed tobą nie przeszedł osioł, czarny pies lub... kobieta. Czyżby w niej także mógł kryć się dżin? Lepiej mieć się na baczności...
*
Nasz Musa nieprzypadkowo m iał konszachty z dżinami. Jeszcze w czasach przedislamskich Arabowie wierzyli, że każdy artysta ma swojego dżina, który czuwa nad jego talentem. A może nasz tajemniczy gospodarz był egzorcystą. Może umiał rozmawiać z dżinami. Może go słuchały? A może sam był dżinem? Dobrym dżinem. Kto wie...
Jak to się robi na Kaukazie
Prawowierny muzułmanin powinien wypowiedzieć Bismilłah przed każdą ważną czynnością. Także przed tym, na co na całym Kaukazie istnieje uniwersalne określenie - tuda-siuda. W wolnym tłumaczeniu oznacza to „ten-teges”. W teorii tuda-siuda można tylko z żoną, względnie z żonami, jeśli jest się na tyle zamożnym, aby je wszystkie utrzymać. W praktyce prawie każdy dagestański dży- git zajmuje się tuda-siuda, kiedy tylko ma ku temu okazję (w każdym razie w „wersji dla kolegów”). Rzecz jasna nie tylko z żoną. Ma na to milczące przyzwolenie nie tylko społeczeństwa, ale nieraz również własnej małżonki. Facet musi się przecież wyszaleć. Kobiety natomiast robią to wyłącznie z mężami (w każdym razie w „wersji dla rodziny”). Własnymi, ma się rozumieć.
Facet, który zajmuje się tuda-siuda tylko z własną żoną lub nie robi tego wcale (gdy jeszcze nie wypowiedział sakramentalnego „tak”), jest najczęściej obiektem niekończących się płotek i podejrzeń. Może z nim coś nie tego? A może tak dobrze się kamufluje? A może... Nieeee... U nas takogo nie bywajet. To tylko na zgniłym Zachodzie. Niechby się tylko koledzy dowiedzieli. Na własnych nogach do domu by nie doszedł!
Tak więc w rozumieniu przeciętnego Dagestańczyka każdy normalny facet korzysta z każdej nadarzającej się okazji. W przeciwnym razie istnieją tylko trzy możliwości: albo nie może, albo jest gejem, albo bardzo wierzącym muzułmaninem. W przypadku obcokrajowca ostatnia możliwość najczęściej odpada, pozostają więc dwie pierwsze.
*
81
- Gdzie jest centrum miasta? - zapytałem kiedyś taksówkarza, będąc pierwszy raz w Machaczkale.
- Tutaj najczęściej stoją - po twarzy taksiarza przebiegł lubieżny uśmiech.
- Znaczy się, kto stoi?- Dobra, dobra. Nie rżnij głupa. O diewuszki przecież pytałeś.Jak powszechnie wiadomo, Dagestańczycy słyną z gościnności.
Dla gościa robi się wszystko, spełnia jego najskrytsze marzenia. Jakie jest najskrytsze marzenie faceta będącego w komandirowce, czyli na wyjeździe służbowym, z dala od czujnego oka żony, nietrudno się domyślić. Nie sprawia to w każdym razie większych trudności dagestańskim mężczyznom. Prędzej czy później musi więc paść:
- A miejscowych diewuszek nie chcesz spróbować?Odmowa sprawia im nieukrywaną przykrość.
*
Samotnie podróżująca kobieta lub kobiety są na Kaukazie zjawiskiem niespotykanym. To, co w przypadku miejscowej dziewczyny nie uszłoby czujnym uszom brata czy ojca, może być zaproponowane inostrance czy inostrankom:
- Hej, diewuszka! Dawaj, pojedziemy w góry na szaszłyki?- Krasawica! Może do restauracji się przejdziemy?- No co, boisz się? Nie pękaj!Dagestańscy mężczyźni są bowiem święcie przekonani, że każda
kobieta, która znalazła się na Kaukazie, marzy tylko o jednym: żeby jak najszybciej spotkać czarnowłosego dżygita i rzucić mu się w ramiona. Nie tylko zresztą dagestańscy. Gruzini czy Ormianie maja jeszcze bogatszą wyobraźnię. Widząc niebieskooką Słowiankę, chcą więc jak najszybciej spełnić to marzenie. W imię gościnności oczywiście.
*
Kaukascy mężczyźni dzielą kobiety na dwie podstawowe kategorie: kobiety kaukaskie i wszystkie pozostałe. Te pierwsze zawsze do kogoś należą: męża, brata, ojca, kuzyna. Kaukazczyk pomyśl:
82
więc dziesięć razy, zanim pójdzie w konkury. Z tyłu głowy zawsze ma to, że może mu się solidnie dostać, jeśli posunie się za daleko. Te drugie zaś - tym bardziej jeśli znajdą się na Kaukazie bez męskiego towarzystwa - pozbawione są „właściciela”, a więc... droga wolna. Poza tym panuje powszechne przekonanie, że kobiety spoza Kaukazu są łatwe. Wystarczy więc butelka szampanskogo, szokoład i dobry bajer.
Co innego, gdy po Dagestanie podróżuje chłopak z dziewczyną. Wtedy z góry zakłada się, że są oni mężem i żoną. Jednym z pierwszych pytań jest więc pytanie o dzieci.
- Mąż, żona?- Tak.- Ile macie dzieci?- Jeszcze nie mamy.- A dlaczego? Trzeba nad tym rabotat’\Taak. Dagestańczycy rzeczywiście rabotają. Rodziny liczące pię
cioro, sześcioro dzieci wcale nie należą do rzadkości. Najbardziej pracowici są mieszkający na południu Tabasaranie i dagestańscy Czeczeni. Miewają nawet po dziesięcioro dzieci. Nie dlatego, żeby tak bardzo chcieli, choć i tacy się zdarzają. Żaden szanujący się Da- gestańczyk nie założy przecież prezerwatywy, a inne metody jakoś się nie przyjęły. Nawet tak zwana watykańska ruletka. Kto by sobie tym zresztą głowę zawracał. Zawsze przecież można zrobić aborł,
- U nas to tanie jak barszcz. Pięćset rubli, wiele kobiet to robi. Jakby co, to przyjeżdżaj...
Lekki stosunek do aborcji to dziedzictwo sowieckie. Wtedy stanowiła podstawowy środek kontroli urodzeń. Mimo to decyduje się na nią tutaj znacznie mniej ludzi niż w innych częściach Rosji, co wynika chyba z coraz większego wpływu islamu na życie społeczne. Ten zaś uważa aborcję za grzech.
*
Dagestańczycy nie przypominają profesora ze znanego dowcipu. Zapytany o to, czy lepiej mieć żonę, czy kochankę, stwierdził, że obie. Żona myśli, że jesteś u kochanki, kochanka, że u żony, a ty
83
możesz sobie spokojnie posiedzieć w bibliotece. Czytanie książek nie należy do mocnych stron dagestańskich mężczyzn, choć w pierwszej kwestii z profesorem zgodziłoby się dziewięćdziesiąt procent Dagestańczyków.
Marzeniem wielu dagestańskich facetów jest mieć żonę w domu i dziewczynę (albo dwie) w Moskwie lub w innym rosyjskim mieście. Żona (najlepiej tej samej narodowości) bawi gromadkę dzieci, pierze, gotuje i „zapewnia” status społeczny (facet bez żony i dzieci nie cieszy się w Dagestanie zbytnim szacunkiem), zaś z kochanką można się wyszaleć. No i pochwalić przed kolegami. Dagestańskie lubownice też się oczywiście zdarzają, ale... nie ma jak Rosjanki. Przyzna to każdy Kaukazczyk, nawet najbardziej zatwardziały gruziński nacjonalista.
Jeden z najbardziej utalentowanych współczesnych pisarzy czeczeńskich - żyjący w Petersburgu German Sadułajew - napisał w swojej książce pod tytułem Ja, Czeczeniec, że najgroźniejszą bronią Rosji w wojnie z Czeczenami nie są wcale czołgi, samoloty i transportery opancerzone, tylko rosyjskie kobiety, którym nie jest w stanie oprzeć się żaden Kaukazczyk. Co ma w sobie ta tajna broń Kremla?
O to trzeba by zapytać samych Kaukazczyków, faktem jest jednak, że blond włosy na ulicy któregokolwiek kaukaskiego miasta, czy będzie to będzie Machaczkała, Groźny, Tbilisi, czy Ery wań, natychmiast przyciągają uwagę i wywołują niemałe zamieszanie.
Kaukaskie kobiety - wychowywane na wierne i pokorne żony, zdają sobie sprawę, że ich mężczyźni nie mogą oprzeć się Nataszom i Tatianom. Dlaczego tak jest? Problem nie tkwi raczej w urodzie. Dagestanki i Czeczenki są na przykład naprawdę ładne. Ale może za bardzo skromne, także jeśli chodzi o tuda-siuda. Jedna Czeczen - ka, zapytana o to, dlaczego ich mężczyźni wolą Rosjanki, stwierdziła, że to dlatego, iż tamte są znacznie odważniejsze w łóżku. Kto wie, może i tak. Chyba jednak chodzi też o co innego. Jeśli kogoś zmusza się do małżeństwa, wybiera żonę lub męża, którego często nawet nie zna się przed ślubem, to... To człowiek szuka przygód. I przed małżeństwem, żeby się wyszaleć na zapas, i później, bo z „przymusową” żoną to różnie bywa.
Podobnie chyba myślą Dagestanki, które decydują się na związki
84
bez ślubu. Tym bardziej one, facet ma bowiem najczęściej prawo odmówić ożenku z kandydatką wybraną mu przez rodziców. No i sam ma większy wybór (kobiet, tak jak w całej Rosji, jest więcej niż mężczyzn). Kobieta ma zawsze większy problem. Ewentualna ciąża to jej problem, facet może w najlepszym razie sfinansować zabieg.0 antykoncepcję też powinna martwić się żenszczyna. Facet nie będzie przecież zniżał się do takiego poziomu! Nie powstrzyma go nawet strach przed AIDS i chorobami wenerycznymi, które szerzą się w Dagestanie w zastraszającym tempie.
Facetom jest znacznie łatwiej, także jeśli chodzi o społeczny odbiór nieformalnych związków. O n jest w takim wypadku jurnym dżygitem, zaś jej reputacja ma się nie najlepiej. To dlatego młode Dagestanki, które wiążą się z facetami bez perspektywy ożenku, starają się za wszelką cenę zachować dziewictwo. Nie to żeby bez tuda-siuda. Mają po prostu swoje sposoby. A już ostatnią deską ratunku jest jedna mała operacją. Tuż przed ślubem. Tak, żeby mąż myślał, że ona nigdy wcześniej. Problem jednak w tym, że trzyma tylko parę dni. Perfidny i podejrzliwy mąż odczeka więc trochę.1 jeśli okaże się, że lipa - wygna z domu. A wtedy perspektywy ponownego ożenku będą bardzo marne.
Nieco łatwiej nieformalne związki „uchodzą” kobietom rozwiedzionym, za które brane są wszystkie powyżej trzydziestego roku życia, które nie mają męża. Wokół młodszych rozwiedzionek (bo tak określa się je w żargonie młodzieżowym), których na Kaukazie nie brakuje, krążą gromadki młodych adoratorów, którym ani w głowie zakładanie rodziny. U cełek (czyli dziewic) mają małe szanse na przelotny romans. Rozwiedzionki są więc ostatnią deską ratunku, aby wyjść z grona malczików i zyskać szacunek wśród rówieśników. A i nauczyć można się nieraz niemało. Rozwiedzionki, wolne od opresji utrzymania dziewictwa, śmielej decydują o sobie, również w sprawach tuda-siuda, nieraz przebierając wśród młodych chętnych. Zdarza się, że bardziej wymagającym (lub zdesperowanym) za „wizytę w hotelu” młodzi dżygici muszą zaproponować coś w zamian - drogi ciuch, perfumy, wystawną kolację łub załatwienie pracy.
85
W Związku Radzieckim podobno seksu nie było. Tak przynajmniej twierdziła niejaka Ludmiła Nikołajewna Iwanowa - uczestniczka słynnego telemostu Leningrad-Boston w 1986 roku. W Dagestanie - choć to republika zsowietyzowana jak mało która i wciąż żyjąca tęsknotą za Krajem Rad - jest jednak inaczej. Nie jest on tematem tabu, jakby się mogło wydawać. O swoich sprawach intymnych ludzie rozmawiają dość otwarcie, z jednym oczywiście zastrze-
• żeniem. Kobiety tylko z kobietami, a mężczyźni z mężczyznami.Facet jak to facet. Po próżnicy gadać i tak nie będzie. A to ka
wał sprośny opowie, a to się pochwali, a to powspomina z rozrzewnieniem polskie dziewczyny, do których biegał, służąc w jednostce w Legnicy albo Stargardzie Szczecińskim.
Inaczej rzecz ma się, gdy jest on praktykującym muzułmaninem. Wtedy ze śmiertelnie poważną miną będzie sam zagadywał, zadawał „trudne” pytania i - co najważniejsze - udowadniał, że islam jest w każdej, także w tej dziedzinie, najlepszą z możliwych religii. Od dagestańskiego muzułmanina możemy się więc na przykład dowiedzieć, że po, a jak kto chce to i przed, powinno się umyć. Tak jest podobno napisane w Koranie. Że jak kobieta ma „żeńską chorobę”, to nie wolno. Tak też jest podobno napisane w Koranie. Że każdy sposób sprawiania partnerowi przyjemności jest halal, czyli dozwolony, a tylko jedna pozycja - haram, czyli zakazana. To pewnie też jest w Koranie, chętnych do dowiedzenia się czegoś więcej zachęcamy do lektury. Możemy tylko powiedzieć, że Francuzi nie muszą się obawiać, a kobiety w islamie nie zawsze muszą być podporządkowane mężczyznom. Co ciekawe, muzułmanie są przekonani, że przedstawiciele innych wyznań są strasznie niedoeduko- wani seksualnie, potrzebują więc w tej dziedzinie pomocy i porady.
Zdecydowanie bardziej rozmowne są kobiety, niezależnie od tego, czy ich mężowie to zagorzali ateiści, czy praktykujący muzułmanie. Zostawione sam na sam z dziewczyną spoza Kaukazu zaraz biorą ją na spytki. Trochę z ciekawości, żeby dowiedzieć się, jak to jest u was z „tymi sprawami”, ale bardziej po to, żeby zwierzyć się, wygadać komuś postronnemu, kto nie rozpowie wszyst- < kim na prawo i lewo. Kobieta często jeżdżąca do Dagestanu i mająca tam przyjaciół staje się szczególną powierniczką miejscowych kobiet. Dlatego wie z pewnością więcej niż niejeden spowiednik.
86
Dagestańska moda
Kto, z kim, jak i dlaczego. Że zmusił ją do przerwania ciąży. Że już nie kocha. Że zawsze ją zdradzał. Że przed ślubem musiała zrobić małą operację. Itp., itd. Głowa może od tego rozboleć.
*
Bezpruderyjność Dagestańczyków w „tych” sprawach wynika chyba z faktu, że przez stulecia należeli oni do kręgu kultury m uzułmańskiej i sto pięćdziesiąt lat władzy rosyjskiej, a później sowieckiej, nie zdołało wtargnąć aż tak silnie do ich intymnej sfery życia. (Nie oznacza to oczywiście, że Dagestańczycy są bardziej wyzwoleni niż Rosjanie. Wręcz przeciwnie. Nie krępują się jednak mówić o „tych sprawach”).
Islam - wbrew temu, co nam się może wydawać - podchodzi do spraw seksu znacznie bardziej otwarcie i liberalnie niż chrześcijaństwo, szczególnie protestantyzm i katolicyzm. Oczywiście można tylko z żoną, to znaczy z żonami, ale można za to, jak
87
się chce. Imam ani żaden mułła nie włazi małżonkom do łóżka i żadnymi specjalnymi dekretami nie określa, co i kiedy można, a z czego trzeba się później wyspowiadać. Sam ma żonę, to rozumie. Co więcej, imam może w razie czego udzielić małżonkom porady. Najpierw pewnie sięgnie do Koranu, ale może też skorzystać z własnego doświadczenia. Islam, o dziwo, nie ma też nic przeciwko antykoncepcji.
Wynika to chyba z ogólnego podejścia religii muzułmańskiej do sfery seksualnej. W chrześcijaństwie przez wieki była ona uważana za grzeszną, ciemną stronę człowieka. Wiązała się z tym gloryfikacja celibatu i dziewictwa i przekonanie o wyższości osób bezżennych nad „żennymi”. W islamie - przeciwnie. Ludzie żyjący samotnie lub tacy, którzy nie chcieli mieć dzieci, podlegali społecznemu ostracyzmowi. Seks traktowany był natomiast jako coś zupełnie normalnego, ludzkiego. Może dlatego w islamie rewolucja seksualna, która w krajach kultury zachodniej (szczególnie anglosaskiej) była swego rodzaju buntem przeciwko przesadnej „wiktoriańskiej” pruderii, w świecie islamu nie jest po prostu potrzebna? Jak widać, w sprawach tuda-siuda możemy się od muzułmanów sporo nauczyć...
Sułtan
Larysa skończyła akademię muzyczną, pracuje w filharmonii w Machaczkale. Pochodzi z miejskiej rodziny. Rzadko wyjeżdża do krewnych na wieś, woli szybkie życie w mieście. Tu ma przyjaciół, znajomych. Założyła wraz z koleżankami z filharmonii zespół muzyczny. Grają etno-pop. Operowe głosy dziewczyn z kwartetu szybko zdobyły serca machaczkalińskiej młodzieży. Występują na koncertach, weselach na całym Kaukazie. Larysa zaszła w ciążę. Rasul miał żonę i dzieci. Jest prawowiernym muzułmaninem (no, prawie - seks pozamałżeński to w islamie jeden z większych grzechów). Nie namawiał jej do usunięcia ciąży. Wzięli muzułmański ślub - nikah - w domu, w obecności świadków i imama (choć dla wypełnienia obrzędu ten ostatni nie jest potrzebny). Po cichu. Bez wesela, bez pompy. Bo i po co to wszystko? Rodzice dziewczyny nie sprzeciwiali się. Córka ma już przecież ponad trzydzieści lat. Według szarijatu Larysa jest równoprawną żoną Rasula, a jej synek ma takie same prawa, jak dzieci pierwszej żony. Według szarijatu, bo póki co prawo rosyjskie nie pozwała na legalne posiadanie kilku żon. Nowy mąż jest biznesmenem, mieszka w willi w centrum Ma- chaczkały. Ma kilka samochodów. Krutoj muzyk. W ramach ślubnego podarunku (dawanego bezpośrednio pannie młodej, w przeciwieństwie do kaiymu płaconego jej ojcu) kupił Larysie mieszkanie. Jeżdżą razem najnowszym modelem jeepa na zakupy, daje jej pieniądze na utrzymanie.
- Wiecie, u nas to przyjęte, mieć dwie żony. Jakoś im się układa. Traktuje je obie tak samo - tłumaczy przyjaciółka Larysy.
*
89
Poligamia to dla wielu cecha rozpoznawcza islamu. Jego znak firmowy. Zaraz po terroryzmie. Na Zachodzie wzbudza wiele kontrowersji, jest często przyczyną krytyki i niezrozumienia islamu. „Uprawomocnia” nadanie muzułmanom łatki „barbarzyńców” gnębiących swoje uciśnione kobiety. Tymczasem muzułmanie, o czym rzadko się u nas wspomina, sami mają co do owej instytucji wiele wątpliwości. Atakowani przez Europejczyków utwierdzają się jednak w przekonaniu o jej słuszności.
„Żeńcie się zatem z kobietami, które są dla was przyjemne - z dwoma, trzema lub czterema. Lecz jeśli obawiacie się, że nie będziecie sprawiedliwi, to żeńcie się tylko z jedną, albo z tymi, którymi zawładnęły wasze prawice”.
„Ten, który, mając dwie żony, jedną z nich by wyróżniał - powiada Prorok - wstanie z martwych jednostronnie sparaliżowany”.
Koran, sura 4 (An-Nisa)
Koran przyzwala na posiadanie nawet czterech żon, ale nakazuje ich równe traktowanie. Wielu uważa to za warunek niemożliwy do spełnienia, traktując poligamię za de facto zakazaną. Ci, którzy nie widzą w tym problemu, i tak muszą spełnić szereg dodatkowych wymagań. Przede wszystkim mąż musi mieć możliwość utrzymania wszystkich żon i dzieci. Nie trzeba wyjaśniać, że mieszkaniec chruszczowki odpada w przedbiegach. Dzielenie łoża przez małżonki również jest nie do przyjęcia. Nie wystarczy jednak zakup kolejnej kanapy, na którą przeciętny zjadacz dagestańskiego chleba mógłby jeszcze uciułać kilka groszy, bowiem wszystkie żony powinny mieszkać osobno. Co gorsza, nie pomoże nawet budowa dwóch dostrojek, chyba że z osobnym wejściem od sąsiada, po drabinie.
Biednemu Dagestańczykowi pozostaje cieszyć się faktem, że kilka żon to nie tylko dodatkowe uciechy, ale także problemy. Jak w znanej rosyjskiej piosence z filmu Kaukaska branka (Kawkazskaja plennica):
Gdybym był sułtanem, miałbym żony trzy,I potrójnym pięknem byłbym otoczony.
90
Trzy żony to w Dagestanie rzadkość, normą jest natomiast rodzina wielopokoleniowa i wspólne wychowywanie dzieci
Ale z drugiej strony w takiej sytuacji,Tyle bied i kłopotów, że uchowaj Boże (...).Żony trzy - to jest to, nie ma co gadać,Ale z drugiej strony masz też trzy teściowe.Co więc robić nam, sułtanom, jak nam w końcu żyć,Ile żon jest w sam raz, trzy czy też jedna?Na pytanie takie nikt wprost nie odpowie,Jeśli byłbym sułtanem, zostałbym kawalerem.
Choć na poziomie folkloru ulicznego funkcjonuje wiele anegdot i opowiastek, mało kto na Kaukazie decyduje się na życie we trójkę, czwórkę czy w piątkę. Poza bogaczami. Ot, kolejna fanaberia. Po tresowanym tygrysie i krokodylu strzegącym domu w centrum miasta. Czymś się trzeba różnić od nowych Ruskich. Podobnie jak afrykańskie zwierzaki na skórzanych kanapach, lokalne haremiki to zjawisko stosunkowo nowe. Nie w islamie rzecz jasna, gdzie poligamia sięga czasów Mahometa (który sam na brak żon nie
91
narzekał), lecz na Kaukazie. Choć islam w Dagestanie zakorzenił się wiele wieków temu, to miejscowe adaty poligamii nie uwzględniały i jej jawne praktykowanie należało do rzadkości.
W sąsiedniej Czeczenii poligamia praktycznie w ogóle nie występowała. Aż do czasów ZSRR, a ściślej do 1944 roku, kiedy to Stalin postanowił przesiedlić wszystkich mieszkańców tej kaukaskiej republiki na stepy Kazachstanu i Kirgizji. Wielu nie dotarło na miejsce, ginąc po drodze, inni umierali z głodu i wycieńczenia. W nowej sytuacji (i nie chodziło tu bynajmniej o „wyrwanie się” spod kontroli tradycyjnych wspólnot) muzułmańscy duchowni wręcz namawiali do brania dodatkowych żon, a ściślej do posiadania jak największej ilości potomstwa, aby nie doszło do zupełnego wyniszczenia narodu. Poligamia „powróciła” do Czeczenii w latach dziewięćdziesiątych - powojenna dysproporcja kobiet i mężczyzn oraz odwilż czy też odrodzenie religijne przyczyniły się do jej łatwej akceptacji. Szarijat, choć miał duży wpływ na życie rodzinne (śluby, pogrzeby, rozwody odbywały się według prawa muzułmańskiego), nigdy nie zdołał do końca wyprzeć zwyczajowych adatów, które nieraz stały z nim w sprzeczności. Przykładowo, mąż, zastawszy żonę z kochankiem, mógł zabić oboje, nie odpowiadając przy tym za ich krew (żona nie miała takiego prawa). Ale gdy zabił tylko jedno z nich lub zabił oboje nie przyłapawszy ich na gorącym uczynku, odpowiadał wówczas przed prawem jak morderca. Według Koranu natomiast powyższe postępki oceniane są nieco inaczej, choć nie aż tak srogo, jak się zwykło uważać. Za cudzołóstwo (jeśli dotyczy osób niebędących w związku małżeńskim z kimś innym) grozi raptem sto batów a żeby przestępstwo zostało udowodnione, potrzeba aż czterech pełnoletnich świadków! Ale obok Koranu źródłem prawa islamu jest również sunna (z arabskiego „droga”, „ścieżka”) zawierająca opowieści o życiu Mahometa oraz jego wypowiedzi (spisane długo po jego śmierci). Teologowie muzułmańscy muszą się więc nieraz nieźle nagłowić, które źródło prawa stosować i jak je interpretować w danym przypadku. Niewierni małżonkowie powinni sprawę dobrze przemyśleć, bo według interpretacji jednego z hadisów grozi im między innymi śmierć przez ukamienowanie.
W Dagestanie szarijat przyjął się lepiej niż u sąsiadów, ale w kwestii poligamii Dagestańczycy pozostali równie konserwatywni.
92
Nawet armia radzieckich reformatorów nie musiała specjalnie wałczyć akurat z tym „przeżytkiem”. Co nie znaczy, że mniej lub bardziej ukryta poligamia w tamtych czasach nie występowała. Nikt jednak publicznie, szczególnie wówczas, nie obnosił się z faktem posiadania kilku żon (co innego pochwalić się podbojami miłosnymi w podróży służbowej). I dziś czynią to jedynie co bardziej ekscentryczni bogacze. O innych krążą barwne plotki.
Poligamię sankcjonuje szarijat, co bardziej zachłanni panowie uprawomocniali więc posiadanie kilku żon prawem religijnym, uznając jego wyższość nad prawem państwowym. Nawet jeśli z islamem mają niewiele wspólnego. Religijna sankcja instytucji kochanki? Dla wielu na pewno. Ale nie tylko.
W latach dziewięćdziesiątych zaczęto o poligamii mówić publicznie. Przedstawiano ją jako jeden z elementów „tradycji”, którą trzeba odrodzić. „Musimy przyjąć zasady wiary, żyć według szari- jatu, aby się jakoś odnaleźć we współczesnym świecie” - mówiono. Stąd mało który prawowierny muzułmanin zaprzeczy dziś sensowności instytucji poligamii, a nawet będzie dowodził jej wyższości nad wzorcami europejskimi. Mało który odważy się jednak wcielić ją w życie, bojąc się społecznych i finansowych konsekwencji takiego postępku.
Miejscowi szyici, również dopiero w łatach dziewięćdziesiątych (zaraz po zdaniu sobie sprawy, że naukowcy zaklasyfikowali ich jako szyitów, a nie po prostu muzułmanów, za których się dotychczas uważali) dowiedzieli się, że w szyizmie dopuszczalne jest nie tylko posiadanie czterech żon, ale również nieograniczonej liczby tak zwanych „żon czasowych”. Kobieta, naturalnie, może być poślubiona tylko jednemu mężczyźnie. Taki rodzaj związku zwany jest m ufa, co znaczy tyle, co „małżeństwo rozkoszy”. Polega na zawarciu przez mężczyznę i kobietę w obecności duchownego ustnej umowy, w której zobowiązują się być mężem i żoną przez określony czas. Może to być rok, miesiąc, dzień, a nawet godzina. Po upłynięciu tego term inu obie strony rozchodzą się, jakby nigdy nic. Sunnici zakazali tej praktyki już w VII wieku, uważając ją za zalegalizowaną formę prostytucji, od której różniło ją tylko to, że ewentualny potomek z mufa miał takie samie prawa, jak potomek z małżeństwa trwałego, zwanego nikah (od słowa „prokreacja”). Czy
93
ta „nowo odkryta” instytucja zmieniła jednak w zasadniczy sposób życie dagestańskich szyitów? Wątpliwe. Być może z lżejszym sercem podrywają Natasze i Tamary z Moskwy, aby potem powrócić pod pantofel żony.
*
Spotkaliśmy się z Larysą w filharmonijnej przebieralni. Przed chwilą śpiewała piosenkę na melodię Abby. O rodzinie. Musiało pasować do hasła „Dagestan - jedna rodzina”, które dumnie wypisano nad sceną. Wyszczuplała. Często występuje. Synek ma już dwa latka. Mąż coraz rzadziej się pojawia. Przestał zabierać Larysę na zakupy. Panicznie boi się, że pierwsza żona się dowie. Machacz- kała to niewielkie miasto. Ponoć zaczęła coś podejrzewać. Historia znana z własnego podwórka? Rozejrzyjmy się wokół, zanim utwierdzimy się w wyższości naszej kultury...
Dżihad
- Czekamy na odpowiedź z tunelu - wyjaśnia ubrany w zatłuszczo- ny dres i przetartą tu i ówdzie skórzaną kurtkę zarośnięty kierowca, gdy po dwóch godzinach oczekiwania, nieco zirytowani, pytamy0 to, kiedy w końcu wyruszymy.
Co jakiś czas znudzony czekaniem pasażer wali pięścią w radio. Bynajmniej nie ze zdenerwowania. Kto by się tu godziną czy dwoma przejmował. Inaczej po prostu nie chce działać. Z sąsiedniego stanowiska wyruszają zapchane do granic możliwości marszrutki do Chasaw-jurtu i Groźnego. To raptem kilka godzin jazdy z Ma- chaczkały. Kwitnie handel oraz ruch tranzytowy do Osetii Północnej1 Kabardyno-Bałkarii. Kierowcy nie narzekają na brak pasażerów.
- Szajze kullare... Dlaczego na m nie nie patrzysz... - pobrzmiewa żwawa awarska muzyka z głośników. Nieodłączny element każdej dagestańskiej marszrutki.
Droga w góry prowadzi przez tunel obok wioski Gimry, zamknięty od kilku miesięcy w związku z przeprowadzaną tam operacją kontrterrorystyczną, czyli w skrócie KTO (czytaj nie „kto”, tylko „ke -te-o”; język rosyjski skróty wprost uwielbia, czego najwspanialszym przykładem jest moskiewski pampusz, czyli... pamiatnik Puszkinu). Oficjalnie region ten jest zamknięty dla ruchu i trzeba jeździć inną drogą, nadkładając prawie sto kilometrów. W principie, czyli w zasadzie, przez tunel przejechać się więc nie da. Akcent pada jednak na magiczne w principie, zawierające w sobie kwintesencję miejscowego stosunku do wszelkich zasad. Wsio możno, tolko ostorożno.
W końcu kierowca decyduje się zaryzykować. Ruszamy. W mijanym po drodze Bujnacku zagląda do salonu gier „Gimry”, próbując dowiedzieć się z wiarygodnego zapewne źródła, kto dziś stoi na warcie, czy przepuszcza i za ile.
95
- Co się tam dzieje? - próbujemy pytać pasażerów.- Nic takiego. Specoperacja. A tak naprawdę, to pranie brudnych
pieniędzy.- ???- Cała armia stoi tam od pół roku, żeby kilku wahhabitow zła
pać - włącza się kierowca, plując co chwila na podłogę pestkami słonecznika. - U nas to lubią. Na południe od Bujnacka jeszcze niedawno spalone czołgi w rowach leżały. Później ludzie na złom rozebrali.
*
Owo „niedawno” dotyczy roku 1999. Roku, w którym w Dagestanie naprawdę zapachniało prochem. Sytuacja na Kaukazie Północnym diametralnie różniła się wówczas od dzisiejszej. Zajęta własnymi sprawami Moskwa kontrolowała region jedynie symbolicznie. Faktycznie niezależna Czeczenia, rządzona przez bojowników, którzy wygrali wojnę z lat 1994-1996, była rozsadnikiem niestabilności na całym Kaukazie. Bazujące w Groźnym, Guder- mesie, Urus-Martanie uzbrojone po zęby i dowodzone przez byłych komendantów polowych grupy przestępcze robiły, co chciały, nie tylko w Czeczenii, ale także w sąsiednich republikach. Kwitł handel żywym towarem, a organizowane przez Czeczenów porwania dla okupu były zjawiskiem tak powszechnym, że po zmroku ludzie bali się wychodzić na ulicę.
Koniec lat dziewięćdziesiątych to także szczytowy okres działalności dagestańskich radykałów islamskich, na których czele stał ukrywający się dziś na Bliskim Wschodzie Bagauddin Kebedow (znany bardziej jako Bagauddin Muhammad). Bezkompromisowy zwolennik „czystego” islamu, który jeszcze w latach siedemdziesiątych zorganizował nielegalną grupę religijną, zaś po rozpadzie ZSRR rozpoczął aktywną działalność polityczną i propagandową, zakładając między innymi medresę w Kyzył-jurcie.
Podobnie, jak żyjący w XVII, XVIII i XIX wieku m uzułmańscy teologowie i myśliciele, tacy jak al-Jamani, ibn-Tajmija, al-Wa- hhab, al-Kuduki, uważani dziś za ideologów wahhabizmu, wzywał do powrotu do takiego islamu, jaki istniał w czasach Mahometa,
96
do surowego przestrzegania zasady monoteizmu (tawhidu), przede wszystkim jednak do ustanowienia „władzy Allacha” wszędzie tam, gdzie żyją muzułmanie. Co w warunkach dagestańskich musiało oznaczać zastąpienie świeckiego ustroju politycznego szarijackim. A ponieważ wysoce wątpliwe wydawało się, iż władze w Moskwie zgodzą się na takie rozwiązanie, koniecznością stało się „wyzwolenie” Dagestanu spod władzy rosyjskiej. Zwolennicy Bagauddina, podobnie jak inni, mniej radykalni opozycyjni działacze islamscy, korzystali pełnymi garściami zarówno z panującego na Kaukazie chaosu, jak i z względnej swobody jelcynowskiej Rosji. Otwarcie głosili swoje poglądy, organizowali dysputy z przedstawicielami oficjalnego duchowieństwa i sufickimi szejchami. Mieli swoje meczety, medresy, wydawnictwa, kontrolowali niektóre miejscowości.
Radykalne poglądy doprowadziły Bagauddina do sojuszu z czeczeńskimi bojownikami, przede wszystkim z Szamilem Basajewem. Choć podstawą ideologii zdecydowanej większości czeczeńskich polityków był wówczas nacjonalizm (islam traktowali jedynie jako element czeczeńskiej tożsamości narodowej), Bagauddin postanowił wykorzystać ich (przede wszystkim jednak ich dobrze wyszkolone i uzbrojone oddziały) do realizacji własnych celów w Dagestanie. W grudniu 1997 roku, po nieudanym ataku na rosyjską bazę wojską w Bujnacku, „bagauddinowcy” uciekają do Czeczenii. Ucieczkę nazywają małą hidżrą, porównując ją z ucieczką Mahometa z Mekki do Medyny. Propagują tam ideę „wyzwolenia” całego Kaukazu spod jarzma kafirów (niewiernych) i przekonują Basajewa oraz dowódcę zagranicznych mudżahedinów, Jordańczyka Chatta- ba, że mieszkańcy Dagestanu tylko czekają na sygnał, aby powstać przeciwko władzom. Skłócony z prezydentem Asłanem Maschado- wem i żądny sławy, Basajew łatwo daje się namówić.
W sierpniu 1999 roku dowodzeni przez Bagauddina dagestańscy mudżahedini wkraczają z terytorium Czeczenii do rejonu curaa- dyńskiego, gdzie zajmują kilka wiosek. Proklamują powstanie Islamskiej Republiki Dagestanu i wzywają do ogólnonarodowego powstania. Kilka dni później wsparcia udzielają im ludzie Basajewa, którzy pojawiają się w sąsiednim rejonie botlichskim, później zaś podejmują próbę zajęcia Chasaw-jurtu. Ku zaskoczeniu Bagauddina i wściekłości Basajewa powstanie jednak nie wybucha. Co więcej,
97
atak skończył się sromotną klęską. Ściągnięcie oddziałów czeczeńskich bojowników stało się bowiem w oczach dagestańskich górali niewybaczalną zdradą. Wyciągnęli więc spod łóżek swoje kałasznikowy i ramię w ramię z wysłaną do górskiego Dagestanu rosyjską armią pokonali w ciągu kilku dni najeźdźców.
Uskrzydlone sukcesem w walce z oddziałami Bagauddina i Ba- sajewa, władze postanowiły pozbyć się jeszcze jednego problemu: „wahhabickiej” enklawy w dżamaacie kadarskim, którą miał na myśli kierowca naszej marszrutki, mówiąc o spalonych czołgach. Składającym się z kilku dargijskich wiosek dżamaacie, gdzie w latach 1998-1999 miejscowi radykałowie islamscy wcielili w życie ideę państwa islamskiego. Poirytowani bezwładem republikańskich władz i bezprawiem wymuszającej na nich haracze dagestań- skiej milicji, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Uzbroiwszy się uprzednio, wypędzili ze swoich wiosek przedstawicieli władz oraz milicję, ogłaszając kontrolowane przez siebie ziemie „wolnym terytorium islamskim”. Powołali własną armię, wystawili posterunki na okolicznych drogach, pobierając opłaty za przejazd. Wprowadzili prawo szarijatu i islamskie sądy. Władzę przejęła kontrolowana przez radykałów szura (rada) oraz policja szarijacka, karząca nie tylko ucinaniem rąk za kradzieże, ale wymierzająca razy pałkami za picie alkoholu czy odsłanianie głowy przez kobiety. Barbarzyństwo? Z naszego punktu widzenia - tak. Dla nich jednak ratunek przed skorumpowanym, opresyjnym i niebędącym w stanie wypełniać swoich funkcji państwem.
W ten sposób powstała śmiertelnie niebezpieczna alternatywa wobec machaczkalińskiego reżimu, który tolerował ją jedynie z obawy przed rozpętaniem wewnętrznego konfliktu zbrojnego. Latem 1999 roku, kiedy doszło do decydującej próby sił między radykałami a wspartą przez władze federalne Machaczkałą, dagestań- ski reżim postanowił rozprawić się z kadarskimi „wahhabitami’. Na jego prośbę rosyjscy żołnierze otoczyli więc cały dżamaat. Nu proponowali nawet złożenia broni. Po prostu zaczęli ostrzał. Nikt zresztą i tak nie zamierzał wywieszać białej flagi. Oblężenie trwało około tygodnia. Wioski Karamachi i Czabanmachi zrównano z zie mią. Wraz z broniącymi ich bojownikami i tymi mieszkańcami, którzy nie zdążyli uciec.
9S
Idea islamskiej rebelii w Dagestanie spaliła wówczas na panewce, ledynym „osiągnięciem” Bagauddina i jego ludzi (a także Basajewa, który dał się wciągnąć w całą awanturę) było dostarczenie Moskwie pretekstu do wprowadzenia wojsk do Czeczenii i rozpoczęcia drugiej wojny czeczeńskiej, która zakończyła trzyletni okres czeczeńskiej quasi-niepodległości. Bagauddin zbiegł na Bliski Wschód, a przez Dagestan przetoczyła się fala okrutnych represji wymierzonych w prawdziwych i wyimaginowanych „wahhabitów”. W oparciu o uchwaloną naprędce przez dagestański parlament ustawę0 walce z „ekstremizmem i wahhabizmem”. Wydawało się, że nastąpił wówczas definitywny koniec islamskich radykałów w Dagestanie. Już kilka lat później znów stało się jednak o nich głośno.
*
O tego typu wydarzeniach Dagestańczycy opowiadają ze spokojem. Trochę dlatego, że się przyzwyczaili, a trochę ze względu na niepisany kodeks honorowy, który tkwi głęboko nawet w kompletnie zlaicyzowanym i posługującym się wyłącznie językiem rosyjskim machaczkalińskim mieszczuchu. Góral powinien być powściągliwy i cierpliwy. Nie może okazywać emocji, przede wszystkim strachu. Musi starać się zawsze zachować zimną krew1 kamienną twarz. Płaczą, kłócą się i narzekają tylko baby.
Kilka lat temu w Machaczkale, pewnego ciepłego wieczoru, nagle usłyszeliśmy wybuch.
- Cztery kilogramy trotylu - skomentował Abdurachman, widząc nasze lekko zdziwione miny. - Jakieś pół kilometra stąd - dodał.
- Idziemy zobaczyć - zdecydowaliśmy, gdy pierwsze emocje opadły. -
Od drzwi odciągnął nas jeszcze głośniejszy wybuch, który zdecydowanie ostudził naszą ciekawość.
- Hmm, tym razem z sześć kilo i znacznie bliżej - rzucił mimochodem nasz gospodarz, nie odrywając oczu od komputera.
Kierowani nawykiem włączamy telewizor. Pewnie zaraz coś powiedzą, poproszą kogoś o komentarz. Na ekranie tymczasem... uśmiechnięta prezenterka republikańskiej telewizji informuje o rekordowych zbiorach zboża w rejonie chasaw-jurtowskim
99
i występach zespołu folklorystycznego „Lezginka”. O serii w ybuchów w Machaczkale dowiedzieliśmy się dopiero w wieczornych wiadomościach ogólnorosyjskiej telewizji cieszącej się w Dagestanie - podobnie jak w Azerbejdżanie, Uzbekistanie i większości państw postradzieckich - znacznie większym zaufaniem niż miejscowe media. To, co mówi się w rosyjskiej telewizji, traktowane jest niemal w całym byłym Sojuzie jako prawda objawiona. Co za potężne narzędzie polityczne w rękach Rosji!
Moskiewscy dziennikarze nie boją się pisać otwarcie o sytuacji w Dagestanie. Problem jednak w tym , że po to, aby się n ią zainteresowali, jeden wybuch nie wystarczy.
Rano oczekujemy poruszenia w mieście, dyskusji, plotek. Tymczasem... Nikt poza nami nie wydaje się być zainteresowany tem atem.
- Wot, znów babachnuło... - komentuje Abdurachman. - Nam to spowszedniało. Od rodziny z Moskwy dowiadujemy się, że coś wydarzyło się dwie ulice dalej.
Czasami tylko - kiedy rosyjskie wojsko otoczy jakiś dońn i wali w niego z czołgów, a ze środka dobiega raz po raz donośne „Alla- hu akbar!” z ust ginących bojowników - zbierze się tłum ek gapiów. Komu kibicują, nie wiadomo. Zawsze jednak to ciekawsze niż m onotonia codziennego życia.
Pewne poruszenie wśród mieszkańców M achaczkały wzbudziły jedynie słuchy o tym, że bojownicy zbierają się na wznoszącej się nad miastem górze Tarki-tau, aby zaatakować miasto. Było to 1 maja 2005 roku. Coś musiało być na rzeczy, Dagestańczyków przestraszyć bowiem niełatwo. Nikt z rodziny gospodarzy, nikt z sąsiadów nie zdecydował się wówczas na tradycyjną majówkę. Nikt nie przyszedł na plac Lenina z czerwonymi flagami. A nam delikatnie zasugerowano, żebyśmy zmyli się czym prędzej, bo możemy zaszkodzić sobie i gospodarzom.
*
Za Bujnackiem marszrutka zaczyna wspinać się pod górę. Niekończące się serpentyny, coraz gorsza nawierzchnia. Dokoła jedynie lasy pokryte świeżym majowym listowiem. Zniknęły gdzieś wioski,
100
nie widać wszędobylskich krów drzemiących na środku jezdni lub przechadzających się majestatycznie poboczami. Cichnie muzyka, urywają się rozmowy. Zbliża się tunel. Z daleka widać zaparkowany w poprzek transporter opancerzony. Wszędzie pełno dymu.
Kam izelka kuloodporna, kałasznikow, za pasem kilka granatów. Jasnowłosy sierżant o szerokiej słowiańskiej twarzy bez entuzjazm u lustruje wzrokiem podróżnych. W duchu przeklina pewnie dzień, w k tó rym z rodzinnego Woroneża czy Kurska przywieziono go do tej „dziczy”, gdzie wśród obcych sobie ludzi ma wyłuskiwać „wahhabitów”. Rzekomo ku chwale ojczyzny.
- Wasia, synku. Jedź z nami. Narzeczoną ci znajdziemy, wesele urządzim y - ze słabo udawaną szczerością próbuje żartować siedząca obok kobieta. Całkiem niepotrzebnie. Wasia w służbę zbytnio się nie angażuje.
- Dobrze, dobrze. Dawajcie paszporty. Mężczyzn poproszę na rejestrację.
- C ałkiem m ili ci żołnierze - zagadujemy krewką współpasażer- kę, która okazuje się być żoną byłego oficera KGB.
- Zarabiają na tym, to i mili. Pięćset rubli od samochodu biorą. Rozbój w b iały dzień! Poza tym boją się naszych. Trzęsą portkami, więc siedzą cicho.
Boją się naszych... Czy ktoś o rosyjskich żołnierzach stacjonujących na K aukazie myśli w ten sposób? Kojarzą się raczej z bezwzględnym i żołdakami pacyfikującymi czeczeńskie wioski, m ordującym i cywilów, gwałcącymi kobiety. Tymczasem wielu tych przywiezionych gdzieś z Uralu czy Kaliningradu chłopaków po prostu się boi. Obcego świata, który ich otacza, i obcych ludzi, k tórzy uśm iechają się, klepią po plecach i stawiają wódkę, aby za chwilę strzelić zza węgła, przejechać kosą po żebrach albo dać cynk tym z lasu. O n i tymczasem chcą wrócić do swoich matek i swoich dziew czyn. Cały ten Kaukaz, całą Czeczenię i Dagestan, mają gdzieś. Podobnie jak Putina i walkę o „integralność terytorialną” Rosji. Z resztą, jaka tutaj Rosja?! Krym, Odessa, M ińsk - proszę bardzo. Ale Machaczkała? Groźny? Władykaukaz? Strach zapijają lub zabijają. N arkotykam i lub bezmyślnym okrucieństwem, któ- rego pew nie później żałują i które później śni im się w nocnych koszm arach. A lbo siedzą jak mysz pod miotłą. Nie wychylają się.
101
Udają, że służą. Udają, że kontrolują marszrutki. Udają, że nie widzą wystającego z bagażnika karabinu, śladów od spustu na palcu wskazującym, nienawistnego wzroku i demonstracyjnych splunięć na ich widok.
Co innego kontraktnicy. Psy wojny. Ci przyjeżdżają na Kaukaz nie tylko po to, żeby zarobić. Przyjeżdżają, żeby zabijać „czarnych skurwysynów”. Jedni dlatego, że wierzą, iż tylko w ten sposób uratują „świętą Rosję” przed zagładą. Inni, bo nic innego robić nie umieją. Bo po powrocie z rocznej delegacji do Czeczenii nie umieją już być normalnymi ludźmi.
*
Ziejący mrokiem niczym brama w zaświaty wlot do tunelu spowija dym. Sołdaci pieką kartoszkę i grzeją się przy ognisku. Wszędzie pełno puszek po konserwach i flaszek po samogonie.
Ruszamy. Kierowca włącza wycieraczki. Kilkukilometrowy tunel wygląda, jakby dopiero wykuto go w skale. W środku egipskie ciemności, woda leje się z sufitu, samochód to skacze na wybojach, to znów zanurza się do połowy w błotnistej mazi. Trzęsie niemiłosiernie. Ma się wrażenie, że góra zaraz runie, zasypując tunel i grzebiąc tych, którzy odważyli się do niego wjechać. W końcu jednak zza kolejnego zakrętu wyłania się światełko. Wjeżdżamy w strefę operacji antyterrorystycznej.
Wojskowe miasteczka mogące pomieścić tysiące żołnierzy, czołgi, transportery opancerzone, patrole wojskowe, kuchnie polowe. A w dole, pomiędzy skalistymi wzniesieniami o fantastycznych kształtach i ochrowo-brunatnych barwach, tonąca w kwitnących sadach morelowych wioska. Jej mieszkańcy, na których przypada przynajmniej dwa razy więcej żołnierzy, oskarżani są o praktykowanie „wahhabizmu” i wspieranie islamskich bojowników.
*
Gimry. Wrota w góry. Ponoć każdy kupiec miał tu kiedyś swojego kunaka, czyli przyjaciela, u którego zatrzymywał się przed wyruszeniem w góry. Rodzinny auł dwóch z trzech XIX-wiecznych
102
imamów Czeczenii i Dagestanu - Gazi-Muhammada, zwanego przez Rosjan Kazi-Mułłą, i Szamila. Przywódców, którzy poprowadzili górali na dżihad przeciwko Rosjanom i wspierającym ich miejscowym feudałom. To tutaj w 1832 roku wydawało się, że trwające od kilku lat niepokoje w górach zostały ostatecznie zdławione. Po kilkudniowej zaciętej obronie, auł, w którym zamknęli się niemal wszyscy powstańcy pod wodzą Gazi-Muhammada, został zdobyty przez Rosjan. Nielicznym, w tym Szamilowi, udało się wydostać z matni i ocalić od rzezi, jaką urządziły oddziały generała Rozena. Martwego Gazi-Muhammada, który nie chciał potajemnie opuścić swoich bojowników, znaleziono - jak głosi legenda - w takiej pozycji, jakby się modlił. Potwierdzenie przekonania, że szahicfej-bojownicy za wiarę idą prosto do raju. Ciało imama wywieziono do wsi Tarki nad Morzem Kaspijskim i tam pochowano. Obawiano się, iż jego grób stanie się celem pielgrzymek górali. Szamil nakazał jednak dokonać tajnej ekshumacji i koniec końców pierwszy imam spoczął na gimryńskim cmentarzu.
Jakże pomylili się wtedy rosyjscy stratedzy raportujący do Petersburga o stłumieniu rebelii. Jakże żałowali, że pozwolili wymknąć się mało znanemu wówczas Szamilowi z okrążenia. Prowadzony przez niego dżihad miał potrwać jeszcze dwadzieścia pięć lat.
A kto i o co walczy w Gimrach dziś? Oficjalnie prowadzona jest tam operacja antyterrorystyczna i obława na „islamskich terrorystów”. Trudno jednak uwierzyć, aby z tego powodu przez ponad pół roku trzymano kilkutysięczną armię w jednej jedynej wiosce. Ludzie, zmuszeni płacić więcej za marszrutkę, widzą w operacji interes mundurowych, bogacących się dzięki pobieraniu myta od podróżnych i mieszkańców wioski. Mówi się też o praniu przez wojskowych brudnych pieniędzy i związku operacji z jakimś konfliktem wokół środków z budżetu, które mają być przeznaczone na budowę elektrowni wodnej na pobliskiej rzece oraz renowację tunelu gimryń- skiego. Jak to często na Kaukazie bywa, prawda leży pewnie gdzieś po środku. Jak w przypadku wojny czeczeńskiej z lat 1994-1996, do której wybuchu nie doprowadziło ani szaleństwo Dżochara Du- dajewa, ani chęć wywołania „małej zwycięskiej wojenki” przez prezydenta Jelcyna, jak się często pisze, lecz cały splot politycznych, społecznych, etnicznych, kryminalnych i innych czynników.
103
Fakt jest jednak faktem. Islamscy bojownicy w Gimrach byli i są. Podobnie, jak w dziesiątkach innych dagestańskich miejscowości. Mieszkający w Moskwie, lecz pochodzący z Dagestanu i zajmujący się tą republiką naukowo profesor Enwer Kisrijew twierdzi, że za operacją stoją władze republikańskie. Pacyfikując niepokorne i ukrywające „wahhabitów” Gimry, prezydent Dagestanu Alijew0 wdzięcznym imieniu Muchu chciał dać nauczkę innym, pokazać, że władza nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Wybrał akurat ten auł, bo zamieszkują go Awarowie - przedstawiciele tego samego narodu, co szef republiki. W ten sposób Muchu chciał dowieść, że traktuje wszystkich jednakowo, niezależnie od narodowości,1 nie zamierza faworyzować Awarów ani puszczać im płazem występków, o co był wcześniej oskarżany.
Żaden dagestański polityk nie jest jednak na tyle głupi, aby zadzierać z którąś z lokalnych społeczności. Tym bardziej ze słynącymi z wojowniczości i nieustępliwości gimryńcami. Gdyby Alijew wysłał do nich dagestańską milicję lub inną miejscową formację, odpowiedzialność za przelaną krew lub wyrządzone zniewagi podczas pacyfikacji ciążyłaby bezpośrednio na uczestnikach akcji. W Dagestanie bowiem coś takiego, jak odpowiedzialność zbiorowa za wyrządzone krzywdy czy zabójstwo, nie istnieje. „Choćby tłum zadeptał człowieka, odpowiadać będzie ten, kto to bezpośrednio zrobił” - mówi Kisrijew. A więc spirala przemocy - nakręcona obowiązkiem krwawej zemsty za śmierć krewnego lub, co równie istotne dla kaukaskich górali, zniewagę - gwarantowana. Prezydent przekonał więc Kreml, że na gimryńskich „wahhabitów” trzeba wysłać wojsko. Rozwścieczeni gimryńcy nie będą raczej tropić sierżanta Iwanowa pod Pskowem ani szeregowego Popowa pod Czelabińskiem, żeby zemścić się za zabitego syna czy zmaltretowanego ojca. A nawet jeśli, to cóż to obchodzi Muchu.
*
Dżihad. Święta wojna. Trwa w Dagestanie od kilku lat. Z jednej strony cały aparat państwa z milicją, wojskiem, prokuraturą, sądami, więzieniami, czołgami. Z drugiej grupka młodych ludzi, licząca prawdopodobnie kilkaset osób. Ukrywająca się w lasach, domach
104
krewnych, sąsiadów, przyjaciół, sympatyków. Tropieni, szczuci, mordowani, kąsają bardzo boleśnie, bez litości mordując mundurowych i kolaborujących z władzami duchownych muzułmańskich. Nie ma tygodnia bez ostrzału, podłożenia bomby, skrytego morderstwa. Władze co i rusz organizują operacje specjalne, otaczając całe miejscowości bądź dzielnice miast kordonami wojska. W ruch idą czołgi, transportery opancerzone, helikoptery. Jeńców nie biorą. Kiedyś brali, zdarzało się jednak, że ławy przysięgłych uniewinniały chłopaków z lasu, co doprowadzało wojskowych do furii. Wolą więc likwidować bojowników na miejscu. Mimo ciągłych strat oddziały dżihadystów odradzają się jednak niczym feniks z popiołów, aby następnego dnia znów zaatakować.
Nie boją się śmierci. Oni jej szukają. Oglądając zdjęcia, filmiki i klipy na dziesiątkach islamskich portali internetowych, marzą o tym, żeby umrzeć śmiercią szahida. Z okrzykiem „Alłahu akbar!” na ustach. Dla coraz większej liczby młodych Dagestańczyków są idolami. O co walczą ci często kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta? W imię czego decydują się oddać życie?
Celem współczesnych bojowników dagestańskich zgrupowanych w tak zwanym Dżamaacie Szarijat, podległym rezydującemu w czeczeńskiej górach emirowi Kaukazu Północnego, jest ni mniej, ni więcej, tylko „ustanowienie władzy Allacha na ziemi”. Jasin Rasu- low - jeden z ideologów dagestańskich bojowników, młody dziennikarz i naukowiec, pisał w swojej pracy doktorskiej, obronionej rzecz jasna zanim zdecydował się „wyjść na dżihad”, że współcześni bojownicy nie wymyślili niczego nowego. Są jedynie kontynuatorami dzieła poprzednich pokoleń. O to samo walczyli Gazi-Muhammad, Hamzat-bek i Szamil. To samo chcieli osiągnąć powstańcy z roku 1877, W imię tych samych celów powstanie wzniecili Nadżmuddin Gocyński i Uzun-hadżi po rewolucji bolszewickiej.
Cóż jednak oznacza „władza Allacha”, która nam - ludziom wychowanym z jednej strony na oświeceniowym racjonalizmie, z drugiej zaś na mającym swe źródła w chrześcijaństwie podziale na to, co boskie i to, co cesarskie - wydaje się czystą abstrakcją? Oznacza stosowanie szarijatu - prawa muzułmańskiego, niebędą- cego bynajmniej analogią katolickiego prawa kanonicznego. Nic bardziej mylącego. O ile prawo kanoniczne dotyczy życia wewnątrz
105
Kościoła, o tyle oparte na Koranie i tradycji proroka Mahometa (sunnie) prawo muzułmańskie jest prawem totalnym, obejmującym i regulującym (czasami bardzo szczegółowo) wszystkie dziedziny życia. Od spraw związanych z kultem religijnym poprzez relacje męża z żoną aż do politycznego ustroju państwa. Człowiek, który jest w islamie określany najczęściej jako „rab Allacha”, jego niewolnik, żyjący tylko po to, aby chwalić Allacha, ma się temu pra wu całkowicie i bez dyskusji podporządkować. Nie ma tu miejsca na mędrkowanie, gadanie o jakiejś wolności, wolnej woli i innych wymysłach żydów i chrześcijan, którzy zbłądzili i daleko odeszli od najważniejszej w islamie zasady - jedynobóstwa. Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną... Radykalni muzułmanie traktują to przykazanie niezwykle restrykcyjnie, oskarżając chrześcijan o wielobóstwo i nazywając ich ukrytym i poganami.
Ortodoksyjny muzułmanin nie powinien więc żyć pod władzą kafirów (niewiernych), nie mogą oni bowiem zagwarantować nie zbędnego do zbawienia życia zgodnie z zasadami szarijatu. Nie może być posłuszny ich prawom. Jeśli więc zajmują oni Dar as-is- lam (ziemię islamu), powinien on albo dokonać hidżry, czyli prze siedlić się do takiego kraju, gdzie respektowany jest szarijat, albo rozpocząć dżihad (świętą wojnę), aby wyzwolić się spod władzy niemuzułmanów. To jest właśnie celem dagestańskich bojowników. Tylko tyle i aż tyle.
Szaleńcy? Z całą pewnością. Ślepi radykałowie? Jak najbardziej. Zwolennicy utopii? Oczywiście. Bolszewicy walczący o obalenie ca ratu, likwidację własności prywatnej, ustanowienie „dyktatury pro letariatu” i rzucający bomby w carskich urzędników też wydawali się pomyleńcami, a ich ideologia szaleństwem. Nie zmienia to fak tu, że wzięli w końcu władzę w swoje ręce i wcielili ową szaleńczą ideologię w życie.
Błędem byłoby jednak przypisywanie dżihadu bandzie od szczepieńców i religijnych fanatyków. Obok prostych wiejskich chłopaków w szeregach bojowników są bowiem także lekarze, byli przedsiębiorcy, zdarzają się nawet ludzie po studiach doktoran ckich. Wybrali dżihad nie z biedy i nie dlatego, że - jak twierdzą piszący na zamówienie władz dziennikarze - za każdego zabitego milicjanta dostają po pliku dolarów. Zapuścili brody i chwycili za
106
karabin, bo nie znaleźli dla siebie miejsca w państwie, gdzie liczą się tylko układy i pieniądze. Gdzie nie ma żadnej ideologii. Gdzie nie można zdobyć wykształcenia i pracy bez łapówki i znajomości.I - co być może najważniejsze - gdzie nie można swobodnie wyznawać swojej wiary i przestrzegać wyznaczanych przez nią reguł. Nie pić, nie palić, nie chodzić na dziewczyny, nie kraść i nie oszukiwać. Wielu z nich w wyborze „pomogli” ludzie w mundurach. Niejeden z dzisiejszych bojowników, zanim poszedł do lasu, przeszedł piekło dagestańskich aresztów śledczych, gdzie po dziś dzień stosuje się metody, o jakich można przeczytać w Gulagu Sołżenicyna. Wyrywanie paznokci, rażenie prądem, gwałcenie pałką, imitowanie rozstrzeliwania, niedwuznaczne przypominanie o żonie i dzieciach.
Władza Allacha, o której ustanowienie walczą dziś bojownicy na Kaukazie, ma więc wymiar nie tylko metafizyczny, ale też całkiem praktyczny. Jej celem jest sprawiedliwość społeczna. Wielu spośród tych, którzy o nią walczą, to nie zaprawieni w bojach i wyćwiczeni przez chłopców bin Ladena na pasztuńskich pustyniach „fachowcy od terroryzmu”, lecz zwykłe chłopaki i dziewczyny, którzy nie mogli odnaleźć się w otaczającym ich patologicznym świecie. Nonkonformiści, którym nie było wszystko jedno. Jeśli tak na nich spojrzymy, w „terroryście”, „islamiście” i „religijnym fanatyku” zobaczymy człowieka, który dokonał dramatycznego wyboru. Idealistę gotowego na śmierć w imię idei. Może wtedy dojdziemy do wniosku, że trzeba poszukać innych niż światowa wojna ze światowym terroryzmem i la George Bush i W ładimir Putin metod walki z terroryzmem islamskim. Problem w tym, że decydenci w Waszyngtonie, Londynie czy Moskwie nie mają czasu na zastanawianie się. Potrzebują szybkich i prostych recept, których dostarczają im spece od terroryzmu. Dla tych ostatnich zaś podobne wątpliwości to niepotrzebne mącenie wody, strata czasu i okazywanie słabości. Dżihad więc trwa w najlepsze...
Syberia Szamila
Zapadał zmrok. Deszcz lał strumieniami. Na drogę raz po raz spadały kamienie z wznoszącej się nad nią pionowej skały. Nie przeszkadzało to jednak dwóm młodym dżygitom, którym FSB-sznik z Agwali polecił odwieźć nas do wioski Tindi, rozwijać w rytm rosyjskiej popsy prędkości przyprawiające o ból głowy. Mimowolnie przypomniała nam się wiadomość, o której ciągle mówili mieszkańcy górskich rejonów; w rejonie cuntyńskim marszrutka spadła ostatnio do kojsu (rzeki), zginęło osiem osób. Powtarzali to wszyscy i wszędzie, nie miało to jednak żadnego wpływu na prędkość, z jaką po górskich drogach jeździli dagestańscy kierowcy. Może tylko trochę żarliwiej modlili się, mijając święte miejsca.
Wąwóz stawał się coraz węższy. Za plecami została rzeka Andyjskie Kojsu, przecinająca najwyższe partie dagestańskich gór, i „stolica” rejonu cumadyńskiego - wioska Agwali, gdzie spędziliśmy upojne chwile w towarzystwie szefów miejscowej milicji, administracji i FSB.
- Allahu akbar! Allahu akbar! - głos muezzina przerywa na chwilę przesłuchanie.
~ Jacyś podejrzani jesteście. - Mundurowy świdrował nas wzrokiem, mając nadzieję, że pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia zmiękniemy i przyznamy się wreszcie, że jesteśmy amerykańskimi szpionami.
- A to niby dlaczego?- A czy normalny człowiek ma tyle wiz w paszporcie? Hmm...
No nie wiem, nie wiem, co z wami zrobić. Sami rozumiecie, u nas tutaj rejon przygraniczny, granica z Gruzją blisko. A wiadomo przecież, co ten Saakaszwili wyprawia. Poza tym jutro inauguracja prezydenta Put.,., to znaczy Miedwiediewa. No i jak to będzie
109
wyglądało? W Moskwie inauguracja, a u nas jacyś podejrzani ino- strancy się kręcą.
- Ale my tylko...- Poczekajcie chwilę. Pora południowej modlitwy. Pomodlę się
teraz szybko i pomyślimy, co z wami zrobić - mówi, dostając spod biurka niewielki dywanik z wizerunkiem mekkańskiego meczetu.
Pomogło nam albo interwencja Allacha, albo miejscowy FSB- sznik, siwowłosy i - jak się okazało - całkiem poczciwy Achmed, który okazał się większym luzakiem i łaskawie zezwolił nam, żebyśmy pozostali w ich rejonie. Gdy chodziliśmy po Agwali czekając na transport w góry, nie odstępował nas jednak na krok. Po co dodatkowe problemy? Sami rozumiecie, rejon przygraniczny...
* .
Rejon cumadyński rzeczywiście leży tuż przy granicy rosyjsko- gruzińskiej. Blisko stamtąd również do Czeczenii, od której oddziela go majestatyczny Śniegowy Grzbiet. To jeden z najdalszych zakątków Dagestanu i najbardziej zapadłych kątów całego Kaukazu. Wiedzie tam jedna droga wijąca się nad przepaściami, wzdłuż An dyjskiego Koj su. Aby dotrzeć z Machaczkały do Agwali marszrut- ką, potrzeba aż siedmiu godzin, czyli bardzo dużo jak na warunki dagestańskie. Dotarcie do innych wiosek rejonu to zadanie jeszcze trudniejsze. Nie wszędzie wiodą drogi bite. Choć trudno w to uwie rzyć, wciąż są takie auły, jak choćby położony tuż przy granic \ z Gruzją Chuszet, do których dostać się można jedynie konno lub pieszo. Na zakupy do Agwali mieszkańcy Chuszeta muszą chodzie trzydzieści kilka kilometrów wąską ścieżynką wydeptaną przez ich przodków.
Cumady nigdy nikomu nie udało się na trwałe zawojować. Niedostępne góry, zasypane śniegiem przełęcze, mroczne wąskie wąwozy, niemal całkowity brak dróg. Wszystko to skutecznie zniechęcało potencjalnych najeźdźców. Nie mieli zresztą i tak czego szukać w tych stronach, ziemi uprawnej tam bowiem jak na lekarstwo, dokoła jedynie skały, przepaście i lodowce. Z czego więc żyli kiedyś cumadyńcy? Trochę z tarasowego rolnictwa, trochę z hodowli owiec i bydła, a trochę z najazdów. Głównie na Gruzję, gdzie
110
Auł Tindi, rejon cumadyński
grabiono karawany, rabowano dwory gruzińskich książąt, porywano jeńców, za których później brano okup, i... kandydatki na żony. Podobno do dziś Gruzini straszą niegrzeczne dzieci złymi Lekami, czyli Dagestańczykami. Co ciekawe, sami cumadyńcy opowiadają o tym ze słabo skrywaną dumą.
Mieszkańcy Cumady nie tylko stawiali skuteczny opór wrogom zewnętrznym. Nie cierpieli również własnych „panów”, nie pozwalając, aby w ich społecznościach sformowała się arystokracja. Poszczególne cumadyńskie wioski - Chusztada, Tlondoda, Eczeda, Kwanada, Tindi, Gakwari i inne - na wzór greckich polis stanowiły niezależne minipaństewka wolnych górali, łączące się w obliczu zagrożenia w konfederacje. Każdym z nich rządził dżamaat, czyli zgromadzenie najstarszych mężczyzn z danej wsi. To on decydował o wojnie i pokoju, zawieraniu sojuszy z innymi wioskami. Poza dżamaałem liczyło się tylko muzułmańskie duchowieństwo. Nawet dla imamów i alimów słowo dżamaatu było jednak święte.
Niemal całkowita izolacja i zamknięcie w ramach własnych, niewielkich społeczności sprawiły, że w Cumadzie przetrwało kilka
111
archaicznych, w większości niepiśmiennych kaukaskich języków i niewielkich narodów, tworzących niezwykłą etniczną mozaikę rejonu. Prawie każdy wąwóz, a nawet każdy auł zamieszkuje oddzielna grupa etniczna, mówiąca własnym, całkowicie niezrozumiałym dla sąsiadów językiem. Bagułałowie, Chwarszyni, Czamałałowie, Cezowie, a także Tindalowie, do których zmierzaliśmy. Porozumiewają się między sobą po awarsku lub rosyjsku. Wielu aksaka- łów (starców) zna także język czeczeński, cumadyńcy wyjeżdżali bowiem niegdyś do sąsiedniej, znacznie bogatszej i żyźniejszej Czeczenii w poszukiwaniu pracy.
*
Wbrew kiepskim prognozom docieramy do Tindi. Nasi gospodarze, wyznaczeni przez agwalińskie FSB - dyrektor szkoły i jego najlepszy kumpel, nauczyciel fizyki - już na nas czekają. Goście na Kaukazie to nie tylko obowiązek, ale i okazja do przerwania monoto nii codziennego dnia, dowiedzenia się czegoś o świecie, wyrwania z własnego zaścianka. Witają nas więc z otwartymi ramionami. Be/ dodatkowych pytań: kim jesteśmy, po co i na jak długo przyjechali śmy. Podobno w górskim Dagestanie przez trzy kolejne dni po przybyciu gości nie pytano nawet, jak mają na imię. Szkoda, że tego adatu, nie znają dagestańscy milicjanci...
- No to co? Koniaczek, winko, wódeczka? Ja co prawda nie piję od kiedy przysiągłem przed dżamaatem , że więcej nie będę, ale Sa gid jak najbardziej. Wy tu się rozgośćcie, ja tylko szybciutko nama odprawię i możemy imprezować.
Sagida, który w błyskawicznym tempie przygotowuje kolację, nu trzeba długo namawiać. Kieliszki lądują na stole, gorzałka grze i < żołądek. Na zagrychę tindalskie specjalności: suszony owczy set barania kiełbasa, miód prosto z plastra, jajecznica na słynnej tin dałskiej cebuli. Palce lizać!
- Pijcie, niczym się nie przejmujcie. Sztraf to już moja sprawa Jakby się ktoś dowiedział, oczywiście.
- Hm?- Sztraf. Pięćset rubli za pijankę. U nas takie prawa. Dżamaat ra
zem z imamem postanowili, że w naszej wsi nie wolno sprzedawać
112
i pić alkoholu, bo to niezgodne z szarijatem. Imam u nas srogi. Nawet sołtysowi nie przepuści, a kapusiów u nas nie brakuje. My oczywiście muzułmanie, ale jakże to tak, całkiem nie pić?! To goście przyjadą, to jakaś delegacja z Agwali, to jakiś zapaśnik z Cumady wygra na macie. Pijemy więc i płacimy. Cóż robić...
Okazuje się, że zakaz picia nie jest jedynym szarijackim prawem obowiązującym w Tindi. Nie można również urządzać hucznych wesel, za które płaci się znacznie wyższy sztraf - piętnaście tysięcy rubli. Ale, podobnie jak w przypadku alkoholu, również ten zakaz jest systematycznie łamany. Tylko że najczęściej grzywna uiszczana jest zanim jeszcze muzykanci pojawią się w wiosce. Żeby się imam nie czepiał.
Podobne prawa obowiązują w większości cumadyńskich wiosek. W Chusztadzie na przykład, jak twierdził poznany przez nas w marszrutce tamtejszy lekarz, obowiązuje również ścisły obowiązek noszenia chust przez kobiety. Jeśli któraś się nie podporządkuje, płaci sztraf O tym, że znajdujemy się w krainie islamu, dobitnie przypomina również wibrujący głos muezzinów, którzy z minaretów cumadyńskich meczetów pięć razy dziennie wzywają wiernych na modlitwę. Uliczki aułów wyludniają się wtedy, większość mężczyzn bije pokłony w kierunku Mekki.
Wyjątkiem jest rajcentr Agwali, gdzie można i piwko wypić, i przejść się na koncert gwiazd awarskiej estrady, których sukienki, makijaże i fryzury mają niewiele wspólnego z szarijatem. Ale nawet tam islam stanowi fundament tożsamości i stylu życia. W szkole, choć świeckiej, jak na Rosję przystało, zarówno uczennice, jak i nauczycielki chodzą w chustkach, a na posterunku milicji jest specjalnie wydzielony pokój do modlitwy.
Cumada żyje religią, która organizuje codzienne życie, nadaje mu rytm, sens. Dlaczego tak jest? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Mieszkańcy najdalszych zakątków Dagestanu bardzo późno przyjęli islam, dopiero około XVI wieku, podczas gdy do południowej części republiki przywędrował on już w VII wieku. Zamknięci w swoich wąwozach górale przez wieki kultywowali wierzenia pogańskie z domieszką przenikającego tu z Gruzji chrześcijaństwa. Ale nawet gdy w końcu przyjęli wiarę proroka, nie byli zbyt gorliwymi wyznawcami islamu. Dopiero za czasów imama Szamila,
113
który ogniem i mieczem wprowadzał szarijat, paląc niepokorne auły i wyrzynając ich mieszkańców, cumadyńcy stali się prawdziwymi muzułmanami. Szamil musiał im chyba wyjątkowo ufać, gdyż właśnie tam, a dokładnie w wąwozie tindalskim, utworzył więzienie dla swoich przeciwników. Odtąd Tindal, czyli kraina Tin- dalów, zwany był „Syberią Szamila”.
Od tamtych czasów islam stał się najważniejszym elementem życia społecznego mieszkańców Cumady, a znaczenie duchownych niepomiernie wzrosło. Nie zmieniły tego czasy carskie. W ładza Rosjan była w górach fikcją, a górale rządzili się własnymi prawami: szarijatem i adatami, czyli uświęconymi tradycją obyczajami. Religia nie umarła w tej części Kaukazu także w czasach sowieckich. M imo prześladowań, mordowania uczonych muzułmańskich (alimów), zamykania meczetów i domów modlitw, nadal uczono dzieci arabskiego, obchodzono święta muzułmańskie, obrzezywano chłopców, starsi nie pili alkoholu, kobiety ubierały się po muzułmańsku. Podobno nawet najbardziej zagorzali partyjniacy wymykali się w piątki do meczetów lub nieoficjalnych domów modlitwy, aby wypełnić religijny obowiązek.
Pierestrojka przyniosła odrodzenie, czy raczej wydostanie się religii na światło dzienne. Powrót do tradycji nie tłumaczy jednak wszystkiego. Zwrócenie się w kierunku islamu i zajęcie przez niego głównego miejsca w życiu społecznym było odpowiedzią górali na chaos, jaki zapanował w Dagestanie po upadku Związku Radzieckiego, Kompromitacja ideologii komunistycznej, zapaść gospodarcza, oderwanie władzy od społeczeństwa, nieustanne walki klanowe, konflikty etniczne, wojna w sąsiedniej Czeczenii... Wszystko to sprawiło, że islam, dający swoim wyznawcom prostą i konkretną odpowiedź na pytanie o to, jak żyć, stał się jedynym zrozumiałym i możliwym do przyjęcia paradygmatem. Oddali więc faktyczną władzę w ręce imamów i bez zastanowienia zgodzili się na wprowadzenie elementów szarijatu.
Współczesny styl życia wdziera się jednak drzwiami i oknami do tamtejszego świata, z czego niewiedzący, co to internet, i nie- umiejący posługiwać się komórkami staruszkowie z tindyńskie- go dżamaatu nie za bardzo zdają sobie chyba sprawę. Młodzież jeżdżąca do Machaczkały, Rostowa czy Astrachania zapomina
114
o zakazach obowiązujących w rodzinnej wiosce już z chwilą zamknięcia drzwi marszrutki relacji Agwali-Machaczkała. Chłopaki flirtują więc z dziewczynami z innych wiosek przez telefony komórkowe, popijają piwko w tajemnicy przed rodzicami, a dziewczyny zdejmują chusty i zakładają krótkie spódnice, kiedy tylko mają ku temu okazję. Póki co, świat staruszków i wprowadzonego przez nich szarijatu oraz świat młodych siedzących przed komputerem współistnieją ze sobą. Czy ten drugi wkrótce zdominuje pierwszy? Niewykluczone. Chyba że... Chyba że w Dagestanie władzę przejmą islamscy radykałowie. Wtedy nie będzie ani jednego, ani drugiego.
*
Na drugi dzień wiatr przegania chmury, mgły powoli podnoszą się nad wąwozem. Naszym oczom ukazują się wciąż ośnieżone - choć to już prawie połowa maja - szczyty górskie. Pod nimi lasy, a jeszcze niżej tarasowe pola. Na przeciwległym krańcu wąwozu niczym mrówki pną się pod górę jacyś ludzie. Pewnie czabani ze swoimi stadami.
- Widzisz? Kobiety idą na pola - zagaja dyrektor. - U nas pola takie pochyłe, że żaden traktor nie przejedzie. W całym rejonie są tylko dwa. Zresztą, co tam traktor. Często nawet bykami orać nie sposób! Wtedy kobiety się wysyła. Biorą pług i... hajda!
- Kobiety mówisz. Ale coś mało ich w tej waszej wsi.- Mało, mało. Na cebulę pojechały do obwodu rostowskiego. Ja
koś pod jesień wrócą.Okazuje się, że Tindi żyje dzięki cebuli. Nie tej z pół tarasowych,
ale uprawianej na dzierżawionych przez Tindalów polach w dalekim obwodzie rostowskim. Większość młodych ludzi, przede wszystkim kobiety w maju wyjeżdża „na cebulę”. Wieś wtedy pustoszeje, zostają tylko dzieci, staruszkowie i nauczyciele. No i imam, rzecz jasna. Dopiero późną jesienią Tindi ponownie ożywa. Organizuje się wtedy wesela, odwiedza sąsiadów i krewnych. Większość tych ludzi mogłaby na stałe wyemigrować na równiny gdzie łatwiej żyć. Czy to do Machaczkały czy jeszcze dalej. Coś trzyma ich jednak w górach, każe ciągle tu wracać.
115
Jest coś niesamowitego w przywiązaniu kaukaskich górali do ich rodzinnej ziemi. Nawet jeśli są zmuszeni do opuszczenia wsi, w której się urodzili, przez całe życie będą podtrzymywać z nią kontakt. Będą jeździć na groby swoich przodków, dbać o dom, w którym nikt już nie mieszka, wpajać dzieciom, skąd pochodzą, i wydawać córki wyłącznie za ludzi ze swojego aułu.
Gdy Czeczeni w 1957 roku wracali z Kazachstanu po trzynastu łatach zesłania, wykopywali ciała swoich zmarłych i nielegalnie przewozili je na rodowe cmentarze. Również dziś, choć w Europie żyje już kilkadziesiąt tysięcy czeczeńskich emigrantów, groby czeczeńskie można policzyć na palcach jednej ręki. Wydają krocie na transport zwłok do Czeczenii i łapówki dla rosyjskiej milicji. Za żadne skarby nie chcą jednak chować swoich zmarłych w „cudzej ziemi”.
Fanatyczne wręcz przywiązanie do ziemi to chyba jedna z najbardziej charakterystycznych cech Kaukazu. Słowianin nie ma problemu ze zmianą miejsca zamieszkania. Z łezką w oku wspomina co prawda rodzinny dom i ojczyste strony, na sentymentach jednak zwykle się kończy. Kaukazczyk jest natomiast niemalże organicznie związany z miejscem swego urodzenia, nie jest to bowiem wyłącznie miejsce. To wszystko, co składa się na jego „ja”. Przodkowie, język, krewni, tradycje, adaty, poczucie przynależności do określonej wspólnoty i kręgu kulturowego. Dla Czeczena w większym stopniu będzie to tejp, w którym najważniejsze są związki krwi, dla Dagestańczyka - dżamaat, czyli ludzie mieszkający na określonym terytorium. Niekoniecznie krewni. Bez dżamaatu, bez tejpu, klanu, rodziny Kaukazczyk nie będzie sobą. Będzie banitą, nikim. Dlatego tak kurczowo trzyma się ziemi.
*
Cały auł wie już o przybyciu inostranców. Przed siedzibą wiejskiej administracji czeka na nas „delegacja”: jedyny we wsi milicjant, który przywdział na tę okazję galowy mundur, i szef administracji. Zaczyna się ekskursja. Brniemy przez wąskie, pełne błota i śmieci uliczki aułu. Wypolerowane buty szefa administracji szybko tracą blask. Napotykane po drodze osiołki ustępują miejsca.
116
Nagrobki na cmentarzu muzułmańskim
Godekan. Centralne miejsce każdej dagestańskiej wsi. Całymi dniami przesiadują tam staruszkowie, którzy nie mają nic innego do roboty. Nie przywitać się z nimi i nie zamienić paru grzecznościowych słów, byłoby grubiaństwem. Tym bardziej, że tindiński dżamaat to w żadnym wypadku nie klub seniora. O nie! To właśnie ci dziadkowie w papachach i przetartych portkach mają tu najwięcej do powiedzenia. To oni zakazali alkoholu i hucznych wesel, a w swoim czasie rozważali nawet wprowadzenie zakazu palenia. Jeśli ktoś popełni jakieś wykroczenie, zachowa się nieodpowiednio, niczym niegrzeczny uczniak musi stanąć przed dżamaatem. Staruszkowie godzą też zwaśnione rody, pośredniczą w rozmowach. Żadna ważna decyzja dotycząca aułu nie może zapaść bez ich
117
wiedzy. Okazuje się ponadto, że aksakałowie całkiem nieźle orientują się w sprawach międzynarodowych.
- Assalam allejkum!- Wa-alłejkum assalam! Wy otkuda? - interesuje się jeden
z dziadków.- Iz Polszy.- Polsza? Oj, nieładnie, nieładnie.- ???- Tarczy antyrakietowej wam się zachciewa? NATO?- ???- Kiedyś byliście przyjaciółmi Rosji. Razem w Układzie Warszaw
skim byliśmy. A teraz co? Amerykańcom się sprzedaliście. I co wam z tego przyjdzie? Nic dobrego. Z Rosją zadzierać nie wolno.
- Ale...- Dobra, dobra. My już wiemy swoje. Weteranów nie szanuje
cie. Dnia Zwycięstwa nie obchodzicie. Nawet Czterech pancernych i psa zakazujecie pokazywać. Prawda, Achmed? Sam powiedz, ty się najlepiej znasz na tych sprawach. W 1956 na Węgrzech byłeś. Bunt imperialistów tłumiłeś.
- To może my już pójdziemy? ...Podobne pytania powracały w Dagestanie jak bumerang. Polska
Ukraina, Gruzja, Estonia. Wszystkie te kraje kojarzą się dziś więk szóści mieszkańców Rosji negatywnie. Trudno się dziwić. Karmień i są ciągłą telewizyjną propagandą o „estońskich faszystach , ame rykańskim agencie Saakaszwilim, pomarańczowej rewolucji „za amerykańskie pieniądze” i sprzedajnych Polakach, którzy oddali się amerykańskim imperialistom...
Szejchowie
Murtuz podwozi nas pod dom szejcha Saida Efendi. Sam nie chce wejść, nie darzy go zbytnim szacunkiem. Dom zdobią zielone flagi, przed bramą źródełko i ławeczki dla oczekujących. Jakiś człowiek z gorejącymi oczami zacięcie tłumaczy coś po awarsku, który, po uważnym wsłuchaniu się, okazuje się być kulejącym, gardłowym rosyjskim. Chodzi o to, że szejch jest człowiekiem starym, schorowanym i na dodatek zajętym. I żeby mu nie zawracać głowy codziennymi problemami: chorobami, tym, za kogo wydać córkę, gdzie posłać syna na studia.
- Zadawajcie tylko pytania religijne! Zrozumieliście?Wyglądają tu na pryncypialnych. Upsss, orientujemy się,
że w plecaku mamy żubrówkę. Co będzie, jak przed wejściem będą sprawdzać zawartość toreb? M urtuz ukradkiem dopala w samochodzie papierosa (we wsi nikt nie pali na ulicy).
- Masz! Wypij z przyjaciółmi!- Powodzenia - rzuca na pożegnanie, wpychając flaszkę za pa
zuchę.
*
No to wpadłem jak śliwka w kompot! Zaraz oskarżą mnie o świętokradztwo i wyrzucą na zbity pysk. Dosłownie, bo z kaukaskimi facetami nie ma żartów. Zgięci wpół miurydzi truchtem wbiegli do wyłożonej dywanami sali i usiedli w równym rzędzie, z podwiniętymi nogami. Wszyscy milczeli. Głowy spuszczone, dłonie na kolanach. Pewnie zaraz zaczną się modlić, pomyślałem. I co wtedy? Nie podnieśli wzroku nawet wtedy, kiedy po kilku minutach wszedł szejch. Uścisnął wszystkim ręce i rozpoczął zbiorowo-indy widualną
119
audiencję. Skąd jesteś, ile lat jesteś moim miurydem, kiedy ostatnio u mnie byłeś, jakie wyznaczyłem ci ostatnio zadanie? Krótkie odpowiedzi wypowiadane przytłumionym głosem. Żadnych zbędnych słów, zbędnych ruchów. Pełna powaga i skupienie. Niektórzy nerwowo przebierali jedynie paciorki różańców - tych nieodłącznych atrybutów sufich. W końcu i na mnie przyszła kolej.
- Maarural? Jesteś Awarem?- Nie rozumiem po awarsku.- Z jakiego jesteś tarikatu? - Said przeszedł na łamany rosyjski.- Z żadnego. Przyjechałem z Polski - wypaliłem, wiercąc się nie
miłosiernie, bo nogi coraz bardziej mi cierpły od siedzenia na kolanach. - Interesuję się dagestańskim islamem.
Szejch zamilkł. Z kamienną twarzą patrzył mi prosto w oczy. Spłoszeni miurydzi zerkali w moją stronę. Atmosfera stała się bardzo napięta.
- Molodied Zuch! - na poważnej twarzy Saida po raz pierwszy pojawił się uśmiech, od jednego odstającego ucha do drugiego. W jednej chwili najsłynniejszy z żyjących dagestańskich przywódców islamskich zmienił się w dobrotliwego, ciekawskiego dziadka.
- Jak tam u was w Polsce? Muzułmanie są?- Ano są, ale mało. Głównie Tatarzy.- No proszę, proszę. A ty jesteś muzułmaninem?- Nie, chrześcijaninem.- Uuu, niedobrze. - Said cmoknął i pokręcił głową. - Musisz
to jak najszybciej zmienić.Gdyby nie rozbrajający uśmiech staruszka, który na dodatek,
widząc, że moje nogi już nie wytrzymują, podsunął mi stołeczek i pozwolił usiąść, pewnie bałbym się dalszej dyskusji z szejchem. Postanowiłem jednak ryzykować dalej.
- Myślę, że najważniejsze, żeby człowiek po prostu wierzył w Boga. Nawet w Koranie napisane jest, że nie powinno się nikogo nawracać siłą.
Na chwilę znów zapadła grobowa cisza. Czułem na sobie spłoszone i zniecierpliwione spojrzenia miurydów. Nikomu poza mną Said nie poświęcił aż tyle uwagi. Nagle szejch wstał i ku ogólnemu zdziwieniu wyszedł. Po chwili znów się pojawił, niosąc zielony różaniec w jednej, a książkę w drugiej ręce.
120
- Spodobałeś mi się. Weź, poczytaj. I jakby co, zawsze jesteś tu mile widziany.
Podczas skromnego poczęstunku, jaki zaserwowano nam w sali obok, nikt nie wyrzekł ani słowa. Jedliśmy w milczeniu. Dopiero po wyjściu na zewnątrz miurydzi zaczęli do mnie podchodzić. Ściskali dłoń, klepali po ramieniu. Zamienili kilka grzecznościowych słów. Sposób, w jaki przyjął mnie szejch, sprawił, że urosłem w ich oczach. Nikomu nie przeszkadzało to, że nie jestem muzułmaninem.
*
Kobiety siedzą z tyłu, z widokiem na klęczących mężczyzn, szepcą między sobą.
- Co mam robić? Można na szejcha patrzeć, czy lepiej zamknąć oczy? - szturcha mnie co chwilę podekscytowana kobieta w średnim wieku. Większość z nich, podobnie jak ja, jest tu po raz pierwszy, niektóre przyjechały z mężami, nie do końca wiedząc, po co i dlaczego.
- Nie mam pojęcia, nie jestem stąd, przyjechałam z Polski - tłumaczę.
- Ja też nie miejscowa, jestem z Derbentu. Do szejcha z różnych stron przyjeżdżają. - Kobieta nie wydaje się specjalnie zdziwiona moim pochodzeniem. Słowo „Polska” prawdopodobnie nic jej nie mówi.
Chcę wyjaśnić, że nie jestem muzułmanką, ale boję się, że w tym przebraniu może mi się to nie udać. Długa dżinsowa spódnica i skórzana kurtka zdają się spełniać wymogi skromnego kobiecego stroju. Nawet niefachowo zawiązana chustka, którą co chwilę poprawiam, bojąc się odsłonić włosy, nie zwraca niczyjej uwagi.
Kobiety we względnym milczeniu przysłuchują się rozmowom szejcha z mężczyznami.
- O, zobacz, jak mu się spodobał ten wysoki! Jak długo z nim rozmawia. On chyba z daleka przyjechał. Moiodiec! - komentuje gadatliwa sąsiadka.
- Czy do nas też podejdzie, czy to już koniec? - dopytuje ze zniecierpliwieniem, gdy mężczyźni opuszczają salę. Said Efendi powraca po chwili z naręczem różańców. Podchodzi do pierwszej kobiety.
121
- Po co przyszłaś? - pytanie brzmi nieco gburowato.- Wird chciałam. Zadanie - odpowiada starsza kobieta.- Weź - podaje jej kartkę z instrukcją modlitw, które przez
najbliższy czas powinna odmawiać.- A ty?- Ja? Ja tak po prostu... - jąka się kobieta z dzieckiem, zapew
ne zbita z tropu szybkością obsługi. Coś chce jeszcze powiedzieć, szejch przenosi jednak wzrok na kolejną osobę, z którą rozmawia po awarsku, wyciągając karteczkę z innej szufladki.
- Ty też wird chciałaś? - szybciej, niż myślałam, szejch dochodzi do mnie, gotów wręczyć m i instrukcję odmawiania modlitw. Chyba trochę za daleko poszłam z tym przebieraniem.
- Ja nie... Ja też z Polski jestem. - Nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy.
- Znowu Polsza? A ten mężczyzna kim dla ciebie jest?- Przyjacielem - od razu poczułam, że to słowo może być trochę
dwuznaczne. Lepiej było powiedzieć „znajomy” albo może „brat”, „kuzyn”. Poczułam na sobie krytyczne spojrzenie szejcha.
- Razem pracujemy, to znaczy badania prowadzimy z uniwersytetu - dodałam, starając się wytłumaczyć, że nie jest tak, jak myśli, ale chyba sprawy tym nie polepszyłam.
- Masz różaniec - szejch wręcza mi biały różaniec i wstaje. Kobieca audiencja nie trwa długo.
Zanim zdążył skierować swoje kroki w kierunku wyjścia, robi się zamieszanie. Kobiety biegną w jego stronę, otaczają go. Jedna przez drugą podają m u siatki z mięsem, pomidorami, słodyczami. W dłonie wciskają po pięćset rubli, życząc błogosławieństwa Allacha.
To sadaka, dobrowolny dar (w przeciwieństwie do obowiązkowego podatku zakat, będącego jednym z filarów islamu), czasami również dobry uczynek wobec bliźnich, pomoc materialna lub finansowa, a nawet zwykły uśmiech. Dając sadaka, sprawiamy przyjemność Bogu. Możemy oczyścić w ten sposób swoją duszę z grzechów.
- Musimy poczekać, aż mężczyźni skończą - wyjaśnia starsza kobieta. Po chwili wchodzimy do sąsiedniego pokoju, gdzie jak wbarze szybkiej obsługi na stół wjeżdża płow i kałmucki czaj. Kobiety w pośpiechu posilają się i z pieczołowitością zabierają się za pakowanie do torebek leżących na stole cukierków i kawałków chałwy.
122
- Weź - młoda kobieta podaje mi torebkę foliową pełną słodyczy. - To sadaka. Od szejcha.
Za radą kobiet nabieram też cudownej wody ze źródełka. Ponoć przyjeżdżają po nią z całej Rosji.
*
To był nasz pierwszy bezpośredni kontakt z sufizmem. Do tej pory czytaliśmy jedynie o tym tajemniczym świecie, do którego wejście wbrew pozorom nie okazało się takie trudne. Szejch, miu- ryd, wird, tarikat. Niezrozumiałe, obce dla nas słowa. Są elementem dagestańskiej rzeczywistości od chwili pojawienia się tam islamu, którego sufizm był nieodłączną częścią od samego zarania. Najczęściej określany jest jako mistyczny nurt w islamie, którego esencją jest poszukiwanie jedności z Bogiem, dążenie do poznania Go, zjednoczenia z Nim już tu na ziemi. Człowiekiem, który taki stan osiągnął, jest szejch, zwany również ustazem lub murszydem. Szej- chowie są w pewnym sensie świętymi za życia, sufi wierzą bowiem, że potrafią oni czynić cuda, przemieszczać się w czasie i przestrzeni, że znają przyszłość.
Szejchem nie można stać się tak po prostu. Trzeba nim zostać mianowanym, czyli, mówiąc językiem sufich, otrzymać idżaza od innego szejcha, którego było się uczniem - miurydem. Sufi wierzą, że przekazywana w ten sposób z pokolenia na pokolenie idżaza tworzy święty łańcuch wywodzący się od samego proroka Mahometa. Bycie miurydem to niełatwa sprawa. Trzeba być całkowicie podporządkowanym nauczycielowi, wykonywać wszystkie jego polecenia i zadania zwane wirdami, bez chwili zastanowienia, słowo mistrza jest bowiem święte. Jeśli tak jak on chcemy być blisko Boga powinniśmy zamknąć oczy, wyłączyć rozum i pozwolić mu się prowadzić za rękę. Namiastki pełnego zjednoczenia z Bogiem sufi może doświadczyć podczas zikru - zbiorowej ekstatycznej modlitwy, której uczestnicy wpadają czasami w trans.
Początkowo sufi skupiali się wokół charyzmatycznych nauczycieli, jednak około wieku XI zaczęły powstawać istniejące do dziś bractwa sufickie zwane tarikami lub tarikatami, drogami. Shie- rarchizowane, z określoną praktyką, własną, odrębną od innych
123
filozofią. Nakszbandija, Kadirija, Szazilija, Suchrawardija... Choć często było im nie po drodze z ortodoksyjnym islamem, zdobyły popularność w całym świecie islamskim od Senegalu po Indie. Co więcej, to właśnie dzięki sufim wiele plemion i narodów decydowało się na przyjęcie wiary w Allacha. Jedną z przyczyn było to, że sufizm tolerował wierzenia przedislamskie, czasami wręcz je adaptował. Stąd zachowany w wielu miejscach, między innymi na Kaukazie i w Azji Środkowej, kult świętych drzew, gór, kamieni, źródeł. Kiedyś oddawano tam cześć pogańskim bożkom, dziś prosi się świętych muzułmańskich, najczęściej sufickich, o wstawiennictwo. Ortodoksyjni muzułmanie, przede wszystkim salafici, uważają to za przejaw szirku (wielobóstwa) - najcięższego grzechu w islamie - sufi nie mają natomiast nic przeciwko takim praktykom.
Jeśli przyjrzeć się bliżej sufickiej filozofii i sufickim obrzędom, można tam znaleźć wiele analogii z takimi wielkimi religiami, jak buddyzm, chrześcijaństwo czy hinduizm, które przez wieki współistniały z islamem, wywierając na niego wpływ. Suficka jedność z Bogiem, popadanie w trans przypomina buddyjską nirwanę, a w życiu wielu bractw i rezygnacji przez ich członków z doczesnych dóbr i przyjemności dopatrzeć się można wpływów chrześcijańskich mnichów.
Sufizm pojawił się w Dagestanie już w średniowieczu. O tamtym okresie wiadomo jednak niewiele. Na arenę dziejów sufizm wchodzi dopiero na przełomie XVII i XIX wieku. W tym samym czasie, gdy na Kaukazie pojawili się rosyjscy żołnierze, których zadaniem było zhołdowanie tych niegościnnych gór carowi. Dagestańscy sufi z charyzmatycznym Muhammadem al-Jaragi na czele początkowo wzywali jedynie ludzi do przestrzegania nakazów religii. Niczym starotestamentowi prorocy, nakazywali mieszkańcom Dagestanu porzucenie grzechów i życie zgodnie z szarijatem. Gdyby nauczanie tych bożych szaleńców nie wyszło poza kwestie religijne, władza zapewne nie zwróciłaby na nich uwagi. Oni jednak zaczęli głosić, iż wszyscy muzułmanie są równi i że żaden prawowierny nie powinien żyć pod władzą giaurów. Na reakcję dagestańskich feu- dałów i władz rosyjskich nie trzeba było długo czekać. Rozpoczęły się bezwzględne prześladowania sufich, którzy wkrótce przyłączyli się do powstania dagestańskich i czeczeńskich górali przeciwko
124
miejscowym książątkom i Rosji, stając się ich duchowymi przywódcami. Synteza sufizmu oraz antykolonialnego i antyfeudalnego ruchu powstańczego kierowanego przez kolejnych imamów - Gazi -Muhammada, Hamzat-beka, wreszcie najsłynniejszego Szamila - była tak silna, iż mianem miurydów zaczęto określać wszystkich powstańców, a historycy nadali ruchowi nazwę miurydyzmu.
Odtąd sufi jako buntownicy stanowiący śmiertelne zagrożenie dla imperium trafili na rosyjską czarną listę. Nadgorliwi urzędnicy tak bardzo obawiali się sufizmu, że poddali represjom nawet pokojowo nastawionego czeczeńskiego szejcha Kunta-hadżi Kiszyjewa, który wbrew Szamilowi wzywał Czeczenów do zaprzestania walki i złożenia broni, aby uniknąć zagłady narodu.
Polityka represji wobec sufizmu nie skończyła się wraz z upadkiem caratu. Bolszewicy, gdy rozprawili się z białymi i umocnili swoją władzę na Kaukazie, złamali daną muzułmańskim liderom obietnicę respektowania szarijatu i przystąpili do bezwzględnych prześladowań. Meczety i szkoły koraniczne zamknięto łub przerobiono na muzea ateizmu, zakazano nauki arabskiego, duchownych islamskich rozstrzelano lub zesłano na Syberię. Na celowniku NKWD znaleźli się przede wszystkim szejchowie i miurydzi, których poddawano najbardziej okrutnym prześladowaniom. Sowietom nie udało się jednak wykorzenić w Dagestanie sufizmu, który zszedł do głębokiego podziemia. Ceną za przetrwanie była jednak jego degradacja, prymitywizacja, będąca nie tylko skutkiem palenia bibliotek z dziełami sufickich uczonych, zamknięcia znanych w całym świecie islamskim medres i wymordowania najwybitniejszych szejchów, ale także siedemdziesięcioletniej totalnej izolacji dagestańskich muzułmanów od świata islamu, zachodzących tam procesów, toczonych dyskusji teologicznych.
Osoby jako tako orientujące się w problematyce sufickiej w innych częściach świata kojarzą ten nurt w islamie z mistyką, wyrafinowaną filozofią, poezją. Sufizm w Dagestanie to tymczasem kwintesencja prostej, ludowej, bezrefleksyjnej wiary. Traktatami filozoficznymi i poezją nawet tam nie pachnie. Czemu się dziwić, skoro najważniejszy dagestański przywódca suficki, znany nam już Said Efendi, ledwo zna język arabski, a zanim został szejchem, był prostym wiejskim chłopakiem, który nie ukończył żadnej szkoły
125
islamskiej i prawdopodobnie nie przeczytał żadnej książki religijnej. Doznał objawienia, pasąc barany na wzgórzach otaczających rodzinny auł.
Dagestański sufizm to jednak nie tylko wiara i praktyki religijne, ale także biznes i polityka. Przekonaliśmy się o tym aż nader dobitnie.
*
Owalna, oblana rumieńcem twarz. Małe rozbiegane oczka. Długi płaszcz, tiubitiejka na głowie. Szejch Sirażuddin Tabasarański pewnym krokiem wszedł do ogromnej, usłanej dywanami sali, gdzie odbywały się codzienne audiencje. Gestem wskazał na rozłożone na ceracie jedzenie, skinął na pomocnika, aby rozlał herbatę.
- Je się prawą ręką! - warknął z wyrzutem, popijając rozkruszo- nego jedynym spróchniałym zębem herbatnika. - Lewą je tylko szatan!
- Popraw chustkę! Włosy ci wystają! U was tam tylko alkohol, rozpusta i narkotyki. Zgniły Zachód!
Znowu dłuższa chwila milczenia...- Połiaki, Poliaki... Zawsze były z wami problemy. NATO wam
się zachciało! Już Rosja was zmusi do przyjaźni, zobaczycie. Lech Wałęsa, tfu! Po co mu było za amerykańskie pieniądze komunizmobalać?
- Ale przecież komunizm prześladował religię. Islam też.- Jasne, kto wam takich bajek naopowiadał?Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Chociaż szejch nigdy nie wy
jeżdżał poza granice Dagestanu, na wszystko miał gotową odpowiedź. Dostało nam się nie tylko za NATO, Wałęsę i buntowni- czość niewdzięcznych Polaków, ale też za rzekomą rozpustę w Polsce. Rozmowę zakończyła groźba rychłego dostania się przez nas do piekła, jeśli czym prędzej nie przyjmiemy islamu i nie zostaniemy miurydami Sirażuddina. Ale i tak mieliśmy szczęście. Jednego z moskiewskich profesorów, który odwiedził szejcha kilka lat temu. Sirażuddin zmuszał, aby odprawiał razem z nim namaz.
- Zbierajcie manatki - rzuca niespodziewanie gospodarz. - Jadę zaraz do Derbentu, mogę was podrzucić.
126
Wypasiony jeep ruszył z piskiem opon (a raczej z chrzęstem kamieni) spod kilkupiętrowego domu szejcha. Po drodze minęliśmy ogromną cysternę z benzyną, przed którą ustawiła się kolejka zdezelowanych żiguli. Okazuje się, że Sirażuddin ma monopol na sprzedaż benzyny we wszystkich okolicznych wioskach. Wkrótce jego rodzinny auł - położona wśród pokrytych pięknymi liściastymi lasami, łagodnych gór rejonu tabasarańskiego wioska Churik - skrył się za tumanem kurzu. Milicjanci na przydrożnym posterunku wyprężyli się i zasalutowali. Byliśmy w samym sercu sira- żuddinowskich włości.
- Tutaj budujemy restaurację, a trochę dalej hotel - Sirażuddin nie ukrywa dumy. - W tej wiosce mieszkają moi miurydzi, którzy uprawiają winorośl. A w tamtej właśnie kończymy budować nowy meczet. W Miuchreku odnowiliśmy najstarszy meczet w całej Rosji, a nawet w Europie. W całym południowym Dagestanie nic nie może dziać się bez mojej zgody!
Szejch-biznesmen co prawda przesadził, ale tylko trochę. Ma rzeczywiście rozległe interesy, a z jego zdaniem muszą się liczyć nawet urzędnicy w Machaczkale. Szejch nie zależy od nikogo. Ani od władz świeckich, ani od duchownych. Przed nikim nie musi się tłumaczyć, nikt go nie może odwołać. Jego władza opiera się wyłącznie na autorytecie religijnym, wynikającym z wiary ludzi w to, że połączony jest niewidzialnym łańcuchem z samym prorokiem Mahometem. Dla tych, którzy mieliby co do tego wątpliwości, na ścianach domu szejch wywiesił oprawione w złote ramki certyfikaty (dostępne również w wersji elektronicznej). Żyłka do interesów i polityczny zmysł to tylko dodatkowe atuty, które Sirażuddin wykorzystuje w sposób mistrzowski.
Skąd tak ogromne inwestycje? Skąd pieniądze na budowę meczetów, medres, hoteli? Wszystko dzięki „szlachetnemu wpływowi szejcha na tych, którzy mają pieniądze”, jak możemy przeczytać na oficjalnej stronie organizacji „Babul-Abwab” (arabska nazwa Derbentu, oznaczająca „Wrota W rót”), której szefem jest Sirażuddin. Wśród miurydów szejcha rzeczywiście znajdziemy wielu biznesmenów i wpływowych polityków, którzy finansują jego przedsięwzięcia i pomagają załatwiać interesy. Jedni z potrzeby serca, chęci wsparcia rozwoju islamu w społeczeństwie, inni z żądzy
127
władzy* którą łatwiej utrzymać, mając poparcie wpływowego religijnego autorytetu.
Szef administracji rejonu tabasarańskiego, gdzie leży wioska szejcha, od kilku lat zabiega o względy Sirażuddina. Nie dlatego, żeby był szczególnie religijny. Jeśli w coś kiedyś wierzył, to w budowę komunizmu. Poparcie szejcha pomaga mu po prostu w uciszaniu niezadowolonych i zwalczaniu konkurencji.
Kilkanaście lat temu oddał ciężkie pieniądze, aby kupić tę posadę, regularnie musi też płacić tym na górze otkat (działkę) wystarczająco wysoki, aby ktoś inny go nie przebił i nie zajął jego miejsca. Część pieniędzy inkasuje podobno sam prezydent. Szef administracji nie płaci rzecz jasna z własnej kieszeni. Dzieli się z wierchuszką pieniędzmi wpływającymi do rejonowego budżetu z centrali. Znienawidzony przez ludzi za przekręty i złodziejstwo, próbuje utrzymać swoją pozycję na wszelkie sposoby. Kilka lat temu z członków republikańskiego komitetu antykorupcyjnego, którzy próbowali kopać pod nim dołki, chciał zrobić terrorystów - tych bowiem łatwo wykończyć rękami struktur siłowych. Zainscenizował w tym celu zamach na samego siebie. Niestety nieudany - dodają złośliwi. Samochód (w którym na Wszelki wypadek go nie było) „cudem” wyszedł bez szwanku. Od wybuchu bomby zginęła jednak przechodząca obok młoda dziewczyna. W wersję z zamachem zorga- nizowanym przez terrorystów nikt nie uwierzył. Biednemu szefowi rejonu przyszło pewnie słono zapłacić członkom komitetu, żeby odczepili się od niego i znaleźli inną ofiarę.
Inwestycja w szejcha okazała się skuteczniejsza. Sadaka w formie samochodu wyraźnie przypadła Sirażuddinowi do gustu. Ziemią pod prowadzenie biznesu również nie pogardził. W zamian sprytny szef rejonu może liczyć na przychylność szejcha. I to wystarczy, któż bowiem odważy się na zadarcie z następcą samego Mahometa?! A przed kolejnymi wyborami Sirażuddin wspomni oczywiście komu trzeba, kto jest najlepszym kandydatem.
*
Kierowca parkuje na placu przed kompleksem „Babul Abwab”. W jego skład wchodzą meczet, medresa, uniwersytet oraz redakcja
128
gazety - wszystko pod protektoratem Sirażuddina. Wokół domy miurydów, budynki gospodarcze, warsztat tkacki, piekarnie.
W mgnieniu oka zbiegają się miurydzi. Kłaniają się, całują nauczyciela w rękę i szybko wycofują się tyłem, nie podnosząc wzroku.
- Maga, choć no tu - Sirażuddin wzywa jednego z młodych chłopaków. - Zawieziesz ich teraz do Machaczkały!
Maga bez chwili zastanowienia bierze kluczyki i ledwie trzymając się na nogach wsiada do samochodu. Nie wygląda na zdrowego. Okazuje się, że od trzech dni choruje, ma gorączkę, wymioty. Nie daje się jednak przekonać, żeby odwiózł nas tylko na dworzec.
- Szejch kazał, to robię! Słowo szejcha jest święte! - odpowiada stanowczo, siadając za kierownicą.
Jest jednym z członków armii miurydów - gwardii przybocznej Sirażuddina, gotowej bez szemrania wykonać każdy jego rozkaz. Wierzą, że dzięki bezrefleksyjnemu słuchaniu szejcha i poddawaniu się jego woli będą dobrymi muzułmanami, a bramy raju staną kiedyś przed nimi otworem. Tę właśnie zasadę wbija się im do głowy od chwili, gdy zdecydowali się wstąpić do tarikatu, zostać miu- rydami. Nie tylko zresztą im, bezwzględne posłuszeństwo wobec szejcha to podstawa nauczania wszystkich dagestańskich szejchów, fundament dagestańskiego sufizmu.
To właśnie tacy miurydzi wpadli latem 2005 roku do centralnego meczetu Derbentu podczas południowego namazu, aby rozprawić się ze zwolennikami nowego imama - konkurenta Sirażuddina, oskarżanego przez niego o „wahhabizm”. Przez kilka godzin katowali zebranych tam ludzi. W ruch poszły noże, polała się krew. Milicja nie interweniowała, nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności.
- 1 co się stało ze zwolennikami nowego imama? - pytamy Magę, który z dumą opowiada o tamtym wydarzeniu.
- Część gdzieś się zaszyła, inni wyjechali do Moskwy, jeszcze inni poszli do lasu. Wykończyli ich potem podczas specoperacji.
Sirażuddin tryumfował. Trudno było o bardziej udaną zagrywkę polityczną. Wszyscy zrozumieli, że z tabasarańskim szejchem trzeba się liczyć, że jest nie tylko sprytnym ale i odważnym politykiem. I że w obronie własnych interesów nie zawaha się użyć siły, nie bacząc na konsekwencje. Choć nie wszystkim podobała się
129
jego ekspansja, władze chcąc nie chcąc musiały liczyć się z głosem wpływowego szejcha, cieszącego się większym niż one autorytetem, a nawet zabiegać o jego poparcie i błogosławieństwo. Stał się nie tylko nieformalnym przywódcą religijnym całego południowego Dagestanu, ale politykiem rangi republikańskiej. Takim dagestańskim ojcem Rydzykiem. Połączeniem przekonanego o własnej nieomylności przywódcy religijnego z udanym biznesmenem i politykiem. Tylko zamiast babć w moherowych beretach - armia młodych, gotowych na wszystko miurydów w tiubitiejkach.
*
Jeśli spojrzeć na dagestańskich szejchów i ich miurydów oczami młodego, wykształconego, starającego się myśleć niezależnie muzułmanina, można zostać fundamentalistą islamskim. Ich nauczanie, propagowane praktyki religijne, machlojki biznesowe i bratanie się z „bezbożną" władzą mają bowiem niewiele wspólnego z ortodoksyjnym islamem. Daleko im nawet do klasycznego sufizmu.
130
Kobiety modłą się w domu zmarłej sąsiadki
Perspektywa szarego zjadacza dagestańskiego chleba jest jednak zupełnie inna. Nie ma on ani czasu, ani możliwości, aby na własną rękę szukać odpowiedzi na pytania natury religijnej, czytać islamską literaturę, studiować Koran, wdawać się w zawiłości muzułmańskiego prawa. Potrzebuje prostych recept na życie. Kogoś, kto wskaże mu, jak trzeba postępować, zawsze doradzi, wysłucha, pozwoli się wyżalić. Duchowego przewodnika, któremu można zaufać.
Sufizm w takiej właśnie formie daje ludziom oparcie, wprowadza porządek do otaczającego ich chaotycznego, brutalnego świata, w którym liczą się tylko pieniądze i układy. Do niedawna taki porządek zapewniało państwo. Ograniczało co prawda wolność osobistą, narzucało ideologię, ale regularnie wypłacało pensje i emerytury, dawało pracę, zapewniało możliwość awansu, gwarantowało bezpieczeństwo i stabilność. Upadek Związku Radzieckiego wywrócił wszystko do góry nogami, pozostawił łudzi samym sobie. Mafiozi, starzy partyjni wyjadacze i inni wytrawni kombinatorzy poczuli się jak ryby w wodzie. Świat stanął przed nimi otworem. Zwykli ludzie czują się jednak bezradni, zagubieni. Przyzwyczajeni
131
do tego, że państwo daje wszystko i wszystko reguluje, nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Nic więc dziwnego, że rozpaczliwie szukają czegoś, co byłoby choćby namiastką tamtego systemu, pozwalało poczuć, że na święcie istnieje jakiś ład, jedyny słuszny system wartości. Że jest ktoś, kto - choć wymaga bezwzględnego posłuszeństwa - w zamian za nie otacza ochroną i daje proste odpowiedzi na trudne pytania.
Dagestański wariant Radia Maryja... I tu, i tam działają podobne mechanizmy. Nieważne, że chrześcijanie i muzułmanie odmawiają różaniec trochę inaczej i jedni wierzą w Trójcę, a drudzy w Allacha. Zarówno w Polsce, jak i Dagestanie wielu irytuje wykorzystywanie ludzkiego zagubienia i ludzkiej naiwności do budowania własnych wpływów w polityce i zarabiania pieniędzy. Wielu śmieszy łatwowierność miurydów i miurydek. Zarówno tych katolickich, jak i muzułmańskich. Nikt nie zastanawia się jednak nad ich potrzebami, ich poczuciem zagubienia i bezradności. I nie stara się dać czegoś w zamian. Łatwiej jest krytykować szejchów i śmiać się z „ciemnoty” miurydów. Zarówno w Machaczkale, jak i w Toruniu...
Sauny
O muzułmanie! Obudźcie się! Czyżbyście chcieli, aby jutro wasze dzieci były gejami, prostytutkami, lesbijkami? I uczyły was, jak żyć życiem wolnym od Boga? Obudźcie się ze śpiączki, muzułmanie! Rozejrzyjcie się wokół! W co Rosja przemieniła męski, śmiały naród z czystymi duszami? Górala zamieniła w pijaka i cudzołożnika, aroganta i samochwałę, góralkę w pełną pożądania dziewczynę, która niczym nie odróżnia się od niewiernej! - pisano na stronach internetowych Kaukaskiego Emiratu, wirtualnego państwa islamskiego, którego powstanie ogłosił jesienią 2007 roku przywódca bojowników czeczeńskich Dokka Umarow.
- „Przez takich, jak ty, nastąpi koniec świata”, powiedział mi na ulicy młody chłopak - opowiada Aminat. - Chodziło mu o obcisłe dżinsy. Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem, a odchodząc dorzucił, że wkrótce będą strzelać do wszystkich nieskromnie ubranych dziewczyn.
W ciągu kilku sierpniowych dni w 2009 roku plotka o bojownikach polujących na „półgołe” dziewczyny obiegła całe miasto, przybierając najróżniejsze formy. Modne spódnice nad kolana, przezroczyste bluzki z dekoltem lub, co gorsza, takie, w których widać brzuch (czyli część ciała uważaną w islamie za bardzo intymną, która nie powinna być nigdzie poza sypialnią pokazywana), obcisłe spódnice z długim rozporkiem, dżinsy ze streczu. To wszystko zniknęło z ulic Machaczkały. Zniknęły, zakładane zarówno na wesela, jak i do pracy, nariadne (czyli eleganckie, odznaczające się przepychem) sukienki za kilkaset dolarów, podkreślające status kobiet i będące obiektem zazdrości koleżanek.
Nie wszyscy dawali plotkom wiarę, ale na wszelki wypadek dziewczyny wygrzebały w szafie długie sukienki, po raz pierwszy
133
od czasów wizyty u babci w górach założyły chustkę na głowę, starając się omijać miejsca, w których mogłyby je zauważyć koleżanki lub koledzy. Koleżankom było jednak nie do śmiechu. Niektóre wolały nie wychodzić z domu. Krążyły plotki o tym, jak pewnej dziewczynie grożono pistoletem, bo miała zbyt krótką spódnicę. Biegiem puściła się do domu, aby nie wyjść przez najbliższy tydzień. Inną jacyś młodzieniaszkowie gonili i zastraszali, korzystając zapewne z ogólnej paniki. Nawet w dagestańskich oddziałach takich firm, jak Gazprom, wprowadzono dresscode niemalże zgodny z islamskim (skromny kobiecy strój, dłuższe spódnice i bluzki). Dla dyscypliny pracy, lub żeby nie prowokować.
Nie było mowy o spotkaniach w kawiarniach, wyjściach do klubów. Ulice miasta wieczorami pustoszały. Coś wisiało w powietrzu.
*
Atak mudżahedinów centralnego sektora dagestańskiego frontu na saunę w Temir-chan-Szurze (dawny Bujnack) doprowadził do zabicia jedenastu prostytutek: czterech moralnych w mundurze Iblisa (Szatana) i siedmiu fizycznych bez niego. Zastanawiać się w momencie ataku, gdzie są fizyczne, a gdzie moralne prostytutki, nie było czasu. Mudżahedini zlikwidowali i jedne, i drugie. Pierwsze zabijają muzułmanów, a drugie po trudnym „roboczym" dniu zajmują się odstresowywaniem tych pierwszych. A wszyscy oni razem wzięci nienawidzą islamu, nienawidzą czystości, nienawidzą czystych m uzułmanów i muzułmanek - pisano w serwisach informacyjnych Kaukaskiego Emiratu o ataku na posterunek milicji i saunę, który miał miejsce 13 sierpnia 2009 roku.
Media oficjalne mówiły o wydarzeniu jak o zwykłym akcie bandytyzmu, te niezależne o powiązaniach milicji z mafią burdelową, zaś media islamskie o walce z rozpustą. Machaczkalińskie dziewczęta, choć póki co nie miały odwagi założyć mini, w głębi duszy odetchnęły z ulgą. Celem bojowników są przecież „tylko” prostytutki i milicja! Powoli i nieśmiało do łask wracały siateczkowe rajstopy i kosztowne wydekoltowane sukienki.
O tym, że pod saunami kryją się domy publiczne, wie każde dziecko. A szczególne dzieci ze szkoły miejskiej numer 18, w której podziemiach przez ponad rok funkcjonowała sauna (wprawdzie
134
po godzinach) i jak twierdził przedsiębiorczy dyrektor - ,,u nas się tylko myli”.
Zabójstwo milicjantów nikogo nie zdziwiło. Wpisywało się w krajobraz ostatnich lat. Ginęli codziennie - zwykli stójkowi, ci z drogówki, naczelnicy komisariatów. Prostytutek tym bardziej nikt nie żałował. Co najwyżej stali klienci. Nie śmierć była tu najgorsza - o niej opowiadano ze spokojem. Powracało natomiast uciążliwe pytanie: Prostytutki Dagestanki? Jak to możliwe? - Zabite dziewczyny okazały się bowiem być rodowitymi mieszkankami Dagestanu. - Nasze dziewczyny? Nie, to nie możliwe! Przecież Dagestan to muzułmańska republika, a nasze kobiety są porządne!
- W saunach pracują tylko Rosjanki i Ukrainki - opowiadano coraz mniej pewnie. Powszechny pogląd o tym, że Rosjanki, nie wspominając o mitycznych kobietach z Zachodu, są „z natury” łatwe i niemoralne w przeciwieństwie do kobiet z Kaukazu - wygłaszano z coraz większą ostrożnością. Ostatecznie konsensus osiągnięto dopiero wówczas, gdy ktoś wpadł na pomysł, aby „niemoralność” przypisać Dagestankom, które przyjechały z Turkmenistanu w latach dziewięćdziesiątych (po rozpadzie ZSRR do Dagestanu licznie przybyli repatrianci z Azji Środkowej, Gruzji i Azerbejdżanu). Mówiono, że idą do saun, bo mają dziwne zwyczaje, bo nie mają tu krewnych, nie ma ich komu pilnować, nie należą do zamożnych (milczeniem pomijano tu sławę i bogactwo dagestańskich jubilerów w Turkmenistanie).
Tymczasem prasa coraz częściej i odważniej przytaczała skandaliczne historie i płotki, których nie dawało się tak łatwo wytłumaczyć. Tajemnicą poliszynela stał się „spis diewuszek” krążący wśród studentów. Stworzony przez miejscowe władze, „jakoś” dostał się w ręce studentów, od których za niewielką opłatą można było go kupić. Posiadacze spisu zastraszali dziewczyny, które się tam znalazły, zmuszając je do płacenia lub seksu, pod groźbą ujawnienia prawdy rodzinie. Miasto obiegła również historia o ojcu, który zabrał osiemnastoletniego syna na wycieczkę do Machaczkały, a ściślej rzecz biorąc do machaczkalińskiej sauny, aby ów zmężniał i nabrał wprawy. Inaczej stałby się pośmiewiskiem wśród kolegów! Na „spotkanie” ku zdziwieniu obu stron wyszła... jego własna córka, Zszokowany ojciec zabił wpierw dziewczynę, a potem popełnił
135
samobójstwo. Zachowanie ojca popierano (to zgodne z naszą kaukaską tradycją!), zastanawiano się też, jak dziewczyna „z porządnego domu” tam trafiła. Nikt nie zadał sobie jednak pytania: co właściwie robił w saunie ojciec z synem i czy to jest „zgodne z tradycją”?
Większość historii nie kończyła się aż tak tragicznie - rodzice, dowiadując się o zajęciu córek, wyrzekali się ich, zrywali wszelkie kontakty. Te zaś, pozostając bez środków do życia i szans na zamąż- pójście, nie miały gdzie się podziać. Tkwiły w zawodzie, osamotnione, skazane tylko na siebie.
- Wykupiłem jedną z takich dziewczyn - opowiada Walera. Rai- sa miała osiemnaście łat. Dwa lata siedziała w zawodzie. Chciała popełnić samobójstwo. Znalazłem jej pracę, miała skromny dochód. Ale nic z tego. Ona już nie potrafiła normalnie żyć. Za rok zniknęła. Nawet nie podziękowała. Ponoć wyjechała do Emiratów Arabskich. - To było jak nałóg, który zabija.
Do saun trafiały najczęściej młode dagestańskie dziewczyny z górskich aułów. Wychowane według lokalnych adatów, od kołyski uczone posłuszeństwa ojcu i braciom. Przyjeżdżając do miast, czuły się gorsze, ich skromny ubiór dobitnie świadczył o ich pochodzeniu, statusie społecznym, biedzie. Wokół siebie widziały suknie za parę tysięcy dolarów, najnowsze telefony, swobodne, wesołe życie. Dochód na poziomie dwudziestu dolarów za godzinę był nęcący. Najlepszym łupem dla sutenerów były te, które nie dostały się na studia, czy to z braku wiedzy, czy raczej z braku pieniędzy. Nie chciały wracać na wieś, zajmować się gospodarstwem. Do saun trafiały też dziewczyny z prowincji, które w poszukiwaniu szczęścia w mieście łapały się na ogłoszenia proponujące „dobrze płatną pracę z mieszkaniem”. Zatrudniano jej jako kelnerki lub kucharki w centrach rozrywki, z czasem wymagano od nich również innych usług, na które te, nie chcąc wracać w góry, przystawały.
Nastolatki, panny, mężatki, rozwódki, panny z dziećmi. Wychowywane według srogich górskich adatów, surowo karcone przez krewnych za byle przewinienie (późny powrót do domu, spacer po wsi z chłopakiem, zbyt skąpy strój, o seksie przed ślubem nie wspominając), wydawane za mąż, często za mężczyzn, którzy im się nie podobali lub których nie znały. U wielu z nich wcześnie wyrobił się negatywny stosunek do własnego ciała. Kto wie, być może
136
to właśnie sprawiło, że mimo żelaznych zasad wychowania łatwiej było im przełamać opór przed seksem z przypadkowym mężczyzną? Często wszak nowo poślubiony mąż też był faktycznie obcym człowiekiem...
*
- Najwyższy czas, żeby sauny zniknęły! Dziewczyny też powinny się skromniej ubierać - jak muzułmanki, a nie Rosjanki! Kto weźmie za mąż takie nieskromne? - przy kieliszku wódki rozprawiały osoby, mające z islamem niewiele wspólnego, pragnące jednak jak najlepszej przyszłości dla swoich dzieci, szczególnie córek. - Rozpuścili naród! Teraz ktoś musi zrobić porządek! - O kobiety i ich los zaczęli się nagle „martwić” nie tylko salafici, ale nawet osoby, które o islamie przypominają sobie tylko podczas postu.
Zamiar niszczenia przez bojowników saun i miejsc rozpusty po cichu popierano. Skoro nie dało się ich zlikwidować drogą pokojową (przepisy prawne) lub nawet drogą szantażu (wizyty w saunach z kamerą i groźby pokazania materiału w telewizji), to „ktoś musi zrobić porządek” - mówiono, ó w porządek przywrócono w nieodległej Inguszetii - nieprzerwane ataki bojowników na sauny sprawiły, że owe przybytki już parę lat temu zupełnie zniknęły z ulic Na- zrania. Poradził z tym sobie również czeczeński prezydent Ramzan Kadyrow. Czy nadszedł czas na rewolucję moralną w Dagestanie?
Dlaczego jednak - choć wyrażano zaniepokojenie „stanem moralnym” całej dagestańskiej młodzieży - mówiono głównie o kobietach? Choć pijany, naćpany czy odwiedzający sauny mężczyzna może się spotkać z pogardą, to jednak o wiele częściej obiektem „zainteresowania” - i to zarówno ze strony mężczyzn, jak innych kobiet - są kobiety. Wcale nie te „pracujące”, ale te zwykle - studentki, uczennice. Dlaczego o wiele częściej to kobiety stają się obiektem ataków i zaczepek nie tylko ze strony ortodoksyjnych muzułmanów? Dlaczego „uzdrowienie kobiet” miałoby wybawić świat, a w szczególności Kaukaz Północny? Dlaczego tak ważna jest (w pierwszej kolejności) ich „odnowa moralna”?
Na stronach bojowników nietrudno znaleźć odpowiedź: zagrożone są bowiem NASZE kobiety. Kobiety, które kaukascy
137
mężczyźni powinni chronić przed złem i przed wpływem NIENA- SZYCH mężczyzn. NIENASI to ci przyczyniający się do zepsucia moralnego na Kaukazie, czyli: Rosjanie (uosabiający rozwiązły tryb życia) oraz urzędnicy i milicjanci (uosabiający korupcję i moralny upadek). Najgroźniejszy zdaniem bojowników jest fakt, że kaukascy mężczyźni robią się coraz bardziej do nich podobni, przejmując ich „zniewieściały” charakter. W tym tkwi, ich zdaniem, najwick sze niebezpieczeństwo dla „kaukaskiego narodu”, niebezpieczeństwo większe niż czołgi i samoloty, ó w zniewieściały charakter reprezentuje w pierwszej kolejności Rosjanin widziany jako leniwy, pijący, ze słabym charakterem, niewiele różniący się od kobiety, nieobrotny, słaby i niewysportowany. Taki, przed którym należy chronić kaukaskie kobiety (co prawda - on jest dla nich przecież zupełnie nieatrakcyjny!). Zniewieściałym wrogiem jest też milicjant - nazywany najdelikatniej mendą lub suką, sprzedawczykiem lub jak w odezwie bojowników: „moralną prostytutką”, wypraszający łapówki, aby odpracować kupioną posadę (notabene zgoda rodziny na małżeństwo córki z milicjantem wyrażana jest z podobną dezaprobatą, jak zgoda na małżeństwo z Rosjaninem). Zniewieściali są urzędnicy, siedzący z dużym brzuchem za biurkiem w oczekiwaniu na łapówkę w zamian za przychylne rozpatrzenie sprawy. Zniewieściały jest rząd i prezydent Dagestanu, określany jako „lalka”, „marionetka” lub nawet „szmata”.
Prawdziwymi mężczyznami, idolami męskiej młodzieży, są natomiast bojownicy, którzy, choć z trudem wyobrażają sobie państwo, do utworzenia którego dążą - z bronią w ręku występują przeciwko niesprawiedliwości i... w obronie kobiet. Kobiet, o których „moralność” równie chętnie jak bojownicy troszczą się zatwardziali staliniści, hołdujący nieskazitelnej moralności człowieka radzieckiego (którzy w każdej kobiecie chcieliby widzieć matkę rodzącą dzieci dla dobra narodu) oraz „tradycjonaliści”, którzy z łezką w oku marzą o tym, aby ich synowie byli prawdziwymi jurnymi dżygitami, a córki nieskazitelnymi, dumnymi kaukaskimi niewiastami.
138
Powoli przestano się ekscytować atakami na sauny. Do łask wróciły krótkie spódnice i siateczkowe rajstopy. Sauny funkcjonują jak dawniej. Przemianowano je jedynie na „centra odnowy biologicznej”, „centra sportu” lub nawet kultury, nazwano pariłkami lub baniami. Nawet nazwa hotel straciła po części swoje pierwotne znaczenie, co niejednego przybysza może wprawić w zakłopotanie (na wszelki wypadek zalecamy udawać się nie do hoteli o egzotycznych nazwach, a spotykanych w każdym poradzieckim mieście gostinic o „swojsko” brzmiących szyldach „Leningrad”, „Drużba” lub „Komsomolec”).
A jednak coś (poza nazwami burdeli) się zmieniło.Salafki, czując ciche poparcie, nabrali pewności. Młodzi ludzie,
studenci zaczęli otwarcie mówić o swoich sympatiach nie tylko dla pokojowych salafitów, ale również „leśnych braci”. Przestali się bać wychodzić z wykładów na piątkową modlitwę. Z pogardą wyrażali się o władzy, sprawiedliwość widząc tylko w państwie Allacha. Dzięki „saunowemu” incydentowi, islamiści zobaczyli, że mają znaczne (choć ciche) poparcie społeczne, że są siłą, która nie może być tak łatwo zignorowana i wyeliminowana. Zaczęli otwarcie nawracać i to nie tylko zwykłych ludzi.
- Przyjmuj islam! Uwierz nam - to droga do zbawienia! - wyjaśnia (głośno i pewnie) dwóch brodatych mężczyzn młodemu, nieco przestraszonemu milicjantowi w centrum Machaczkały. - Nie prowadź niemoralnego życia kafiral Wstępuj na drogę Allacha!
Czyżby „saunowy incydent” był krokiem w stronę rewolucji islamskiej? Nie wiadomo. Jeśli ulubiona przez Moskwę polityka „silnej ręki” będzie kontynuowana, a „zbyt wierzący” ludzie nadal zabijani rękami miejscowej milicji, to kto wie, czy w którymś momencie mundurowi nie posłuchają „brodaczy”, kierując broń w inną stronę, aby walczyć razem z mudżahedinami o moralność narodu (a kobiet w szczególności)?
Uraza-Bajram
Zbliża się koniec Ramadanu - miesiąca muzułmańskiego postu. Na bazarach tłok. Gospodynie zaopatrują się w najróżniejsze produkty - od podstawowych, takich jak ryż na płow, przez paluszki krabowe na sałatkę (popularną na całym obszarze poradzieckim), po ananasy, obowiązkowy atrybut stołu, symbol dobrobytu i luksusu. Kupują lemoniady, oranżady, a nawet coca-colę, rzadko spożywaną na co dzień (z racji pogardy dla wszelkich chemicznych i zachodnich „świństw”). Hurtem brana jest czekolada, batony oraz... skarpetki.
Nie mogąc znaleźć otwartego baru, kupujemy na ulicy gotowaną kukurydzę. Ledwie rozpoczynamy konsumpcję, gdy zaczepia nas młody chłopak:
- Ej, czemu nie pościcie, a? Oj, nieładnie...Póki co, milicja obyczajowa za nieprzestrzeganie postu w Da
gestanie nie ściga, jednak coraz częściej można spotkać się z upomnieniami, szczególnie ze strony neofitów. Ledwie napoczętą kukurydzę oddajemy cygańskiemu dziecku.
W Ramadanie, dziewiątym miesiącu kalendarza księżycowego, pości się od świtu do zmroku. W początkach islamu, podobnie jak w tradycji judaistycznej, post trw ał jedynie dziesięć dni. Najprawdopodobniej dopiero w wyniku konfliktu z Żydami Mahomet wprowadził post miesięczny (zmienił wówczas również kierunek modlitwy - z Jerozolimy na Mekkę). Post ~ podobnie jak w innych religiach - stanowi rodzaj oczyszczenia z grzechów. Każdego dnia, przed przystąpieniem do postu, trzeba wypowiedzieć intencję. Podczas postu nie wolno nie tylko jeść i pić, ale nawet przełykać śliny. W ciągu dnia zakazane są również stosunki płciowe, palenie papierosów lub nawet wdychanie dym u tytoniowego. Post kończy się świętem zwanym w zależności od tradycji Uraza-Bajram (tur.
141
uraza - post, bajram - święto) lub Ramadan-Bajram na przykład na Kaukazie i w Turcji lub Id Al Fitr (arab. święto przerwania postu) w krajach arabskich.
*
Na Uraza-Bajram wyruszamy w góry, zapakowaną po brzegi marszrutką, która ledwie wspina się po górskich serpentynach.
- To Czirkejska GES (gidro-elektro-stancja, czyli hydroelektrownia). Piękna, prawda? - zagaduje współpasażerka, gdy jedziemy wzdłuż największego w Dagestanie sztucznego jeziora o skalistych brzegach i lazurowym kolorze. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zalano tu nie tyle górską dolinę, co ogromnych rozmiarów wysypisko śmieci... Lazurowa powierzchnia znika pod kołdrą z butelek po oranżadzie i oleju, worków foliowych i kartonów.
- To drugi najgłębszy kanion na świecie! Po tym w Kolorado!~ Szkoda, że taki brudny... - komentujemy.- Dlaczego brudny? A... śmieci, no tak...Nikogo poza nami zdaje się nie bulwersować zaśmiecone jezioro
czy kolejne mijane doliny i wąwozy „ukraszone” zwałką. To jest już przecież „poza”. Poza wsią. Poza domem. Nie stanowi również problemu wyrzucenie przez okno papierka po batonie. (Ale broń Boże teraz! Teraz, przynajmniej otwarcie, jeść w ciągu dnia nie można). Dagestańczycy zdają się też nie widzieć morza śmieci w uwielbianych przez wszystkich miejscach piknikowych, gdzie, delektując się szaszłykami i panoramą, potykają się o plastykowe butelki i skórki po arbuzach. Ekologia to, obok demokracji, kolejne słowo, które pozostało na kaukaskim gruncie tylko słowem. Przyzwyczajenie? Wychowanie? Czy też odmienne postrzeganie brudu i porządku?
*
W centrum regionu, wsi Ag wali, odbiera nas Magomed, do którego wprosił nas znajomy, jego daleki kuzyn.
- Szybciej, szybciej - Aiszat pogania męża, który ledwie wyrabia się na zakrętach na górskich serpentynach. Razem z Magomedem, jego żoną i synem jedziemy dalej w góry.
142
Przy skrętach w lewo przytrzymujemy roładę, która o m ały włos wylądowałaby na garniturze kierowcy. Po jakimś czasie nabieramy wprawy w tej gimnastyce.
- Jeszcze tylko piętnaście m inut do zachodu! Jak nie zdążymy, to trzeba będzie wracać!
- ???- No taki zwyczaj, że na święto trzeba zostać w tym rejonie, gdzie
zastał cię zmrok. I też biednym z tego regionu trzeba rozdawać zakat -al-fitr (specjalna jałmużna rozdawana w dniu zakończenia postu).
- Byle do przełęczy dojechać. Tam już drugi rejon.Ledwie się wyrabiamy. Tuż po zm roku docieramy do Kwanady,
górskiej wsi w rejonie cumadyńskim, znanej ze swej awanturniczej postawy wobec wszelkich instytucji państwowych. Zatrzymujemy się w starym, kamiennym domu, u Magomeda i Aiszat.
- Księżyca nie było widać! - oznajmia Magomed, wracając późnym wieczorem do domu.
- ???- No to nie będzie jutro święta - tłumaczy Aiszat, widząc na
sze zdziwione miny. Okazuje się, że aby zakończyć post, trzeba ujrzeć pierwsze pojawienie się księżyca po nowiu. W tym celu grupa najbardziej szanowanych mężczyzn ze wsi wybrała się na pobliską górę. Na zachmurzonym niebie księżyca nie zobaczyli, im am zdecydował więc, że święto jeszcze jutro się nie rozpocznie.
*
- Nasi wahhabici już dziś świętują - mówi Magomed, wracając z porannego namazu. Zamiast szukać księżyca, zadzwonili do Arabii Saudyjskiej i zsynchronizowali swoje święto z nimi.
- Oni zawsze muszą inaczej, ale... dobrze się składa. Idźcie jeść do wahhabitów - wpada na pomysł Aiszat. - My jeszcze dziś mamy post (a gościom m im o wszystko niezręcznie nie dać jeść). - Nie bójcie się, to nasi wahhabici, dobrzy ludzie - rzuca Aiszat, pokazując nam, gdzie iść.
Lokalni salafici, zwani jak w całym Dagestanie „wahhabitami”, niewiele mówią, niechętnie się fotografują. W Kwanadzie są bezpieczni. Żyją w zgodzie z „tradycjonalistami”, którzy kryją ich przed
143
milicją i służbami specjalnymi. Nikt przecież nie wyda „swoich milicji czy FSB, nawet jeśli nie podziela ich poglądów. Ale każdy obcy to zagrożenie. Tym bardziej dziennikarz (a za takich nas b rano). Na każdym kroku wspominano machaczkalińską dziennikarkę, która w 1999 roku napisała, że we wsi ukrywają się bojownicy, co stało się przyczyną umieszczenia wsi Kwanada na liście aułów do zbombardowania (obok Karamachi i Czabanmachi). Lokalni liderzy cudem odwiedli władze od tego pomysłu. Ktoż m oże wiedzieć, co napiszemy my?
W drodze powrotnej do domu w naszą stronę lecą kamienie. Jakiś dowcipniś rzucił także kota w naszą stronę. Głupie dzieciaki wymyśliły sobie zabawę. Albo wyrażają nastroje rodziców, niezbyt zadowolonych z naszej bytności we wsi. Dorośli bowiem, widząc zachowanie podrostków, wcale ich nie powstrzymują.
*
O zmierzchu głos muezzina wzywa na wieczorną modlitwę. Alejki aułu zapełniają się brodatymi mężczyznami w dresowych spodniach, skórach i klapkach. Magomed znika w tłum ie podobnie ubranych mężczyzn.
Życie w Kwanadzie reguluje islam. Mało kto umawia się tu „na godzinę”. Mówi się raczej „wpadnę po porannym ” lub „po wieczornym namazie”. Nawet lokalne zegary dostosowane są do cyklu namazów- niewygodne przestawianie zegarów z czasu zimowego na letni zostało tutaj zniesione (w efekcie latem w Kwanadzie funkcjonuje czas „białoruski”, w przeciwieństwie do moskiewskiego obowiązującego wszędzie indziej).
Kwanada to pierwsza dagestańska wieś, w której nie mieliśmy od razu do czynienia z co najmniej jedną osobą z typowej trójcy- milicjant, szef administracji, dyrektor szkoły. Najważniejszą osobą w społeczności jest imam. Lokalna adm inistracja ma niewiele do powiedzenia. Imam wraz z radą starszych podejmuje najważniejsze decyzje, łącznie z ustaleniem kandydata, na którego wieś będzie głosować. Bo po co skłócać ze sobą ludzi z takiego powodu? Oni i tak nie znają się na polityce. Lepiej niech im am i starsi zdecydują i samodzielnie wypełnią karty do głosowania.
144
Państwo nie jest kwanadyjczykom potrzebne. Radzą sobie doskonale bez niego. Milicji we wsi nie było nigdy, nawet w czasach stalinizmu. Teraz raz na miesiąc przyjeżdża dzielnicowy, żeby „odhaczyć wykonanie zadania. Problemy (nawet natury karnej) rozwiązywane są we własnym zakresie (najczęściej skutecznie - jak choćby silny gdzie indziej konflikt między salafitami a „tradycjonalistami ). M ało kto pracuje na państwowej posadzie, do niedawna na takie osoby (z wyjątkiem nauczycieli) patrzono wręcz z pogardą. Kwanadyjczycy na co dzień porozumiewają się swoim językiem (bagwalińskim), wielu z nich (przede wszystkim kobiety) słabo lub w ogóle nie zna języka rosyjskiego. W ich minipaństwie nie jest im, jak twierdzą, potrzebny.
*
- Gasan, pora namazu! - Aiszat strofuje syna, widząc, że ten siedzi przy komputerze.
- Zara... - m ruczy nastolatek.- Nie zaraz, a w tej chwili! M arsz do meczetu! Tylko się obmyj
wcześniej!W ostatnich dniach postu m uzułm anie szczególnie gorliwie wy
pełniają obowiązki religijne, na pam iątkę okresu, w którym Mahometowi został objawiony Koran. W tym czasie przywiązuje się szczególną wagę do czystości - zaleca się zupełne powstrzymanie od stosunków seksualnych, nawet po zmroku. Mężczyźni uczestniczą w nocnych modlitwach, słuchają dodatkowych kazań.
Aiszat tymczasem sama rozpoczyna ablucje przed m odlitw ą (kobiety modlą się w dom u, rzadko chodzą do meczetu, szczególnie na wsi).
- Podczas m odlitw y należy być czystym. Trzeba dokładnie umyć ręce, stopy i tw arz - z gorliwością neofitki wyjaśnia nam Aiszat. - W czasie menstruacji lepiej się nie modlić. Ciężko być wówczas nawet przez chwilę czystym. Kiedyś próbowałam i co chwila chodziłam się myć, ale m i się nie udawało. Lepiej później odrobić opuszczone namazy.
Aiszat zdejmuje spodnie a nawet majtki, aby - jak tłumaczy - nie mieć na sobie nic brudnego. Wchodzi do czarnego worka
145
w czerwone kropki, który przykrywa dokładnie wszystkie nagie części dolnej połowy ciała. Na głowę zarzuca kwiecistą chustę. Widać tylko twarz i dłonie. Po cichu usuwamy się z pokoju, aby nie przeszkadzać. Aiszat daje jednak wyraźny znak, abyśmy nie wychodzili, lecz przyglądali się modlitwie.
- Koranu nie dotykajcie! - Aiszat przerywa modlitwę, widząc, że bierzemy go z półki. - To święta księga, może być dotykana tylko przez muzułmanów! Kobiety miesiączkujące również nie powinny go dotykać!
W oczach Aiszat byliśmy „nieczyści”. Sytuację mogłoby tylko zmienić przyjęcie przez nas islamu. Do czego gorąco nas zachęcano. Co najmniej kilka razy dziennie. Byliśmy „nieczyści* jako obcy, jako przedstawiciele innej niż muzułmańska religii, a co za tym idzie, osoby spożywające takie „obrzydlistwa”, jak wieprzowina, zakazana w islamie wcale nie z powodów zdrowotnych, jak często tłumaczą sami muzułmanie, a z powodu nieczystości rytualnej. Zakaz ten przejęto najprawdopodobniej od kultur wcześniejszych, gdzie Świnia składana była w ofierze bóstwom i zwykły człowiek nie miał prawa jej dotykać ani spożywać, wręcz „zanieczyszczał” się, mając z nią kontakt. Ponadto, jako niemuzułmanie automatycznie lądowaliśmy w kategorii tych, którzy puszczają się na prawo i lewo, nie cenią czystości przedślubnej i, o zgrozo! - współżyją podczas miesiączki!
Z „czystością” i „brudem” spotykaliśmy się w Kwanadzie na każdym kroku. Zarówno z czystością rytualną (która u Aiszat przybrała formę skrajną), bez której pewne rytuały według islamu (lub według Aiszat) tracą wartość, jak i tą „zwykłą”, jak się nam zdawało, uniwersalną...
Czujnemu oku Aiszat nie uchodziło bowiem nieumycie rąk przed jedzeniem czy nawet nieco niezręczne „wychodzenie z butów” na progu, które wymaga nie lada gimnastyki, jeśli chce się to zrobić szybko (bo na przykład ktoś wchodzi za tobą), a nie ma się na nogach klapek. - Nie stawajcie skarpetkami przed domem! Brud wnosicie! - pokrzykiwała na nas przy każdym wejściu do domu.
Wydawałoby się, że Aiszat ma obsesję na punkcie czystości, tymczasem biorąc w jej domu do ust szklankę, lepiej było nie zastanawiać się, ile osób wcześniej z niej piło, nie wspominając o widelcach
146
i talerzach, mytych w brei przypominającej pomyje. Nie należało również zbytnio wnikać w proces przygotowywania kremów i ciast. Na domiar złego nasza pościel pokryta była szaroburymi plamami (nie od zbyt częstego prania jej razem z „kolorami” bynajmniej). Jej widok zachęcał do niezwłocznego wyłączenia światła. Najciekawsza była jednak toaleta... choć trudno ów rodzaj wychodka określić tym dumnym mianem. Nie było tam nawet dziury. Położona pośrodku stajni deska służyła za pomost, na którym stawało się, aby nie wpaść w morze wokół...
Wygląda na to, że to, co jest brudem (nawet tym, wydawałoby się, elementarnym, jak kurz, śmieci czy brudna toaleta) w jednej kulturze, wcale nie musi nim być w innej. Nie ma brudu absolutnego, mierzalnego mikroskopem, ilością bakterii - to, co nazywamy brudem, jest raczej zaburzeniem porządku, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. My widzieliśmy brud na szklankach, w pościeli oraz w śmieciach pływających w kanionie. Naszego „brudu” Aiszat, a razem z nią wielu innych mieszkańców, nie dostrzegała, nie uważała za istotny, nam natomiast dziwne wydawało się przywiązywanie wagi do takich kwestii, jak wydmuchiwanie nosa czy zmienianie majtek przed modlitwą.
*
Tego wieczoru księżyca również nie dojrzano na zachmurzonym niebie, święto jednak ogłoszono. O poranku Aiszat pakuje do torby worki z ryżem.
- To dla biednych - wyjaśnia. - Każdy muzułmanin ma dziś obowiązek rozdawać jedzenie.
W dniu zakończenia postu, przed poranną uroczystą modlitwą, mieszkańcy rozdają zakat-al-fitr. Mogą to być pieniądze (wysokość kwoty odpowiada dziennemu utrzymaniu jednej dorosłej osoby) lub jedzenie, na przykład zboże, ryż. W tym dniu zakat powinien rozdawać każdy, niezależnie od wieku (za dzieci zakat płaci lub rozdaje ojciec). Zakat-al-fitr najczęściej rozdaje się najuboższym lub będącym w potrzebie, aby mogli oni na równi ze wszystkimi świętować zakończenie postu. „Wahhabici” ponoć płacą zakat-al- fitr swoim „leśnym braciom” (czyli bojownikom), jako walczącym
147
za wiarę z niewiernymi (jedna z siedm iu kategorii ludzi, którym m ożna oddawać zakat, obok na przykład biednych i podróżników w potrzebie).
Zaczynają się odwiedziny. Pierwsze przychodzą dzieci. Biegają od dom u do dom u z reklam ówkam i, wszędzie obdarowywane są czekoladkami, chipsami, słodyczami. Rzadko wejdą coś przekąsić - śpieszno im do sąsiadów, którzy na pewno również coś dla nich mają. Kiedyś dzieciom dawało się parę orzechów, suszone m orele, dziś kilka razy w ypełnią torby wszelkiego rodzaju słodyczami.
Zaraz po dzieciach przychodzą mężczyźni. Stoły są suto zastawione. „Wah habitom” przyszło zastawiać je kolejny dzień z rzędu (przecież nie m ożna naruszać zasad gościnności z powodu poglądów!). Tego dnia niczego nie m oże zabraknąć. Nigdzie nie ma alkoholu (którego nie tylko nie sprzedaje się od dawna we wsi, ale którego spożywanie grozi wydaleniem ze wspólnoty), n ik t nie pije. Przez dom co chwila przewijają się dziesiątki ludzi. Każdy wejdzie, pozdrowi, usiądzie na chwilkę, coś przekąsi. I ucieka dalej, by zdążyć odwiedzić wszystkich znajomych. Przy wyjściu gospodyni obdarowuje mężczyzn skarpetkam i, a kobiety m aleńkim i ręczniczka- mi lub czekoladą.
Po południow ym nam azie mężczyźni udają się wspólnie na cmentarz, pomodlić się za zm arłych (nie czynią tego oczywiście „wahhabici”, odrzucający kult przodków). Dopiero wówczas odwiedzają się kobiety. Kobiece rozm owy przedłużają się, n ikt już nie oczekuje od krewnej czy koleżanki szybkiej obsługi ani czystych szklanek. Święto powoli dobiega końca.
Podczas święta w końcu n ik t nam nic nie mówi o brudzie. Święto to czas zawieszenia reguł, czas, w którym pewne rzeczy można robić na opak. Do domów wchodzi się w butach, mężczyźni siadają przy stole razem z kobietam i (choć te ostatnie m im o wszystko im usługują). Biedni i bogaci, „wahhabici” i niewahhabici, wpływowi i niewypływowi goszczą się nawzajem, obdarowują i są obdarowywani. Wszyscy - przynajm niej podczas święta - są równi. Nikt już nie rzuca kamieniami.
*
148
Święto Uraza-Bajram we wsi Kwanada w rejonie cumadyńskim
O świcie, jedyne, co każe nam jeszcze pamiętać o święcie, to papierki po słodyczach na ulicach aułu. Pomagamy gospodyni sprzątać w domu. W orki ze śmieciami, resztkami jedzenia lądują w „przepaści” za wsią. Niewielka rzeczka porywa butelki, skórki po arbuzach, papierki po snikersach i chipsach. Za parę godzin - jeśli po drodze nie osiądą na krzakach lub kamieniach - wylądują w czirkejskiej GES.
Szamil
Stacja metra Butowo. Ostatnia na pomarańczowej linii. To już właściwie nie Moskwa, tylko Podmoskowje. Do metra trzeba iść co najmniej piętnaście minut, do centrum jedzie się około godziny. Najgorzej jest zimą, kiedy trzeba brnąć przez bryły na wpół rozmar- zniętego śniegu, którego nie nadążają uprzątać zmarznięci tadżyccy gastarbeiterzy. No i ten północny, ostry wiatr hulający po niczym nie osłoniętych przestrzeniach pomiędzy wyrosłymi niedawno blokami. Ale coś za coś. Latem można pójść z dziećmi do pobliskiego lasu, pospacerować nad sztucznym jeziorkiem, pooddychać świeżym powietrzem, odsapnąć od morderczego moskiewskiego tempa. Szkoda tylko, że mieszkanki okolicznych bloków notorycznie opalają się topless na miejscowej miniplaży. Akurat przy ścieżce prowadzącej do metra. A tu nie dość, że religia zakazuje patrzeć, to jeszcze żona co drugi dzień pyta z zazdrością, czy znów się tam wylegiwały.
Małe, skromne, ale bardzo przytulne i zadbane mieszkanko. Zaraz po wieczornym namazie, który gospodarz odmawia w sąsiednim pokoju, siadamy do stołu. A właściwie do rozłożonego na podłodze dywanu. Baranina, płow, dagestańskie pierogi. A potem tradycyjnie czaj i słodycze. Zaaferowane dzieciaki popisują się przed gośćmi, nie dają dojść do słowa. Dopiero gdy po kilku próbach Zarinie udaje się ułożyć rodzeństwo do snu, można spokojnie porozmawiać.
Z naszego powodu, a - jeśli popatrzymy oczami Zariny - to dzięki nam, Szamil wrócił dziś trochę wcześniej do domu. Zwykle przychodzi, gdy już jest ciemno. Chwila zabawy z dziećmi, karmienie, kąpanie. Czasami, gdy usypianie pójdzie dobrze, uda się wygospodarować godzinkę-dwie, żeby usiąść przed komputerem i nadrobić zaległości. A rano szybkie śniadanie, sprint do metra, godzinka
151
w takim ścisku, jaki może być tylko w Moskwie, i ślęczenie za komputerem w jednym z rosyjskich ośrodków analitycznych. A w tej całej bieganinie trzeba jeszcze znaleźć czas na pięciokrotny namaz.I tak dzień w dzień. Od jakichś dwóch lat. Trochę więcej czasu jest latem, gdy Zarina jedzie z dziećmi do rodziców lub teściów na wieś, do Dagestanu.
Machaczkała, Jekaterynburg, znów Machaczkała, Kair, wreszcie Moskwa. A w międzyczasie podróże. USA, Paryż, Polska, Abchazja, rosyjski Daleki Wschód. Typowy niespokojny duch, człowiek drogi, wciąż poszukujący odpowiedzi, wciąż stawiający sobie pytania. Wieczny wędrowiec. Jednej podróży jeszcze tylko nie odbył. Takiej, o której marzy od wielu lat, ale póki co brakuje mu na nią pieniędzy. Podróży, a raczej pielgrzymki, którą przynajmniej raz w życiu powinien odbyć każdy muzułmanin.
- Taki mam charakter - przyznaje Szamil, popijając aromatyczną herbatę. - Za długo w jednym miejscu usiedzieć nie mogę. Ciągle chce się zmiany, nowych wyzwań. Zarina woli stabilizację. Przez to ma ze m ną trochę ciężko. Ale kiedyś, inszallah, się uspokoję...
Charakter... Chyba nie tylko on był przyczyną tułaczki Szamiła. Przynajmniej w ostatnim czasie.
*
Był czerwiec 2004 roku. Około południa nad Machaczkałą przeszła potężna ulewa. Ulice zamieniły się w rwące rzeki, zatkane studzienki kanalizacyjne wylewały swoją zawartość na powierzchnię, przemoknięci do suchej nitki przechodnie brodzili w kałużach sięgających łydek. W końcu jednak dotarliśmy do otoczonego całkiem ładnym jak na dagestańskie w arunki parkiem budynku Dagestańskiego Centrum Naukowego Rosyjskiej Akademii Nauk. Chcieliśmy spotkać się z kimś innym, a ponieważ go nie było, portier, podrapawszy się uprzednio w łysiejącą głowę, zaprowadził nas do Szamila.
Mówił otwarcie, przekonująco. Nie bał się krytykować władz, poruszać niewygodnych tematów. Nie wypytywał szczegółowo, gdzie pracujemy, po co przyjechaliśmy do Dagestanu, dlaczego przyszliśmy do Dagestańskiego Centrum Naukowego. Nie podejrzewał, jak
152
dziewięćdziesiąt procent rozmówców w Dagestanie, że jesteśmy polskimi, albo jeszcze gorzej, natowskimi szpionami. W końcu, jak na prawdziwego górala przystało, zaprosił nas do domu.
Mniej więcej rok później przestał odpowiadać na maile. Zamilkł na dobre pół roku. Śledząc sytuację w Dagestanie, można się było tylko domyślać, że dzieje się coś niedobrego. Śmierć kilku wierzących, aktywnych w naukowym i dziennikarskim życiu republiki chłopaków, pierwsze akcje bojowników islamskich, którzy za kilka lat mieli urosnąć w siłę. Pierwsze zakrojone na szeroką skalę operacje służb specjalnych.
Nie, nie poszedł do lasu, jak niektórzy jego koledzy. W ybrał emigrację. Na wzór dziewiętnastowiecznych uciekinierów, którzy opuszczali podbity przez Rosję Kaukaz i udawali się do Imperium Osmańskiego, został współczesnym muhadżirem. On wybrał Kair, aby podszłifować swój arabski i pogłębić wiedzę o islamie. Dla takich jak on nie ma miejsca we współczesnym Dagestanie. Młody, ambitny, chcący coś w życiu osiągnąć człowiek może tam być albo czyimś klientem, akceptującym patologiczny system społeczno-polityczny, albo zam kniętym w sobie frustratem , albo... bojownikiem.
Jasne, że próbował się odnaleźć. Wierzył, że można coś zmienić. Swoim entuzjazmem, odwagą i pomysłami zarażał innych. Organizował konferencje, spotkania z ciekawymi ludźmi, happeningi, których celem było przybliżenie m łodym Dagestańczykom historii ich własnej republiki. Szczególnie tej m ało znanej, która do dziś jest tematem tabu w debacie publicznej: antybolszewickich powstań pod sztandaram i islamu, deportacji górali na równiny, stalinowskich represji. Wraz z przyjaciółmi, takim i samymi zapaleńcami, idealistam i i głęboko wierzącymi m uzułmanam i, organizowali wyprawy do> najdalszych zakątków Dagestanu, wędrówki górskie, podczas których robili zdjęcia i kręcili filmy. Zaczęli wydawać własną gazetę poświęconą historii Dagestanu i islamowi. I ciągle dyskutowali. Wierzyli, że świat można zmienić, że życie w ich republice może być lepsze.
Nie zdawali sobie wówczas sprawy, że naczelną zasadą takich systemów społeczno-politycznych, jak ten, który istnieje w Dagestanie, jest „nie wychylać się”. Siedzieć jak mysz pod miotłą, dbać tylko o własne podwórko, nie interesować się, co dzieje się u sąsiada. Nie
153
kombinować i nie próbować czegoś zmieniać, bo można porządnie oberwać. Po tym, jak zaczęli obrywać, kilku poszło do lasu i zginęło śmiercią szahidów. Inni, przede wszystkim ci, którzy mieli rodziny, zaszyli się w zaciszu domowym i przestali angażować w jakąkolwiek działalność publiczną. Jeszcze inni porzucili „niebezpieczne” poglądy i „podejrzaną” działalność, zajmując się biznesem lub idąc na usługi któregoś z dagestańskich polityków-mafiozów. Szamil zdecydował się na wyjazd na Bliski Wschód, skąd po przeczekaniu najgorszego okresu wrócił. Nie do Dagestanu jednak. Tam wciąż pamiętano o jego „wychylaniu się”. Wybrał więc Moskwę, której nienawidził szczerym sercem, lecz która dała mu znacznie więcej możliwości niż rodzinna republika.
Takich „Szamilów” jest w Dagestanie wielu. Od początku lat dziewięćdziesiątych sączy się strumień młodych, inteligentnych, ambitnych, dla których nie ma miejsca w skorumpowanym, opanowanym przez postkomunistycznych aparatczyków i mafiozów życiu publicznym Dagestanu. Część wyjeżdża dlatego, że dostała po uszach za wychylanie się lub została w porę ostrzeżona przez „życzliwych”. Inni nie widzą dla siebie perspektyw. Nie chcą kupować dyplomów potwierdzających ukończenie studiów i stanowisk w administracji publicznej, milicji, czy na wyższych uczelniach. Mierzi ich język dagestańskich mediów i polityków, który nie zmienił się co najmniej od czasów Breżniewa, oraz całkowity brak dyskusji o rzeczywistych problemach republiki. Zamiast tego prymitywni politycy, którzy jeszcze niedawno byli szefami rejonowych oddziałów Komsomołu lub ściągali haracze z przedsiębiorców, powtarzają jak mantrę, od której każdemu choć trochę myślącemu człowiekowi zbiera się na wymioty, wyświechtane slogany o „drużbie dagestańskich narodów”, „wysiłku mas pracujących republiki” czy „osiągnięciach twórczych kolektywów”.
Pakują więc walizki i jadą, dokąd oczy poniosą. Aby jak najdalej od tego kiszącego się we własnym sosie bagienka, które niejednego już pochłonęło. Moskwa, Petersburg, Rostów nad Donem, Astrachań. To najczęstsze kierunki emigracji przedstawicieli młodej dagestań- skiej inteligencji. Coraz większa liczba wybiera jednak kraje Bliskiego Wschodu. Osiadają w Arabii Saudyjskiej, Egipcie, Jordanii, Syrii, Turcji, Emiratach Arabskich, gdzie najczęściej stają się radykalnymi
154
Medresa dla dziewcząt. Szkoły religijne wybiera coraz więcej młodych osób z Kaukazu Północnego
zwolennikami dżihadu i przekształcenia Dagestanu w państwo islamskie na model saudyjski. Nie wierzą ani w demokrację, ani w dialog z Zachodem, nie akceptują żadnego kompromisu. Jeśli władza rosyjska na Kaukazie kiedyś osłabnie i zapanuje tam chaos, wrócą do Dagestanu, żeby zaprowadzić własne porządki. Może wówczas powstać coś na kształt Afganistanu pod rządami talibów.
*
- Następuje niebezpieczna intelektuałizacja radykalnego islamu - jeden z najbardziej znanych rosyjskich specjalistów od islamu nie krył przerażenia podczas rozmowy w monumentalnej siedzibie Instytutu Etnologii i Antropologii Rosyjskiej Akademii Nauk. - Popatrzcie na to pismo. Połowa autorów to już szahidzi.
Miał w ręku jedyny numer czasopisma, który - mimo trudności czynionych przez władze - Szamilowi i jego kolegom udało się
155
wydać. Pisma tak ciekawego, odważnego i odbiegającego od wszystkiego innego, co można najczęściej przeczytać o Dagestanie i w Dagestanie, że czyta się je jednym tchem.
- Wahhabizm zyskuje swoich ideologów. Nie jest już tylko przykrywką dla czeczeńskich bojowników i handlarzy żywym towarem. Wśród jawnych i ukrytych wahhabitów jest coraz więcej intelektualistów, którzy przyciągają młodzież.
W podobny sposób wypowiada się większość rosyjskich specjalistów od Kaukazu i islamu. W nowym islamie, reprezentowanym przez młodych nonkonformistycznych intelektualistów widzą śmiertelne zagrożenie dla świeckiego ustroju Dagestanu i integralności terytorialnej Rosji.
Z głębi swoich zawalonych „uczonymi” książkami moskiewskich gabinetów ostrzegają władze i społeczeństwo przed „groźnymi wa- hhabitami”, nie zastanawiając się, co jest przyczyną radykalizacji młodych muzułmanów na Kaukazie, i nie robiąc rozróżnienia między brodatym bandytą porywającym ludzi dla okupu i próbującym to przykryć hasłami islamskimi, fanatycznym Bagauddinem Ke- bedowem wzywającym do przywrócenia „władzy Allacha na ziem i”, bojownikami podkładającymi bomby w „saunach” i młodymi intelektualistami, którzy nie mogą i nie chcą wpisać się w ogólnie przyjęte ramy zachowań. I z których wielu, ze względu na represje i szykany ze strony władz, albo wyjeżdża z Dagestanu, albo... dołącza do bojowników.
A gdyby tak tym ostatnim dano szansę? Gdyby pozwolono im otwarcie dyskutować, drukować własne gazety, występować w programach telewizyjnych, realizować się? Gdyby podjęto z nimi dialog? A może nawet z czasem pozwolono wziąć udział w wyborach? Staliby się zapewne zalążkiem nowej muzułmańskiej elity Dagestanu, chcącej z jednej strony powrotu do tradycji i zagwarantowania islamowi czołowego miejsca w życiu republiki, z drugiej jednak otwartej na nowoczesność i odmienność. Jak dziewiętnastowieczni dżadydyści, którzy chcieli reformować muzułmańskie społeczeństwo carskiej Rosji, dostosować stare wzorce i skostniałe rozwiązania do nowych warunków, jednak bez odcinania się od tradycji. W islamie i szarijacie szukali odpowiedzi na to, jak powinien wyglądać ustrój społeczno-polityczny, chcieli jednak zinterpretować
156
go na nowo, uwzględniając zmiany, jakie zaszły w świecie przez ponad tysiąc lat od śmierci Mahometa.
Władza jednak nigdy nie dopuści ich do głosu. Bo się boi. Boją się też stare, skostniałe i zacofane postkomunistyczne elity. Panicznie obawiają się każdego, kto może podważyć ich pozycję i otworzyć oczy ludziom. Pokazać, że alternatywne rozwiązania są możliwe. Wolą trzymać ludzi w ciemnocie i straszyć „wahhabitami” i „terrorystami”. Jeden taki, którego zbyt długo tolerowali, napsuł im sporo krwi. Nadirszach Chacziłajew, człowiek nietuzinkowy i odważny, idol wielu młodych Dagestańczyków, wzywał nie tylko do zwiększenia roli islamu i szarijatu w życiu republiki, ale także do radykalnej reformy politycznej. Nie chciał jednak robić tego przemocą. Rozumiał, że nie wszyscy Dagestańczycy tego sobie życzą. W niespokojnych latach dziewięćdziesiątych udało mu się nawet dostać do rosyjskiej Dumy. Niejednemu nadepnął na odcisk, rozprawiono się z nim w końcu starym, sprawdzonym sposobem. Bomba podłożona pod samochodem rozerwała go na strzępy.
*
Szamił zaprasza na kolację do jednej z moskiewskich restauracji.- Będą bardzo różni ludzie - rzuca tajemniczo.Rzeczywiście byli. Po wspólnej modlitwie wieczornej, uczestnicy
spotkania zasiedli do stołu. Zupa rybna, płow, a na koniec rzecz jasna czaj, słodycze i owoce. I oczywiście żadnego alkoholu.
Niespieszne rozmowy poświęcone głównie religii, ale także bieżącej polityce i sprawom rodzinnym. Zadumane brodate twarze, niewielkie czapki na głowach, trochę nieobecne spojrzenia. Niektórzy ubrani na modłę bliskowschodnią. Moskiewski dżamaat. Dagestańczycy, Tatarzy, Azerowie, Ingusze, Afgańczycy, Abchazi, nawróceni Rosjanie. Nowi muzułmanie. Czyli tacy, dla których liczy się tylko to, że wierzą w Allacha. Dla których nie ma znaczenia, jakiej jesteś narodowości, jakim mówisz językiem, jakiego koloru jest twoja skóra. Ważne, abyś był muzułmaninem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że obok prawosławno-sowiecko- putinowskiej Rosji istnieje też Rosja islamska. Nie tylko w Dagestanie, Czeczenii czy Tatarstanie, ale też w Moskwie, Petersburgu
157
i Niżnym Nowogrodzie. Nosząca brody, bijąca pokłony w stronę Mekki i niepijąca alkoholu. Że ilość rosyjskojęzycznych islamskich portali internetowych bije wszelkie rekordy. Że powstają sklepy, gdzie sprzedaje się wyłącznie produkty halal (czyli koszerne, dozwolone dla muzułmanów), a nawet islamskie agencje matrymonialne. Że meczety w dużych rosyjskich miastach pękają w szwach, kazania znanych muzułmańskich nauczycieli przyciągają tłumy, a przechodzenie Rosjan na islam nie jest wcale czymś wyjątkowym.
Póki co ta Rosja spod znaku półksiężyca zajmuje jedynie niszową, marginalną część rosyjskiej rzeczywistości. Kto wie, czy nie wyjdzie jednak kiedyś z cienia i nie stanie się realną siłą na rosyjskiej scenie politycznej. Degradacja rosyjskiego społeczeństwa z powodu nadużywania alkoholu, rozkładu moralnego, pogłębiającej się pustki ideologicznej po rozpadzie ZSRR i tragicznie niskiego wskaźnika urodzeń przyspiesza jedynie ten moment.
*
Większość uczestników moskiewskiego spotkania przeszła drogę życiową podobną do tej, po której kroczy Szamil. Jeszcze niedawno religia była dla niego czymś całkowicie obcym. Skansenem, a w najlepszym wypadku starą tradycją, którą należy szanować, ale do której trzeba podchodzić z przymrużeniem oka.
- Kiedyś tak jak wszyscy piłem wódkę, nie modliłem się, nie pościłem. Nie byłem tak naprawdę muzułmaninem. Coś we mnie pękło dopiero podczas studiów doktoranckich w Petersburgu.
Świat, który zobaczył w północnej stolicy Rosji dagestański góral, zachwiał jego dotychczasową percepcją świata.
- Ciągłe imprezy i całonocne libacje w akademiku, narkotyki i łatwe dziewczyny. Pieniądze i przyjemność jako jedyny cel życia. Zobaczyłem, że ja tak nie chcę. Nie chcę, żeby moje dzieci żyły w takim świecie.
Długo szukał swojej drogi, swojej idei, recepty na życie. Odnalazł ją w islamie - religii swoich przodków. Najpierw rzucił się w wir czytania. Koran, hadisy, teologia islamska, traktaty znanych muzułmańskich filozofów, zarówno klasyków, jak i współczesnych. Zainteresował go islam na Zachodzie, życie muzułmańskich
158
wspólnot w nieislamskich państwach. Jednocześnie zaczął chodzić do meczetu, nauczył się modlić, przestał pić. Starał się przestrzegać wszystkiego tego, czego Allach wymaga od swoich wyznawców.
W oczach kolegów z uniwersytetu stał się wariatem. Jako hardy dagestański góral niespecjalnie się tym przejmował. Poważniejsze problemy pojawiły się dopiero, gdy po skończeniu doktoratu wrócił do Dagestanu.
Konflikty rodzinne z religią w tle zdarzają się w każdym społeczeństwie. U nas z reguły to młodzi ludzie porzucają wiarę, buntują się, przestają chodzić do kościoła albo chcą żenić się z osobami niewierzącymi, wywołując tym samym konflikty z rodzicami. W Dagestanie jest najczęściej na odwrót. Bunt młodych wobec rodziców i „niesprawiedliwego” świata przejawia się w zwróceniu się w kierunku religii. W zakwestionowaniu zeświecczonego, wyniesionego z czasów sowieckich stylu życia średniego pokolenia.
Rodzina Szamila nie była wyjątkiem. Matka, ojciec, rodzeństwo pukali się w głowę i załamywali ręce. Bali się, że ich syn wpadł w ręce ekstremistów, że jego umysłem zawładnęła sekta. Wstydzili się sąsiadów i krewnych. Szczególnie podczas wesela Szamila i Za- riny, na którym - jak zażądał pan młody - nie było alkoholu. A dokładniej nie miało być. Spragnieni samogonu wujkowie i stryjkowie przemycili oczywiście kilka flaszek, które później cichaczem rozlewali pod stołem.
Caucasian power, czyli dlaczego kaukascy dżygici nie boją się rosyjskich skinów
Na początek słowa piosenki, śpiewanej przez dagestańskiego rape- ra, której jeszcze niedawno można było posłuchać na serwisie You- tube, wpisując hasło „caucasian power”
Kaukaz, płynie w nas gorąca krew.Kaukaz, jesteśmy razem. Kaukaz nadchodzi!Wiedzcie, my zawsze będziemy silni duchemi, jesteś ze mną? Tak, jestem, dżan, bratucha.
Kaukaz to nasz wspólny dom, wszyscy to wiedzą.Nie zadzieraj z nami, to niebezpieczne.Zawsze dumni, zawsze niepokorni.Gdy wrogowie nas widzą, rozbiegają się na strony.
Nie boimy się nikogo oprócz Boga.jeśli jesteś po naszej stronie, mamy wspólną drogę.jeśli nie, to czekaj swojego czasu.Tu jest Kaukaz, to znaczy można pohulać.
Tańczymy dumnie, nazistów bijemy po mordach.Oni nie znają nas, tak samo jak nie znają naszych gór.Strzeżemy tradycji i za to zabierają nas na milicję.Ale my nie skrywamy się, nie chowamy swoich twarzy.
Będziemy się bić, będziemy trzymać się zasad.Zawsze będziemy ponad wami, niczym górski orzeł.
161
Bracie, pogłośnij w imię Kaukazu.Nie zapominaj, kim jesteśmy, powiedz: Kaukaz.
Dwudziestego drugiego czerwca dwa tysiące siódmego Nasi dowiedli swojej dumy, znowu i znowu.Manetka, naziści, OMON, Kitaj-Gorod.Nie zapomnimy drogiego naszemu sercu Kaukazu.
Będziemy tańczyć, to nasza sztuka.W naszych sercach jest ogień, w waszych tylko pustka.Bez butelki piwa nie potraficie się bawić.Spójrzcie prawdzie w oczy, naziści, suki.
Zabijacie dzieci, napastujecie kobiety,Wrzucacie chłopaków pod pociągi,Nie ujdzie wam to jednak na sucho, będzie zmyte krwią. Niech wasze matki odczuwają taki sam ból
Wiedzcie wszystkie rejony, ulice, miasta,Wiedzcie, wszyscy do nas się przyzwyczają, nocna Moskwa. Ej, przyjacielu, utwórzmy większy krąg,Chodź tu, tańcz i weź ze sobą dziewczyny.
O, pa, dawaj bracie czadu,Tańcz z duszy, zadziwiaj publikę.Tak trzeba, bądź kozakiem,Tak ma być i koniec.
W najlepszych tradycjach Kaukazu, come on brother, jeśli ci się to podoba, zapamiętuj słowa.Kaukaz to nasza siła, niech wiedzą to wszyscy,Będziemy wolni na każdej ziemi.
Mój naród, Kaukaz, niezwyciężony duchem, jesteś ze mną? jestem, dżan, bratucha.Mój naród, Kaukaz, niezwyciężony duchem, jesteś ze mną? jestem, dżan, bratucha.
162
Kaukazczycy w Rosji. Ten temat powracał jak bumerang podczas wielu rozmów w Dagestanie.
- Nazywają nas „czarnuchami”, „dagami”, „czurkami” W najlepszym wypadku „osobami narodowości kaukaskiej”.
- „Rosja dla Rosjan”. „Precz z imigrantami” „Czarni won” Jesteśmy takimi samymi obywatelami, jak Rosjanie, a traktują nas jak ludzi drugiej kategorii.
Trudno spotkać Dagestańczyków, którzy myśleliby o niepodległości republiki, chcieli jej oddzielenia od Rosji. Wręcz przeciwnie. Bez zbytniej przesady można ich określić jako rosyjskich patriotów, dumnych ze swojego kraju i czujących z nim silny związek emocjonalny.
Rośnie jednak rozgoryczenie i frustracja. Z powodu coraz silniejszego rosyjskiego nacjonalizmu, nienawiści do ludzi z Kaukazu i Azji Środkowej, szowinizmu, negatywnej propagandy w mediach, pokazującej Kaukaz jako wylęgarnię terrorystów i przestępców. Problemów czynionych Kaukazczykom przez milicję i coraz częściej zdarzających się antykaukaskich pogromów.
Dwa lata temu Kaukazem wstrząsnął umieszczony w internecie film zatytułowany Egzekucja Tadżyka i Daga. Rzecz dzieje się w le- sie. Rosyjscy faszyści na tle flagi ze swastyką wygłaszają antykauka- skie hasła, wzywając Rosjan do „oczyszczenia” kraju z imigrantów, po czym podcinają gardło młodemu czarnowłosemu chłopakowi, drugiemu zaś strzelają w tył głowy.
Prokuratura twierdziła początkowo, że film został sfabrykowany, a kaźni w rzeczywistości nie było. Dopiero gdy krewni rozpoznali zamordowanego Dagestańczyka, który na kilka miesięcy wyjechał do Moskwy i ślad po nim zaginął, władze musiały przyznać, że nagranie jest jednak oryginalne.
Tego typu wydarzenia, do których w Rosji dochodzi niestety coraz częściej, wywołują wrzenie na Kaukazie. Podobnie jak notoryczne uniewinnianie przez rosyjskie sądy żołnierzy oskarżanych o mordowanie lub znęcanie się nad cywilami w Czeczenii.
Cierpią z tego powodu nie tylko kaukascy imigranci mieszkający w Rosji. Ściąga to bowiem coraz częściej odwet na Rosjan
163
mieszkających na Kaukazie. Głównie w Inguszetii, gdzie coraz częś ciej dochodzi do zabijania tamtejszych Rosjan. Ale także w Czeczenii i Dagestanie.
Spirala przemocy nakręca się z każdym rokiem. A władze nie wiedzą, co robić. Lub nie chcą robić nic.
*
Często porównuje się antykaukaskie nastroje w Rosji do antysemityzmu, bardzo silnego w czasach carskich i sowieckich. Takie porównanie, choć po części prawdziwe, nie uwzględnia jednak jednego ważnego czynnika: reakcji samych Kaukazczyków.
Jaka ona jest, można przekonać się ze słów cytowanej piosenki, odzwierciedlających nastroje młodych Dagestańczyków, Czeczenów czy Ormian. Czy czują oni coś poza nienawiścią do tych, którzy chcieliby widzieć Rosję słowiańsko-prawosławną? Tak. Pogardę i wyższość. Są traktowani jako gorsi, sami jednak dokładnie w ten sam sposób patrzą na Rosjan. Jako na rozpitych, zdemoralizowanych, pozbawionych korzeni i tradycji griaznych muzyków. Na Rosjanki zaś - o których marzą po nocach - jako na rozwiązłe i łatwe.
Jacy zaś są sami mieszkańcy Kaukazu? Lub jakimi sami się widzą w porównaniu z Rosjanami? Ano, sięgnijmy znów do serwisu Yo- utube, który nie jest co prawda zbyt „naukowym źródłem, jednak dobrze pokazuje, co myślą, czego słuchają i czym interesują się młodzi ludzie. Także na Kaukazie.
Z jednego z krótkich filmików, zatytułowanego Dzieci gór, możemy dowiedzieć się, jaki jest idealny obraz Kaukazczyka. Zacytujmy napisy pojawiające się tam na tle górskich krajobrazów i zdjęć dży- gitów tańczących lezginkę:
Trudno być prawdziwym Kaukazczykiem.Jeśli jesteś Kaukazczykiem, powinieneś nakarmić i przyjąć swoje
go wroga, który pojawił się w twoim domu jako gość.Powinieneś bez zastanowienia oddać życie za cześć dziewczyny. Powinieneś zabić twojego krownika (wroga krwi), wbijając mu
kindżał w serce. Nigdy natomiast nie możesz strzelić mu w plecy. Powinieneś oddać ostatni kawałek chleba swojemu przyjacielowi.
164
Zawsze powinieneś zatrzymać się, aby pozdrowić napotkanego starca.
Nigdy nie powinieneś uciekać!Nawet jeśli twoich wrogów jest tysiąc i nie masz żadnych szans
na zwycięstwo.Mimo wszystko powinieneś stanąć do walki.Pod żadnym pozorem nie możesz płakać......gdy odchodzą ukochane kobiety...gdy nędza zagości w twoim domu...gdy na twoich rękach wykrwawia się twój towarzysz.Jeśli jesteś Kaukazczykiem, nie możesz płakać!I tylko jeden jedyny raz w życiu Kaukazczyk może zapłakać.Kiedy umiera matka...
Nie trzeba tłumaczyć, że to w dużym stopniu mit. Ale jakże sugestywny!
*
Kaukazczycy w Rosji nie czują również strachu. Nie przemykają chyłkiem po Moskwie i Petersburgu, jak się czasami może wydawać po lekturze raportów organizacji broniących praw człowieka. W myśl zasady „możecie mi wszyscy naskoczyć”, wręcz prowokacyjnie demonstrują to, że są z Kaukazu. Czasami chodzą w koszulkach z napisami w rodzaju: „Ja iz Dagestana”, „Ja Ingusz”, głośno słuchają kaukaskiej muzyki, wywieszają flagi swoich krajów lub republik na samochodach.
I co najbardziej charakterystyczne, nie siedzą z założonymi rękoma. Nie dają się bezkarnie bić. Działają. I to bardzo aktywnie. Rosyjscy skini nie mają z nimi łatwego życia. Grupy młodych mieszkańców Kaukazu w odwecie za działania rosyjskich nacjonalistów sami urządzają na nich polowania. W internecie można znaleźć niejeden filmik na ten temat. Już ich tytuły mówią same za siebie: Dagestańczycy porywają skina na moskiewskiej ulicy, Czeczeni biją skinów, Młodzi Czeczeni w moskiewskim metrze (bijący bomżów i krzyczący na cały głos: „Allahu akbar”), Kaukazczycy tańczą lezginkę w wagonie metra itd.
165
W ostatnim czasie popularne stały się także masowe draki między skinami a Kaukazczykami, tak zwane razborki. Obie strony umawiają się na konkretny dzień i miejsce, gdzie draka ma mieć miejsce. No i czy w ruch będą szły tylko pięści, czy też dopuszczalne jest używanie jakiejś broni. Celują w tym Dagestańczycy, Czeczeni i Ormianie. Jedna z najsłynniejszych drak, o której śpiewa nasz ra- per, miała miejsce w czerwcu 2007 roku w samym centrum Moskwy. Bijących się próbowała rozdzielić milicja, ale bezskutecznie. Rozbiegli się po okolicznych zaułkach. Podobno wygrali ci z Kaukazu.
Dlaczego młodzi kaukascy dżygici nie boją się skinów i z chęcią uczestniczą w tej niekończącej się wojnie podjazdowej? To przede wszystkim kwestia mentalności. Żaden kaukaski mężczyzna nie
166
pozwoli się bezkarnie bić, ani - tym bardziej - obrażać. Nie pozwoli też bić ani obrażać swojego brata, szwagra, kuzyna, sąsiada, sąsiada kuzyna, kuzyna sąsiada i brata szwagra sąsiada. Solidarność i poczucie wspólnoty w obrębie kaukaskich diaspor są tak silne, że nikt nie będzie pytał: po co z nimi zaczynałeś, jak do tego doszło, może to ty jesteś winny? Nikomu też do głowy nie przyjdzie, żeby skarżyć się milicji. Wystarczy telefon lub smska od kogoś, komu ufa lub kogo uznaje za swojego, aby zostawił wszystko i pojechał drafsa. Nie myśląc o konsekwencjach.
Poza tym Kaukazczycy po prostu lubią się bić. Nie bez kozery najbardziej popularnymi rodzajami sportu na Kaukazie (szczególnie w Dagestanie i Czeczenii) są zapasy i boks. Umiejętności zdobyte na macie czy na ringu przydają się przecież na ulicy. Jeśli więc ktoś próbuje ich bić lub poniżać, podejmują rzuconą rękawicę. Z całą pewnością nie nadstawiają natomiast drugiego policzka. To nie po muzułmańsku i tym bardziej nie po kaukasku. Na Kaukazie, jeśli ktoś cię skrzywdzi, a ty się nie zemścisz, staniesz się cieniasem, pośmiewiskiem całej wsi. Rodzina będzie się ciebie wstydzić. Krew za krew, siniak za siniak, szrama za szramę. To jeden z fundamentów kaukaskiej tożsamości. Tak różnej od naszej.
Dlatego rosyjscy nacjonaliści tak naprawdę rzadko bezpośrednio atakują imigrantów z Kaukazu. Robią to najczęściej anonimowo i tylko wtedy, gdy mają znaczną przewagę. W innych sytuacjach zwyczajnie się boją. Wolą napadać na Tadżyków, Kirgizów, Chińczyków, Afrykańczyków, Hindusów, którzy - w przeciwieństwie do chłopaków z Kaukazu - dają sobie w kaszę dmuchać.
#•
Rosnąca niechęć do przybyszów z Kaukazu w Rosji powoduje nie tylko ich frustrację i prowokuje równie bezpardonową odpowiedź. Prowadzi też do wzrostu poczucia kaukaskiej wspólnoty i solidarności. Niezbyt lubiący się na Kaukazie Gruzini, Ormianie, Ingu- sze, Dagestańczycy czy Osetyjczycy „dzięki” kaukazofobii w coraz większym stopniu czują, że powinni trzymać się razem. Że jeśli będą się nawzajem nienawidzić i kłócić ze sobą, przegrają. I że tylko jeśli zjednoczą siły, mają szansę na skuteczny opór.
167
Można powiedzieć, że rosyjscy nacjonaliści niweczą w pewnym sensie wielowiekowe wysiłki władz rosyjskich i sowieckich, które, stosując różnorakie metody, próbowały skłócić ze sobą kaukaskie narody, żeby łatwiej było nimi rządzić. Wzorem osób dopatrujących się wszędzie „ręki Kremla” nie gloryfikujmy jednak Kaukazu i rzekomej odwiecznej „drużby tamtejszych narodów”. Podatny (a nawet bardzo) grunt pod działania Moskwy istniał bowiem na Kaukazie od wieków. Narody i plemiona kaukaskie walczyły ze sobą, wyrzy- nały się, grabiły i szczerze nienawidziły. Czeczeni - Dagestańczy- ków, Dagestańczycy - Azerów, Azerowie - Ormian, Ormianie - Gruzinów, Gruzini - Osetyjczyków, Osetyjczycy - Inguszów. I tak dalej. Rosjanie tylko umiejętnie podgrzewali ich uczucia i podpuszczali jednych przeciwko drugim, kiedy akurat było im to na rękę.
Teraz jednak zachodzi proces odwrotny. Przynajmniej w Rosji, wśród kaukaskich diaspor. Ormianie wspólnie z Czeczenami tłuką skinów. Gruzini razem z Osetyjczykami kręcą lewe interesy. Dagestańczycy przychodzą na pomoc Inguszom. Jedność Kaukazu, „Caucasian Power” jest tematem coraz większej liczby piosenek, ale nie tych propagandowych w sowieckim stylu, odgórnie zamawianych, ale raperskich i hip-hopowych. Chwalą się nią sami Kaukaz- czycy.
Czy jest to tylko taktyczny sojusz zawarty w obliczu wspólnego wroga? Pewnie tak. Ale jeśli sprawy dalej będą szły w tym kierunku, to kto wie, co będzie za kilka-kilkanaście lat?
*
Rozwój nacjonalizmu, rasizmu, kaukazofobii i isłamofobii w Rosji jest faktem. Czy sami poszkodowani są jednak bez winy? To pytanie trochę niepoprawne politycznie i prowokacyjne, nie wydaje się jednak zupełnie zawieszone w próżni. Sami Kaukazczycy nie są bowiem święci.
Sytuację z kaukaskimi imigrantami w Rosji można do pewnego stopnia porównać do problemów, z jakimi borykają się takie państwa, jak Francja, Belgia czy Holandia, z przybyszami z państw arabskich i afrykańskich. Wielu Kaukazczyków zachowuje się bowiem w Rosji tak, jakby wciąż byli na Kaukazie. Niespecjalnie
168
przejmują się rosyjskim prawem, kierując się własnymi adatami. Nie biorą poprawki na to, że kaukaskie zwyczaje, mentalność, sposób bycia różnią się od rosyjskich i że mieszkając w Rosji i wśród Rosjan dobrze byłoby brać to pod uwagę. Działające w Rosji grupy przestępcze złożone z mieszkańców Kaukazu też nie siedzą bezczynnie. Zajmują się rekietem (wymuszaniem haraczy), „rozkręcaniem” hazardu (na przykład Gruzini w Moskwie), praniem brudnych pieniędzy.
Draki inicjowane przez kaukaskich dżygitów również nie należą do rzadkości. Dobrym przykładem jest wieś Jandyki położona w obwodzie astrachańskim. W sierpniu 2006 roku doszło tam do antyczeczeńskich zamieszek. Spalono kilka domów miejscowych Czeczenów, kilku pobito. Zapomina się jednak o wcześniejszym zachowaniu tych ostatnich: notorycznym wszczynaniu bójek z mieszkającymi we wsi Kałmukami, niszczeniu nagrobków na cmentarzu.
Oddzielny problem to kaukascy poborowi w rosyjskiej armii. Szczególnie Dagestańczycy. Wystarczy, że w jednostce jest ich kilku, aby podporządkowali sobie wszystkich pozostałych, łącznie z oficerami. I to często oni, nie zaś Rosjanie, organizują w wojsku falę. Nie ruszają tylko przedstawicieli innych kaukaskich narodów. Mają w nosie rozkazy dowództwa, nie podoba im się kuchnia, za co nierzadko kucharze dostają wciry. Z Czeczenami arm ia w ogóle nie potrafiła sobie poradzić. Z powodu ich notorycznych buntów i ignorowania rozkazów w 2001 roku rosyjski Sztab Generalny całkowicie zaniechał powoływania ich do wojska.
Kaukazczycy nie grzeszą także tolerancją w stosunku do przedstawicieli innych narodów. Generalnie uważają wszystkich spoza Kaukazu za gorszych. Za mięczaków i brudasów. Wystarczy przyjrzeć się temu, co dzieje się w ośrodkach dla uchodźców w Europie (w tym w Polsce), gdzie mieszka wielu Czeczenów. Tam, gdzie są w większości, narzucają pozostałym swoje porządki. Lub odmawiają mieszkania w tym samym budynku z Afrykanami, Afgań- czykami, Arabami, którym nie raz porządnie dostaje się od Czeczenów.
Sytuacja nie jest więc aż tak czarno-biała, jak się na pierwszy rzut oka wydaje...
CZĘŚĆ II
CZECZENIA
© Wojciech Mańkowski
Najemnik
Współpasażerka z dolnej „półki” pociągu relacji Brześć-Moskwa z zainteresowaniem przysłuchuje się naszej rozmowie o Kaukazie. Wygląda na to, że rozumie po polsku. Najbardziej reaguje na bliskie jej, jak się za chwilę okaże, nazwy czeczeńskich miejscowości: Groźny, Gudermes, Wiedieno.
- Jestem Czeczenką. Już sześć lat mieszkam koło Warszawy - niezłą polszczyzną mówi Jacha. - Uciekliśmy z Czeczenii w 2003 roku. Mąż walczył, był poszukiwany. Mieliśmy szczęście, dali nam status uchodźcy, teraz już mało kto dostaje. Przyjeżdżających do Polski Czeczenów nierzadko wsadzają do więzień, tak po prostu, za nic.
- E tam, polskie więzienia nie są takie straszne. Siedziałem trzy miesiące koło Szczecina - do rozmowy włącza się sympatyczny pięćdziesięciolatek, któremu poruszane przez nas tematy najwyraźniej nie są obce.
- Jako uchodźca? - pyta kobieta.- Nie, przem ytnik - mówi bez krępacji. Mogłem zapłacić karę,
ale wstyd mi było prosić rodzinę o kasę. Mieliśmy całkiem międzynarodową celę - jeden Holender, jakiś ćpun z Niemiec, Arab i Marokańczyk. Z osiem kilo przytyłem! Złapali nas na handlu wódką. Trochę przegiąłem. Sto litrów spirytusu załadowałam do łady i hajda przez Polskę. Dopiero pod Szczecinem mnie złapali, prawie u celu. Eh, nie dojechała wódka na wesele! A wcześniej, na początku lat dziewięćdziesiątych za parę groszy można było przewieźć pełny bagażnik wódki... Czym ja się w życiu nie zajmowałem... - zamyślił się mężczyzna. - I odsłużyć swoje zdążyłem... - tu przerwał, jakby zastanawiając się, czy może kontynuować. Czyżby o TĘ wojnę chodziło?
173
- Mówią, że się w Czeczenii uspokoiło... - próbuję powrócić na czeczeńskie tematy.
- Przez jakiś czas było spokojnie - wzdycha Jacha. - Teraz znowu terroryści wysadzają się, zabijając przy okazji zwykłych ludzi. Wcześniej to tylko na milicję i wojsko polowali.
- A co, milicjant czy wojskowy to nie człowiek?! - irytuje się Wasilij. - Walczyłem w Czeczenii - mówi, ważąc słowa, jakby zastanawiał się, czy powinien to robić akurat w tym momencie. - Byłem...
- Jako kontraktnik czy poborowy? - przerywa mu nieco zdenerwowana Jacha.
- Kontr...- Jak ci nie wstyd? Niewinnych ludzi zabijać, dzieci? Do tego dla
pieniędzy! Swołocz! Dla pieniędzy strzelać do ludzi - krzyczy Jacha.- Do mnie też strzelano. To wasz Dudajew wojnę zaczął!- On nie nasz! Jego postawili specjalnie, żeby wojnę zrobić!- Jak to nie wasz? Wasz! Naród wybierał...- Nie wiem, kto wybierał, ale na pewno nie ja!Wydawałoby się, że uznawany za symbol czeczeńskiej walki
o niepodległość Dżochar Dudajew uważany jest przez większość Czeczenów za bohatera narodowego. Na warszawskich Włochach ma swoje rondo, we Lwowie ulicę. Na piedestał wynosi go mieszkająca za granicą czeczeńska inteligencja, ogarnięta nostalgią za ojczyzną i pogrążona w marzeniach o niepodległej republice. W ciepłych i bezpiecznych mieszkaniach na przedmieściach Wiednia, Paryża czy Oslo marzy o wyzwoleniu się spod rządów Rosjan.
Inaczej na wydarzenia z początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy ogłoszono niepodległość Czeczenii, a trzy lata później wybuchła pierwsza wojna czeczeńska, patrzą zwykli ludzie. Bardziej niż o niepodległości myśleli wówczas o tym, jak związać koniec z końcem. Nie w głowie im były idee narodowowyzwoleńcze, a tym bardziej walka o nie z bronią w ręku. Gdy jednak do Czeczenii w grudniu 1994 roku wkroczyły wojska rosyjskie, solidarnie wsparli bojowników Dudajewa. Odżyły wspomnienia o dziewiętnastowiecznej wojnie kaukaskiej, powstaniach przeciwko władzy carskiej i sowieckiej, wreszcie wywózka do Azji Środkowej - najtragiczniejsza karta w dziejach Czeczenów. Determinacja niewielkiego narodu wraz z kryzysem imperium na glinianych nogach,
174
jakim była Rosja lat dziewięćdziesiątych, doprowadziły do niespodziewanego finiszu: jesienią 1996 roku, po brawurowym odbiciu przez bojowników Groźnego z rąk Rosjan, wojska federalne wycofały się z Czeczenii. Zawarto sławetny układ w Chasaw-jurcie, na mocy którego Kreml uznawał faktycznie niezależność republiki i który dla Czeczenów był traktatem pokojowym, dla Rosji zaś - jak się dość szybko okazało - jedynie rozejmem, chwilową przerwą w pacyfikacji niepokornych górali, którzy zdecydowali się rzucić imperium rękawicę. Czeczeni tryumfowali, świat ze zdziwienia przecierał oczy. Euforia trwała jednak krótko. Zrujnowana wojną, nieuznana przez nikogo za wyjątkiem afgańskich talibów republi- ka pogrążyła się w chaosie. Walki klanowe, przestępczość zorganizowana, obozy szkoleniowe dla islamskich terrorystów. To obraz Czeczenii z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Marzenia o niepodległości skończyły się w 1999 roku. Ówczesny premier W ładimir Putin, który nie wiedzieć czemu okrzyknięty został przez zachodnich analityków liberałem, ponownie wysłał wojska do Czeczenii. Republika znów pogrążyła się w wojnie, w panice opuściły ją setki tysięcy osób szukających schronienia przed rosyjskimi bombowcami, nie rozróżniającymi cywili od bojowników. Kilka lat terroru i bezwzględnych pacyfikacji zwanych zaczystka- mi zrobiły swoje. Ludzie zapomnieli o Dudajewie i niepodległości. Marzyli jedynie o tym, żeby już nie strzelali, nie mordowali, nie torturowali. Gotowi byli poddać się jakiemukolwiek przywódcy, który zagwarantowałby im bezpieczeństwo i dach nad głową. Czeczenia została spacyfikowana. Przynajmniej na jakiś czas.
*
- Pewnie łapówkę dałeś, żeby wzięli cię na kontraktnika? - nie daje za wygraną Jacha.
- Żadnej łapówki nie dawałem.- Za pieniądze...- Co to za pieniądze?! Trzy i pół tysiąca rubli (mniej więcej trzy
sta pięćdziesiąt złotych) dostawałem i jeszcze trzy i pół „grobowego” dla żony.
- Za pieniądze...
175
- Synowie dorastali, co było robić?- A co inni mieli robić? Nikt nie miał pracy. Handlem trzeba się
było zająć, jak wszyscy!- A co, ja handlarz jakiś jestem? Nic innego poza wojną nie zna
łem. Nauczyłem się wojaczki w Afganistanie. Nie chciałem, aby się moi synowie tułali tak jak ja, chciałem ich wykształcić, pomóc w życiu. Ja nie miałem tej szansy, pochodzę z bardzo biednej rodziny. Za ZSRR żyło się skromnie, ale człowiek nie martwił się o jutro. Potem zaczęły się kłopoty. A tak przez rok trochę przyoszczędziłem, syn mógł pójść na studia. Myślałem, że na mieszkanie uzbieram, ale gdzie tam, grosze zostały. Dobrze, że przynajmniej syn się uczy w Petersburgu.
- To nie macie nawet własnego mieszkania? Jakiegoś domu rodzinnego? - nie bez współczucia pyta Jacha.
- Nie, rodzice mieszkają w komunałce, my z żoną się tułamy, wynajmujemy lokal to tu, to tam.
- Oj, to ciężko tak żyć...Jacha i Wasia pogrążyli się we wspólnych rozmowach. Jakby za
pomnieli o wojnie, która - zdawałoby się - powinna była stworzyć między nimi przepaść. Wspominali lata siedemdziesiąte - okres swojej młodości, wyidealizowane czasy stabilności i zgrzebnego, ale wyczekiwanego przez dziesięciolecia breżniewowskiego dobrobytu, do którego średnie pokolenie chętnie wraca myślami. Dziś oboje tułają się po świecie, nie wiedząc, gdzie przyjdzie im żyć za rok czy dwa. Jacha mieszka dziś w Polsce, myśli o wyjeździe na Zachód. Chciałaby wrócić do Czeczenii, boi się jednak o męża. Dzieci nie chcą wyjeżdżać z Polski - tu mają przyjaciół, tu się uczą. Mąż nie pracuje, nie może się przełamać, aby podjąć się takiej „niemę- . skiej” pracy, jak sprzątanie czy nawet pomaganie przy remontach. Najchętniej, jak większość kaukaskich mężczyzn, jeździłby taksówką, pracował w ochronie, ewentualnie gdzieś stróżował. Jacha wozi odzież na handel do Czeczenii, czasami sprząta. Wynajmują z mężem niewielką kawalerkę w Wołominie. Wasia przemierza tysiące kilometrów w poszukiwaniu pracy - odwiedzał już naftową Północ i Syberię, no i rzeczony Szczecin. Z żoną i dziećmi rozstaje się na długie miesiące. Regularnie wysyła im pieniądze. O własnym domu nawet nie marzy.
176
Przysłuchując się rozmowom tych dwojga, trudno było nie odnieść wrażenia, że nawet po bezpośrednich doświadczeniach obu wojen więcej ich łączy niż dzieli. Oboje są poniekąd ofiarami nowego systemu, w którym najbardziej ucierpieli ci najbiedniejsi i najmniej zaradni, niezdolni korzystać z dobrodziejstw kapitalizmu. Swoje życie ironicznie określają jako „wyżywanie” - życie z dnia na dzień, bez pewności dnia jutrzejszego.
Obok ciężkiej doli łączy ich jednak coś więcej: przeszłość i wciąż żywa pamięć o niej. Nie tylko zresztą ich. Jak były Związek Radziecki długi i szeroki, podzieleni po jego rozpadzie konfliktami ludzie z nostalgią wspominają stare dobre czasy. I to nie tylko Rosjanie, Ukraińcy czy Białorusini. Przeciętny Gruzin czy Czeczen, który przed chwilą rozwodził się nad rosyjskim imperializmem, rozmarza się niespodzianie, zapytany o tamte czasy. Wspomina przyjaciół z Moskwy czy Leningradu, wakacje na Krymie, służbę w wojsku na Kamczatce i błękitnooką Ludmiłę, w której kochali się wszyscy chłopcy w klasie. Idylla. Raj utracony. To chyba najlepsza charakterystyka percepcji ZSRR przez większość jego byłych obywateli. „Ja rożdion w Sowietskom Sojuzie, sdielan ja w SSSR”....” ~ śpiewa z nostalgią rosyjski piosenkarz Oleg Gazmanow w jednej ze swoich najbardziej znanych piosenek. Wspomina minioną wielkość Kraju Rad, wyliczając to, z czego jego mieszkańcy byli najbardziej dumni: od Jurija Gagarina do bomby atomowej i zwycięstwa w II wojnie światowej. U nas piosenka Gazmanowa wywołać może jedynie uśmiech politowania. Nie rozumiemy, jak „imperium zła” może komukolwiek kojarzyć się z czymś pozytywnym. Przeciętnemu Rosjaninowi, Uzbekowi czy Ormianinowi łezka kręci się jednak w oku. Czy to przejaw bycia „homo soviéticas”? Pewnie tak. Zachowajmy jednak ten wniosek dla siebie. Każdy ma prawo do własnych mitów.
*
Około północy pociąg po dłuższym postoju rusza z Mińska Białoruskiego. Jeszcze tylko Orsza, Smoleńsk, Wiaźma i skład wtoczy się z chrzęstem na Dworzec Białoruski w Moskwie. Większość pasażerów drzemie na spowitych półcieniem pryczach. Miarowy
177
stukot kół i kilka wypitych butelek piwa nie wystarczają jednak Wasi, aby zapaść w drzemkę. Może myśli o żonie i synu? A może rozmowa z Jachą obudziła w nim koszmary wojny?
Kontraktnik... To słowo na rosyjskim Kaukazie brzmi prawie jak „esesman”. Psy wojny, najemnicy, owładnięci nienawiścią do „czarnych” zbrodniarze wojenni, degeneraci. Niewielu szło na wojnę motywowanych patriotyzmem. „Przywracanie porządku konstytucyjnego” czy „walka z międzynarodowym terroryzmem”, jak formalnie nazywano pierwszą i drugą wojnę w Czeczenii, niewiele ich obchodziły. Nie szli tam również po to, aby zdobyć sławę czy prestiż społeczny. Najemnicy walczący w Czeczenii spotykali się z dwuznaczną opinią społeczeństwa. Wzbudzali strach bądź graniczące z litością współczucie. Choć większość Rosjan kibicowała „swoim” w walce z „czarnymi”, nie byli oni uważani za bohaterów, jak weterani Wielkiej Wojny Ojczyźnianej czy wojny w Afganistanie. Szli na wojnę, bo nie potrafili zająć się niczym innym poza wojaczką, albo po prostu dla pieniędzy, łudząc się, że kilka łat służby w Czeczenii pozwoli im i ich rodzinom wyrwać się z nędzy, zapewni w miarę dostatnie życie. Na wojnie zaś ginęli lub dziczeli. Naszpikowani opowieściami o okrucieństwach „terrorystów” i kierowani zwierzęcym strachem o własne życie, odbierali życie innym. Niewielu wróciło do normalności, wielu wracało natomiast do... Czeczenii. Bo nie umieli odnaleźć się w świecie i znaleźć wspólnego języka z własnymi dziećmi i żonami. Nie potrafili robić niczego poza strzelaniem i przeprowadzaniem zaczystek. Zbrodniarze, którzy sami stali się ofiarami...
Szahidzi
Nie jedź.1 Zamordują cię tam! W najlepszym razie zgwałcą. Wtrącą do zindanu, będą torturować, wyrywać paznokcie, polewać wrzątkiem. Jak tylko przyjedziesz, zaraz cię wyśledzą. Ludzie się boją. N ikt cię nie przyjmie. Przyjdą w nocy w maskach, przewrócą mieszkanie do góry nogami. Mogą podrzucić narkotyki albo broń. Teraz jest najgorzej. Co chwila wybuchają bomby, wysadzają się terroryści. Nie ma chwili spokoju. Nie jedź. Nie teraz. Narażasz siebie i ludzi, z którym i się spotkasz. Będziesz mieć szczęście, jeśli wrócisz żywa - oto fragment półgodzinnego „wykładu”, jaki zrobiła mi Dagman (Czeczenka, która przyjechała do Polski jako uchodźca), gdy dowiedziała się, że wybieram się do Czeczenii.
*
Groźny, Gudermes, Samaszki, Groźny! - wykrzykują kierowcy marszrutek w dagestańskim Chasaw-jurcie. Siedzę na tylnym siedzeniu, żeby zbytnio nie rzucać się w oczy. Czarna bluza, spódnica do kostek, chustka, złota biżuteria z komunii świętej, która w końcu znalazła zastosowanie, oraz czarne buty na wysokim obcasie sprawiają, że nikt nie zwraca na mnie uwagi.
„W centrum Groźnego wysadziła się terrorystka-szahidka” - dostaję sms-a z Polski. Podobne „newsy” czytałam regularnie w internetowej prasie rosyjskiej - po jakimś czasie bez większych emocji. Latem 2009 roku niemal codziennie dochodziło do różnego rodzaju zamachów - od bomb podkładanych obok posterunków milicji po zamachowców-cyklistów, którzy poświęcali własne życie, aby zabić jednego lub dwóch milicjantów. Ot, kolejna akcja - myślę,
179
trudno mi jednak opanować strach, będąc godzinę drogi od Groźnego. Mimo woli przypominają mi się słowa Dagman.
...Może jednak zawrócić? - przechodzi mi przez myśl. Ale... skoro już się wysadziła, to na dziś pewnie plan wykonany - czarny humor zaczął łagodzić strach. Przeczekać gorący okres i przyjechać innym razem?
Faktycznie moment na podróże po Kaukazie nie był najlepszy. W ciągu ostatnich trzech miesięcy w Dagestanie, Czeczenii i In- guszetii w zamachach, obławach i starciach zbrojnych zginęło już ponad trzysta osób. Do Dagestanu ściągnięto dodatkowe oddziały wojska i milicji. Na ulicach pojawili się ludzie w maskach - członkowie specjalnych brygad antyterrorystycznych. Piesi omijają ich szerokim łukiem. Trudno powiedzieć, kogo boją się bardziej - an- tyterrorystów czy terrorystów. Za trzymaniem się z dala od mundurowych przemawia nie tylko strach, ale też pragmatyzm. To w końcu oni są głównym celem ataków bombowych. Marszrutki omijają „najbardziej popularne”, to jest najczęściej wysadzane posterunki, ludzie przechodzą na drugą stronę ulicy widząc milicjanta. Ci ostatni również się boją. Starają się nie przebywać w grupach, trzymają broń w pogotowiu. Gdy tylko znajdą inne źródło utrzymania - zwalniają się. Wysokie ryzyko i brak prestiżu (lub wręcz społeczna pogarda dla tego zawodu) sprawiają, że brakuje „powołań”. Na początku września, po serii zamachów na posterunki, milicjanci - według wersji oficjalnej - wyszli na patrole w cywilnych ubraniach. Według nieoficjalnej - masowo brali, to jest kupowali zwolnienia lekarskie i odmawiali służby. Strzelaniny można tu usłyszeć prawie codziennie. Posterunki milicji obłożone są workami z piaskiem, za którymi czają się snajperzy gotowi odeprzeć niespodziewany atak.
- Dziś pewnie będą ostrzej kontrolować kobiety. Ale blondynki? - coraz głupsze myśli krążą mi po głowie. Nie da się ukryć, że podobnymi stereotypami operują rosyjscy żołnierze, sprawdzając głównie młodych brunetów. Po zniesieniu przez prezydenta Miedwiediewa w kwietniu 2009 roku reżimu operacji antyterrorystycznej, obcokrajowcy mogą niby wjeżdżać do Czeczenii legalnie, więc może cała ta konspiracja nie jest potrzebna? Czy jednak milicjanci uwierzą, że jadę do Czeczenii turystycznie (jak mówi moja
180
wiza) oglądać meczet i fontanny w Groźnym? Z aparatem, kamerą i dyktafonem w plecaku (lub raczej reklamówce, bo plecaków nikt tu nie nosi)?
Marszrutka zatrzymuje się na granicy. Młody żołnierz leniwie zagląda przez drzwi. Uff... Nawet paszportów nie obejrzał.
*
Centrum czeczeńskiej stolicy obstawione jest milicją, zablokowano ruch samochodowy. Do zamachu doszło na skrzyżowaniu ulic Putina i Pokoju. Czyżby ironia losu? Choć wybuchy bomb (w tym żywych) nie są w Czeczeni rzadkością, czuć poruszenie.
- Słyszałam wybuch. Byłam w pobliżu. Ludzie pobiegli się gapić. Nie poszłam, wróciłam do domu. Co tu oglądać? Mało trupów w czasie wojny widziałam? Chwyciłam za telefon. Chwała Bogu, syna nie było w Groźnym. Czy to się kiedyś w ogóle skończy? Nie chcę tak żyć - mówi starsza kobieta. Po mieście krążą historie i płotki dotyczące wyglądu terrorystki oraz liczby ofiar, która waha się od dwu do dziesięciu.
- Ledwie szła, wyglądała jak pijana lub naćpana. Zrobili z niej zombi. Była ubrana po muzułmańsku... - mówią świadkowie.
Ponoć podeszła do milicyjnego wozu. Próbowała otworzyć drzwi. W tym momencie odpaliła lub raczej odpalono (zapewne z telefonu komórkowego) ładunek, który miała na sobie. Samochód stanął w płomieniach. Pech chciał, że w momencie wybuchu w pobliżu przejeżdżała marszrutka. Rannych zostało sześciu pasażerów.
*
- Właśnie wróciłem z kostnicy. Z szahidki została tylko głowa i palce stóp. Ciało rozerwało na strzępy. Miała na sobie dziesięć kilo trotylu - mówi znajomy adwokat.
Nie wiadomo, kim była. Czeczenką? Inguszką? Mieszkanką Dagestanu? Nie wiadomo, kto lub co skłoniło ją do targnięcia się na życie własne i innych. Czy była to jedynie obietnica raju, który czekać ma szahidów ginących podczas dżihadu przeciwko niewiernym? Pieniądze, jak sugerują niektórzy? Tylko po cóż one komu
181
na tamtym świecie? Może chęć zemsty? Brutalność struktur siłowych nieraz popychała Czeczenów, w tym wiele kobiet, do akcji samobójczych, szczególnie podczas drugiej wojny czeczeńskiej. Tortury, gwałty, upodlenie, jakiego doświadczali w aresztach, sprawiały, że chęć zemsty na oprawcach była ważniejsza niż własne życie.
Jednym z niedoszłych terrorystów-szahidów był Bilal. Przyjechał do Polski w 2002 roku. Dowódcy kazali m u wyjechać z Czeczenii i czekać na sygnał. Trafił do ośrodka dla uchodźców w Białymstoku. Podczas pobytu w Polsce coś w nim jednak pękło. Ciekawy świata, zwiedzał okolicę, czytał książki z biblioteki publicznej, poznawał łudzi. Znalazł w Polsce przyjaciół, zaczął uczyć się języka. Parę miesięcy po przyjeździe dostał maila z rozkazem. Miał usiąść za kierownicą ciężarówki wyładowanej trotylem i wjechać we wskazany przez dowództwo budynek. Bilet do Moskwy kupili mu zleceniodawcy. Poszedł pożegnać się z przyjaciółmi, miał łzy w oczach. Znajoma bibliotekarka próbowała go namówić, żeby nie jechał. Mówił, że dał słowo, jak się wycofa to i tak go tu zabiją - co za różnica gdzie zginąć? Choć wiedział, że nic to nie da, bo i tak go znajdą i zabiją, Bilal nie chciał umierać. Chciał żyć, zobaczyć świat. Zadzwonił do ojca. Zapytał, czy może „stchórzyć”? Na bilet i przerzut przez zachodnią granicę zrzucili się polscy przyjaciele. Udało mu się. Szczęśliwie dotarł do Wiednia. Nigdy się nie dowiemy, czy i ilu takich jak Bilal posłusznie wsiadło jednak do pociągu relacji Warszawa-Moskwa...
*
O czeczeńskim terroryzmie świat dowiedział się dawno temu, bo już w 1991 roku. Nieznany wówczas nikomu, nawet samym Czeczenom, młody zapaleniec Szamil Basajew porwał samolot lecący z Mineralnych Wód na Kaukazie Północnym do Stambułu. Chciał zwrócić uwagę na wydarzenia w Czeczenii - republice, która niezauważana przez nikogo na świecie ogłaszała wówczas niepodległość, wykorzystując zamieszanie związane z trwającym rozpadem Związku Radzieckiego. Basajew cel osiągnął, Czeczenia być może po raz pierwszy pojawiła się wówczas na lentach światowych agencji informacyjnych. Kilka lat później byliśmy
182
świadkami dwóch brawurowych akcji bojowników, którzy chcąc odwrócić niekorzystny dla Czeczenów przebieg pierwszej wojny z Rosją a zarazem zdobyć sławę, dokonali dwóch ataków na szpitale w południowej Rosji, biorąc tysiące zakładników. Pierwszy był znów Basajew. W czerwcu 1995 roku na czele kilkudziesięciu bojowników bez większych trudności zajął szpital w Budion- nowsku, żądając rozpoczęcia przez Kreml rozmów z Dudajewem i wycofania wojsk rosyjskich z Czeczenii. Władze ustąpiły. Rozpoczęły negocjacje i pozwoliły Basajewowi wrócić bez przeszkód do Czeczenii, w której był witany jak bohater narodowy. Już kilka dni później Rosjanie rozejm jednak zerwali, a walki rozpoczęły się ze zdwojoną siłą. Kilka miesięcy później w ślady Basajewa poszedł Sałman Radujew. Chciał zapewne dorównać Szamilowi sławą i zdobyć laury dżygita nie liczącego się ze strachem i stratami. Chorzy górale ze szpitala w dagestańskim Kizlarze, którzy zostali wzięci do niewoli przez komando Radujewa, witali go jak bohatera! Dagestańczycy kibicowali wtedy Czeczenom, wielu z nich dobrowolnie zgłosiło się więc w charakterze żywych tarcz, gdy bojownicy po nieudanych negocjacjach postanowili wycofać się do Czeczenii. Rosjanie otoczyli ich pod wsią Pierwomajskoje, blokadę udało się jednak przerwać. M imo taktycznej porażki Radujew swój egoistyczny ceł osiągnął - stał się najbardziej znanym obok Basajewa czeczeńskim terrorystą.
To tyle, jeśli chodzi o terroryzm czystej wody podczas pierwszej wojny czeczeńskiej. Żadnych zamachowców-samobójców czy wysadzania samolotów. Basajew i Radujew używali metod terrorystycznych, ale nazwanie ich terrorystami islamskimi byłoby dużym nadużyciem. Zarówno nimi, jak i zdecydowaną większością ówczesnych bojowników kierowały nie idee religijne, lecz poglądy nacjonalistyczne, chęć przyczynienia się do uzyskania przez Czeczenię niepodległości. Zielone wstążki, które wiązali na głowach, były niczym więcej niż efektownymi ozdobami.
Terroryzm motywowany religią narodził się dopiero podczas drugiej wojny czeczeńskiej. Pierwszymi islamskimi terrorystami nie byli wbrew pozorom sprawcy najbardziej znanych aktów terrorystycznych w historii Rosji - zamachów z września 1999 roku w Moskwie, Wołgodońsku i Bujnacku, które wyniosły do władzy
183
W ładimira Putina. Trudno bowiem jego kolegów z FSB, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa zamachy zorganizowali, uznać za islamskich terrorystów. Pierwszymi szahidami były kobiety. Chawa Barajewa - siostra jednego z najbardziej brutalnych, odpowiedzialnych za porwania ludzi dla okupu czeczeńskich komendantów Arbi Barajewa, która w czerwcu 2000 roku siadła za kierownicę ciężarówki i zaatakowała bazę wojsk rosyjskich Ałchan- -jurcie. I Elza Gazujewa - nauczycielka z Urus-Martanu, która w listopadzie następnego roku, obładowawszy się trotylem, czule objęła generała Gadżijewa - lokalnego tyrana, znienawidzonego przez miejscowych, odpowiedzialnego za śmierć jej męża, dwóch braci i pobicie ojca. Z obojga niewiele pozostało.
Wtedy zaczęło się na dobre. Akty terrorystyczne z udziałem smiertników, zwanych szahidami, osiągnęły swoje apogeum w łatach 2002-2004. Początkiem czarnej serii była Dubrowka, zwieńczeniem - zajęcie szkoły w północnoosetyjskim Biesłanie. Terrorystów rekrutowano wśród ludzi młodych, którzy doświadczyli krzywd ze strony rosyjskich żołnierzy i w imię zemsty gotowi byli umrzeć rozerwani na strzępy wraz ze swymi ofiarami. Szkolono ich w obozach w górskiej części Czeczenii, kierowanych przez Ba- sajewa, a następnie wysyłano na niewidzialny front. Wysadzali się w autobusach, pociągach, samolotach, moskiewskim metrze, wjeżdżali naładowanymi materiałami wybuchowymi ciężarówkami w siedziby władz i posterunki wojska. Jedna z szahidek przeniknęła nawet na koncert rockowy w Moskwie, dokonując masakry wśród Bogu ducha winnej młodzieży. Świat usłyszał wówczas o czeczeńskim terroryzmie. Rosją wstrząsnęło zajęcie teatru na Dubrowce i zakończone tragicznym w skutkach szturmem wzięcie biesłań- skich dzieci w charakterze zakładników.
Zajęcie szkoły w Biesłanie zakończyło pierwszy okres eskalacji islamskiego terroryzmu w Rosji. Być może bojownicy (o ile po masakrze dzieci można ich jeszcze było określać tym mianem) uznali, że terroryzm jest nieskuteczny. Że narażanie się na straty nie przynosi żadnych rezultatów, władze rosyjskie nie są bowiem skłonne pójść na żadne ustępstwa, nawet jeśli w grę wchodzi życie dzieci. Inna, bardziej spiskowa, teoria głosiła, że zamachy skończyły się, bo przestały być potrzebne twardogłowym w Moskwie. Tym, którzy
wykorzystując strach społeczeństwa przed kolejnymi zamachami poszerzali własne kompetencje, ograniczając demokrację i wolności osobiste w Rosji pod pretekstem walki z terroryzmem.
*
Jest lato 2009 roku. Po prawie pięciu latach szahidzi wrócili do, wydawać by się mogło, w miarę już spokojnej Czeczenii. I to najwyraźniej nie pojedynczy desperaci kierowani chęcią zemsty. Regularność, częstotliwość i precyzja aktów terrorystycznych wskazują, że stoją za nimi profesjonaliści. Według prezydenta Czeczenii Ram- zana Kadyrowa, po którego reputacji i pozycji politycznej zamachy biją najsilniej, szkoleniem szahidów zajmują się międzynarodowi terroryści z krajów arabskich, finansowani przez „wrogie kraje zachodnie”, szczególnie USA. Dowodem na wspieranie przez Amerykanów terroryzmu na Kaukazie Północnym może być fakt, iż podczas wojny sowiecko-afgańskiej szkolili i wspierali bin Ladena.
Aby dowieść swoich racji, czeczeńskie władze nagrały materiał pokazujący Kadyrowa przesłuchującego osobiście czterech złapanych przez milicję niedoszłych zamachowców, którzy chcieli wysadzić się w Szali - położonej u podnóża Kaukazu czeczeńskiej mieścinie. Po litanii zniewag w stronę młodych chłopaków Kadyrow zaczął im grozić.
- Nie wiecie, że w Czeczenii obowiązuje krwawa zemsta rodowa? Wiesz, jakie problemy miałaby twoja rodzina, ojciec, matka? Nawet za dziesięć czy dwadzieścia lat.
Kadyrow nie rzucał słów na wiatr. Zgodnie z zaleceniami szefa, jego brodaci gwardianie nie raz „odwiedzali” rodziców czy braci bojowników. Chwała Bogu, jeśli rezultatem odwiedzin były tylko wybite zęby lub spalony dom. Ramzan nie był odosobniony w swoich pomysłach na zbiorową odpowiedzialność. Kilka lat temu Prokurator Generalny Rosji W ładimir Ustinow proponował z trybuny rosyjskiego parlamentu, aby arm ia brała w charakterze zakładników rodziny mudżahedinów. I trzymała je, dopóki tamci się nie opamiętają i nie pójdą posłusznie za kratki.
Niedoszli szahidzi z przerażaniem w oczach przyznawali przed kamerami, że do wstąpienia w szeregi bojowników zachęcili ich
185
Obrzęd zakończenia krwawej zemsty rodowej. Mężczyźni z rodu winowajcy udają się na rozmowy do rodziny ofiary
Arabowie, którzy dawali im pieniądze i uczyli jak posługiwać się wyładowanym trotylem „pasem szahida”. Kadyrow wziął jeden z takich pasów i przykładając go do najbliżej stojącego chłopaka spytał:
- Chciałeś pójść do raju, tak? Bądź przeklęty! Nie wiesz, że samobójstwo w islamie to ciężki grzech? Jeśli wysadziłbyś się, zabijając arabskiego szatana, to inna rzecz. Wtedy na pewno trafiłbyś do raju.
Nie wiadomo, kim byli i czy jeszcze żyją. Czy faktycznie mieli jakieś związki z islamskim podziemiem zbrojnym, czy też materiał filmowy - jak sugerują niektórzy - sfabrykowano w celach propagandowych, podobnie jak notorycznie zabija się porwanych na ulicach Machaczkały czy Nazrania chłopaków, pokazując ich później w telewizji po odpowiednim ucharakteryzowaniu i włożeniu w ręce kałasznikowów, aby wyglądali jak groźni mudżahedini. Władze lokalne i struktury siłowe utwierdzają w ten sposób naród i Kreml, że walczą z groźnymi terrorystami.
186
Choć kontakty między kaukaskim podziemiem a islamską międzynarodówką terrorystyczną zapewne istnieją, nie mają w rzeczywistości większego znaczenia. Bo czy zaprzątniętych Afganistanem, Pakistanem czy Palestyną ideologów światowego dżihadu interesuje kilku szahidów, którzy zamierzali wysadzić się w jakimś zapomnianym przez wszystkich kaukaskim miasteczku? Osama bin Laden z Ajmanem az-Zawahirim - o ile w ogóle żyją - mają raczej inne sprawy na głowie. Organizacją zamachów zajmują się miejscowi ideolodzy i komendanci, kaukascy twardziele patrzący na „delikatnych” i „krzykliwych” Arabów z wyższością. Jedyne, czego od nich chcą, to pieniędzy, tych jednak nie otrzymują w nadmiarze. Al-Qaida w końcu też boryka się z kryzysem. Skąd biorą ochotników gotowych do oddania życia w imię utopijnej idei stworzenia na Kaukazie „państwa Allacha”?
Szukają ludzi słabych, zagubionych. Nie facetów o silnym charakterze, skłonnościach przywódczych czy żyłce do biznesu, ale maminsynków, nieudaczników, biedaków mogących jedynie pomarzyć o założeniu rodziny. Takich, których patriarchalne społeczeństwo kaukaskie nie ceni, których wyśmiewa i którymi pogardza. Łatwo nimi manipulować, mamiąc pochwałami i obietnicą wiecznego szczęścia po „bohaterskiej” śmierci. Potencjalnymi sza- hidami są też szukający zemsty za śmierć bliskich lub własne poniżenie. To z tej grupy rekrutują się kobiety, które zdecydowały się na desperacki krok. Wielu mudżahedinów to jednak ideowcy, młodzi ludzie, dla których nieżyjący już Szamil Basajew czy zamachowcy z Dubrowki i Biesłanu to bohaterowie, idole. Słuchając opowieści kolegów, czytając materiały propagandowe na portalach bojowników, marzą o dżihadzie i męczeńskiej śmierci. Nie będą więc długo zastanawiać się, gdy cytujący ustępy Koranu mówiące o obowiązku walki za wiarę i nagrodzie w raju brodacze zaproponują im współpracę. Będą wręcz dumni, że to ich wybrano!
Rekruci trafiają do obozów szkoleniowych gdzieś w górach Czeczenii bądź Inguszetii. Uczy się ich obchodzenia się z bronią, materiałami wybuchowymi, przede wszystkim jednak posłuszeństwa i bezrefleksyjnego wykonywania rozkazów dowódców, zwanych z arabska emirami. Najwyraźniej nie wszystkie posyłane na śmierć osoby mają świadomość tego, co się w rzeczywistości stanie. Niektóre
187
Baza wojskowa na przedmieściach Groźnego
z nich proszone są o pójście w określone miejsce z torbą lub paczką. Bombę przez zdalny nadajnik odpalają mocodawcy, na przykład przy użyciu telefonu komórkowego.
*
Fala zamachów z lata 2009 roku wydaje się wskazywać, że mu- dżahedini wrócili do taktyki sprzed kilku lat, a terror staje się jedną z ich głównych metod walki. Czy aby na pewno? Czy to przypadek, że fala zamachów samobójczych nastąpiła tuż po zniesieniu reżimu operacji antyterrorystycznej w Czeczenii, czemu przeciwne były rosyjskie resorty siłowe? Choć zakrawa to na teorię spiskową, nie można wykluczyć, że mundurowi przymykają oko na działalność terrorystów, w imię realizacji własnego celu, którym jest utrzymanie stałego wrzenia na Kaukazie. Niestabilny Kaukaz równa się bowiem stałemu zwiększaniu nakładów na wojsko i milicję i większym wpływom struktur siłowych w państwie. Daje możliwość robienia kariery i prowadzenia nielegalnych interesów. Każda
armia świata, jeśli nie jest trzymana w ryzach, szuka możliwości samorealizacji, swojej „wojenki”, dzięki której może rosnąć w siłę. Rosyjska nie jest wyjątkiem, tym bardziej że mniejsze lub większe wojny towarzyszą Rosji od kilkuset lat. Najbardziej tragiczne jest jednak to, że - o ile to prawda - rosyjscy generałowie, idąc po linii najmniejszego oporu, „realizują” się na terytorium własnego państwa, w walce z własnymi obywatelami.
Po wieczornym Groźnym krąży głowa szahidki. W formacie MMS...
Czeczenia Ramzana
Centrum Groźnego dziś znów zamknięte. Nie ma szans przejechać na drugą stronę miasta. Wokół pełno brodatych kadyrowców i wzbudzających postrach wśród mieszkańców miasta oddziałów specjalnych milicji.
- Pewnie znowu ktoś się wysadził - komentuje znajomy Czeczen. - A nie, zaraz, przecież dzisiaj piątek. „Ten nasz” jest na piątkowej modlitwie. Trochę się chłopak spóźnił - ironizuje, spoglądając na zegarek.
Gdy modli się Ramzan, nikogo oprócz jego gwardii przybocznej nie wpuszczają na terytorium meczetu. Ruch samochodowy zamknięty jest w promieniu kilometra, co kompletnie paraliżuje komunikację.
Na pierwszy rzut oka Groźny sprawia wrażenie niewielkiego, spokojnego miasta. Centrum jest czyste i wypielęgnowane. Fontanny, klomby z kwiatami i ogromny, widoczny z daleka, wyznaczający centrum miasta meczet imienia Achmada Kadyrowa - ojca Ramzana i prezydenta Czeczenii w łatach 2003-2004, który, porzuciwszy w 1999 roku obóz zwolenników niepodległości, podjął współpracę z wkraczającymi wojskami rosyjskimi. Nieopodal meczetu, na placu - jak na przestrzeń postsowiecką przystało - jeszcze tydzień temu stał pomnik. Z wysokiego cokołu spozierał Kadyrow-starszy, zabity w zamachu na stadionie w Groźnym w 2004 roku. Pomnik był pod całodobową ochroną.
- Co się z nim stało? - pytam.- Młody Kadyrow widać w końcu zorientował się, że pomnik nie
odpowiada kanonom islamu - śmieje się znajomy. To tylko jedno wytłumaczenie. Inne ma charakter polityczny. Pomnik powstał na polecenie poprzednika Ramzana - Ału Ałchanowa, którego
191
Meczet im. Achmada Kadyrowa i czeczeńskie drapacze chmur
Ramzan, wstąpiwszy na fotel prezydencki, bezceremonialnie wygonił z republiki. Likwidując pomnik, pozbył się ostatniego symbolicznego śladu jego władzy w Czeczenii.
Rozbiórka pomnika nie oznaczała bynajmniej końca kultu obu Kadyrowów w Czeczenii, przypominającej w tym względzie Turkmenistan czy Azerbejdżan. Imieniem „pierwszego prezydenta Czeczenii” nazywane są szkoły, medresy, uniwersytety. Bilbordy ze zdjęciami Achmada i cytatami z jego wypowiedzi zdobią wjazdy do miast, urzędy, szkoły, a nawet kawiarnie. Tu Ramzan ściska Putina, tam Putin Ramzana, gdzie indziej obaj patrzą w świetlaną przyszłość, na odbudowujący się kraj. Ostatnio swoich portretów dorobił się również Miedwiediew, choć mniej licznych i mniej spektakularnych.
Główny prospekt Groźnego kilkakrotnie zmieniał nazwę - od obowiązkowego od Kaliningradu po Władywostok Lenina poprzez imama Szamila do Dudajewa. W nowym stuleciu nosi imię aż dwóch zasłużonych dla republiki bohaterów: wspomnianego już Kadyrowa-ojca,
192
Popołudniowy namaz w centralnym meczecie w Groźnym
którego rewir kończy się przy meczecie, i... Władimira Putina, któremu przypadł fragment w odnowionej części miasta z wysadzanym drzewami deptakiem z latarniami ozdobionymi półksiężycami. Symboliczny podział władzy między Moskwę i klan Kadyrowów?
Poszukujący budynków-widm mogą wyjechać z Groźnego rozczarowani. W centrum wszystkie zostały skrzętnie wyburzone, aby nie przypominać o niewygodnej przeszłości. Na ich miejscu powstają nowe urzędy, sklepy oraz kamienice. Zdecydowanie mniej uwagi władze poświęcają przedmieściom, gdzie wielu ludzi do tej pory zamieszkuje ruiny lub wręcz lepianki. Ci szczęśliwcy, których domy nie zostały doszczętnie zniszczone, ustawiają wiadra do łapania wody w trakcie każdego deszczu i wymieniają foliowe szyby podczas większego wiatru. Zbudowane naprędce baraki wypełnione są po brzegi uchodźcami, którzy mniej lub bardziej dobrowolnie wrócili z obozów w Inguszetii.
Ulicę Putina również najwyraźniej remontowano w pośpiechu, złośliwi twierdzą, że na wizytę jej patrona w Groźnym odmalowano
193
jedynie ściany frontowe. Wiele budynków wymaga remontu generalnego, w niektórych nikt nie mieszka, bo grożą zawaleniem. Nowe budynki użytkowe wykonano tandetnie, z najtańszych materiałów budowlanych. W podobnym „stylu” buduje się również w sąsiednim Dagestanie.
Do jakości domów na ulicy Putina można się przyczepić, trudno jednak udowadniać, że liczne nowe domy po drodze do Groźnego to również prowizorka. Odbudowa Czeczenii jest faktem, choć nie tylko rząd, wbrew powszechnej propagandzie, jest jej autorem. Ludzie liczą tu głównie na siebie i swoje rodziny, odbudowują domy za zarobione w Moskwie lub Emiratach pieniądze, korzystają ze znajomości i pieniędzy bogatych i wpływowych krewnych. Lepsze lub gorsze, nowe budowle powstają w czeczeńskiej stolicy jak grzyby po deszczu. I choć przeciętnego mieszkańca republiki nigdy nie będzie stać na mieszkanie w nowoczesnych wieżowcach, pocieszy go może fakt, że jeśli inwestują tu moskiewskie firmy budowlane, nowa wojna w najbliższej przyszłości Czeczenii raczej nie grozi.
*
W Czeczenii dominuje przekonanie, że obserwowana od kilku lat względna stabilność i trwająca odbudowa gospodarcza to zasługa Ramzana Kadyrowa. Wszystko wskazuje również na to, że szerzący się w republice kult młodego prezydenta jest tylko częściowo narzucany z góry. Wielu ludzi, szczególnie prostych, naprawdę wierzy w Ramzana i rzeczywiście popiera jego politykę. Przeciwnego zdania są obrońcy praw człowieka i lwia część czeczeńskiej elity intelektualnej, której większość przebywa nota bene poza granicami republiki. Oni widzą w młodym Kadyrowie prymitywnego i okrutnego dyktatora, który dla władzy i pieniędzy gotów byłby zaprzedać duszę diabłu. Wtórują im rzecz jasna mudżahedini, dla których Ramzan jest służącym Moskwie „niewiernym psem”, zdrajcą narodu czeczeńskiego i muzułmanów.
Kim w rzeczywistości jest Ramzan Kadyrow, człowiek którego nazwisko pojawia się w większości doniesień agencyjnych na temat sytuacji w republice? Odpowiedź wydaje się tak prosta, jak prosta (lub prostacka) jest percepcja świata przez tego wiejskiego chłopaka,
194
Odszedł niepokonany” - Władimir Putin o Achmadzie Kadyrowie
który w normalnych, niewojennych warunkach miałby szansę zostać co najwyżej funkcjonariuszem drogówki, na pewno jednak nie prezydentem. Ramzan jest i jednym, i drugim. Choć takie stwierdzenie wywoła zapewne oburzenie wielu, jest on obliczem, symbolem współczesnej Czeczenii. Czeczenii wyrosłej z hekatomby dwóch wojen, Czeczenii przez lata pogrążonej w chaosie, odciętej od reszty świata, pozbawionej de facto inteligencji i rządzącej się zemstą rodową, prawem pięści, a obecnie coraz częściej literalnie interpretowanym szarijatem. Czeczenii, gdzie bardziej od znających literaturę i języki intelektualistów szanuje się bandytów z bronią w ręku, jeżdżących po dziurawych czeczeńskich drogach czarnymi hummerami. Jest dzieckiem całego tego szaleństwa, które działo się w Czeczenii od 1991 roku. Szaleństwa, którego współautorami są dbający jedynie o własne, wąsko pojmowane interesy rosyjscy politycy i generałowie oraz przywódcy czeczeńscy z Dudajewem
195
na czele, którzy popchnęli naród do mającej katastrofalne skutki konfrontacji z wciąż jeszcze silnym imperium.
Drogę do władzy utorował mu ojciec. Sprytny gracz, który utrzymał się w czeczeńskiej wierchuszce pomimo zmieniających się diametralnie uwarunkowań. W latach dziewięćdziesiątych wsparł zwolenników niepodległości. Jako mufti Czeczenii wzywał jej mieszkańców do dżihadu przeciwko Rosji. Już jednak w latach 1996-1999 - okresie, gdy w pozostawionej przez Moskwę samej sobie republice zapanował potworny chaos - zaczął dystansować się od czeczeńskiego kierownictwa, krytykując ówczesnego prezydenta Asłana Maschadowa za zbytnią pobłażliwość wobec islamskich radykałów. Ostatecznie zerwał z nurtem niepodległościowym w 1999 roku, z chwilą wkroczenia wojsk rosyjskich do Czeczenii. Podjął wówczas współpracę z Rosjanami, stając się w oczach większości Czeczenów sprzedawczykiem. W zamian za współpracę dostał najpierw od Kremla posadę szefa cywilnej administracji republiki, zaś w 2003 roku - prezydenta.
Nie porządził jednak długo. Zaledwie pół roku później zginął w zamachu w Groźnym. Podłożona pod trybuną honorową bomba wybuchła 9 maja podczas obchodów rocznicy zakończenia II wojny światowej. Oficjalna wersja mówi o bojownikach jako organizatorach zamachu, nieoficjalna o rosyjskich generałach niezadowolonych z rosnących wpływów Kadyrowa i faworyzowania go przez Putina.
Schedę po ojcu przejął zaledwie dwudziestoośmioletni Ramzan, niemający żadnego doświadczenia w polityce. Początkowo wzbudzał jedynie uśmiech politowania, do czego wybitnie przyczynił się jego pierwszy występ w świetle kamer telewizyjnych, gdy kilka godzin po śmierci ojca został przyjęty na Kremlu, w niebieskim dresie. Bardzo szybko jednak nowy czeczeński przywódca pokazał, na co go stać. Nie przebierając w środkach, uciszył wszystkich niepokornych, zmuszając ich do wyjazdu poza Czeczenię, wsadzając do prywatnego więzienia w rodzinnym Chosi-jurcie (Centoroju) lub zwyczajnie mordując. Jego siepacze docierali nawet do Moskwy i Wiednia w pogoni za śmiałkami, którzy odważyli się nastąpić szefowi na odcisk.
Sukces Ramzana nie tkwił tylko w osobistym poparciu Putina, nie gwarantowało ono bowiem poparcia dużej części społeczeństwa. Kadyrow zdobył sobie wdzięczność zwykłych Czeczenów,
196
zapewniając im względne bezpieczeństwo i stwarzając warunki dla odbudowy gospodarczej. Dla znękanej wieloletnią wojną republiki to aż nadto. W zamian za te dwie rzeczy ludzie gotowi byli nie tylko uznać jego władzę, ale także przymykać oczy na terror {o czym za chwilę) oraz zaakceptować opierający się na regularnym ściąganiu haraczy „system” gospodarczy. Nawykłym do horrendalnych rozmiarów korupcji ludziom podobało się, że Ramzan kradł w granicach rozsądku. Nie rezygnował co prawda z kupowania coraz to nowszych modeli bmw i mercedesów oraz rozbudowywania własnej posiadłości, nie skąpił jednak również grosza na odbudowę szkół i szpitali czy gazyfikację górskich wiosek.
Dzięki umiejętnej propagandzie prowadzonej w kontrolowanych przez siebie mediach oraz spektakularnym, choć niekoniecznie odzwierciedlającym rzeczywistość, populistycznym gestom, umiał przekonać również Czeczenów, że nie jest marionetką w rękach Putina, lecz politykiem samodzielnym i zdecydowanym, umiejącym bronić interesów republiki. Był na tyle przekonujący, że zdobył nawet poparcie wielu wpływowych moskiewskich Czeczenów, a nawet dawnych zwolenników niepodległości, którzy zdecydowali się na powrót do Czeczenii. Na ile pomogli mu w tym składający delikwentom propozycje nie do odrzucenia członkowie prezydenckiej gwardii przybocznej, pozostaje tajemnicą, fakt jednak jest faktem.
Szermując hasłami nacjonalistycznymi i demonstracyjnie wspierając zarówno tradycyjne czeczeńskie wartości, jak i islam, urósł w oczach zwykłych mieszkańców republiki niemalże do rangi bohatera narodowego. Czeczenom podoba się rozpowszechnienie przez Ramzana używania języka czeczeńskiego w przestrzeni publicznej i stawianie ponad prawem federalnym szarijatu oraz czeczeńskich adatów. Po zamachu na prezydenta Inguszetii Junus-Beka Jewku- rowa w lipcu 2009 roku, publicznie oznajmił na przykład, że jego formacje rozpoczną śledztwo i w „tradycyjny sposób zemszczą się na zabójcach, którzy zostaną zgładzeni”, dając tym samym do zrozumienia, że prawo rosyjskie (które wymagałoby osądzenia podejrzanych) niewiele dla niego znaczy.
Przy całym swoim okrucieństwie Kadyrow spełnia współczesne czeczeńskie wyobrażenia o dobrym władcy. Silnym, bezwzględnym, awtoritetnym (termin ten dosłownie oznacza „mający
197
autorytet”, w ostatnich latach często używany jest jednak również na określenie najbardziej znanych bandytów). A jednocześnie jest to prosty, niewykształcony chłopak, którego, podobnie jak całe pokolenie młodych Czeczenów, wychowała pierwsza wojna rosyjsko- czeczeńska, w której walczył po stronie bojowników.
A jak z jego lojalnością wobec Moskwy? Dobre pytanie, na które trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ramzan dobrze żyje z władzami w Moskwie - prawie jak na bilbordach, na których obejmuje się z Putinem. Nie wysuwa żądań niepodległościowych, podkreśla przynależność republiki do Federacji Rosyjskiej. A więc rosyjski patriota? Jedynie formalnie. De facto Ramzan Kadyrow wypracował dość dużą niezależność od Moskwy i różnymi sposobami stara się zmniejszać wpływy rosyjskie w republice. Poza, rzecz jasna, wpływami z budżetu rosyjskiego, o które skrupulatnie zabiega. Podobnie jak jego ojciec, nie dąży do niezależności formalnej, ale faktycznej - szczególnie w sferze gospodarczej, co częściowo udało mu się osiągnąć. W przyszłości chce przejąć kontrolę nad złożami ropy, które w chwili obecnej pozostają poza jego zasięgiem, oraz doprowadzić do przynajmniej częściowego wyprowadzenia wojsk federalnych z republiki. Póki co, dzięki staraniom Ramzana w połowie kwietnia 2009 roku w Czeczenii zniesiono reżim operacji antyterrorystycznej, który krępował republikańskie władze i ograniczał ich kontakty z zagranicą. Jednym z pierwszych rezultatów zniesienia reżimu było nadanie lotnisku w Groźnym statusu lotniska międzynarodowego. W listopadzie 2009 roku wystartował pierwszy samolot i wziął kurs na... Arabię Saudyjską.
Wiedząc o zbrodniach popełnianych przez Ramzana i jego łudzi, trudno przychylnie patrzeć na reżim Kadyrowa. Uwzględniając jednak sytuację w regionie, póki co jest to rozwiązanie, które może gwarantować jako taki spokój. Pozostaje pytanie - na jak długo? I czy Moskwie w przyszłości nie będzie trudniej poradzić sobie z niepokorną republiką, gdy pozostaną w niej sami „pokorni” i poddani, ale nie Putinowi, tylko Kadyrowowi i Allachowi?
Pielgrzymka
- Nazywam się Ibragim. Oto mój paszport - mówi jegomość w papasze. - Takie dziś czasy. Nikomu nie można ufać.
Trochę się nie odnalazłam, pewnie też powinnam była pokazać swoje dokumenty. Wsiadamy do wołgi.
- Pamiętajcie - odtąd jesteście moimi krewnymi z Dagestanu. Wasz ojciec to syn ciotecznego brata mojego stryja. Tak was przedstawię swoim znajomym - mówi Ibragim.
- Trochę się źle ubrałyście jak na pielgrzymkę - wszystkie intymne miejsca powinny być zakryte. Ale zaraz coś wymyślimy.
Po chwili do samochodu podbiega kobieta i podaje nam czarne ciepłe podkolanówki, które niewątpliwie zakryją nam kostki. Problem intymnych miejsc zostaje rozwiązany.
- Nasze zwyczaje znacie? Cały czas zachowujcie się tak, jak ja.W Czeczen-aule, od którego ponoć nazwę wzięła cała Czeczenia,
dosiada się dwóch starszych mężczyzn. Ibragim przedstawia nas po czeczeńsku. Grzecznie kiwamy głowami, nieśmiało się uśmiechając. Broń Boże jakieś podawanie rąk czy dłuższe pozdrowienia. Kaukaskiej kobiecie to nie przystoi.
Pierwszy test ze znajomości zwyczajów mamy już po chwili. Mijamy cmentarz. Kierowca wycisza muzykę. Pasażerowie podnoszą dłonie na wysokość serca. Modlą się szeptem, a następnie robią znak obmycia twarzy. Niezgrabnie próbujemy naśladować ich ruchy. Po chwili kierowca wybawia nas od dłuższych rozmów z towarzyszami podróży, jak dotąd chyba nieświadomymi naszego kamuflażu. Włącza na cały regulator czeczeński zikr - kolektywnie śpiewaną modlitwę, będącą najważniejszym obrzędem najpopularniejszego w Czeczenii bractwa suftckiego Kadirija. Rytmiczne La illaha illa Llah, wspomagane donośnymi głosami starików, towarzyszy nam w drodze na czeczeńską prowincję.
199
Jedziemy na południowy-wschód, w stronę rysujących się na horyzoncie zalesionych gór. Przy drodze kwitnie handel bramami. W większości domostw solidnie ucierpiały od kul. Bordowe, zielone lub czarne, wysokości dwóch-trzech metrów, zasłaniają ślady wojny. We wszystkich mijanych wsiach trwają remonty, republika powoli dźwiga się z zapaści, w jakiej była przez ostatnich kilkanaście lat. Najbardziej wytrwali, którzy zdołali przebić się przez biurokrację, otrzymali rekompensaty wojenne (uszczuplone wprawdzie znacznie po drodze przez „prowizje” dla urzędników). Pomaga rodzina z zagranicy, krewni z Moskwy lub naftowej północy, gdzie pracuje wielu Czeczenów. Zarobić można też w samej Czeczenii i to nie tylko - jak sugerują złośliwi - w oddziałach Ramzana. Skromne posady można znaleźć w szpitalach, szkołach. Poszukiwani są budowlańcy, ekipy remontowe, majstrowie. Do Czeczenii, podobnie jak do sąsiedniego Dagestanu, napływają Wietnamczycy, którzy znaleźli dla siebie niszę w handlu i budowlance, trudno więc mówić o katastrofalnym bezrobociu i tragicznej sytuacji gospodarczej w kaukaskich republikach.
Mijamy miasteczka i wsie znane głównie z doniesień medial nych o trwających tu jeszcze kilka lat temu działaniach wojennych i pacyfikacjach zwanych zaczystkami - Biełgatoj, Szali, Serżeń-jurt. Co chwila bazy wojskowe - zwykle na wzgórzach, otoczone drutem kolczastym. Czyżby nagłośnione w rosyjskich mediach zniesienie reżimu operacji antyterrorystycznej w kwietniu 2009 roku było fik cją? Wygląda na to, że wbrew oczekiwaniom nie zlikwidowano baz armii federalnej w Czeczenii i nie wyprowadzono z republiki przynajmniej części wojsk. Mundurowi zostali, tyle że siedzą najczęściej w koszarach, nie mieszając się zbytnio do wewnętrznych porachunków między Czeczenami.
Zwalniamy. Zbliżamy się do obłożonego workami z piachem posterunku. Ibragim zakłada papachę, aby wyglądać poważniej. Mimo swoich zaledwie pięćdziesięciu lat, w papasze, z siwą brodą, spokojnie może uchodzić za dostojnego starca, szczególnie w oczach młodych rosyjskich żołnierzy. Wojskowi - uzbrojeni po zęby, w ka mizelkach kuloodpornych - przyglądają się pasażerom, ale nie
200
Transportery opancerzone to na drogach Czeczenii codzienność
legitymują. Uff... Trzech „dziadków” w papachach i dwie wiejskie dziewczyny najwyraźniej nie wzbudzają podejrzeń.
- Heil Hitler! - pod nosem złorzeczą na pożegnanie „dziadkowie”. To kontraktnicy. Za służbę w Czeczenii ponoć nieźle im płacą. Nie śpieszy się im do wyjazdu. A w szczególności ich dowódcom, którzy mogą wykazać się „walką z terrorystami”.
Cały czas mam nieodparte wrażenie, że mężczyzna obok mnie domyśla się, że znajomy nie powiedział mu o nas prawdy. Ale Asłan nie docieka. Tak tu przyjęte. Jeśli przyjaciel nie chce, aby wiedział, to znaczy, że ma swoje powody. W powojennej Czeczenii nikogo to nie dziwi, nikt się z tego powodu nie obraża. Czeczen i powiadają czasami: „Za dużo prawdy to jeszcze gorzej”. Nigdy nie wiadomo, jaka informacja może komu i kiedy zaszkodzić.
Ufa się tylko najbliższym. „Mamo, jesteś sama? Mam gości. Potem ci wyjaśnię” - upewniał się znajomy Czeczen przed wprowadzeniem nas do domu. To głównie efekt ciągłego strachu - życia w przeświadczeniu, że w każdym momencie można zginąć, być porwanym, przesłuchanym lub wtrąconym do kazamatów Ramzana
201
w jego rodzinnym Chosi-jurcie. Niewielu stamtąd wyszło. Niektórych torturował ponoć sam Kadyrow. Po co więc narażać siebie i rodzinę. Po co kusić los. Wzajemna nieufność i atmosfera strachu to - obok względnej stabilności i postępującej odbudowy gospodarczej - skutki rządów Kadyrowa, który bezwzględnie rozprawia się z nieposłusznymi. Ludzie nie dyskutują za dużo o polityce, szczególnie w większym gronie. Pytani indywidualnie, przyznają często, że nie popierają jego polityki. Otwarcie jednak nie krytykują. „Cóż zrobić, ja tu mieszkam” - można często usłyszeć.
Widząc moje zainteresowanie okolicą i mijającymi nas co i rusz transporterami opancerzonymi, Asłan zaczyna opowiadać.
- Tu były kiedyś obozy pionierskie dla dzieci - wyjaśnia, wskazując na lesiste wzgórza w okolicach wsi Awtury. - A tam gorące źródła. Cała Rosja się tu zjeżdżała. Gagarin nawet był.
Chcę jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymuję - boję się, że zbyt wiele pytań o wojnę z ust kobiety z górskiego rejonu Dagestanu już kompletnie pozbawi Asłana złudzeń. Gram dalej. Asłan również. Zaczyna prowadzić rozmowę, której raczej nie podjąłby z kaukaską kobietą, zakładając, że i tak nie będzie wiedziała, o co chodzi (choć różnie w rzeczywistości bywa, na Kaukazie zakłada się, że kobiety nie interesują się polityką i nic o niej nie wiedzą, nie warto więc podejmować z nimi rozmowy na ten temat).
- A kilka lat później swój obóz założył tu Chattab. Szkolili tam bojowników z całego Kaukazu i krajów arabskich.
Chattab niewątpliwie zapisał się na kartach historii Czeczenii. Urodził się w Arabii Saudyjskiej, jego przodkowie pochodzili jednak z Kaukazu. Gdyby przyszło mu kiedyś wypełniać własne CV, w rubryce „wykonywany zawód” musiałby wpisać: „międzynarodowy terrorysta z wieloletnim stażem”. Karierę zaczynał w okupowanym przez Sowietów Afganistanie, dokąd wyjechał jako szesnastoletni chłopak. Potem był Tadżykistan i Bośnia, a w połowie lat dziewięćdziesiątych Czeczenia. Ledwie znał rosyjski, nie przeszkadzało mu to jednak być jednym z najbardziej wpływowych przywódców czeczeńskich bojowników. Jeszcze podczas pierwszej wojny stworzył własny oddział, który wsławił się brawurą. Gdy walki ucichły, zabrał się za trenowanie bojowników gotowych służyć sprawie utworzenia na Kaukazie państwa islamskiego. Jego bazą
202
stał się pokryty gęstymi lasami rejon wiedieński - serce Iczkerii, historycznej krainy czeczeńskiej, która dała nazwę dudajewow- skiej republice - Czeczeńskiej Republice Iczkeria. W okresie międzywojennym związał się na stałe z Kaukazem, wziął za żonę Da- gestankę, zaprzyjaźnił z Basajewem. Gdy wojna wybuchła po raz drugi, został jego prawą ręką i osobą odpowiedzialną za kontakty z organizacjami terrorystycznymi z całego świata. To za jego pośrednictwem bojownicy otrzymywali wsparcie finansowe z krajów arabskich. Rosyjskie służby specjalne kilkakrotnie ogłaszały jego śmierć. Udało im się dopiero wiosną 2002 roku. Nie zginął jednak w otwartej walce jak na mudżahedina przystało. Został otruty przy pomocy listu przekazanego mu przez bojownika zwerbowanego przez FSB. Po jego śmierci żaden z nielicznych ochotników z krajów arabskich nie zyskał już takiej sławy i takich wpływów w Czeczenii. A obozy szkoleniowe pod Serżeń-jurtem i nad malowniczym wysokogórskim jeziorem Kazenoj-am znów porosła trawa. Może czekają na powrót pionierów?
*
Rejon wiedieński. Odbudowa idzie tu zdecydowanie wolniej niż na równinie wokół Groźnego. Wiele domów jest zburzonych, mało kto wymienił bramę podziurawioną kulami. Nie widać ludzi na ulicach. Wygląda na to, że wielu mieszkańców nie powróciło do swoich domów. „Uwaga miny!” - mówi napis na czerwono-białej plastikowej taśmie, którą ogrodzone jest trzystumetrowe pole. Mimo ogromnych nakładów finansowych idących do Czeczenii, wciąż go nie rozminowano. Może armia zakłada, że w górskich rejonach zaminowany teren może się jeszcze przydać.
W którymś momencie zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie widziałam nie tylko żadnego posterunku, ale i żołnierza lub milicjanta. Wygląda na to, że ci ostatni stoją tylko na głównej drodze. Chodzą również słuchy, że funkcjonuje nieformalny układ między władzą a bojownikami, pod których kontrolą pozostają niektóre tereny górskie - między innymi właśnie rejon wiedieński. Lokalna milicja i administracja pracują tu ponoć jedynie formalnie, to jest „odhaczają” na papierze wykonaną pracę
203
i pobierają pensję. W rzeczywistości nie mają tu nic do powiedzenia, a w skrajnych przypadkach nawet nie zamieszkują danej wsi. Czyżby mieszkańcy rejonu do tej pory pozostali wierni swojemu rodakowi - Szamilowi Basajewowi, który urodził się nieopodal, we wsi Dyszne-Wiedieno?
Parkujemy przed okazałym kompleksem budynków na wzniesieniu Ertan-Korta w okolicy Ca-Wiedieno. Wszystko w kolorowych marmurach. Ogromne schody-pochylnie z dwu stron prowadzą do znajdującego się na wzgórzu niewielkiego grobowca. Znajduje się tutaj grób Chedi - matki sufickiego mistrza Kunta- hadżi - jednej z najważniejszych postaci w panteonie czeczeńskich bohaterów narodowych.
W połowie XIX wieku, gdy wciąż trwała wojna kaukaska, a imam Szamil zagrzewał górali do walki z caratem, Kunta-hadżi, widząc, iłe ofiar pochłania wojna, zaczął wzywać do zaprzestania oporu i złożenia broni: „Waszą bronią nie strzelby, nie kindżał, a różaniec! Trzymajcie się z dala od wszystkiego, co przypomina wojnę, o ile wróg nie chce pozbawić was wiary lub godności. Waszą siłą jest rozum, cierpliwość i sprawiedliwość” - głosił.
Pacyfizm Kunta-hadżi nie podobał się despotycznemu Szamilowi, szejch musiał więc opuścić Kaukaz. Udał się do Imperium Osmańskiego, przez pewien czas mieszkał w Mekce. Swoją działalność wznowił po zakończeniu wojny kaukaskiej. Choć nie zmienił swoich poglądów, jego popularność wśród Czeczenów nie podobała się podejrzliwym władzom carskim, które dopatrywały się w jego ruchu zagrożenia. Aresztowano go więc i zesłano do dalekiej Kaługi. W akcie protestu kilka tysięcy zwolenników Kunta-ha- dżiego zebrało się w miejscowości Szali i ruszyło bez broni w stronę stojących wojsk, aby zażądać uwolnienia mistrza. Wielu wierzyło, że Kunta-hadżi sprawi, iż broń żołnierzy nie wystrzeli. Wystrzeliła. Zginęło czterysta osób. Od tego czasu bractwo działało tajnie, co nie przeszkadzało poszerzaniu się jego szeregów. Kuntahadżi- jewcy, znani na całym świecie z wykonywania żywiołowego zikru - rytuału przybierającego formę biegu po okręgu, któremu towarzyszą głośne śpiewy - wierzyli, że szejch nie umarł na zesłaniu, lecz żyje i powróci jako mahdi - mesjasz, który przyjdzie na Ziemię, aby wybawić Czeczenów z niewoli Rosjan, a ludzkość z niewoli Szatana.
204
Sowieckie represje i brak przywódcy nie doprowadziły do rozpadu bractwa. Zbierające się potajemnie grupki kuntahadżijewców istniały niemal w każdym czeczeńskim aule. Na zesłaniu w Kazachstanie, dokąd wywieziono Czeczenów w 1944 roku, bractwo Kunta-hadżiego stało się dla nich wybawieniem i spoiwem niepo- zwalającym upaść na duchu i roztopić się wśród liczniejszych narodów, które zły los rzucił w kazachskie stepy. Powstały różnorakie odłamy kuntahadżijewców, których przywódcy głosili nastanie sprawiedliwości i przepowiadali powrót Czeczenów do utęsknionej ojczyzny. Wielu propagowało także niezbyt rozpowszechnione dotąd w Czeczenii wielożeństwo, tłumacząc, iż wobec śmierci tysięcy mężczyzn na zesłaniu i frontach II wojny światowej od tego zależy przetrwanie narodu. Czeczeni przetrwali, a chruszczowowska od- * wilż umożliwiła im powrót na Kaukaz.
Stabilizacja i względny dobrobyt lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych osłabiły nieco działalność bractwa, ale rozpad Związku Radzieckiego i ogłoszenie niepodległości Czeczenii ponownie je zaktywizowało. Tym razem jednak kuntahadżijewcy wyzbyli się swego pacyfizmu. To oni stali się siłą napędową czeczeńskiego ruchu narodowowyzwoleńczego, a wykonywany przez nich zikr dzięki dziennikarzom obiegł cały świat, przekształcając się - wbrew intencjom członków bractwa - w „czeczeński taniec wojenny”, jeden ze „znaków firmowych” czeczeńskiego separatyzmu.
Koło historii zaczęło się jednak ponownie obracać, gdy władza w Czeczenii przeszła w ręce Kadyrowów - aktywnych członków bractwa. Kuntahadżijewcy stali się główną siłą opozycyjną wobec bojowników, wśród których dominować zaczęły przeciwne sufi- zmowi poglądy fundamentałistyczne. Stając po stronie wspierającego ich Achmada, a później Ramzana Kadyrowa, aktywnie zwalczających „wahhabitów”, chcąc nie chcąc musieli firmować ich reżim. Formalnie stali się więc sojusznikami władzy rosyjskiej w Czeczenii. Na jak długo, czas pokaże.
*
Grobowiec obchodzimy powoli, w ciszy, dotykając ścian otaczających grób Chedi. Ludzie przychodzą tu w różnych celach
205
- pomodlić się, oddać cześć Kunta-hadżi i jego matce, poprosić zmarłych o pomoc, uzdrowienie bliskich. Wierzą, że odwiedzając zijarat, czyli sanktuarium, otrzymają barakat - błogosławieństwo. Praktyki te, choć głęboko zakorzenione w kulturze wschodniego Kaukazu, mają w rzeczywistości niewiele wspólnego z islamem, surowo zakazującym oddawania czci komukolwiek poza Allachem.Z tego względu zwalczane są przez fundamentalistów i nazywane przez nich przejawami pogaństwa i wielobóstwa. Powiązani z Chattabem „wahhabici” próbowali nawet wysadzić grobowiec w 1995 roku, wywołując oburzenie w całej Czeczenii. To tak, jakby ktoś chciał wysadzić klasztor jasnogórski, twierdząc, że kult maryjny ma niewiele wspólnego z pierwotnym chrześcijaństwem. Śmiałkowie, którzy porwaliby się na taki czyn, mieliby chyba większe problemy niż chłopcy Chattaba.
Przez niewielkie okna można dostrzec wyłożone ręcznie tkanymi dywanami pomieszczenie, pośrodku którego znajduje się grób. Obok fragmenty szat i jakieś przedmioty, zapewne należące do zmarłej. Nie ma czasu dłużej się przyglądać. Wycofujemy się tyłem, aż do bramy.
Przed wojną istniał tu niewielki, choć znany w całej republice zi- ' jarat. Dziś jest tu centrum pielgrzymkowe mogące przyjąć kilka tysięcy pątników z całego Kaukazu. W okolicy wybudowano meczety, miejsca do odprawiania zikru i odpoczynku. Nieopodal znajduje się „święte” źródełko, z którego pielgrzymi czerpią uzdrawiającą wodę.
Remont i unowocześnienie zijaratów w całej Czeczenii zarządził jeszcze Achmad Kadyrow. Jego politykę kontynuował Ram- zan, przeciągając na swoją stronę wielu zwolenników popularnego w Czeczenii bractwa Kadirija, w którym aktywnie działali członkowie jego rodziny. Islam w wersji zwanej „suficką” czy też „tradycyjną” został uznany za rdzennie czeczeński i wypromowany do rangi ideologii narodowej, a Kunta-hadżi został w Czeczenii bohaterem numer jeden, być może ważniejszym nawet niż sam imam Szamil. Zapożyczone od bractwa praktyki religijne (dotychczas trzymane z dala od oczu szerszej publiczności) - stały się republikańskim standardem. Zikr, odprawiany niegdyś wyłącznie w niewielkich i stosunkowo zamkniętych kręgach członków bractw, zyskał status publicznego show, transmitowanego przez czeczeńską telewizję.
206
Lokalne media coraz częściej pokazują transmisje z pielgrzymek do zijaratów, ceremonii otwarcia nowych meczetów, ofiarowania zwierząt lub publicznych modlitw organizowanych między innymi w intencji kogoś z rodziny Kadyrowów (na przykład dziesięcioletniego siostrzeńca Ramzana, który rozbił się podarowanym mu przez prezydenta samochodem).
Kuntahadżijewski zikr zyskał nawet, o dziwo, akceptację władz rosyjskich, które nie mają nic przeciwko wykonywaniu go nie tylko w Czeczenii, ale i w Moskwie. W każdy czwartek, o zmierzchu, zaledwie kilkaset metrów od zatłoczonej stacji metra Nowokuznie- ckaja, do podziemi meczetu zwanego tatarskim ściągają ze wszystkich stron brodacze w sięgających za kolana tunikach. Milicja ich nie rusza. Według najnowszych zaleceń kremlowskich szefów, to przecież teraz „swoi Czeczeni”.
*
Ibragim zabiera nas do swojego domu w Nowych Atagach,- Wy się rozgośćcie, ja idę na zikr - przebiera się w luźny, szary
strój, charakterystyczny dla członków bractwa oraz sufickich szej- chów, zakłada czarną tiubitiejkę. Niedawno objął funkcję turkha - starosty bractwa. Odpowiada za organizację regularnych zikrów i modlitw bractwa w swojej wsi, zajmuje się „obsługą” pogrzebów, którym towarzyszy zwykle zikr.
Po chwili z sąsiedniego domu zaczynają nas dobiegać odgłosy rytmicznego tupania i przytłumione gardłowe La illaha illa Llah... Modlący się powoli wpadają w trans, tracąc kontakt z rzeczywistością. Zakończą dobrze po północy. W sam raz, żeby zmrużyć na chwilę oczy przed porannym namazem...
Ramzan w życiu czeczeńskiej kobiety
Cheda dwa razy wychodziła już za mąż. Ma osiemnaście lat. Pierwszy mąż ją zostawił, od drugiego uciekła, bo bił. Zaszła w ciążę, ale usunęła, nie chciała urodzić m u dziecka. Wróciła do rodziców.
- Już przyjechał! Już tu jest! - woła podekscytowana. Telefon dzwoni co pięć minut. Cheda szybko wyskakuje z domowego chałatu. Przebiera się w obcisłą bluzkę na ramiączkach i czarną, aksamitną bluzę, do tego złote ozdoby - podarunki ślubne od byłych mężów. Przegląda w szafie spódnice ~ wybiera wąską, dżinsową, za kolana. W spodniach przestała chodzić jakiś czas temu. Nie tylko ona. Damskie spodnie zupełnie zniknęły z czeczeńskich bazarów po tym, jak Ramzan wypowiedział się publicznie w kwestii kobiecego ubioru zgodnego z „czeczeńską i islamską” tradycją republiki. Odważne panie, które zaopatrzyły się w nie w sąsiednich republikach, mogą się spotkać z szykanami i uwagami zarówno ze strony mężczyzn, jak i kobiet, które podzielają poglądy prezydenta.
Na koniec mocny makijaż i buty na obcasie. I jeszcze chustka - założona bardziej dla ozdoby, jako przepaska. Podobnie jak w dżinsach, również bez chustki nie wypada pojawić się publicznie. W Czeczenii obowiązuje nieformalny prezydencki nakaz noszenia chust w urzędach, szkołach i na uczelniach, jak na „tradycyjnie muzułmańską” republikę przystało. Nawet najbardziej zagorzałe feministki lub nie-muzułmanki wolą się nie wychylać i przynajmniej w torebce chustkę noszą.
- Idę na randkę. Idziecie ze mną? - pyta Cheda.Dżabraiła poznała przez in ternet. Dziś mieli się zobaczyć po raz
pierwszy. Widzieli tylko swoje zdjęcia przesyłane przez komórkę, pisali sms-y, czatowali, rozmawiali przez telefon. Nadszedł moment spotkania. Cheda wszystko zawczasu zaaranżowała. Wiedziała,
209
że w czwartki ojciec prowadzi spotkania bractwa sufickiego. Potem mają zikr. Nie będzie go więc cały wieczór. Ojciec nie pozwala jej samej wychodzić i spotykać się z chłopakami, martwi się o jej reputację. Matka jest bardziej wyrozumiała.
Dżabraił przyjechał samochodem z przyjacielem. Nieśmiało podszedł do Chedy, przywitał się. Szli w pewnej odległości od siebie, rozmawiając po czeczeńsku. Cheda z rozentuzjazmowanej nastolatki zamieniła się w nieśmiałą, skromną i nieokazującą emocji kobietę - tak, jak tego wymaga czeczeńska etykieta. Skręciłyśmy w boczną uliczkę, aby nie zwracać na siebie uwagi. Stanęli z boku, z dala od siebie. Cze - czeński flirt wymaga dystansu, zwykle około dwóch metrów. Tak, żeby nie było wątpliwości. Broń Boże jakieś trzymanie się za rękę czy pocałunki. Chodzenie do kina, kawiarni czy restauracji również nie wchodzi w grę - dziewczyna mogłaby zostać posądzona o „złe prowadzenie się”. Czując się nieco niezręcznie w roli wścibskich koleżanek, oddaliłyśmy się, co jakiś czas sprawdzając, czy randka nie dobiegła końca. Spotkanie trwało około czterdziestu minut.
- Co tak łaziłyście tam i z powrotem? Trzeba było cały czas stać i patrzeć na nas! - strofuje nas Cheda. Według czeczeńskich zwyczajów, koleżanki powinny spokojnie przyglądać się parze z pewnej odległości, tak, aby nie przeszkadzać i nie podsłuchiwać, ale w razie czego móc świadczyć o niewinności dziewczyny.
- 1 jak, Cheda, spodobał ci się? - pytam.- Tak! Fajny, miły... I chce się żenić! Ale ja na razie odmawiam.
Mówię mu, że muszę się zastanowić, że dam mu odpowiedź za pół roku, może rok.
- Czemu tak długo? Słyszałam, że u was szybciej wychodzi się za mąż?
- Tak, to prawda. Ale tak na początku trzeba. Nie można się od razu zgodzić. Muszę trzy razy odmówić. Potem się zgodzę. On się domyśla, ale nie wie na pewno.
- A nie będzie mu przeszkadzać, że byłaś już zamężna?- A, to? No wiecie, u nas mają na to swoje sposoby - trochę za
wstydziła się Cheda, wtajemniczając nas w sposoby przywracania dziewictwa, bardzo popularne na całym Kaukazie.
- A poza tym z poprzednimi mężami nie chodziłam do Urzędu Stanu Cywilnego. Byliśmy małżeństwem tylko według islamu.
210
Wygląda na to, że coraz bardziej popularne wśród kaukaskiej młodzieży (niekoniecznie religijnej) małżeństwa zawierane tylko w obecności mułły są swego rodzaju małżeństwami „na próbę”. Kompromisem między kulturowym zakazem dłuższego chodzenia ze sobą, a obawą przed „niewypałem”. Kaukaską wersją życia na kocią łapę.
- No, a jeśli się dowie? - pytam.- E, nie dowie się. Mieszka w Petersburgu.Różnie z tym bywa. Choć wiele, a może nawet większość zna
jomości zawierana jest dziś przez komórkę lub internet, nadal popularne są „przeszpiegi”, inicjowane zarówno przez samego kawalera, jak i jego rodzinę. Przyjaciele chłopaka przyjeżdżają do wsi lub dzielnicy, z której pochodzi dziewczyna, i wypytują o nią znajomych, sąsiadów i nauczycieli - jak uczyła się w szkole, czy była grzeczna, i przede wszystkim jak się prowadziła. Często przychodzą do domu panny, nie tylko po to, aby przyjrzeć się rodzicom i ich statusowi majątkowemu. Patrzą, jak obsługuje gości, czy jest miła i skromna. Nieraz specjalnie ją o coś w kółko proszą, każą nalewać herbatę, sprawdzając, czy jest uczynna i cierpliwa. I dziewczyna ma w tej grze swoje pięć minut. Jeśli chłopak jej się nie podoba, a rodzice bardzo chętnie widzieliby go jako męża, może źle obsłużyć jego kumów i tym samym delikatnie dać im do zrozumienia, że nie jest zainteresowana kandydatem. Pewna znajoma poproszona o nalanie herbaty trzy razy ją rozlewała, potykając się jednocześnie o wszelkie stojące na ziemi przedmioty. Skutecznie. Ku rozpaczy matki, kawaler więcej się nie pojawił.
Wydawałoby się, że internetowe znajomości to okno na świat, narzędzie emancypacji „uciśnionych” kaukaskich kobiet, które w końcu będą mogły decydować o własnym losie, szansa na prawdziwą miłość w związkach. Tymczasem to po prostu zmiana medium. Niegdyś były nim ustne przekazy o pięknych niewiastach z sąsiedniej wsi, później telefon i poczta, którą przesyłało się zdjęcia, jeśli przyszli małżonkowie pochodzili z różnych miast. Dzisiejsze medium to internet przez komórkę. Pozostałe elementy swatow- skiego obrzędu uległy tylko niewielkim modyfikacjom. „Czatowe” panny i kawalerowie stosują te same tradycyjne formy weryfikacji kandydatów, niektórzy jedynie zamiast wysyłania do wsi kolegów
211
próbują wygooglować sąsiadów (acz ryzyko blefu w takim wypadku rośnie). Tak jak i kiedyś, przed ślubem nie wypada dziewczynie dłużej przebywać z chłopakiem sam na sam. Podobnie jak kiedyś, oboje muszą uzyskać aprobatę ojca rodziny.
Do sieci wkraczają też nowocześni, lecz wierni swatowskiej tradycji rodzice, którzy powoli zaczynają wymieniać się „niekarni” lub „profilami” swoich dzieci w poszukiwaniu odpowiedniej partii. Z pomocą nowego medium aranżują małżeństwa swoich dzieci, nieraz zawczasu zamawiając salę weselną, co bywa czasami trudniejsze niż znalezienie panny młodej. Szczytem lenistwa (albo zaufania) wykazał się pewien biznesmen, który wszelkie sprawy związane z weselem, łącznie ze znalezieniem żony, powierzył rodzicom, a sam z braku czasu przyjechał dopiero na ślubną imprezę. Przyszłą żonę znał jedynie z fotografii przesłanej mailem „do akceptacji”.
*
Wesela odbywają się póki co „w reału”. Impreza zaczyna się w dzień, około południa, i trwa do wieczora. Biedniejsi organizują je na własnych podwórkach, bogatsi wynajmują na ten cel salę lub ogród, w którym rozstawia się stoły i wiaty. Panna młoda musi rzecz jasna wyglądać w ten dzień pięknie, jej strój nie odbiega wyraźnie od naszych standardów - w czasach ZSRR moda ślubna upodobniła się wyraźnie do europejskiej. Ale ostatnio i w tej kwestii państwo w osobie Ramzana zechciało się wypowiedzieć. W sierpniu 2009 roku zakazano sprzedaży sukien ślubnych w fasonach innych niż „tradycyjnie czeczeńskie”, czyli z długimi rękawami, bez dekoltu, przyozdobione tradycyjnymi czeczeńskimi ornamentami. Wszelkie inne w ciągu jednego dnia musiały zniknąć ze sklepów pod groźbą zamknięcia biznesu. Załamani sprzedawcy przenieśli swoje kramy na dagestańskie i inguskie bazary lub desperacko poszukiwali krawcowych, które umiałyby sukienki przerobić. Z Ram- zanem bowiem nie ma żartów.
Główni bohaterowie wesela nie są wbrew pozorom w centrum uwagi, szczególnie po ceremonii udzielenia ślubu przez mułłę. Panna młoda stoi z boku, milcząca i poważna. Bywa, że pan młody w ogóle nie bierze udziału w uroczystości, a jedynie w gronie swoich
212
kolegów obserwuje ją z pewnej odległości. Bawią się i tańczą goście. Ale nie piją - szczególnie ostatnimi czasy - gdy islamskie normy coraz bardziej wkraczają w życie codzienne. To ukłon w stronę islamu i... w stronę władzy, która promuje abstynencję. Na początku 2009 roku w Czeczenii wprowadzono suchoj zakon, znany z czasów Gorbaczowa. Mocniejszy alkohol dostępny jest tylko od ósmej do dziesiątej rano i to głównie w miastach (za wyjątkiem Rama- danu, gdy nie sprzedaje się go w ogóle). W wielu aułach sklepy nie prowadzą sprzedaży żadnych napojów alkoholowych.
Na weselach tańczy się najczęściej lezginkę - taniec popularny na całym Kaukazie, choć w wielu odmianach. Czasami zapraszane są również gwiazdy czeczeńskiej estrady, zabawiające gości muzyką popularną. Ale uwaga, według zarządzeń czeczeńskiego Ministerstwa Kultury, mogą wykonywać tylko te pieśni, które odpowiadają „czeczeńskiej mentalności”. Co bardziej pobożne rodziny, widzące sprzeczność czeczeńskich tradycji z normami islamu, zamiast muzyki zamawiają grupy wykonujące naszydy (islamskie pieśni).
Po ślubie młodych małżonków również obowiązuje szereg zakazów. Nie mogą dotykać się zarówno w miejscach publicznych, jak i w domu w obecności starszych. Pan młody przez jakiś czas nie spotyka się ze swoimi teściami, unika też kontaktów z własnymi rodzicami. Młoda mężatka nigdy nie może pierwsza odzywać się w obecności mężczyzn i starszych. Musi pomagać swojej teściowej, usługiwać. Powinna też jak najszybciej zajść w ciążę. Dla kobiety niewychowanej w Czeczenii pierwsze miesiące po ślubie mogą być przeżyciem traumatycznym...
*
Patimat, siostra Chedy, wyszła za mąż, mając dwadzieścia trzy lata, za mułłę z sąsiedniej wsi. Wszystko odbyło się zgodnie z zasadami islamu - i randki, i ślub, i... rozwód. Rozeszli się po dwóch latach, niedługo po urodzeniu się ich córeczki.
- Oj, przez głupotę się rozstaliśmy! - wzdycha. - W gniewie powiedział trzy razy: „Rozwodzę się z tobą”! Potem żałował. Ale stało się. Ja też mam swoją dumę - nie mogłam po czymś takim do niego wrócić. Tym bardziej że wszyscy się dowiedzieli.
213
Rozwód Patimat stał się gorącym tematem płotek, szczególnie że te problemy akurat omawiano na czeczeńskich kanałach telewizyjnych.
- Sam Kadyrow w telewizji dokładnie wyjaśniał, na czym polega muzułmański ślub i rozwód.
Według norm szarijatu, wypowiedzenie trzy razy zdania „rozwodzę się z tobą” ma moc sprawczą. Słów nie można już cofnąć. Jeśli małżonkowie zdecydują się być znowu razem, muszą wpierw wstąpić w związek małżeński z inną osobą. Dopiero wówczas mogą na nowo zawrzeć ślub. Czy nowe, nawet chwilowe małżeństwo, powinno być skonsumowane? Nie wiadomo. Ponoć zdarza się, że pro forma oddawano żonę przyjacielowi na noc poślubną, aby potem ponownie się z nią ożenić. Nic jednak od razu. Najpierw trzeba poczekać trzy miesiące, aby upewnić się, czy nie będzie potomstwa z drugiego małżeństwa (nawet jeśli oboje zaklinają się, że nie zostało skonsumowane). Trzy miesiące dawno już minęły. Mułła ożenił się po raz drugi, Patimat mieszka u rodziców. Cieszy się, że pozwolił jej zostawić dziecko (według czeczeńskich i islamskich tradycji, dziecko po rozwodzie trafia do ojca, matka ma prawo jedynie je widywać). Chciałby, aby Patimat wróciła do niego jako pierwsza żona. Ona jednak nie wyobraża sobie życia we trójkę. Kto wie, co będzie za parę lat, jeśli Ramzanowi uda się zalegalizować poligamię. Może czeczeńskie kobiety łatwiej będzie przekonać, że trójkąt to norma.
*
- Pojutrze czeczeński dzień kobiet! - oznajmia Cheda. Na mieście rzeczywiście pojawiły się plakaty z hasłami w rodzaju: „Cze- czenka-bohaterka ostoją narodu”, „Chwała kobiecie czeczeńskiej”. Nowe święto ogłoszono po raz pierwszy we wrześniu 2009 roku, zapewne jako konkurencję dla wciąż popularnego w Czeczenii 8 marca. „Nowy dzień kobiet” wprowadzono na pamiątkę wydarzeń z 1819 roku. Zginęło wówczas czterdzieści sześć czeczeńskich kobiet, które uciekały ze spalonego przez carskie wojska aułu Dadi- jurt. Tratwa, na której płynęły, utonęła, lub - jak głosi bardziej popularna wersja - została zatopiona. Kobiety wolały zginąć, ratując swoją cześć, niż dostać się w ręce carskich żołdaków.
214
- Mówią, że Ramzan da każdej kobiecie po pięć tysięcy rubli (pięćset złotych)! - mówi podekscytowana Cheda.
- Aha... Na dzień lekarza też mieli dać pięć tysięcy. Dali dwieście - tłumi jej entuzjazm siostra.
- Oj, nie mów, Ramzan by dał. On ma gest, ale jego otoczenie kradnie. Zobaczysz, że da!
Islam i Ramzan wyraźnie wkraczają w życie czeczeńskich rodzin, przede wszystkim kobiet (to ich bowiem dotyczy większość zakazów i nakazów), które siedząc w domu śledzą wieczorne pogawędki Ramzana o czeczeńskich tradycjach i islamie. A religijnych i patriotycznych programów nie brakuje. Nawet prywatnym stacjom zasugerowano, aby, zamiast pokazywać amerykańskie filmy, edukowały społeczeństwo w duchu islamu i czeczeńskich tradycji.
Czy ramzanowskie dyscyplinowanie kobiet pomoże „uzdrowić” czeczeński naród, zagubiony w powojennym chaosie? Kto wie... Trudno się nie śmiać, dowiadując się o kolejnym - z naszej perspektywy - idiotycznym zakazie. Trudno nie upatrywać w tym ograniczania praw kobiet. Te jednak (w większości) przyjmują nowo tworzoną ramzanowską tradycję jako powrót do odwiecznych czeczeńskich i islamskich zwyczajów, których gotowe są przestrzegać (lub udawać, że przestrzegają) w imię „umoralniania” czeczeńskiego narodu. Być może islamsko-patriotyczna propozycja Ramzana jest dla nich pierwszą od upadku komunizmu możliwą do przyjęcia ideologią, dającą jednocześnie odpowiedź na pytanie „jak i po co żyć”?
Cóż mają jednak począć czeczeńskie feministki, które wyśmiewają kolejne zakazy i nakazy Ramzana, sprzeciwiając się wprowadzanej dyscyplinie? Są w mniejszości. Póki co, pozostaje im usiąść w domowym zaciszu (w spodniach i bez chustki) i z kieliszkiem (kupionego zawczasu) szampana w ręku świętować 8 marca...
Sprawiedliwa
Jest deszczowy, wrześniowy wieczór. Zapada zmrok. Ibragim wrócił z meczetu z wieczornej modlitwy. Wyciąga z kieszeni garść daktyli, rozdaje dzieciom. Jest Ramadan - miesiąc muzułmańskiego postu, podczas którego przez cały dzień nie powinno się jeść ani pić. Po zmroku można „przerwać post”. Jak za czasów Mahometa, najlepiej uczynić to daktylami i wodą.
Wraz z Ibragimem zasiadamy do kolacji - dla niego pierwszego w dniu dzisiejszym posiłku. Do stołu usługują córki, co jakiś czas dokładając na talerze żyżig-gałnysz ~ czeczeńskie kluski z mięsem suto zakrapiane czosnkowym sosem. Czeczeńskie kobiety nie siadają zwykle do stołu razem z mężczyznami. Przekąszą coś w kuchni lub gdy mężczyźni skończą i będzie chwila spokoju.
Najmłodszy syn Ibragima siedzi na ganku i nakleja zrobione przez siebie ozdoby z krepiny na stare doniczki. Lubi kwiaty, zajmuje się nim i w wolnej chwili. Z zaciekawieniem przysłuchuje się naszym rozmowom, ale nic nie mówi.
- Gdyby nie Natasza (Estemirowa), Malik by już nie żył - mówi Ibragim. Słysząc własne imię, chłopak odrywa się na chwilę od kwiatów.
- Przyjeżdżała tu, nocowała u nas. O, w tym pokoju, gdzie wy... Taką dobrą kobietę zabić... Swołocze. - Spluwa z obrzydzeniem. - W piekle się będą smażyć - złorzeczy po cichu.
*
- To było jesienią, w 2005 roku - opowiada Ibragim. - O świcie pod nasz dom podjechał wojskowy uaz. Żądali otwarcia bramy, grożąc wyważeniem jej siłą, jeśli ich nie wpuszczę. Kilku
217
mundurowych w kominiarkach przeszukało nasz dom, wywracając wszystko do góry nogami, klnąc przy tym siarczyście. Siłą wepchnęli Malika do samochodu. „On jest niewinny! Dokąd go wieziecie? Dlaczego zabieracie swoich?” (mundurowi byli Czeczenami) - lamenty żony i córek na niewiele się zdały, mundurowi kazali im milczeć. Tego poranka Malik przepadł bez wieści. Podobnie jak pięciu jego kolegów z Nowych Atagów.
- Dlaczego nasi chłopcy? Może to kara za zbyt małe poparcie wsi dla władzy? - ludzie ze wsi próbowali sobie to jakoś tłumaczyć. - Może trzeba będzie jednak powiesić portret Kadyrowa (ojca)? Lub szkołę nazwać jego imieniem? Albo przynajmniej klub sportowy?
Tak, jak to zrobili w innych wsiach - dla świętego spokoju.W 2005 roku „porządek konstytucyjny” w Czeczenii formalnie
został już dawno przywrócony. W mediach mówiło się o odbudowie i stabilizacji. Wprawdzie otwarte działania wojenne zostały już zakończone, terror był jednak czeczeńską codziennością. Nikt nie wiedział, kiedy przyjdzie kolej na jego rodzinę, każdy w duchu miał nadzieję, że porwania i aresztowania zdarzają się „za coś” i nie mogą dotknąć zwykłych, uczciwych ludzi, niesprzeciwiających się władzy, takich, którzy nigdy nie mieli broni w ręku lub dawno tę broń oddali. Wierzono też, że źródłem zła są wojska rosyjskie, kontraktnicy, tymczasem coraz częściej terror wojsk federalnych ustępował wewnętrznemu czeczeńskiemu. Granica między swoim i obcym, zdrajcą i bohaterem, coraz bardziej się zacierała. Zdrajcy stawali się bohaterami, bohaterowie terrorystami. O to trochę chodziło rosyjskim władzom, którym zależało na zmianie charakteru konfliktu z rosyjsko-czeczeńskiego na czeczeńsko-czeczeński (w ramach tak zwanej polityki czeczenizacji), co powoli stawało się faktem.
- A my naiwnie wierzyliśmy, że wojna jest już za nami... - Ibra- gim uśmiecha się smutno. Wystosowaliśmy nawet petycję do rządu - niby „naszego”, „czeczeńskiego”: „Wydawałoby się, że u nas wszystko idzie ku stabilizacji. Jest rząd, jest prezydent. Do kiedy jednak będziemy żyć według bandyckich zasad?” Pewnie nawet nie przeczytali...
- Wyszliśmy więc na ulicę, żądając uwolnienia chłopaków - mówi Ibragim. Zablokowaliśmy most na trasie Grozny-Nowe
218
Atagi. Obiecano pomóc, jeśli odblokujemy drogę. Nikt jednak sprawą się nie zajął, licząc, że szybko skapitulujemy. My tymczasem wznowiliśmy blokadę. I tak w kółko.
Po kilku dniach jeden z chłopaków został nieoczekiwanie zwolniony. Wyrzucono go z samochodu niedaleko Groźnego. Jakiś kierowca zlitował się nad pobitym nastolatkiem i podwiózł do domu. Apti był wycieńczony, silnie pobity, natychmiast trafił do szpitala. Nie wiedział, gdzie był, kto i za co go tak „urządził”. Dlaczego akurat on został zwolniony? Może m iał wysoko postawionych krewnych? Może udało mu się wskazać, na - choćby dalekie - pokrewieństwo z katami? Może rodzina zapłaciła komu trzeba i ile trzeba? - nigdy się pewnie nie dowiemy.
Wrócili na trasę. Groziła im milicja, siłowicy (struktury siłowe). Bezskutecznie, Na wszelki wypadek na blokadę szły głównie kobiety. Wiedziały, że czeczeńska milicja tak łatwo nie zdecyduje się na użycie wobec nich siły. Na Kaukazie przemoc wobec kobiet - nawet najdrobniejsza - wiąże się z większymi konsekwencjami ze strony bliskich - ze śmiercią winowajcy włącznie. Głęboko zakorzeniony w czeczeńskiej kulturze szacunek wobec kobiet, ich nietykalność oraz „przynależność” do innych mężczyzn sprawiały, że milicja nie za bardzo wiedziała, jak postąpić w takiej sytuacji (z podobnych przyczyn handlem lub przemytem na granicy rosyjsko-azerbejdżańskiej zajmują się głównie kobiety - mężczyźni bowiem częściej byli przez służbę graniczną bici, przeszukiwani, musieli dawać większe łapówki, w efekcie handel się nie opłacał).
- Przychodził do mnie nawet szef administracji - śmieje się Ibragim. - Błagał, abym zakończył ten bezpriedieł (nieporządek). Okazało się, że jemu też się dostało. „Nieznani sprawcy” porwali go i silnie pobili, grożąc śmiercią, jeśli nie powstrzyma niesfornych pikieciarzy.
- Wkrótce potem dostało się całej wsi - już poważniej mówi Ibragim. - Przyjechali i zniszczyli naszą piekarnię, oskarżając właścicieli o wypiekanie chleba dla „wahhabitów”. Następnego dnia cały oddział milicji przyjechał do meczetu, podczas piątkowego kazania. Apelowali o „doprowadzenie do porządku” pikietujących kobiet, grożąc, że „czterech kolejnych bandytów ze wsi zostanie wkrótce złapanych i ukaranych bez sądu”.
219
Wszyscy doskonale wiedzieli, że porwani nie mają z bandytyzmem nic wspólnego, bali się jednak kolejnych porwań lub polowań na „wahhabitów”, podczas których taki sam los mógł spotkać ich synów Wiedzieli, że milicja gotowa jest dotrzymać słowa.
*
Demonstracje, długotrwałe akcje protestu to w Czeczenii rzadkość - kończą się zwykle po pierwszych groźbach. To dlatego władza najwyraźniej nie wiedziała, jak sobie poradzić z demonstrującymi atagińskimi kobietami. Konsekwentna, długotrwała blokada główniej drogi była aktem odwagi i desperacji ludzi żyjących w rzeczywistości rządzącej się prawem silniejszego, lepiej ustawionego, bardziej bezwzględnego. Z czasem inni mieszkańcy coraz mniej solidarnie patrzyli na protestujących, bojąc się konsekwencji. Nie były to pierwsze porwania czy zaczystki w Nowych Atagach. W takich sytuacjach - zamiast otwartych demonstracji - rodziny po cichu zbierały pieniądze, zapożyczały się, sprzedawały domy, aby wykupić swoich bliskich. Żywych lub martwych. Przez całą wojnę z handlu ludźmi utrzymywały się całe rzesze wojskowych. Zwykli ludzie płacili za wszystko - żeby nie zabrali syna, córki, żeby nie zgwałcili, nie zabili czy nie okaleczyli. Ciało - żywe lub martwe - stało się towarem przynoszącym znaczne zyski. Początkowo handlowano tylko żywymi, z czasem jednak armia rosyjska zorientowała się, jak ważne są dla Czeczenów ciała lub nawet same głowy zabitych. Stawki wyrównano. Czeczeni - w przeciwieństwie do Rosjan - równie dużo gotowi byli oddać za zabitych, aby ich godnie pochować, zgodnie z tradycją, po muzułmańsku. (Nagie, umyte, ogolone wszędzie poza brodą ciało zawija się w czystą tkaninę i układa do grobu głową w stronę Mekki. Bojownicy golą się zawczasu, przewidując, że ich życie nie potrwa długo...).
*
- Zaczęliśmy powoli tracić nadzieję - kontynuuje swoją opowieść Ibragim. - Nie wiedzieliśmy nawet, czy Malik żyje. Zastanawiałem się już, skąd załatwić pieniądze. Czy brat w Polsce wystarczająco się
220
„ustawił”, aby pomóc? Może zadzwonić do krewnych do Moskwy? Wtedy poznaliśmy Nataszę. Dzięki niej sprawą udało się zainteresować media. Stacja telewizyjna „Wajnach” nagrała o nas materiał. Taśmy, co prawda, zabrano im na komisariacie, jednak o sprawie dowiadywało się coraz więcej ludzi - dziennikarzy, obrońców praw człowieka, co było nie na rękę lokalnej milicji. W końcu udało się poznać miejsce przetrzymywania chłopców. Wyjaśniło się również, że są podejrzani o zabójstwo milicjanta w Nowych Atagach. Niektórzy już „przyznali się” do winy. Co z tymi, którzy się jeszcze nie złamali? Czy jeszcze żyją? Pojawiła się jednak nadzieja. Skończyliśmy blokadę. Próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś o ich stanie, rozpocząć śledztwo.
- Po dziewięciu miesiącach Malik został wypuszczony na wolność. W areszcie śledczym wyrywano mu paznokcie, rażono prądem, bito, znęcano się. Kilka razy tracił przytomność - Ibragim ścisza głos, tak, aby Malik nie słyszał. Mówienie o męskiej „słabości”, nawet w sytuacji bez wyjścia, to mimo wszystko wstyd dla czeczeńskiego mężczyzny. - Nie wierzył, że wyjdzie stam tąd żywy. Pod wpływem tortur „przyznał się do winy”. Okazało się później, że milicjant, o którego zabójstwo oskarżony był Malik, to nasz niedaleki krewniak! Jawna bzdura!
- Chciałem jeszcze zawalczyć o to, aby zdjęto z syna wyrok, ale milicja mnie powstrzymała. „Wrócił syn do domu? To się ciesz i milcz” - grozili. No i już dałem sobie spokój. Z nimi nie wygrasz. Malik i tak miał szczęście. Z porwanej szóstki mieszkańców Nowych Atagów przeżyło trzech.
*
Porwania, tortury, zaginięcia to również codzienność dzisiejszej Czeczenii. Mają zwykle charakter lokalny. Komuś szybko potrzebny jest winny, trzeba się wykazać lub zemścić. Ktoś za dużo wie. Spirala przemocy się nakręca.
Moskwę niewiele obchodzą miejscowe porachunki. „Niech się między sobą wystrzelają” - myśli zapewne wielu decydentów ze stolicy, z wyższością patrząc na „dzikich”, a czasami i znienawidzonych górali.
221
Tacy, jak Malik, to ofiary bandyckiego systemu i całej sieci zależności, w której najbardziej cierpią zwykli ludzie. Ludzie, których porywano dla statystyki - aby wykazać się przed naczelnikiem wykryciem przestępstwa i aresztowaniem „terrorystów”, aby „przykryć” zabójstwo dokonane przez kolegę. Wystarczy złapać paru bezbronnych, zwykłych chłopaków, torturam i zmusić ich do podpisania fałszywych zeznań i sprawa załatwiona. „Sprawcę” najłatwiej później zabić - na wszelki wypadek. Po co zbędni świadkowie.
Podobnych historii można w Czeczenii usłyszeć tysiące - większość bez happy endu. Niektóre - jak ta - dzięki działaniom bliskich uzyskały większy rozgłos, trafiły do raportów Memoriału czy Amnesty International. Inne opowiedziane zostały europejskim urzędnikom wydającym decyzje o przyznanie statusu uchodźcy (jako potwierdzenie osobistych prześladowań), jeszcze inne (większość?) przechowywane są jedynie w pamięci bliskich, którzy pamiętają o okrucieństwach struktur siłowych i milicji. Kto wie, czy jeśli sytuacja się nie zmieni, to w swoim czasie znowu nie chwycą za broń, aby zemścić się za śmierć syna łub ojca?
O zaprzestanie stosowania przemocy wobec niewinnych łudzi walczy garstka obrońców praw człowieka, ludzi, którym nie jest wszystko jedno i którzy ryzykują własnym życiem, aby ocalić kolejne niewinne osoby przed bezwzględnością władz.
*
„Natalia Estemirowa. Służyła społeczeństwu. Zginęła z rąk siło- wików” - głosi napis na transparencie przeganianych przez milicję manifestantów, żądających zaprzestania morderstw niewinnych ludzi przez struktury siłowe.
Natasza Estemirowa była znaną obrończynią praw człowieka w Czeczenii, dziennikarką, autorką szeregu reportaży o działaniach wojennych w Czeczenii, wielokrotnie nagradzaną za swoje osiągnięcia, służbę społeczeństwu i prawdzie.
Została porwana w sierpniu 2009 roku koło swojego domu w Groźnym. Następnego dnia jej noszące ślady tortur ciało znaleziono w miejscowości Gazi-jurt w sąsiedniej Inguszetii. Miała pięćdziesiąt lat, osierociła szesnastoletnią córkę.
222
Wielokrotnie dostawała pogróżki. Wiedziała, że może w każdej chwili zginąć. Dążenie do prawdy i wewnętrzna dum a nie pozwalały jej jednak rezygnować z walki o życie niewinnych ludzi i należyte ukaranie przestępców. Nie chodziła otoczona ochroną, nie jeździła opancerzonym samochodem.
Początkowo wydawało się, że za jej zabójstwem stoi Kadyrow, o którym Estemirowa wyrażała się niepochlebnie, ujawniając kolejne zbrodnie jego „psów”. Wygląda jednak na to, że przyczyna zabójstwa była dużo bardziej prozaiczna. O pewnej „lokalnej” zbrodni Natasza wiedziała za dużo, co gorsza chciała rzecz nagłośnić. Owa sprawa, którą Natasza najprawdopodobniej przepłaciła życiem, niewiele różniła się od historii młodych mieszkańców Nowych Atagów. Inny rejon, inny komisariat, inne śmierci i podobnie bezwzględni, bezkarni mordercy, dla których życie i godność ludzka tak niewiele znaczą.
*
- Nie mogę uwierzyć, że jej nie m a - opowiada przyjaciel Nataszy z Groźnego. - To była złota kobieta. Wszyscy ją lubili i podziwiali. Mam jeszcze od niej sms-y. Chciałem skasować, ale jakoś ręka nie daje. Nie mogę się z nimi rozstać, czasami siadam i czytam... Robiła pyszne pierogi. Obiecała, że mnie zaprosi w przyszłym tygodniu...
Zarema
Ramzan stoi dumnie w pobliżu trzech trupów. Najazd kamery na zmasakrowane ciała mężczyzn.
- Będziemy zabijać tych szatanów! Bez zastanowienia! - oznajmia Ramzan, nie kryjąc satysfakcji z udanej akcji. Wskazuje ręką na ciało młodego mężczyzny. Obok stoi blada kobieta w średnim wieku, jak się później okazuje - matka chłopaka. Kobieta dziękuje Ramzanowi, że wybawił ją od szatana...
*
- Przepraszam, że dziś u mnie kuchnia rosyjska - śmieje się Makka. - Gdybym wiedziała, że przyjdziecie, zrobiłabym wam czeczeńskie gałuszki! - W drugim pokoju jej mąż popija piwko, oglądając mistrzostwa świata w piłce nożnej. W radiu cichnie czeczeńska lezginka. Zaczynają się wiadomości. Makka ścisza. - No chyba, że was interesuje, jak minął dzień Ramzana? - śmieje się. Z głośników dobiega ciche, lecz powtarzane jak mantra: „Ramzan Kadyrow odwiedził... Prezydent Czeczeńskiej Republiki Ramzan Kadyrow powiedział... Ramzan Kadyrow spotkał się....”. I znów lezginka.
Makka, wesoła czterdziestolatka, opowiada przy kolacji o swoich projektach, poprzez które pomaga kobietom, które straciły bliskich w czasie wojny. Mówi o tym, ile jeszcze jest do zrobienia w powojennej Czeczenii, iłu ludzi potrzebuje nie tylko pomocy materialnej, ale przede wszystkim psychologicznej. Mówi, że ludzie są zirytowani, że zszokowanym moskwianom po ataku na metro w marcu 2010 roku od razu zapewniono opiekę psychologiczną. A tu każdego dnia wybuchy bomb, specoperacje. Ale kogo to obchodzi, że nasze społeczeństwo tym bardziej wymaga pomocy psychologów, psychiatrów - mówi Makka, wierząc jednak, że sytuacja kiedyś się poprawi.
225
- A co tam u Zaremy? Wyszła za mąż? - pyta Makkę koleżanka, wspominając czasy, gdy pracowały wspólnie dla Duńskiej Rady ds. Uchodźców.
- Zaremy nie ma.... - Makka poważnieje, łzy stają jej w oczach. Nie może mówić. Dobrze znała Zaremę, razem pracowały, pomagały uchodźcom podczas wojny. Zapada milczenie.
- Zabrali ją pół roku temu, w listopadzie 2009 roku. Od tej pory nie ma żadnych wieści.
- Kto? Dlaczego? Za co?Zarema była wesołą, pulchną kobietą, rówieśniczką Makki, za
angażowaną w pracę dla duńskiej organizacji humanitarnej. Znała angielski, brała udział w międzynarodowych projektach, wiełe czasu spędzała w pracy. Nie założyła rodziny - dla wykształconych młodych Czeczenek chcących pracować zawodowo nie jest to proste. Gdy gotowe są porzucić karierę dla rodziny, bywa już za późno. Podobnie jak wiele osób z jej pokolenia, po wojnie zwróciła się w stronę islamu, nosiła dłuższe stroje, okrywała głowę chustą. I podobnie jak w wielu innych rodzinach, nie spotkało się to z aprobatą starszych członków rodziny, którym bliższe było wychowanie „radzieckie” niż „islamskie”. Zaremie daleko było jednak do radykalizmu, nie narzucała swoich poglądów innym. Żyła pracą i religią. Po cichu liczyła, że uda się jej jeszcze założyć rodzinę. Remontowała zbombardowany w czasie wojny dom w lenińskim rejonie Groźnego, aby w nim wkrótce zamieszkać.
Był ostatni dzień października. Robotnicy zakrywali nieskończoną część dachu brezentem. W pewnym momencie z obu stron podjechali siłowicy. Rozpoczął się szturm. W pierwszej kolejności ostrzelano dom sąsiadów. Czy ktoś się w nim ukrywał? Czy to on był celem? Czy też chcieli postraszyć sąsiadów, aby się nie przyglądali? Wkrótce, w efekcie ostrzału w domu Zaremy wybuchł pożar. Podczas akcji zabito dwudziestoletniego mężczyznę. Zaremę siłą zapakowano do samochodu. Wówczas po raz ostatni ją widziano. Dom szturmowano nadal (jak na prawdziwą specoperację przystało), aż do czasu pojawienia się strażaków, którzy ugasili pożar. Spalony trup mężczyzny jeszcze długo leżał na podwórzu.
Tego wieczoru mieszkańcy Groźnego dowiedzieli się o zakończonej operacji specjalnej dowodzonej przez samego Ramzana.
226
Zwieńczonej oczywiście - jak każda pokazywana w telewizji - sukcesem. Według oficjalnej wersji zabito dwóch bojowników. Nie poległ żaden z siłowików. O zabranej kobiecie nie wspomniano.
- Biedna matka wciąż jej szuka. Minęło już ponad pół roku.... - mówi Makka. Pisała tysiące wniosków, skarg, próśb. Napisała nawet do Strasburga.
Matka Zaremy, Lida, mimo ciężkiego życia jest wesołą „radziecką” kobietą. Urodziła się - jak większość osób z jej pokolenia - w Kazachstanie. Mieszkali w polsko-czeczeńskim kołchozie. Lida wspomina, jak jej babka, wspólnie z polską przyjaciółką modliły się i na polskim, i na muzułmańskim cmentarzu, jak się przyjaźniły, odwiedzały. Jej rodzice zostali w Kazachstanie aż do śmierci. Lida wróciła do Czeczenii, pracowała na poczcie i jak wiele innych osób wierzyła w sens budowy komunizmu. W czasie wojny omal nie straciła życia podczas bombardowania Groźnego, pieczołowicie wypełniając powierzone jej zadanie buchalteryjne. Uratowali ją bojownicy, eskortując (wraz z utargiem rzecz jasna) na wyznaczone miejsce.
- Wtedy byli inni ludzie - mówi. - Nasi bojownicy to, co zarobili, dzielili na trzy: jedna trzecia dla siebie, jednak trzecia na sieroty, jedna trzecia dla inwalidów. Byli uczciwi. Dopiero w czasie drugiej wojny ludzie zamienili się w zwierzęta. Zaczęli troszczyć się tylko o siebie. Dziś jest to samo. Ludzie zobojętnieli, - Lida ma wiele powodów, aby tak uważać.
*
Mijamy odremontowane dzielnice przypominające nieco wojskowe osiedla w Polsce z łat pięćdziesiątych. Wjeżdżamy do leniń- skiego rejonu Groźnego, w dzielnicę domków jednorodzinnych, w większości zbudowanych z czerwonej cegły. Czysto, nowo. Cze- czeni szczycą się czystością (do dziś w niektórych domach, aby okazać gościowi szacunek, niepostrzeżenie czyści się mu buty!).
Wokół trwają remonty, wszędzie pachnie wapnem i farbą. Ekipy przyjeżdżają nawet spoza republiki, szczególnie z Dagestanu. Tam praca na budowie uważana jest za nieprestiżową, niegodną szlachetnie urodzonych (za których uważa się większość Dagestań- czyków). Co innego fucha w obcej republice, gdzie nikt nie widzi.
227
I do tego nieźle płatna. Powstają pałace z arkadami oraz skromne kwadratowe domki z letnią kuchnią, małym podwórkiem i wysoką bramą. Za płotami znikają te, których nikt już nie wyremontuje. Zbombardowane, zawalone. Właściciele zapewne nigdy nie wrócą z wygodnych i spokojnych przedmieść Oslo lub Wiednia.
Brama jest otwarta. Wchodzimy na podwórze. Wokół zgliszcza. Stopione plastikowe okna, gdzieniegdzie taśma ochronna, resztki dużych, czerwonych dachówek odpadają ze spalonych żerdzi. W rogu stoją niewykorzystane cegły oraz worki z wapnem. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, już rozkradziono.
W starej, niespałonej części domu w szafce stoją zeszłoroczne przetwory, koło lodówki wisi czosnek. Zarema czasami nocowała tu wraz z koleżanką, doglądając remontu domu, w którym miała lada dzień zamieszkać.
- Stąd zabrano moją córeczkę - mówi Lida przez łzy. - Wszystko odwołam, wycofam wniosek do Strasburga, żebym tylko mogła zobaczyć moją Zaremkę! Prosiłam na kolanach prezydenta Inguszetii, chodziłam po krewnych, zbierałam pieniądze. Wiem, że Zarema żyje! Nie mogli jej zabić tak po prostu, za nic!
Podobno jakaś kobieta na ulicy powiedziała jej, że widziała Za- remę w więzieniu. Lida zasięgała porad u wróżek. Wszystkie twierdzą, że Zarema żyje. Lida od niedawna odwiedza je w tajemnicy. Ramzan bowiem zakazał działalności jasnowidzom i wróżkom, mówiąc, że to nie „po islamsku”. Niewykluczone, że nie o religię tu chodzi, ale o fakt, że takie osoby za dużo wiedzą. Niejedna matka przychodzi do nich z podobnymi problemami.
*
Dlaczego zabrano Zaremę? Czy stało się to przez przypadek? Może za dużo widziała? Czy faktycznie pomogła jakiemuś młodemu chłopakowi, który był bojownikiem (lub stał się nim pośmiertnie)?
Sąsiedzi nie chcą rozmawiać. Widzieli odjeżdżający łazik, do którego wrzucono Zaremę. Wiedzą, że zabrali ją kadyrowcy. Ale zeznań nie złożą - operacją dowodził ponoć sam Kadyrow!
- To i tak nic nie da - mówią. - Sama pani rozumie, chcę żyć, mam rodzinę.
228
W Duńskiej Radzie ds. Uchodźców do tematu podchodzą chłodno. Oni polityką się nie zajmują, tylko pomocą humanitarną! Nie będą wysyłać oficjalnego pisma do władz. Lepiej nie mieszać się w nieswoje sprawy. Przepadnie placówka w Groźnym, projekty, kasa.
Koleżanki unikają tematu.- Żal dziewczyny, ale widocznie coś miała na sumieniu. Może
żyła na kocią łapę z bojownikiem, może go ukrywała?- Zarema przecież tak bardzo chciała założyć rodzinę, może się
zakochała?.... - mówi niezbyt pewnie koleżanka z pracy.- Mówią też, że ostatnio skłaniała się ku wahhabizmowi... - do
daje inna, jakby uspokajając swoje sumienie.Codzienna propaganda czeczeńskiej telewizji republikańskiej
zbiera żniwo, świadomie bądź nie, wpływa na sposób mówienia i myślenia o porwanych, zabranych, torturowanych. Często ich samych.
Choć bezpośrednie działania wojenne na terenie Czeczenii skończyły się parę lat temu, nie brakuje cichych ofiar terroru, ta kich jak Zarema. Zaginieni bez wieści, umierający w więzieniach, zabici, „ogłoszeni” bojownikami. Giną po cichu. Zwykli ludzie coraz bardziej gotowi są wierzyć Ramzanowi walczącemu z „szatanami, którzy są wśród nas”. Wierzą, bo widzą, że na ulicach panuje względny spokój. W końcu można wyjść wieczorem na spacer. Gotowi są zaakceptować każdą władzę, byle nie wybuchła nowa wojna. Łatwo dają się omamić fontannami, nowymi budynkami. Szczerze chwalą Ramzana za błyskawiczną odbudowę, za szkoły, szpitale. Gotowi są mu zapomnieć śmierć kolegów, koleżanek, bliskich. Idą na współpracę. Są lub muszą być posłuszni. Zmęczeni wojną, zamykają oczy na nieszczęście innych (przynajmniej dopóki nie dotknie ono ich własnej rodziny), racjonalizują sobie działania władz. Porządek wymaga ofiar... Jak pokazuje historia XX wieku, nie bez powodu okres powojenny to idealny czas na wprowadzanie i utwierdzanie się terroru państwowego.
*
Lida co dwa miesiące zmienia num er telefonu. Często nocuje poza domem. Wie, że w każdej chwili ktoś może donieść, gdzie jest. Mogą ją aresztować, aby przestała węszyć, rozdmuchiwać,
229
rozpowiadać. Pogróżki już dostawała. Władze Czeczenii mszczą się jna składających skargi do Strasburga. Lida ostrzega, żebyśmy były ]ostrożne, za długo z nią nie przebywały. Boi się o nas. Donosiciele są wszędzie. I
* ]
Wychodzimy od Makki. Kątem oka dostrzegam rewolwer w tył- Inej kieszeni spodni młodego chłopaka. Stoi przed klatką scho- ]dową. Sztywnieję. Zatrzymuję się. Co się dzieje? - Makka patrzy ina mnie pytająco. Dociera do mnie, że to idiotyczne, żeby po paru 1tygodniach spędzonych w Czeczenii panikować na widok pistoletu, jktóry jest tu prawie tak samo popularnym wyposażeniem kieszeni |(i atrybutem męskości), jak komórka. ]
- Nie przejmuj się - mówi Makka. - To normalne, każdego z nas |to co jakiś czas łapie. Szczególnie, jak wracamy po dłuższej nie- jobecności. Dlatego niektórzy nie wracają. 1
Ramzan uśmiecha się do kamery, mówiąc o przyszłości republiki. Z patosem wypowiada się o mającym nastąpić niedługo rozwoju turystyki. Już wkrótce chce rozpocząć remont bazy turystycznej nad przepięknym, wysokogórskim jeziorem Kazenoj-am, przy granicy z Dagestanem. Zbuduje hotele, pensjonaty i bazę narciarską.
Być może za parę lat backpackersi będą bez problemów docierać do Czeczenii, fotografować meczety i fontanny Groźnego, odpoczywać nad jeziorem lub zażywać kąpieli w gorących źródłach koło Gu- dermesu. Będą bezpieczni, podobnie jak niegdyś zachodni turyści odwiedzający ZSRR. Podziwiali Moskwę, izolowani od nieszczęścia Bogu ducha winnych łudzi, których wysyłano na Syberię, wsadzano do więzień. Oni, podobnie jak Zarema, odchodzili po cichu.
SŁOWNICZEK KAUKASKO-ISLAMSKI
© Wojciech Mańkowski
ABREK - kaukaski Robin Hood, Janosik. Z osetyjskiego „abra- eg” - „rozbójnik”. Na Kaukazie Północnym w ten sposób określano ludzi, którzy opuścili swoje społeczności i zdecydowali się na życie w samotności. Najczęściej motywami kierującymi takimi ludźmi była niezgoda na niesprawiedliwość władz lub po prostu chęć rozboju. Żyli w górach, w pojedynkę, napadając na przedstawicieli władz i/bądź kupców i innych bogatych ludzi. Po zakończeniu wojny kaukaskiej to właśnie abrecy kontynuowali walkę z caratem. Wielu abreków działało także w czasach sowieckich, szczególnie w Czeczenii i po deportacji Czeczenów do Azji Środkowej. Za ostatniego abreka uważany jest Chasucha Magomadow, który ukrywał się przez trzydzieści lat. Został zabity przez KGB dopiero w 1976 roku. Abrecy cieszyli się z reguły szacunkiem społecznym.
ADAT - od arabskiego ada; oznacza prawo zwyczajowe, niepisany obyczaj. Na Kaukazie adaty były początkowo przekazywanymi ustnie norm am i regulującymi życie, sposób zachowania oraz etykietę, z czasem stały się czymś na kształt kodeksu moralnego i karnego. Prawo szarijatu było częstokroć „dostosowywane” do warunków lokalnych, te jego elementy, które kłóciły się z lokalnymi adatami, były często po prostu pomijane.
AKSAKAŁ - z tureckiego „białobrody”. Szanowany starzec, głowa rodu, mędrzec.
ALIM - uczony, teolog muzułmański, osoba zgłębiająca wiedzę religijną.
233
Godekan - centralne miejsce spotkań starszyzny w każdym dagestańskim aule
AUŁ - górska wieś na Kaukazie, u ludów tureckich po prostu wieś. Samo słowo auł jest pochodzenia tureckiego, dawniej oznaczało przenośne stanowisko koczownicze.
AZAN (adhan) - wezwanie do modlitwy, wykonywane pięć razy dziennie przez muezzina.
CZABAN - pasterz, zwykle całe lato spędzający w górach ze stadem.
DZMD - Duchowny Zarząd Muzułmanów Dagestanu (odpowiednio: Czeczenii, Inguszetii, Tatarstanu itd.). Oficjalne organizacje muzułmanów poszczególnych regionów Rosji, na których czele stoją mufti.
DŻAMAAT - z arabskiego „wspólnota”, „społeczność”. Słowo dża- maat używane jest na Kaukazie w kilku znaczeniach. Zwykle
234
dżamaat oznacza społeczność określoną na bazie terytorialnej (wioska może stanowić dżamaat) lub ideologicznej (np. skupiona wokół jakiegoś lidera grupa salafitów). Dżamaat to także walne zgromadzenie danej społeczności, które wspólnie podejmuje decyzje dotyczące życia religijnego i społecznego. Na czele dżamaatu stoi najczęściej imam. Mianem dżamaatów (czasami: dżamaałów wojennych) określa się również działające na Kaukazie zbrojne grupy radykalnych muzułmanów. Określenie Dżamaat (zwykle dużą literą) używane jest także do określenia nieformalnego związku muzułmanów mieszkających na większym terytorium (np, Dżamaat Kabardyno-Bałkarii) i posiadających wspólnego lidera.
DŻIHAD (z arabskiego „zmaganie”, „walka”). Pierwotnie dżihad oznaczał wszelkie starania, działania podejmowane na rzecz krzewienia wiary, umacniania islamu. Istnieje dżihad większy i mniejszy. Ten pierwszy oznacza zmagania muzułmanina zmierzające do stawania się coraz lepszym człowiekiem. Dżihad mały
to natomiast walka podejmowana w obronie islamu i muzułmanów, którą każdy jest zobowiązany podjąć, jeśli religia łub jej wyznawcy są zagrożeni przez „niewiernych”
DŻINY - tym terminem w islamie określa się demony; są istotami rozumnymi, potrafią przybierać różne formy cielesne, wykonywać różne prace; przed islamem dżiny były ucieleśnieniem wrogich człowiekowi sił przyrody.
FILARY WIARY MUZUŁMAŃSKIEJ - obowiązki muzułmanina: wyznawanie wiary w jedynego Boga (szahada), modlitwa (sałat), post (sawm), jałmużna (zakat), pielgrzymka (hadż).
FSR - Federalna Służba Bezpieczeństwa, spadkobierczyni KGB. W każdej republice ma swoje lokalne oddziały.
FUNDAMENTALIZM ISLAMSKI - nurt polityczny w ramach islamskiego reformizmu, który, w przeciwieństwie do islamskiego modernizmu, dąży do reformy islamu poprzez powrót do jego początków, postrzeganych jako złoty wiek islamu, i oczyszczenia islamu z elementów sprzecznych z radykalnie pojmowanym monoteizmem. Synonimem terminu fundamentalizm islamski jest pojęcie salafizmu. Termin „wahhabizm” jest w niniejszej książce używany w cudzysłowie, ponieważ nie odzwierciedla złożonego charakteru fundamentalizmu islamskiego na Kaukazie, będąc narzędziem propagandy rosyjskiej, synonimem terroryzmu.
GAZAWAT - turecki termin będący synonimem dżihadu.
GIAUR - pogardliwe określenie „niemuzułmanina” używane w językach tureckich, zapożyczone z języka perskiego. W dawnej Turcji stosowane głównie w odniesieniu do chrześcijan (Greków, Ormian, Asyryjczyków itd.). Synonim arabskiego „kafir” - niewierny.
HADIS - z arabskiego „relacja”, „sprawozdanie”; w islamie mianem hadisów określa się opowieści relacjonujące fakty z życia
236
proroka Mahometa (jego wypowiedzi, czyny itd.); hadisy zostały spisane około 200 łat po śmierci Mahometa; hadisy tworzą sunnę (tradycję), która jest jednym z najważniejszych źródeł szarijatu.
ICZKERIA - kraina na wschodzie Czeczenii, przy granicy z Dagestanem. Obecnie leży na terytorium rejonu wiedeńskiego i nożaj -jurtowskiego.
IMAM - z arabskiego „ten, który stoi na przedzie”, „przywódca”. Najczęściej używa się tego term inu w odniesieniu do imamów konkretnych meczetów, tzn. osób przewodniczących modlitwie piątkowej i wygłaszających kazania. Czasami jednak (jak w przypadku XIX-wiecznego Kaukazu) imamami określano także przywódców państw muzułmańskich (np. im am Szamił).
IMAN - wiara muzułmańska.
KADI - sędzia muzułmański, który wydaje wyroki opierając się na szarijacie (prawie islamskim). Jego status jest dużo wyższy od imama, który jedynie przewodzi modlitwie i rytuałom związanym z pogrzebem, ślubem itd. W jednych krajach muzułmańskich kadich mianowali władcy, w innych była to funkcja wybieralna. W wielu muzułmańskich krajach (w tym na Kaukazie) kadi pełnili także funkcje polityczne, będąc nierzadko głowami państw.
KAFIR - z arabskiego: niewierny.
KAŁMUCKI CZAJ - rodzaj herbaty z mlekiem, popularny napój śniadaniowy w wielu miejscach na północno-wschodnim Kaukazie - przyjął się nie tylko w stepie, ale i w górach. Zaparzany z zielonej herbaty z dodatkiem ziół stepowych bądź wysokogórskich oraz mleka i (zwykle) soli.
KIZIAK - suszony nawóz krowi mieszany ze słomą i formowany w kostki, używany powszechnie na Kaukazie w charakterze opału.
KOJSU - z awarskiego: rzeka.
237
KUNAK, KUNACTWO - rozpowszechniony na całym Kaukazie Północnym obyczaj zawierania przyjaźni pomiędzy mężczyznami różnych rodów i narodów. Kunacy byli zobowiązywani do udzielania sobie pomocy w każdej sytuacji, jak bracia. Słowo „kunak”, „konak” pochodzi z języków tureckich, gdzie oznacza gościa.
KURDIUK - złogi tłuszczowe umiejscowione w okolicach nasady ogona, zużywane przez zwierzę w czasie dłuższego okresu głodu. Na Kaukazie kurdiuk barani uznawany jest za przysmak.
MARSZRUTKA - bus do przewozu pasażerów, zarówno po mieście, jak i między regionami, najpopularniejszy i najtańszy środek transportu na całym obszarze postradzieckim.
MEDRESA (madrasa) - szkoła muzułmańska, w której zwyczajowo naucza się m.in. Koranu, języka arabskiego, retoryki, teologii i prawa muzułmańskiego.
MENT - potoczne i obraźliwe określenie milicjanta.
MIURYD - uczeń, osoba pragnąca poświęcić się dla islamu. Mianem miuryda określa się ucznia szejcha sufickiego (miurszyda), któremu miuryd powinien się bezwzględnie podporządkować.
MIURSZYD - suficki nauczyciel, szejch.
MIURYDYZM - ideologia narodowowyzwoleńcza północnokau- kaskich górali w XIX wieku, inspirowana naukami bractwa Nakszbandija. Cechą charakterystyczną miurydyzmu było połączenie działalności politycznej i religijnej, wyrażające się w prowadzeniu dżihadu przeciwko niewiernym, przy jednoczesnej walce o utwierdzenie szarijatu wśród górali.
MUEZZIN - wzywający z minaretu na modlitwę.
MUFTI - uczony interpretujący szarijat i udzielający rad; posiada możliwość wydawania fatw {opinii prawnych). W Rosji mufti stoją
238
na czele Duchownych Zarządów Muzułmanów poszczególnych republik.
MUŁŁA - zwyczajowy tytuł „duchownych” muzułmańskich, również: mistrz, nauczyciel, osoba interpretująca prawo religijnie.
MUNAFIK - obłudnik, podający się za muzułmanina, lecz nie przestrzegający podstawowych nakazów islamu i obowiązków muzułmanina.
NAMAZ - term in turecki na muzułmańską modlitwę (z arab. sałat), którą poprzedza rytualne obmycie ciała (ablucja).
OTKAT - z ros. „działka”, haracz.
PAPACHA - wysoka męska czapka z owczej skóry (często z karakułów). Jest nie tylko częścią tradycji, ale również symbolem prestiżu, dumy i honoru kaukaskiego mężczyzny. Dawniej rzucenie podczas sporu pod czyjeś nogi papachy lub strącenie jej z głowy adwersarza było śmiertelną obrazą, jednoznaczną z wyzwaniem do obrony honoru. Prawdziwy mężczyzna nie zdejmował swojej papachy nawet w pomieszczeniu.
PROWADNICA - „pociągowa stewardessa”, osoba odpowiadająca za porządek w danym wagonie, kontrolująca bilety, wydająca pościel. Za dodatkową opłatą można u niej zamówić herbatę łub kawę.
REKIET - wymuszanie haraczu, okupu na biznesmenach, podróżnych. Osoby łub grupy zajmujące się wyłudzaniem określa się mianem rekieterów.
SUNNA - z arabskiego „droga”, „ścieżka”. Jest to zbiór opowieści dotyczących życia, postępowania i wypowiedzi proroka Mahometa (hadisów).
SZAHID - słowo pochodzi od słowa szahada, czyli „wyznanie wiary”. Szahid to osoba, która poniosła śmierć za wiarę, męczennik
239
za wiarę, Szahid idzie prosto do raju. Za szahidów uznaje się także kobiety, które zmarły w połogu, ofiary zarazy lub osoby zmarłe w czasie modlitwy.
SZARIJAT - prawo muzułmańskie. Koran jest jednym z czterech źródeł szarijatu. Oprócz niego są jeszcze: sunna składająca się z hadisów, kijas - wnioskowanie przez analogię (stosuje się je w takich przypadkach, na które odpowiedzi nie można znaleźć ani w Koranie, ani w sunnie), idżma - jednomyślne postanowienie uczonych bądź całej wspólnoty dotyczące konkretnej sprawy, dla której nie można znaleźć rozwiązania w trzech poprzednich źródłach prawa.
SZEJCH - w sufiźmie: mistrz, przywódca bractwa sufickiego, który naucza swoich miurydów (uczniów) sufizmu.
SZPION - ros.: szpieg.
TARIKAT - „tarikat” „tarika” - z arabskiego „droga”, „ścieżka”. Termin używany zarówno na określenie reguł poszczególnych bractw sufkkich, jak i samych bractw zwanych często tarika- tami. Na Kaukazie obecne są w zasadzie dwa bractwa: Kadirija (głównie w Czeczenii i Inguszetii) oraz Nakszbandija (głównie w Dagestanie i Czeczenii). Członkowie bractw nazywani są często na Kaukazie „sufimi” lub „tarikatystami”.
TAWHID - jedynobóstwo.
TEJP - historycznie: wspólnota terytorialna w Czeczeni i Inguszetii składająca się z wielu mniejszych wspólnot rodowych, zarządzana przez radę starszych. Wspólnota posiadała zwykle własny cmentarz, górę i wieżę rodową, obchodziła wspólnie święta. Wewnątrz tejpów obowiązywał zakaz zawierania związków małżeńskich. Współcześnie na terenie Czeczenii i Inguszetii można wyodrębnić około 150 tejpów, mają dziś one głównie znaczenie symboliczne - codzienne identyfikacje i podziały są w dużo większym stopniu kształtowane przez grupy bliskich krewnych
240
oraz grupy religijne niż przez przynależność do tejpu (choć solidarność tejpowa może się przejawiać np. w przypadku krwawej zemsty).
TIUBITIEJKA - muzułmańska czapka modlitewna.
WALI - człowiek powszechnie szanowany, „przyjaciel Allacha”; określenie „wali” może oznaczać także opiekuna prawnego kobiety.
ZACZYSTKA - jedno z najbardziej złowieszczych słów we współczesnej kaukaskiej rzeczywistości. W ten sposób określa się operacje specjalne przeprowadzane przez struktury siłowe w regionie. Podczas zaczystek na masową skalę łamane są prawa człowieka.
ZAKAT - jałmużna, jeden z pięciu filarów islamu. Każdy muzułmanin zobowiązany jest do corocznego przekazywania 2,5% swojego majątku (nie dochodu) na cele ściśle określone w Koranie. Może je przekazać biednym, organizacjom charytatywnym, na potrzeby pielgrzymów, prowadzenie dżihadu itd. Zakat nie jest natomiast przekazywany duchowieństwu, które utrzymuje się z innych źródeł.
ZIJARAT - z arabskiego „odwiedzać”; pielgrzymka lub miejsce pielgrzymkowe, np. grób szejcha, święta góra, jaskinia.
ZINDAN - z perskiego: więzienie, jama, ciemnica. Termin powszechnie używany przez wieki w Azji Środkowej i na Kaukazie. Na współczesnym Kaukazie jest to najczęściej ziemianka, w której przetrzymywani są zakładnicy (zindanów używają zarówno rosyjscy żołnierze i kadrowcy do przetrzymywania bojowników, jak i na odwrót).
:' i s i # * '• * * •
BIBLIOGRAFIA
Abdułłajew Magomed, Sufizm i jego raznowidnosti na siewiero-wo- stocznom Kawkazie, Machaczkała 2003.
Babczenko Arkadij, Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii, Warszawa 2009.
Biełoziorow Witalij, Etniczeskaja karta Siewiernogo Kawkaza, Moskwa 2005.
Bobrownikow Władimir, Szariatskije sudy na Siewiernom Kawkazie, Moskwa 2000.
Bobrownikow Władimir, Abrieki na Siewiernom Kawkazie, Moskwa 2001.
Bobrownikow Władimir, Musułmanie Siewiernogo Kawkaza, Moskwa 2002.
Yuval-Davis Nira, Gender and Nation, London 1997.Chasijew Said-Magomied, O cennostnoj szkaie Czeczencew, „Lam”
2000, nr 4.Ciesielski Stanisław, Rosja - Czeczenia. Dwa stulecia konfliktu,
Wrocław 2003.Crews Robert, For Prophet and Tsar. Islam and Empire in Russia
and Central Asia, Cambridge, London 2006.Czesnow Jan, Czeczeńcem byt’trudno. Tejpy, ich roi wproszłom i na-
stojaszczem, „Niezawisimaja Gazieta”, 2 2 IX 1994.Derługuian Georgi, „The Forgotten Complexities of Jihad in the
North Caucasus”, [w:] Lale Yalcin-Heckmann i Bruce Grant (red.), Caucasus Paradigms: Anthropologies, Histories, and the Making o f a World Area, M ünster 2008.
243
Douglas Mary, Czystość i zmaza. Analiza pojęć nieczystości i tabu, Warszawa 2007.
Danecki Janusz, Kultura islamu. Słownik, Warszawa 1997.Danecki Janusz, Podstawowe wiadomości o islamie, 1 .1 i 2, Warsza
wa 2002.Evangelista Matthew, The Chechen Wars, Washington 2002.Falkowski Maciej, Marszewski Mariusz, Kaukaskie „terytoria ple
mienne”. Kaukaz Północny - cywilizacyjnie obca enklawa w granicach Rosji, Warszawa 2010.
Gralewski Mateusz, Kaukaz. Wspomnienia z 12-letniej niewoli. Opisanie kraju - ludność - zwyczaje i obyczaje, Lwów 1877.
Gamzatow Rasul, Mój Dagestan, tłum. J. Jędrzej ewicz, Warszawa 1971.
Jarłykapow Ahmet, Narodnyj islam i musułmanskaja mołodioż Sewiero-Zapadnogo Kawkaza, „Etnograficzeskoje obozrienije”, 2/2006.
Kalinowski Karol, Pamiętnik mojej żołnierki na Kaukazie i niewoli u Szamila od roku 1844 do 1854, Warszawa 1883.
Karpow Jurij, Żenskoje prostranstwo w kulturie narodow Kawkaza, Sankt Petersburg 2001.
Kisrijew Enwer, Islam i włast* w Dagestanie, Moskwa 2004.Lepecki Mieczysław, Sowiecki Kaukaz. Podróż do Gruzji, Armenii
i Azerbejdżanu, Warszawa 1935.Czeczenia. Żizn na wojnie, red. Tanja Lokszina, Moskwa 2007.Małaszenko Aleksiej, Islamskije orientiry Siewiernogo Kawkaza,
Moskwa 2001.Małaszenko Aleksiej, Trenin Dmitrij, Wremia Juga, Moskwa 2002.Małaszenko Aleksiej, Ramzan Kadyrow: rossijskijpolitik kawkazskoj
nacjonalnosti, Moskwa 2009.Politkowska Anna, Druga wojna czeczeńska, tłum. I. Lewandow
ska, Kraków 2006.Prozorow Stanisław, Islam na territorii bywszej Rossijskoj Imperii:
enciklopediczeskij słowar\ Moskwa 2006.Rasułow Jasin, Dżihad na Siewiernom Kawkazie: storonniki i pro-
tiwniki - praca niepublikowana drukiem, dostępna w internecie: http://www.kavkazcenter.com/russ/islam/jihad_in_ncaucasus/
244
Reczkałow Wadim, Żywych smiertnic nie bywajet. Czeczenskaja kinszka, Moskwa 2005.
Sadułajew German, ja Czeczeniec, Jekatierinburg 2006.Tiszkow Walerij, Obszczestwo w woorużonom konfliktie. Etnografi-
ja czeczeńskoj wojny, Moskwa 2001.Koran. Z arabskiego przełożył i komentarzem opatrzył J. Bielawski,
Warszawa 1986.